Dolina - Bernard Minier - ebook + audiobook + książka

Dolina ebook i audiobook

Bernard Minier

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

NOWE ŚLEDZTWO MARTINA SERVAZA!

„Myślę, że ktoś tutaj zachowuje się tak, jakby uważał się za Boga…”

W jednej z pirenejskich dolin dochodzi do serii straszliwych morderstw. Podejrzewa się, że jakąś rolę w sprawie odgrywa pobliskie opactwo kryjące wiele sekretów. Miasteczko ogarnia chaos, mieszkańcy postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce. Do akcji wkracza Martin Servaz, były komisarz policji w Tuluzie, którego przeszłość przywiodła do tego odciętego od świata miejsca. Nie wie, że przyjdzie mu się zmierzyć z niewyobrażalnym złem, gorszym niż najstraszliwszy koszmar…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 468

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 8 min

Lektor: Piotr Grabowski
Oceny
4,5 (45 ocen)
27
14
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Macans

Całkiem niezła

Nie jest to dla mnie najlepsza część z tej serii. Myślę, ze to wynika z tego, że czytałam po długiej przerwie i nie mogłam powiazać bohaterów i wątków, a przyznam , że sporo jest odniesień do poprzednich tomów. Jak dla mnie chronologia obowiazkowa, bo tylko wtedy to ma sens. Punkt dla autora dla utrzymanie zagadki do samego końca i przyznam wzruszenie, którego się nie spodziewałam na ostatnich kartach. Na pewno sięgnę po kolejne części, które już czekają.
00
Tomeczku1264

Nie oderwiesz się od lektury

zachwyca
00
Puella52

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra lektura. Nie tylko ze względu na ciekawą,niebanalną historię kryminalną,ale również na przemyślenia głównych bohaterów, dotyczące kondycji współczesnego świata, we wszystkich chyba jej przejawach. Jak się domyślam, są to poglądy samego autora,z którymi zgadzam się prawie w 100%.Dla mnie była to ogromnie interesująca lektura.
01

Popularność




Motto

„Nie myśląc o tym, co robi, znów się napił. W chwili gdy dotknął języ­kiem płynu, przy­szła mu na myśl córka, tak jak wyło­niła się z ośle­pia­ją­cego żaru: smutna, nie­szczę­śliwa, omro­czona przed­wcze­sną wie­dzą. O Boże, poma­gaj jej – powie­dział. – Niech ja będę potę­piony, zasłu­guję na to, ale ona niech żyje na wieki”.

Gra­ham Gre­ene, Moc i chwała1

Gra­ham Gre­ene, Moc i chwała, przeł. Bole­sław Tabor­ski, PAX, War­szawa 1985. [wróć]

Pre­lu­dium 1

– Dla­czego… pan… to… robi?

Pod­niósł wzrok, spoj­rzał na nie­ru­chomą postać. A może to złu­dze­nie? W górach czę­sto się to zda­rza. Wystar­czy gorączka, odwod­nie­nie, wyso­ko­ściowy obrzęk mózgu… albo hipo­ter­mia. A on dygo­tał z zimna.

Alpi­ni­ści i tury­ści czę­sto przy­wo­łują wizję postaci, która im kie­dyś towa­rzy­szyła. Takiej jak ta, którą on miał teraz przed oczami. Ale wła­śnie ktoś chlu­snął mu w twarz wia­drem lodo­wa­tej wody, a to już nie było złu­dze­nie.

Z zimna na chwilę stra­cił dech w piersi. Potem zaczął szybko oddy­chać, puls także mu przy­śpie­szył. Wie­dział, co się z nim dzieje: dopóki drży, wszystko jest w porządku, to kla­syczne objawy lek­kiej hipo­ter­mii. Rów­no­cze­śnie jego orga­nizm naj­wy­raź­niej uru­cho­mił obronny mecha­nizm wazo­kon­stryk­cji – zwę­że­nia naczyń krwio­no­śnych – słu­żący ochro­nie serca i płuc poprzez skie­ro­wa­nie do nich krwi. Dla­tego męż­czy­zna nie miał czu­cia w dło­niach i sto­pach.

Odwró­cił głowę. Omiótł wzro­kiem strome zbo­cza oka­la­jące nie­wiel­kie jezioro pokryte grubą war­stwą lodu i ostre skały ster­czące na tle sza­rego nieba. Całą tę odwieczną obo­jęt­ność, nie­go­ścin­ność gór, w któ­rych widział tylko ohydne odbi­cie swo­jej rychłej śmierci. Bo umrze. Nie miał co do tego naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Jego hipo­ter­mia z łagod­nej przej­dzie w umiar­ko­waną, następ­nie w ciężką, wresz­cie w głę­boką – a na końcu przyj­dzie śpiączka i zatrzy­ma­nie czyn­no­ści serca. To było nie­unik­nione. Zdarli z niego wszyst­kie ubra­nia. Leżał nagi jak robak – pozo­sta­wili mu tylko czer­woną opa­skę, którą miał zwią­zane dredy – jego ramiona, plecy i pośladki spo­czy­wały bez­po­śred­nio na lodzie. Musiało być sporo poni­żej zera, pew­nie około minus pięt­na­stu stopni.

bła­aaaaaga­aaaaam, bła­aaaaga­aaaaam, bła­aaaaga­aaaaam

Czy naprawdę wypo­wie­dział te słowa? Czy uczy­nił to tylko jego umysł?

Zaczy­nał tra­cić poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści.

