Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ante Valdemar Roos to cichy, 59-letni księgowy. 21-letnia Anna Gambowska właśnie uciekła z ośrodka dla uzależnionych. Ich drogi przecinają się na skutek tragicznego zbiegu okoliczności. To tylko początek akcji wiodącej przez małą leśną chatkę oraz długi ciąg hoteli, moteli i stacji benzynowych gdzieś na drodze między Kymlinge i Maardam. A wszystko przy przejmujących dźwiękach ulubionych piosenek pana Roosa.
Nesser poprzez doskonale sportretowanych bohaterów, w charakterystyczny dla siebie sposób – z odrobiną czarnego humoru – dokonuje wnikliwej krytyki dzisiejszej Szwecji. Demaskuje wszechobecną samotność, pokazuje skutki alkoholizmu, rozwodów i nieobecnych ojców.
Drugie życie pana Roosa to trzecia część cyklu Håkana Nessera o inspektorze Barbarottim, wyrafinowanym sceptyku szukającym czasami wskazówek w Piśmie Świętym. Inspektor Barbarotti ma coraz więcej wątpliwości związanych ze swoją karierą zawodową, a jego życie osobiste obfituje w nieoczekiwane zmiany planów.
Håkan Nesser – jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów, autor wielu powieści i opowiadań. Urodził się i wychował w mieście Kumla w środkowej Szwecji, jednak większość dorosłego życia spędził w Uppsali, gdzie do 1998 roku pracował jako nauczyciel, dopóki nie zaczął utrzymywać się z pisania. Największą popularność przyniósł mu jednak części cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 488
W dniu, w którym wszystko się zmieniło, Ante Valdemar Roos miał wizję.
Spacerował z ojcem po lesie. Była jesień, trzymali się za ręce; słońce przenikało przez wysokie korony sosen, a oni podążali wydeptaną ścieżką wijącą się między krzewinkami żurawiny i omszałymi kamieniami. Powietrze było rześkie i przejrzyste, gdzieniegdzie pachniało grzybami. Miał jakieś pięć, może sześć lat. W oddali słychać było nawoływanie ptaków i szczekanie psa.
– Oto Gråmyren – powiedział ojciec. – To miejsce łosia.
Były lata pięćdziesiąte. Ojciec miał na sobie skórzaną kamizelkę i kraciastą czapkę z daszkiem. Teraz zdjął ją, wypuścił rękę syna i mankietem koszuli wytarł czoło. Wyciągnął tytoń i zaczął nabijać fajkę.
– Rozejrzyj się dookoła, mój chłopcze – rzekł. – Życie nigdy nie będzie lepsze. Nigdy nie będzie lepiej.
Nie był pewien, czy to się wydarzyło naprawdę. Czy było to prawdziwe wspomnienie, czy jedynie obraz, który wypłynął na powierzchnię pełnej tajemnic studni przeszłości. Tęsknota za czymś, czego może nigdy nie było.
Właśnie dzisiaj, ponad pięćdziesiąt lat później, siedział na rozgrzanym kamieniu przy swoim samochodzie, wystawiał twarz do słońca i nie było mu łatwo rozstrzygnąć, co jest prawdą, a co złudzeniem. Był sierpień, a do lunchu zostało pół godziny; ojciec zmarł w 1961 roku, kiedy Valdemar miał zaledwie dwanaście lat. Często idealizujemy wspomnienia. Nie byłoby dziwne, gdyby pewne zdarzenia nigdy nie miały miejsca. W każdym razie niektóre.
Ale tamte słowa brzmiały prawdziwie i nie wydawało się, żeby mógł je wymyślić.
Życie nigdy nie będzie lepsze.
Wyraźnie pamiętał czapkę z daszkiem i kamizelkę.
Kiedy umarł, był pięć lat młodszy niż ja teraz, pomyślał. Pięćdziesiąt cztery lata, nie miał więcej.
Dopił kawę i usiadł za kierownicą. Odchylił siedzenie – na tyle, na ile się dało – i znowu zamknął oczy. Opuścił boczną szybę, by poczuć ciepły powiew wiatru.
Spać, pomyślał. Zdążę się zdrzemnąć jakiś kwadrans. Może przyśni mi się ta chwila w lesie. Albo coś równie pięknego.