Bar­dzo zły znak…

Stop­niowo zanu­rzał się we mgle, która oddziela realny świat od obłędu.

Pre­lu­dium 2

Ta sama mgła spo­wi­jała kra­jo­braz rano, gdy wyru­szył, i przez długi czas nie ustę­po­wała. O mało nie zre­zy­gno­wał, ale pomy­ślał, że tak czy owak w tę zimową nie­dzielę nie ma w doli­nie nic do roboty.

Kon­ty­nu­ował wspi­naczkę z twa­rzą ścią­gniętą zim­nem, w pół­świe­tle poranka, za jedyne punkty odnie­sie­nia mając biel śniegu, szarą kopułę nieba i ska­li­ste gra­nie. Gdy doszedł do pię­tra lasu, mgła czę­ściowo się roz­pro­szyła. Zza bia­ła­wego welonu wychy­nęły wyprę­żone syl­wetki mło­dych świer­ków. Na chwilę przy­sta­nął. Mimo zimna pot lał się z niego wiel­kimi kro­plami. I wtedy usły­szał ten dźwięk. Trzask suchej, gwał­tow­nie pęka­ją­cej gałęzi. Jakby nadep­nął na nią czyjś wielki but.

– Hej, hej! Jest tam kto?

Żad­nej odpo­wie­dzi. Może to jakieś zwie­rzę. Ale które zwie­rzę ma taki ciężki krok? Niedź­wiedź? Spę­dził w tych górach tysiące godzin, ale ni­gdy nie spo­tkał niedź­wie­dzia.

Opu­ścił schro­nie­nie lasu, by zaata­ko­wać bar­dziej strome zbo­cze. To nie była jakaś trudna wycieczka. Latem tłumy tury­stów docie­rały do jeziora w zale­d­wie trzy godziny, ale zimą szlak był pusty – a on bar­dzo lubił tę samot­ność.

Wyżej, gdzie zimno było dotkliw­sze, rosły odpor­niej­sze od swo­ich krew­nia­czek sosny hako­wate. Z drze­wami jest jak z ludźmi: są mistrzo­wie i cała reszta. Nie­rów­ność, nie­spra­wie­dli­wość to reguły rzą­dzące zarówno w przy­ro­dzie, jak i wśród rodzaju ludz­kiego. Kamel nie wie­rzył w rów­ność. Wie­rzył w kon­flikt, we współ­za­wod­nic­two, w prze­trwa­nie sil­niej­szego. W tej chwili nie domy­ślał się, że ma przed sobą mniej niż cztery godziny życia.

Co by zro­bił, gdyby o tym wie­dział? A my? Co my byśmy zro­bili, gdy­by­śmy wie­dzieli? Upo­rząd­ko­wa­li­by­śmy swoje sprawy? Popro­si­li­by­śmy o prze­ba­cze­nie? Kogo? Za co? Poku­to­wa­li­by­śmy za nasze złe uczynki? Kamel popeł­niał w życiu plu­ga­stwa bez cie­nia skru­chy czy waha­nia. Gdyby to było konieczne, postą­piłby tak samo. Taką miał naturę, był czło­wie­kiem zde­pra­wo­wa­nym i okrut­nym – i tam­ten od razu to wyczuł: gdy tylko go zoba­czył, zro­zu­miał, z kim ma do czy­nie­nia.

Mgła znowu opa­dła, wyjąt­kowo zwarta. Sądził, że się zgu­bił, bo nie widział lodowca. Dostrzegł jed­nak gra­ni­tową płytę, która w poprzed­nich latach wyzna­czała jego dolną gra­nicę. Zro­zu­miał, co się stało. Lodo­wiec koń­czył się kawa­łek wyżej: wyco­fał się za sprawą kilku wyjąt­kowo upal­nych lat i zbyt cie­płych jesieni. Kro­nika zapo­wie­dzia­nej śmierci – za dwa­dzie­ścia albo trzy­dzie­ści lat nic z niego nie zosta­nie. A mia­sta na rów­ni­nie będą duszne jak Oran w środku kani­kuły.

Tym­cza­sem jed­nak leżał na lodzie, a mróz zmie­niał jego policzki w podu­szeczki do igieł. Jego twarz przy­po­mi­nała teraz maskę, owoc zabie­gów nie­okieł­zna­nego chi­rurga pla­stycz­nego. Zro­bił głę­boki wdech. Potem na chwilę stra­cił przy­tom­ność, a kiedy się ock­nął, już nie dygo­tał.

Nie­do­brze. Usta­nie dresz­czy ozna­czało, że tem­pe­ra­tura jego ciała spa­dła poni­żej trzy­dzie­stu jeden stopni Cel­sju­sza. Zoba­czył nad sobą zarys pochy­lo­nej postaci.

– Dla­czego… pan… to… robi? – wyję­czał, ale połowa słów nie zdo­łała się prze­bić przez barierę jego spierzch­nię­tych warg.

Usi­ło­wał poru­szyć szyją, oka­zało się to jed­nak nie­moż­liwe. Opa­ska, którą miał na gło­wie, była teraz sztywna niczym korona. Całe jego ciało pokry­wała war­stewka lodu, która pękała przy każ­dej pró­bie ruchu. Ale już wkrótce, ponie­waż wciąż lały się na niego wia­dra wody, miał się stać więź­niem śmier­tel­nego kom­bi­ne­zonu. Gdzieś dalej musiał być prze­rę­bel, przy któ­rym regu­lar­nie napeł­niano wia­dro.

Nagle poczuł ude­rze­nie gorąca. Jak to moż­liwe? Po chwili przy­po­mniał sobie jed­nak, że jest to jeden z para­dok­sal­nych efek­tów pogłę­bie­nia się hipo­ter­mii: mię­śnie ścian naczyń krwio­no­śnych odpo­wie­dzialne za wazo­kon­stryk­cję w końcu się roz­luź­niają, wsku­tek czego krew znowu napływa do koń­czyn. Jego puls zwol­nił. Bra­dy­kar­dia. Spa­dek ciśnie­nia tęt­ni­czego. Coraz wię­cej obja­wów…

Kiedy dotarł do schro­ni­ska – tak naprawdę była to zwy­kła chata z kamie­nia i łupku na brzegu stawu – posta­no­wił, że chwilę odpocz­nie, a potem zej­dzie: to nie był dobry dzień na ata­ko­wa­nie Pic du Gen­darme. Wypił tro­chę kawy z ter­mosu, opróż­nił pęcherz, zjadł baton ener­ge­tyczny. Z lek­kim ple­ca­kiem ruszył ku otwar­tym drzwiom, przez które do środka wpa­dało blade świa­tło i mroźny wiatr. Gdy prze­kro­czył próg, usły­szał nagły świst i poczuł cios pro­sto w twarz. A potem nie czuł już nic – obu­dziło go dopiero pierw­sze chlu­śnię­cie lodo­wa­tej wody.

Wie­dział, że przyj­dzie mu zapła­cić za to, co zro­bił. Nie rozu­miał jed­nak, dla­czego się­gnęli po takie środki.

– Kim… pan jest? – wybeł­ko­tał.

Zgod­nie ze swo­imi prze­wi­dy­wa­niami nie otrzy­mał odpo­wie­dzi. Zamiast tego wylano na niego kolejne wia­dro wody. Uświa­do­mił sobie, że skóra jego ramion, poślad­ków i łydek ści­śle przy­lega do lodo­wej tafli. Był do niej dosłow­nie przy­kle­jony.

Gdyby mógł się zoba­czyć, dostrzegłby, że coraz bar­dziej przy­po­mina trupa. Zsi­niała skóra, pobla­dła w miej­scach, w któ­rych sty­kała się z lodem, brak reak­cji źre­nic. Jezioro sma­gał gwał­towny wiatr, puszy­ste płatki śniegu topiły mu się na rogówce.

Nagle zoba­czył nóż: ostrze, które dotknęło jego brzu­cha. I w któ­rym przez chwilę odbi­jały się chmury i szare niebo. Chciałby wytrzesz­czyć oczy, ale nie mógł. Miał ochotę krzy­czeć, ale struny gło­sowe rów­nież miał zamar­z­nięte. Kiedy ostrze prze­szło przez war­stewkę lodu, prze­biło żołą­dek i roz­cięło jego skórę od mostka do spo­je­nia łono­wego, nie poczuł nic. Było mu tak zimno. Był zupeł­nie odrę­twiały. Nie poczuł nawet, jak oprawca roz­chyla dło­nią brzegi rany i nożem tnie jego wnętrz­no­ści. Sły­szał tylko śmiech.

Pre­lu­dium 3

Tego samego wie­czoru do sie­dziby Plu­tonu Żan­dar­me­rii Wyso­ko­gór­skiej w Aigu­esvi­ves zadzwo­niła młoda kobieta. Poin­for­mo­wała, że jej dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­letni mał­żo­nek, Kamel Ais­sani, nie wró­cił z nie­dziel­nej wycieczki. Nie zamie­rzał noco­wać w górach. Zosta­wił w domu śpi­wór, matę tury­styczną i kuchenkę ben­zy­nową i nie zabrał ze sobą żad­nych ubrań na zmianę. Coś musiało się stać. Kobieta mówiła drżą­cym z nie­po­koju gło­sem, można się było domy­ślić, że jest bli­ska pła­czu.

Żan­darmi nie tra­cili czasu. Mniej niż pół godziny po tele­fo­nie śmi­gło­wiec ratun­kowy wystar­to­wał z dużej zaśnie­żo­nej łąki obok zabu­do­wań poste­runku. Na jego pokła­dzie było czte­rech męż­czyzn: pilot, mecha­nik, lekarz i ratow­nik.

Wszy­scy wie­dzieli, jaką trasą szedł Kamel. Nie było tylko wia­domo, czy zatrzy­mał się przy lac Noir, czy wypu­ścił się dalej, na Pic du Gen­darme. Od dawna było już ciemno, co nie uła­twiało poszu­ki­wań. Było wpół do dru­giej w nocy i zamie­rzali prze­rwać dzia­ła­nia, by wzno­wić je następ­nego ranka.

Maszyna wła­śnie prze­la­ty­wała nad lac Noir. O tej porze nazwa jeziora była wyjąt­kowo ade­kwatna1: podłużna tafla, nie­ru­choma i gładka jak lustro, w ponu­rym oto­cze­niu urwi­stych skał i bla­sku wiel­kiego reflek­tora księ­życa.

Wiązka ośle­pia­ją­cego świa­tła śmi­głowca sunęła po lodzie, by zatrzy­mać się na kształ­cie nie­za­prze­czal­nie przy­po­mi­na­ją­cym czło­wieka. Mimo odle­gło­ści – maszyna nie mogła zejść niżej z powodu skal­nych blo­ków, które wysta­wały z ciem­no­ści jak ostrza mie­czy – wszy­scy zauwa­żyli, że Kamel Ais­sani jest nagi, i ogar­nął ich lęk. Biel lodu. Bla­dość leżą­cego ciała. Jego czarny cień, czer­wona opa­ska. I, co jesz­cze bar­dziej nie­po­ko­jące, roz­pła­tany brzuch. Męż­czyźni spoj­rzeli po sobie.