Firma Wrigmans Elektriska produkowała termosy. Od początku istnienia, czyli od końca lat czterdziestych, przez kilka dziesięcioleci koncentrowała się na różnych urządzeniach elektrycznych, takich jak okapy, roboty kuchenne i suszarki, ale począwszy od połowy lat siedemdziesiątych, przerzuciła się na produkcję termosów. Zmiana nastąpiła przede wszystkim dlatego, że założyciel firmy, Wilgot Wrigman, praktycznie spłonął w czasie pożaru transformatora w październiku 1971 roku. Nie była to najlepsza reklama dla firmy produkującej urządzenia elektryczne – ludzie tak łatwo nie zapominają.
Nazwę zachowano, byli bowiem tacy, którzy uważali, że Wrigmans Elektriska to marka sama w sobie. Fabryka znajdowała się w Svartö, kilka kilometrów na północ od Kymlinge, zatrudniała trzydziestu pracowników i Ante Valdemar Roos pracował tam na stanowisku głównego księgowego od 1980 roku.
Czyli dwadzieścia osiem lat. Każdego dnia czterdzieści osiem kilometrów w samochodzie; licząc czterdzieści cztery robocze tygodnie w roku – dla równego rachunku – i pięć dni w tygodniu, dawało to dwieście siedemdziesiąt jeden tysięcy czterdzieści kilometrów, co odpowiadało przejechaniu świata dookoła jakieś siedem razy. Najdalej w swoim życiu Valdemar był na greckiej wyspie Samos – to było drugie lato z Alice, dwanaście lat temu. Czego by o czasie nie mówić, jedno jest pewne – ucieka.
Ale był też inny rodzaj czasu; Ante Valdemar Roos wyobrażał sobie niekiedy, że tak naprawdę istnieją dwa pojęcia czasu.
Czas, który gna do przodu – sumujący dni, zmarszczki i lata – na co niewiele można poradzić. Pozostawało jedynie nadążać – jak młode psy za goniącą się suką i muchy za krowim zadem.
Ten drugi czas, powracający, był jednak czymś zupełnie innym. Powolny i ospały, niekiedy stał w miejscu, a w każdym razie można było odnieść takie wrażenie; wlokące się sekundy i minuty, kiedy jako siedemnasty czekał na światłach na skrzyżowaniu Fabriksgatan i Ringvägen albo kiedy budził się pół godziny przed czasem i za żadne skarby nie mógł ponownie zasnąć, tylko leżał na boku, obserwował budzik na nocnym stoliku i patrzył, jak za oknem świta.
I to było bezcenne – ten czas, kiedy nic się nie działo. Im był starszy, tym mocniej to odczuwał.
Pomyślał, że to w przerwach między zdarzeniami – kiedy pewnej listopadowej nocy lód kładzie się na jeziorze, jeśli chciałoby się być odrobinę lirycznym – czuje się jak w domu.
I jemu podobni też.
Nie zawsze tak myślał. Tylko w ostatniej dekadzie, mniej więcej. Być może przeczuwał, że tak właśnie jest, ale uświadomił to sobie – nazwał – przy specjalnej okazji. Pewnego majowego dnia przed pięcioma laty między Kymlinge a Svartö samochód odmówił mu posłuszeństwa. To było rano, jakąś minutę po tym, jak minął rozdroże przy kościele w Kvartofta. Próbował kilka razy odpalić, ale auto nie wykazywało żadnych oznak życia. Najpierw zadzwonił do Red Cow i powiadomił, że się spóźni, a potem do assistance – obiecali przysłać samochód zastępczy w ciągu pół godziny.
Minęło półtorej i w czasie tych dziewięćdziesięciu minut, kiedy siedział za kierownicą i obserwował ptaki fruwające pod pogodnym, porannym majowym niebem, światło padające na pola, a na swoich rękach żyły, w których płynęła krew pompowana przez jego wierne, stare serce, zrozumiał, że w takich chwilach jego dusza znajduje swoje miejsce w świecie. Właśnie w takich chwilach.
Nie przejmował się tym, że samochód pogotowia technicznego nie przyjeżdża. Nie przeszkadzało mu, że zadzwoniła Red Cow i zapytała, czy zrejterował. Nie miał potrzeby porozmawiania z żoną ani z nikim innym.
Powinienem raczej być kotem, pomyślał Ante Valdemar Roos. Tak, do jasnej cholery, grubym dachowcem wylegującym się w słońcu na szczycie stodoły. To by było coś.