Nie spo­sób było wylą­do­wać w kotle. Trzeba by posa­dzić maszynę na powierzchni jeziora, a nie było żad­nej gwa­ran­cji, że lód jest wystar­cza­jąco gruby. Posta­no­wili więc spu­ścić leka­rza i ratow­nika na nie­wielki skalny uskok przy brzegu, jakieś dwa­dzie­ścia metrów od ciała.

– Pewni jeste­ście? – zawo­łał pilot. – Ten wasz gość wygląda na stu­pro­cen­to­wego trupa. Moim zda­niem to może zacze­kać do jutra!

Lekarz dał mu znak, by obni­żył maszynę. On i jego pomoc­nik zaczęli wkła­dać uprząż. Cała ta sce­ne­ria, ta teatralna atmos­fera, ta czarna noc, a zwłasz­cza nagie ciało lśniące w bla­sku księ­życa budziły w męż­czy­znach nie­zdrowe pod­nie­ce­nie. Wszystko to miało posmak nowo­ści – ale także nie­bez­pie­czeń­stwa. A adre­na­lina była prze­cież ich ulu­bio­nym nar­ko­ty­kiem.

Ratow­nik Yann Vogel zje­chał jako pierw­szy. Dok­tor Lori­dan – w czer­wo­nej kurtce, bia­łym kasku i oku­la­rach korek­cyj­nych – ruszył za nim. Koły­sany podmu­chami mroź­nego wia­tru wyglą­dał śmiesz­nie, jak paku­nek albo pająk zwi­sa­jący na końcu nici pośrodku lodow­co­wego kotła. Sta­nęli na ska­li­stym grun­cie i bacz­nie przyj­rzeli się powierzchni lodu. Wyglą­dał na gruby, solidny, ale ni­gdy nic nie wia­domo; posta­no­wili obejść staw aż do schro­ni­ska i stam­tąd poko­nać drogę do leżą­cego na środku ciała – tak jak zro­bił to sam Ais­sani. I może ktoś jesz­cze razem z nim? – pomy­ślał nagle lekarz. Czy Kamel Ais­sani zro­bił sobie to sam, na wzór daw­nych Japoń­czy­ków popeł­nia­ją­cych sep­puku? Czy może zro­bił mu to ktoś inny? Na tę myśl poczuł dreszcz, który nie miał nic wspól­nego z panu­ją­cym chło­dem.

Ruszyli po lodo­wej tafli, wpa­trzeni w leżące ciało. Gdyby ten nie­szczę­sny Kamel Ais­sani jesz­cze żył, nale­ża­łoby go jak naj­szyb­ciej zain­tu­bo­wać, wen­ty­lo­wać i podać leki, a następ­nie prze­trans­por­to­wać na pokład śmi­głowca. A może nawet wyko­nać masaż serca. Lori­dan nie miał do dys­po­zy­cji zespołu reani­ma­cyj­nego: był tu sam i mógł liczyć tylko na sie­bie.

Byli coraz bli­żej. W mlecz­nym świe­tle księ­życa kształt rzu­cał czarny cień roz­cią­gnięty na lodzie jak na sce­nie music-hallu. Oko­lice brzu­cha wyglą­dały jakoś dziw­nie… Nie tylko był on roz­cięty, tak że sta­no­wił jedną wielką ranę, widoczną z miej­sca, w któ­rym się teraz znaj­do­wali. Był też okrą­gły, nabrzmiały jak bukłak wina – albo jak brzuch cię­żar­nej kobiety.

– O ja pier­dolę! – zawo­łał Vogel.

Prze­szli jesz­cze dzie­sięć kro­ków i sta­nęli obok trupa.

Nie były to pierw­sze zwłoki, jakie widzieli w życiu. Naoglą­dali się już nie­bosz­czy­ków: alpi­ni­stów, któ­rzy odpa­dli od ściany, ama­to­rów nar­ciar­stwa poza­tra­so­wego pogrze­ba­nych w lawi­nach, ludzi z czasz­kami roz­bi­tymi przez spa­da­jące kamie­nie, ofiary hipo­ter­mii, które pod­czas zno­sze­nia trzesz­czały w rękach. Nie mówiąc już o żan­dar­mach, któ­rzy wła­snym życiem zapła­cili okrutną cenę za cudzą głu­potę, ego­izm, nie­od­po­wie­dzial­ność. Bez­sprzecz­nie była to jed­nak naj­dziw­niej­sza i naj­bar­dziej szo­ku­jąca śmierć, z jaką kie­dy­kol­wiek przy­szło im się zmie­rzyć. Wie­dzieli, że ni­gdy nie zapo­mną tego widoku. Tego nie­bie­ska­wego nagiego ciała w prze­zro­czy­stej lodo­wej sko­ru­pie, tych czar­nych warg, sinej skóry, sze­roko otwar­tych oczu, ślepo wpa­trzo­nych w pustkę, roz­pru­tego okrą­głego brzu­cha.