Teraz, kiedy się obudził i spojrzał na zegarek, też pomyślał o kocie. Za cztery minuty mijała pora lunchu – najwyższy czas wracać do Wrigmans. Dwie minuty wystarczą.
Znalazł tę polanę przed rokiem przy nieuczęszczanej leśnej drodze, rzut kamieniem od fabryki. Czasami przychodził tu pieszo, ale najczęściej przyjeżdżał samochodem. Lubił uciąć sobie piętnastominutową drzemkę; miło było po prostu odchylić zagłówek i zapaść w sen. Facet śpiący na ziemi na skraju lasu mógłby wzbudzać podejrzenia.
Pokój socjalny we Wrigmans Elektriska nie chciał mieć więcej niż piętnaście metrów kwadratowych, był wyłożony ciemnobrązowym linoleum i liliowym laminatem; spędziwszy w nim nieskończoną liczbę lunchowych godzin, Ante Valdemar Roos miał pewnej nocy sen, że umarł i trafił do piekła. To był 2001 lub 2002 rok i diabeł przyjął go osobiście: stał i witał w drzwiach nowo przybyłego gościa ze swoim charakterystycznym sardonicznym uśmiechem. W środku wyglądało tam jak w pokoju we Wrigmans. Red Cow już siedziała w swoim rogu, z podgrzanym w mikrofali spaghetti i horoskopami, i nawet nie podniosła na niego wzroku, nie skinęła głową w jego kierunku.
Od następnego dnia Valdemar przeszedł na kanapkę, jogurt i kawę przy swoim biurku oraz banana i kilka pierniczków, które przechowywał w prawej górnej szufladzie z boku biurka. Teraz, jeśli tylko była odpowiednia pogoda, brał chętnie samochód, by nie musieć tam siedzieć, i urywał się na godzinę czy pięćdziesiąt minut.
Red Cow uważała go za dziwaka i wcale się z tym nie kryła. Ale nie dotyczyło to jedynie jego lunchowych zwyczajów. Nauczył się nią nie przejmować.
Zresztą z innymi było podobnie. Z Nilssonem, Tapanenem i z samym Walterem Wrigmanem – z tymi, którzy zaludniali biuro. Zrozumiał, że uważają go za trudnego faceta; słyszał, jak Tapanen używa tego określenia w rozmowie telefonicznej, sądząc, że nikt go nie słyszy.
„No tak, wiesz, ten Valdemar Roos to trudny facet. Bogu dzięki nie jestem jego żoną”.
Trudny facet? Valdemar zaparkował na swoim stałym miejscu koło przerdzewiałego kontenera, o którego wywiezieniu mówiło się od połowy lat dziewięćdziesiątych. Tapanen był od niego młodszy co najwyżej dwa lata i pracował we Wrigmans prawie tak samo długo. Miał czworo dzieci z jedną kobietą, ale od jakiegoś czasu był rozwiedziony. Obstawiał gonitwy koni i przez ostatnie sto osiemdziesiąt tygodni twierdził, że to tylko kwestia czasu, nim zainkasuje kupę forsy, a wówczas jego noga już więcej nie postanie w tej przeklętej, zjedzonej przez mole firmie. Zawsze pilnował, by słyszał to Walter Wrigman, a dyrektor miał wtedy w zwyczaju wymieniać porcję snusu, przejeżdżać dłonią po łysinie i wyjaśniać, że nic by go bardziej nie ucieszyło. Nic.
Valdemar nigdy nie lubił Tapanena, nawet wówczas, gdy jeszcze ciągle lubił ludzi. Było w nim coś małostkowego i złośliwego; podejrzewał, że należy do ludzi, którzy zawodzą przyjaciół w okopach. Nie wiedział dokładnie, co to znaczy i skąd mu się wzięła ta myśl, ale pasowała do Tapanena jak ulał.
Nilssona lubił. Przygarbiony Norrlandczyk spędzał większość czasu w samochodzie, ale czasami siedział za swoim biurkiem na prawo od szklanego boksu Red Cow. Nie miał więcej niż czterdzieści lat: cichy i przyjazny, żonaty z jeszcze bardziej małomówną kobietą z Byske albo Hörnefors. Mieli pięcioro albo sześcioro dzieci i byli członkami jakiegoś niezależnego Kościoła – Valdemar nigdy nie mógł zapamiętać którego. Nilsson zaczął pracę we Wrigmans jakieś pół roku przed rokiem 2000; przejął stanowisko po Kulawym Lassie, który zginął w nieciekawych okolicznościach w związku z wypadkiem wędkarskim gdzieś w okolicach Rönninge.
Miał w sobie jakąś powagę ten Nilsson: szaroburą, przypominającą lawę cechę, którą mniej rozumiejące dusze, na przykład Tapanen, nazwałyby nudziarstwem, i mimo szczerych chęci Valdemar nie mógł sobie przypomnieć, by Nilsson kiedykolwiek zaskoczył czymś, co można by nazwać dowcipem. Trudno było nawet powiedzieć, czy podczas swoich dziesięciu lat we Wrigmans Elektriska kiedykolwiek się śmiał.
To, że lubi kogoś takiego, mówiło trochę o nim samym. A raczej lubił. Kiedyś.
Tak czy siak, obraz spaceru z ojcem był ciągle żywy. Wysokie, strzeliste pnie sosen, krzewinki żurawiny pośród kęp trawy, wilgotne wąwozy porośnięte wiązówką i woskownicą. Kiedy wrócił na swoje miejsce za biurkiem i uruchomił komputer, słowa ojca ciągle krążyły mu po głowie.
Życie nigdy nie będzie lepsze.
Nigdy nie będzie lepiej.
Popołudnie minęło pod znakiem przygnębienia. Był piątek. Sierpień. Czas upałów, jeszcze lato; pierwszy powakacyjny tydzień pracy dobiegał końca, a najbliższe godziny były jak szyny kolejowe wytyczone w niewłaściwym miejscu: przyjęcie u brata i szwagierki Alice w Kymlinge Kyrkby.
To była tradycja. W drugi piątek sierpnia u Hansa-Erika i Helgi Hummelbergów jadło się raki. Zasady były następujące: zakładano na głowę małe kolorowe kapelusiki, pito co najmniej sześć gatunków piwa oraz bimber i wysysano raki. Zazwyczaj był ich tuzin, plus minus dwa lub trzy. I przez ostatnie trzy lata Valdemar zasypiał na sofie.
Nie z powodu przedawkowania napojów wyskokowych, raczej z nudów. Miał siłę konwersować, wykazać się bystrością, interesować się całą tą ezoteryczną błazenadą przez mniej więcej dwie godziny, a potem jakby uchodziło z niego powietrze. Zaczynał czuć się jak foka na pustyni. Na pół godziny znikał w toalecie, a jeśli nikt nie zauważył jego nieobecności, pozwalał sobie na dodatkowe pół godziny siedzenia na obcej, polakierowanej na brązowo desce sedesowej ze spodniami i bokserkami spuszczonymi do kostek i na rozmyślanie o tym, jak się zachowa, jeśli pewnego dnia zdecyduje się odebrać sobie życie. Albo zabić swoją żonę. Albo uciec do Katmandu. Zwykł korzystać z tak zwanej dziecięcej toalety w części domu zwykle okupowanej przez nastolatki, bo i tak nigdy ich nie było, kiedy rodzice imprezowali, tutaj zaś mógł sobie posiedzieć w spokoju – niekochany, pod chmurą pesymistycznych przemyśleń – tak długo, jak chciał.
Coś musi być nie tak – myślał o tym w ubiegłym roku – coś musi być na poważnie nie tak z jego życiem, skoro mając mniej więcej sześćdziesiąt lat, nie umie znaleźć lepszego rozwiązania niż pójść na przyjęcie i zamknąć się w toalecie.
Więc co robić? – pomyślał teraz, kiedy tydzień pracy nagle się skończył i znowu siedział za kierownicą. Co robić? Uderzyć pięścią w stół? Wyrazić sprzeciw i grzecznie, ale stanowczo wyjaśnić, że nie ma zamiaru iść do Hansa-Erika i Helgi?
Czemu nie? Dlaczego po prostu nie powiedzieć Alice, że jej brat i jego oddech nie podobają mu się tak samo jak rap, blogi i afisze z sensacyjnymi nagłówkami gazet i że nie ma zamiaru nigdy więcej przebywać w ich quasi-intelektualnym, zalanym bimbrem towarzystwie?
Kiedy przemierzał z powrotem dwadzieścia dwa kilometry do Kymlinge, wątpliwości obijały się tam i z powrotem po jego opustoszałej głowie. Wiedział, że są fikcyjne nieprawdziwe; chodziło jedynie o zwyczajny, tchórzliwy protest, który nieprzerwanie się w nim toczył. Pytania, sformułowania i trujące frazy, które nigdy nie wydobyły się z jego wyblakłych warg i które sprawiały, że był jeszcze bardziej zniechęcony i posępny.