Lori­dan kil­ku­krot­nie zamru­gał. Nie, to nie­moż­liwe… To się nie dzieje naprawdę… Z racji wyko­ny­wa­nego zawodu widział nie­jedną nie­smaczną scenę, ale to, na co patrzył, prze­cho­dziło wszel­kie – a w każ­dym razie jego – poję­cie. Wewnątrz otwar­tej jamy brzusz­nej, któ­rej mię­śnie były roz­cią­gnięte przez obec­ność ciała obcego, co przy­wo­dziło na myśl absur­dalną i prze­ra­ża­jącą paro­dię ciąży, znaj­do­wała się bowiem pla­sti­kowa lalka wci­śnięta na siłę mię­dzy trze­wia, a jej kry­sta­licz­nie błę­kitne oczy wpa­try­wały się przez war­stwę lodu pro­sto w niego.

Serce waliło mu jak młot, a dło­nie w ręka­wicz­kach miał mokre od potu. Z pokrowca na piersi wyjął krót­ko­fa­lówkę. Wci­snął guzik.

– Mar­twy! – zawo­łał. – Skoń­czy­li­śmy! To sprawa dla pato­loga.

– To może zacze­kać, aż się roz­widni – orzekł pilot. – Tej nocy tem­pe­ra­tura nie wzro­śnie powy­żej minus dzie­się­ciu. A to zna­czy, że prze­chowa się lepiej niż ryba w tłu­czo­nym lodzie. Odbiór.

Zwa­żyw­szy na to, co przed chwilą zoba­czył, lekarz nie uznał tego porów­na­nia za zbyt szczę­śliwe. Znowu wci­snął guzik.

– Nie urzą­dziłby się tak sam! A ten, kto to zro­bił, to jakiś poje­bany świr… Spa­dajmy stąd. Nie mam ochoty krę­cić się po oko­licy. Odbiór.

– O czym pan mówi, dok­to­rze? Odbiór.

– To jest mor­der­stwo. Potworne mor­der­stwo.

– Jak to?

– Zabierz nas stąd, ruchy!

Noir (franc.) – czarny (przyp. red.). [wróć]

Pią­tek

1

– A rano? Ile minut od prze­bu­dze­nia?

– Trudno powie­dzieć.

– Pięć? Mię­dzy sześć a trzy­dzie­ści? Mię­dzy trzy­dzie­ści a sześć­dzie­siąt? Wię­cej?

– Chyba… mię­dzy sześć a trzy­dzie­ści.

– Czy trudno ci się powstrzy­mać w miej­scach, gdzie jest to zaka­zane? W kinie, samo­lo­cie, restau­ra­cji?

– Nie.

– Jesteś tego pewien?

– Tak.

– Z któ­rego papie­rosa byłoby ci trud­niej zre­zy­gno­wać: z pierw­szego czy z ostat­niego?

– Z pierw­szego.

– Ile sztuk dzien­nie śred­nio wypa­lasz?

– Od dzie­się­ciu do dwu­dzie­stu.

– Czy w pierw­szej czę­ści dnia palisz mniej wię­cej w rów­nych odstę­pach?

– Hmm… tak.

– Palisz rów­nież wtedy, kiedy jesteś tak chory, że leżysz w łóżku?

Zawa­hał się.

– Nie.

Doko­nała szyb­kiego pod­li­cze­nia. Bada­nie, któ­remu go pod­da­wała, nazy­wano kwe­stio­na­riu­szem Fagerströma.

– Pięć punk­tów. Śred­nie uza­leż­nie­nie. Prze­pi­szę ci pla­stry niko­ty­nowe i gumy do doraź­nego żucia, gdy poczu­jesz, że pla­ster nie wystar­cza. Ale z gumami zacho­waj umiar. Dla­czego chcesz rzu­cić?

Powtó­rzył jej swoje powody. Po pierw­sze, nie chciał zejść na raka krtani albo płuc: to byłoby paskudne; po dru­gie, coraz czę­ściej cho­ro­wał na zapa­le­nie oskrzeli: to oznaka przed­wcze­snego sta­rze­nia się płuc; po trze­cie, chciał zacho­wać zdro­wie ze względu na Gustava; i po czwarte, dla osoby nie­pa­lą­cej cało­wa­nie się z pala­czem naprawdę nie jest przy­jemne, prawda?

Dok­tor Léa Delam­bre przy­tak­nęła.

– Czu­jesz się gotowy?

– Tak – odpo­wie­dział.

– W takim razie… wła­śnie zaczą­łeś.

Posłała mu uśmiech, klep­nęła się w uda i wstała. Wsu­nęła czte­ro­ko­lo­rowy dłu­go­pis do kie­szeni bluzy i spoj­rzała na jasno­wło­sego chłopca, który trzy metry dalej grał na smart­fo­nie taty.

– Mar­twię się o Gustava – powie­dział.

– Wiem. Już o tym roz­ma­wia­li­śmy.

– W szkole coraz trud­niej mu się sku­pić, jego oceny się pogor­szyły, a w domu byle co go roz­pra­sza, czę­sto nie słu­cha, co do niego mówię… cza­sami też reaguje agre­sją.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Trzeba zacze­kać. Jeżeli te objawy utrzy­mają się jesz­cze przez sześć mie­sięcy, będziemy mogli zdia­gno­zo­wać zespół defi­cytu uwagi. Z nad­po­bu­dli­wo­ścią psy­cho­ru­chową lub bez. I zapro­wa­dzimy go do spe­cja­listki.

– A co do tego czasu?

Wpa­try­wała się w niego przez chwilę.

– Mar­tin, to nie jest naj­waż­niej­sze: Gustav jest zdrowy. Wygląda na to, że prze­szczep się przy­jął. To wiel­kie zwy­cię­stwo, jesteś tego świa­dom?