Jestem martwy, pomyślał, mijając nowe centrum handlowe Coop pod Billundsbergiem. Pod każdym możliwym względem jest we mnie mniej życia niż w sztucznym kwiatku doniczkowym. Problem nie tkwi w innych, tylko we mnie.
Siedem godzin później naprawdę siedział w toalecie. Przepowiednie sprawdziły się co do joty, z małym bonusem – był pijany. Z totalnych nudów, próbując znaleźć sens życia, wypił cztery kieliszki wódki, sporą ilość piwa i dwa albo trzy kieliszki białego wina. Opowiedział też wszystkim długą historię o dziwce z Odense, ale kiedy zmierzał do puenty, niestety okazało się, że wyleciała mu z głowy. Coś takiego może się zdarzyć w najlepszej rodzinie, ale nowa znajoma gospodarzy – biuściasta blond psychoterapeutka z korzeniami w Stora Tuna – obserwowała go z profesjonalnym uśmiechem; widział też, jak Alice zagryzła zęby, aż pobielały jej szczęki.
Nie wiedział, jak długo siedział na polakierowanej na brązowo desce, ale zegarek wskazywał wpół do pierwszej; nie sądził, żeby się zdrzemnął. Doświadczenie mówiło mu, że spanie na muszli klozetowej jest mniej lub bardziej niemożliwe. Spuścił wodę, wstał i poprawił ubranie. Kilka razy ochlapał twarz zimną wodą i próbował ułożyć cienkie kosmyki, które wciąż gdzieniegdzie wyrastały na jego nieregularnej głowie, tworząc pewnego rodzaju wzór. Zwędził odrobinę pasty do zębów i przepłukał usta. Następnie chwiejnym krokiem wyszedł z toalety i wziął kurs na salon, gdzie hiszpańska muzyka gitarowa mieszała się z podniesionymi głosami i radosnym śmiechem.
Jeśli nikt inny się nie ukrył, powinno ich być jedenaście, pomyślał Valdemar; kompletna drużyna futbolowa składająca się z ludzi w średnim wieku, młodszych i starszych ludzi sukcesu, wygadanych i zasłużenie pijanych.
Nagle dopadło go zwątpienie. Poczuł się tak dojmująco stary, prawdziwie przegrany i ani trochę mocny w gębie. Jego żona była od niego o jedenaście lat młodsza, wszyscy pozostali zaś byli między czterdziestką a pięćdziesiątką, pytanie, czy psychoterapeutka ciągle nie miała trzydziestki… Jemu pozostało zaledwie kilka miesięcy do sześćdziesiątych urodzin.
Nie mam nic do powiedzenia żadnemu z nich, pomyślał. I żadne z nich nie ma mi nic do powiedzenia.
Nie chcę tu być, co najwyżej chcę być kotem.
Rozejrzał się po biało-aluminiowym holu. Nie było tam ani jednego przedmiotu, który by go zainteresował. Ani jednej cholernej małej rzeczy, którą mógłby ze sobą wziąć, gdyby był włamywaczem. To było zbyt żałosne.
Obrócił się na pięcie, wymknął przez drzwi wejściowe i spotkał z orzeźwiającym, trzeźwiącym nocnym powietrzem.
Nigdy nie będzie gorzej, pomyślał.
O wpół do pierwszej następnego dnia Ante Valdemar Roos siedział na sofie w salonie i próbował czytać gazetę.
Kompletnie mu nie szło. Tekst skakał. Czuł, jakby jego głowa zdecydowanie za długo siedziała w piecu. Z żołądkiem nie było lepiej, a na obrzeżach pola widzenia wyrosło coś na kształt ekspansywnego podbiału.
Jego żona Alice nie rozmawiała z nim przez cały ranek, ale młodsza córka, Wilma, wyjaśniła, jeszcze zanim obie zniknęły za drzwiami, że wychodzą na kilka godzin na zakupy. Miała szesnaście lat; może trochę było jej go szkoda.
Starsza córka, Signe, paliła na balkonie. Ani Wilma, ani Signe nie były rodzonymi dziećmi Valdemara – dostał je w pakiecie razem z Alice, kiedy pobierali się jedenaście lat temu. Wtedy miały pięć i dziewięć lat, teraz – szesnaście i dwadzieścia.
Pewna różnica – zauważył Valdemar. Trudno powiedzieć, że z czasem było łatwiej. Nie było dnia, by nie modlił się do wyższych mocy, w które właściwie nie wierzył, o to, żeby Signe się usamodzielniła i wyprowadziła z domu. Mówiła o tym od co najmniej trzech lat, ale do tej pory bez skutku.
Jeśli zaś chodzi o niego, to tak, Ante Valdemar Roos miał rodzone dziecko, syna Gregera. Był częścią pierwszego, pogmatwanego małżeństwa z kobietą o imieniu Lisen; w owym czasie to imię również nie było pospolite, a i ona też nigdy nie była specjalnie zwyczajna. Jeśli chodzi o całokształt.
Już nie żyła. Zginęła podczas ekspedycji w Himalaje dwa lata przed nowym tysiącleciem. Pomysł był taki, jeśli dobrze zrozumiał, żeby zdobyć jakiś tam szczyt w dzień swoich pięćdziesiątych urodzin.
Jednak wcześniej, po siedmiu latach małżeństwa przyznała, że prawie przez cały ten czas miała na boku innego mężczyznę, i rozwiedli się bez większych dramatów. Kiedy przeprowadzała się do Berlina, wzięła ze sobą Gregera, ale Valdemar spotykał się czasem z synem, kiedy ten dorastał.
Niezbyt często. Od czasu do czasu. W ferie i wakacje… wędrówka po górach i kilka podróży; deszczowy tydzień w Szkocji, między innymi, i cztery dni w Skara Sommarland2. Obecnie Greger był facetem w średnim wieku i mieszkał w Maardam, gdzie pracował w banku i żył z kolorową kobietą z Surinamu. Valdemar nigdy jej nie spotkał, ale widział ją na zdjęciu. Mieli dwoje dzieci. Wysyłał Gregerowi maila co trzy, cztery miesiące. Ostatnio widzieli się na pogrzebie Lisen, na wietrznym cmentarzu w Berlinie. Od tamtego czasu minęło dziesięć lat.
Signe wróciła z balkonu.
– Jak się czujesz? – zapytała.
– Dobrze – odpowiedział Valdemar.
– Wyglądasz fatalnie.
– Naprawdę?
– Mama mówiła, że trochę wczoraj przesadziłeś.
– E tam! – odparł, a gazeta spadła mu na podłogę.
Usiadła w fotelu naprzeciw niego. Poprawiła zawinięty na głowie ręcznik frotté. Miała na sobie swój duży, żółty szlafrok, skąd wywnioskował, że przed pierwszym porannym machem zdążyła wziąć prysznic.
– Podobno zniknąłeś z przyjęcia.
– Zniknąłem?
– Tak.
Chciał podnieść gazetę i kiedy pochylił się do przodu, poczuł pulsowanie w głowie. Podbiał bujnie się plenił.
– Poszedłem… poszedłem na spacer.
– Aż z Kyrkbyn?
– Tak. Był ładny wieczór.
Ziewnęła.
– Słyszałam, jak wróciłeś do domu.
– Ach tak?
– Tak naprawdę tylko dziesięć minut po mnie. Wpół do piątej.
Wpół do piątej? – pomyślał i przeszyła go fala nudności. To chyba niemożliwe?
– Z Kyrkbyn trochę się idzie – powiedział. – Przecież mówię.
– No trochę – odparła Signe i uśmiechnęła się szyderczo. – A potem byłeś w Prince i zaliczyłeś kilka piw. To musiało potrwać.
Uświadomił sobie, że to prawda. Signe była jak zawsze dobrze poinformowana. Przechodził koło knajpy na Drottninggatan, zobaczył, że jest otwarta, i wdepnął. Nie wiedział, że nazywa się Prince, ale nagle mu się przypomniało, że siedział przy lśniącym barze i pił piwo. Rozmawiał też z jakąś kobietą; miała bujne rude włosy, arafatkę, a w każdym razie jakiegoś rodzaju chustkę w kratkę na głowie; może nawet postawił jej drinka. Albo dwa. Jeśli go pamięć nie myli, to na wewnętrznej stronie przedramienia miała wytatuowane męskie imię. Hans? Nie. Chyba Hugo.
Fuj, pomyślał Ante Valdemar Roos.
– Cilla, moja kumpela, cię widziała. Mówiła, że byłeś trochę wstawiony.
Nie skomentował tego. Zaczął natomiast przerzucać gazetę i udawał, że nie jest zainteresowany rozmową. Jakby go nie dotyczyła.
– Powiedziała też, że byłeś piętnaście lat starszy od wszystkich w lokalu. Babsztyl, z którym gadałeś, był zaraz po tobie.
Znalazł strony ze sportem i zaczął śledzić wyniki. Signe siedziała w milczeniu przez kilka sekund i gapiła się na swoje paznokcie. W końcu wstała.
– Mama jest trochę skwaszona, mam rację? – powiedziała i nie czekając na odpowiedź, zniknęła w swoim pokoju.
Takie życie, pomyślał Ante Valdemar Roos i zamknął oczy.
Wczesne godziny popołudniowe wykorzystał na drzemkę i kiedy obudził się o czwartej, ku swojemu zaskoczeniu stwierdził, że jest w domu sam. Bóg raczy wiedzieć, gdzie się podziewały Wilma i Signe, a Alice zostawiła kartkę na kuchennym stole. „Jestem u Olgi. Wrócę późno. A”.
Zgniótł papier i wrzucił go do kosza. Wziął dwie tabletki przeciwbólowe i wypił szklankę wody. Przez chwilę myślał o Oldze; była Rosjanką i jedną z niezliczonych przyjaciółek jego żony. Miała ciemne oczy, mówiła wolno i trochę mistycznie tym swoim głębokim głosem, prawie barytonem. Raz śniło mu się, że się z nią kocha. To był bardzo realistyczny sen: leżeli w morzu paproci, dosiadała go, a jej długie, czarne włosy tańczyły na wietrze; obudził się, zanim doszedł, po tym jak Alice włączyła odkurzacz zaledwie pół metra od łóżka i zapytała, czy jest chory, czy może coś się z nim dzieje.
To było kilka lat temu, ale trudno mu było te paprocie zapomnieć.
Otworzył lodówkę i zastanowił się, czy oczekuje się od niego, że ugotuje dziewczynkom obiad. Może tak, a może nie. Były składniki do przyrządzenia prostego spaghetti, postanowił jednak, że poczeka i zobaczy, jak się sprawy potoczą. Jedna lub druga w końcu się pojawi; może będą chciały, żeby im dać po stówce, by zamiast tego mogły napełnić swoje żołądki na mieście. Nigdy nie wiadomo.
Wyjął kupon lotto i zasiadł przed telewizorem.
W tamtej chwili Ante Valdemar Roos ledwie przypuszczał, że jego życie stoi przed radykalną i brzemienną w skutki zmianą.
Przez kolejne cztery tygodnie ta śmieszna myśl będzie się od czasu do czasu pojawiać w jego głowie i za każdym razem będzie się do niej uśmiechał, mając do tego pełne prawo.
To jego ojciec zaczął typować te same liczby. Zanim się powiesił, poszedł do sklepu z artykułami tytoniowymi na Gartzvägen w K. i skreślił te same od ośmiu lat liczby. Był tam każdej środy przed osiemnastą. Czasami Valdemar mógł mu towarzyszyć.
– To, co zwykle? – pytał flegmatyczny sprzedawca Pohlgren.
– To, co zwykle – odpowiadał ojciec.
Z obserwacji Valdemara wynikało, że większość grających próbowała szczęścia, typując pięć lub osiem zakładów, albo grała systemem, ale Eugen Roos zadowalał się tylko jednym zakładem.
– Prędzej czy później, mój chłopcze – wyjaśniał ojciec – prędzej czy później zostaną wylosowane. Kiedy człowiek będzie się tego najmniej spodziewał. Chodzi o to, żeby mieć cierpliwość.
Cierpliwość.
Po śmierci ojca zwyczaj przejął Valdemar i już w środę po wypadku poszedł do Pohlgrena, zakreślił liczby na kuponie i zapłacił czterdzieści öre, bo tyle to wtedy kosztowało.
A potem kontynuował: tydzień za tygodniem, rok za rokiem. Kiedy Tipptjänst3 zwiększył liczbę z dwunastu na trzynaście, Valdemar też dokonał zmiany. Z jednego zakładu na trzy, w każdym zakładzie dodając inną trzynastą liczbę.