Servaz ski­nął głową. Oczy­wi­ście miała rację.

Jego syn miał atre­zję dróg żół­cio­wych, cho­robę doty­ka­jącą jedno na dwa­dzie­ścia tysięcy dzieci, która polega na zwę­że­niu prze­wo­dów odpro­wa­dza­ją­cych żółć z wątroby; zatrzy­ma­nie odpływu żółci z wątroby powo­duje nie­od­wra­calne szkody, a w przy­padku nie­pod­ję­cia żad­nych dzia­łań – śmier­telne. Dzieci cho­ru­jące na atre­zję mają nie­ustanne pro­blemy ze zdro­wiem: są drob­niej­sze i wątlej­sze od rówie­śni­ków, czę­sto cier­pią z powodu bólów żołądka, krwo­to­ków żołąd­kowo-jeli­to­wych, czę­ściej zapa­dają na różne cho­roby. Lecze­nie z wyboru polega na przy­wró­ce­niu nor­mal­nego odpływu żółci poprzez zastą­pie­nie obumar­łego prze­wodu frag­men­tem jelita cien­kiego. Pro­ce­dura ta, zwana metodą Kasai, w jed­nym przy­padku na trzy koń­czy się suk­ce­sem. W przy­padku Gustava oka­zała się jed­nak porażką.

Trzeba więc było prze­pro­wa­dzić prze­szczep od żyją­cego zgod­nego dawcy, czyli pobra­nie od sześć­dzie­się­ciu do sie­dem­dzie­się­ciu pro­cent wątroby bli­skiego krew­nego. Servaz zgło­sił się na ochot­nika. Ope­ra­cja odbyła się w pew­nej austriac­kiej kli­nice, w abso­lut­nie nie­sły­cha­nych oko­licz­no­ściach i cał­ko­wi­cie nie­le­gal­nie. Mało nie prze­niósł się na tam­ten świat. Kiedy sobie o tym przy­po­mi­nał, sta­wał mu przed oczami epi­zod, który z całą pew­no­ścią nale­żał do naj­bar­dziej sur­re­ali­stycz­nych i prze­ra­ża­ją­cych w jego dotych­cza­so­wym życiu1.

Servaz spoj­rzał na dok­tor Delam­bre. Kobieta była wyż­sza od niego, miała sze­ro­kie ramiona – owoc wytrwa­łych tre­nin­gów pły­wac­kich – płowe włosy i bystre, elek­try­zu­jące zie­lone oczy, a jej rysy, podob­nie jak cha­rak­ter, były tak wyra­zi­ste, że nie byłaby w sta­nie niczego uda­wać. Pra­co­wała z dziećmi (spe­cja­li­za­cje: gastro­en­te­ro­lo­gia, hepa­to­lo­gia i die­te­tyka pedia­tryczna) w szpi­talu w dziel­nicy Pur­pan w Tulu­zie. Lecze­nie dzieci w szpi­talu: czy ist­nieje trud­niej­szy zawód, wyma­ga­jący więk­szych kom­pe­ten­cji i poświę­ce­nia? Pode­szła do Gustava, pożar­to­wała z nim, zmierz­wiła jego mięk­kie blond włosy i szep­nęła mu coś do ucha, tak że chło­piec par­sk­nął śmie­chem.

Dok­tor Léa Delam­bre miała czter­dzie­ści trzy lata. On trzy­dzie­stego pierw­szego grud­nia miał skoń­czyć pięć­dzie­siąt. Zasta­na­wiał się, czy jego syn zaak­cep­to­wałby w domu kobietę taką jak ona. Gustav wtar­gnął do jego życia w spo­sób abso­lut­nie nagły i nie­spo­dzie­wany2. Servaz z dnia na dzień stał się jed­nym spo­śród dwu­stu czter­dzie­stu tysięcy samot­nych ojców we Fran­cji. Oczy­wi­ście sta­no­wili tylko kro­plę w oce­anie rodzin jed­no­ro­dzi­ciel­skich, a jed­nak to wła­śnie on i Gustav przy­cią­gali ludz­kie spoj­rze­nia, gdy wycho­dzili ze szkoły czy świe­tlicy. Tak, pano­wie: i zapo­mnij­cie o rów­no­upraw­nie­niu, kiedy macie do czy­nie­nia ze służ­bami socjal­nymi albo kupu­je­cie w skle­pie, któ­rego pro­gram lojal­no­ściowy nosi nazwę „Klub mam”. Porzuć­cie też myśl o zapra­sza­niu na noc­leg naj­lep­szej przy­ja­ciółki waszej córki – a nawet naj­lep­szego przy­ja­ciela waszego syna. Zapo­mnij­cie o tym.

Czuł się za stary na wycho­wy­wa­nie sied­mio­let­niego syna. Zwłasz­cza, kiedy prze­glą­da­jąc się rano w lustrze, widział męż­czy­znę, który co prawda nie wyglą­dał na swój wiek, ale i tak już siwiał, a na jego twa­rzy poja­wiły się pierw­sze zmarszczki. Nie mówiąc już o jego gustach muzycz­nych czy lite­rac­kich rodem z minio­nej epoki.