Te same liczby od 1953 roku. Czasami zastanawiał się, czy to nie jest jakiś światowy rekord. Mimo wszystko, jak by na to nie patrzeć, chodziło przecież o ponad pięćdziesiąt lat, szmat czasu.
Dziwne, że ani on, ani jego ojciec nigdy nie wygrali nawet korony. Dwadzieścia dwa razy miał dziewiątkę, trzy razy dziesiątkę, ale nigdy nie przekładało się to na wygraną.
Cierpliwości, myślał. Jeśli przekażę liczby Gregerowi, to pewnego pięknego dnia zostanie milionerem.
Między dwudziestą a czterdziestą czwartą minutą drugiej połowy losowania zasnął na chwilę w fotelu – nie dało się tego uniknąć. Ale przy podawaniu wyników był wystarczająco przytomny. Ciągle sam w domu, sięgnął po długopis i pomyślał, że jeśli w przyszłym życiu nie będzie kotem, to może przynajmniej starym kawalerem.
Potem, kiedy wszystko toczyło się jak zawsze, kiedy nieobliczalne wiatry wiały ze wszystkich możliwych stron i nic się nie działo albo działo się wszystko, stał się cud.
Losowanie za losowaniem, wynik za wynikiem, liczba za liczbą. Pierwszą myślą Valdemara, już po wszystkim, było to, że naprawdę siedział i śledził całą procedurę. Wygrał dzięki wnikliwej obserwacji. Nigdy tak nie robił; obecnie bardzo rzadko oglądał losowanie na żywo, najczęściej zadowalał się sprawdzeniem wyników w telegazecie lub w niedzielnej bądź poniedziałkowej prasie. Stwierdzał, że jak zwykle ma czwórkę, piątkę lub szóstkę i pozostaje mu jedynie grać dalej.
Trzynaście.
Smakował słowo. Powtarzał je głośno. Trzynaście trafionych.
Nagle nie był pewien, czy się obudził. Albo czy w ogóle żyje. Zmierzch w pokoju i mieszkaniu był nie do końca rzeczywisty, niczym całun. Może umarł? Oprócz telewizora nie było włączone ani jedno źródło dźwięku i pierwszy raz zwrócił także uwagę na to, że na zewnątrz padało i że niebo nad Kymlinge było czarne jak świeżo położony asfalt.
Uszczypnął się w skrzydełko nosa, głośno odchrząknął, poruszył palcami u stóp i wymówiwszy pewnym głosem swoje imię i PESEL, wyciągnął ostrożny wniosek, że ani nie śpi, ani nie jest martwy.
Potem nastąpiło rozdanie.
Milion…
Ból rozsadzał czaszkę. Wytrzeszczył oczy i pochylił się w kierunku telewizora.
Milion dziewięćset pięćdziesiąt…
Zadzwonił telefon. Aleksander Graham Bell, go and play with yourself, pomyślał Ante Valdemar Roos.
Można się było zastanowić, dlaczego akurat taka fraza, w dodatku w obcym języku, pojawiła się w jego dochodzącym do siebie mózgu, ale tak się właśnie stało, wkrótce zresztą miała ona być już tylko wspomnieniem.
Milion dziewięćset pięćdziesiąt cztery tysiące sto dwadzieścia koron.
Znalazł pilota, wyłączył telewizor i przez dziesięć minut siedział w fotelu całkiem bez ruchu. Jeśli nie stanie mi teraz serce, to dożyję setki, pomyślał.
Kiedy Alice przyszła od Olgi, zdążyło się zrobić wpół do dziesiątej wieczorem, a Valdemarowi udało się pozbierać.
– Przepraszam za wczoraj – powiedział. – Musiałem wypić kilka kieliszków za dużo.
– Musiałeś? – zapytała Alice. – Myślałam, że chciałeś?
– Powiedzmy – odparł Valdemar. – Tak czy siak, trochę przesadziłem.
– Dziewczynki w domu?
Wzruszył ramionami.
– Nie.
– Wilma zadzwoniła na moją komórkę i obiecała, że będzie w domu o wpół do dziewiątej.
– Ach tak? – zdziwił się Valdemar. – Nie, żadnej z nich nie było przez cały wieczór.
– Zająłeś się praniem?
– Nie – odpowiedział.
– Podlałeś kwiatki?
– Też nie – przyznał. – Jak już mówiłem, nie byłem całkiem w formie.
– Przypuszczam, że nie zadzwoniłeś