Na szczę­ście była Charlène, piękna żona jego zastępcy. Charlène Espérandieu wie­działa lepiej niż kto­kol­wiek inny, co lubią dzi­siej­sze dzieci. I uwiel­biała Gustava. A Gustav uwiel­biał ją. Byłego zastępcy, pomy­ślał: za nie­całą godzinę miał się spo­tkać z przed­sta­wi­cie­lem związku zawo­do­wego poli­cjan­tów, by się dowie­dzieć, na czym stoi. Bo od czasu wyda­rzeń z lutego 20183 był zawie­szony. Nie miał już broni, legi­ty­ma­cji, biura – a co za tym idzie, nie miał też zastępcy.

Nawet jeśli ofi­cjal­nie zawie­sze­nie nie było sank­cją, bar­dzo ją przy­po­mi­nało. Choć było to „zawie­sze­nie z zacho­wa­niem peł­nego upo­sa­że­nia”, ode­brano mu wszyst­kie pre­mie, co w jego przy­padku ozna­czało utratę trzy­dzie­stu pro­cent pen­sji. Zaka­zano mu też kon­tak­to­wa­nia się z kole­gami. Co i tak nie robiło róż­nicy: więk­szość z nich uni­kała go jak ognia. Bali się, że ich zarazi.

Wyją­tek sta­no­wili Vin­cent i Samira. Oby­dwoje znaj­do­wali spo­sób, by oka­zać mu przy­wią­za­nie i wspar­cie. Co rów­nież nie było niczym zaska­ku­ją­cym: Vin­cent Espérandieu i Samira Cheung byli jego naj­wier­niej­szymi zastęp­cami, ufor­mo­wał ich, zaszcze­pił w nich upór i lojal­ność, uczy­nił ich swo­imi przy­ja­ciółmi.

Jedyną korzy­ścią pły­nącą z zawie­sze­nia był fakt, że przez dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę był dostępny dla Gustava. Mógł się dosto­so­wać do jego pla­nów lek­cji i potrzeb, nie musiał wzy­wać Charlène ani opie­kunki. Miał świa­do­mość, że prze­sad­nie anga­żuje się w rolę ojca, że cały jego czas i wszyst­kie myśli są prze­sy­cone obec­no­ścią Gustava. Ale zna­lazł się w tej roli po raz drugi i tym razem nie chciał tego schrza­nić.

Tele­fon dok­tor Léi Delam­bre zaczął wygry­wać pio­senkę Léo Ferrégo.

– Zaraz będę – odpo­wie­działa.

Uca­ło­wała Gustava.

– Dziś wie­czo­rem mam dyżur. Widzimy się w nie­dzielę? – zapy­tała, pod­szedł­szy do Servaza.

Zob. Ber­nard Minier, Noc, przeł. Monika Szewc-Osiecka, Dom Wydaw­ni­czy REBIS, Poznań 2018. [wróć]

Ibid. [wróć]

Zob. Ber­nard Minier, Sio­stry, przeł. Monika Szewc-Osiecka, Dom Wydaw­ni­czy REBIS, Poznań 2019. [wróć]

2

– Śledz­two admi­ni­stra­cyjne zostało zakoń­czone – oświad­czył przed­sta­wi­ciel związ­ków tonem nie­wró­żą­cym niczego dobrego. – Dosta­niesz wezwa­nie na komi­sję dys­cy­pli­narną.

Był 15 czerwca 2018 roku. Piękny dzień, sło­neczny i cie­pły. Zawie­sze­nie Mar­tina zaczęło się w lutym. Zgod­nie z pra­wem nie mogło trwać dłu­żej niż cztery mie­siące. Chyba że pro­ku­ra­tura prze­dłu­ży­łaby je w ocze­ki­wa­niu na postę­po­wa­nie karne, które zostało otwarte po śmierci Erika Langa, słyn­nego autora kry­mi­na­łów, oraz jed­nego z jego fanów, Rémy’ego Man­dela, w poża­rze wznie­co­nym przez tego ostat­niego, czego Servaz był świad­kiem1.

Pozo­stałe zda­rze­nia były odro­binę nie­ja­sne. Przy­naj­mniej dla władz: szczę­śli­wie pomi­nął fakt, iż po tym, jak siłą wypro­wa­dził Langa, „czło­wieka o wężo­wej skó­rze” z komendy, gro­ził mu bro­nią. Powstrzy­mał się też od wyzna­nia, że nie zro­bił nic, żeby go ura­to­wać, zbyt sku­piony na tym, by wydo­stać z pło­mieni wła­snego syna i uciec z pło­ną­cej sto­doły.

Rzu­cił okiem na Gustava, który pochła­niał lodowy rożek. Z powodu strajku szkoły jego syn nie miał lek­cji. Nie potra­fił powstrzy­mać wspo­mnie­nia bla­sku pożogi tam­tej nocy, żaru, który czuł na twa­rzy, kiedy biegł obok Gustava w stronę drzwi sto­doły.

Odwró­cił wzrok i spoj­rzał na ulicę. Umó­wił się ze związ­kow­cem w restau­ra­cji w dziel­nicy Car­mes, jak naj­da­lej od komendy poli­cji. Tuluza aż wibro­wała od gorąca. Mieli wra­że­nie, jakby każda szyba, każdy meta­lowy przed­miot chciały ich ośle­pić, posy­ła­jąc w ich stronę ostre roz­bły­ski bia­łego świa­tła.

– Z usta­le­niem daty posie­dze­nia komi­sji mają zacze­kać na decy­zję sądu – cią­gnął jego roz­mówca.

Zgod­nie z prze­pi­sami „każde prze­wi­nie­nie popeł­nione przez funk­cjo­na­riu­sza pod­czas peł­nie­nia obo­wiąz­ków służ­bo­wych pod­lega odpo­wie­dzial­no­ści dys­cy­pli­nar­nej, nie­za­leż­nie od kar prze­wi­dzia­nych pra­wem”. Mówiąc jaśniej, funk­cjo­na­riusz może zostać oczysz­czony przez sąd, a mimo to uka­rany przez swo­ich prze­ło­żo­nych. Witaj­cie w cudow­nym świe­cie poli­cji.

– Mar­tin, nie tak dawno temu mia­łeś już komi­sję dys­cy­pli­narną… i otrzy­ma­łeś trzy­mie­sięczne zawie­sze­nie… oraz degra­da­cję do stop­nia kapi­tana – drobny jego­mość wyli­czał fakty admi­ni­stra­cyjne niczym Moj­żesz uzbro­jony w tablice Prawa. Servaz zauwa­żył pie­przyk pośrodku czoła roz­mówcy, nad poprzeczką oku­la­rów, który przy­po­mi­nał trze­cie oko. – Więc tym razem, zwa­żyw­szy na powagę zarzu­ca­nych ci czy­nów oraz recy­dywę, czeka cię naj­praw­do­po­dob­niej kara prze­wi­dziana w czwar­tej gru­pie.

Czwarta grupa. Wyda­le­nie lub przy­mu­sowa eme­ry­tura. Servaz poczuł na karku podmuch lodo­wa­tego powie­trza. Poli­cjant to jedna z nie­wielu pro­fe­sji, w któ­rych można jed­no­cze­śnie zostać pod­da­nym sank­cjom kar­nym i zawo­do­wym, tra­cąc przy tej oka­zji prawo do eme­ry­tury. Pra­wie żaden zawód nie jest tak wyma­ga­jący. Gdyby zasto­so­wać te kry­te­ria do innych pro­fe­sji, mnó­stwo osób zosta­łoby ska­za­nych na życie w nędzy.

– Ponadto, ina­czej niż w sądzie, będziesz prze­słu­chi­wany nie tylko w spra­wie fak­tów, które były przy­czyną two­jego zawie­sze­nia: człon­ko­wie komi­sji mogą wró­cić do zda­rzeń z prze­szło­ści, poru­szyć dowolny aspekt two­jego życia zawo­do­wego czy pry­wat­nego. Zlu­strują całe twoje życie, Mar­tin.

Servaz posłał mu obo­jętne spoj­rze­nie. Jed­nak w środku się goto­wał. I bał się. Co będzie z Gusta­vem, jeśli on, jego ojciec, nie tylko straci robotę, któ­rej poświę­cił sporą część życia, ale w dodatku zosta­nie pozba­wiony prawa do eme­ry­tury? Co będzie z nim samym? Nie­długo pięć­dzie­siąte uro­dziny. Co innego potrafi oprócz bycia gliną?

– Cóż, plu­sem jest fakt, że będziesz miał dostęp do cało­ści akt, ja rów­nież. Jeśli masz adwo­kata, możesz popro­sić, żeby ci towa­rzy­szył, ale może peł­nić tylko rolę obser­wa­tora. Nie ma prawa inter­we­nio­wać pod­czas prze­słu­cha­nia przed komi­sją. Jedy­nym cia­łem, które może cię bro­nić, jest zwią­zek. – Męż­czy­zna podłu­bał w obfi­cie owło­sio­nym uchu. – Mar­tin, nie jesteś z tym wszyst­kim sam. Będziemy wal­czyć. Będziemy przy tobie, zarówno pod­czas komi­sji, jak i w trak­cie obrad, i będziemy inter­we­nio­wać na naj­wyż­szych szcze­blach. Nie­które związki bar­dziej się trosz­czą o dobre rela­cje z admi­ni­stra­cją niż o ochronę swo­ich człon­ków, ale jak wiesz, nasza orga­ni­za­cja za główny cel uznaje obronę poli­cjan­tów na płasz­czyź­nie indy­wi­du­al­nej i zbio­ro­wej. – Jego prze­mowa przy­po­mi­nała tyradę sprze­dawcy samo­cho­dów. – I jesz­cze coś – dodał tonem czło­wieka, który infor­muje cię nie tylko, że stra­ci­łeś nogę, ale że trzeba będzie obciąć i drugą. – Ponie­waż cze­kają na wyniki postę­po­wa­nia sądo­wego, twoje zawie­sze­nie zosta­nie prze­dłu­żone.

Tym razem Servaz zare­ago­wał. Spio­ru­no­wał roz­mówcę wzro­kiem. Wie­dział, że przed­sta­wi­ciel związ­ków – z powodu wyzna­wa­nej ide­olo­gii, z opor­tu­ni­zmu albo z powo­ła­nia – jest po jego stro­nie. Ale czyż w sta­ro­żyt­no­ści nie zabi­jano zwia­stu­nów złej nowiny?

– Nie mogę nawet pod­jąć innej pracy – rzu­cił. – Skąd wezmę na rachunki?

Wyszli z Gusta­vem z kawiarni. W dro­dze do domu zauwa­żył napis skie­ro­wany do przed­sta­wi­cieli jego zawodu:

jebać poli­cję

– Co to zna­czy „jebać”? – zapy­tał Gustav.

– Kochać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Ibid. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: La Vallée

Copy­ri­ght © XO Éditions 2020

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki Michał Paw­łow­ski/www.kre­ska­ikropka.pl

Foto­gra­fie na okładce

© Rok­sana Bashy­rova/500px/Getty Ima­ges Poland

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Dolina, wyd. I, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-790-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer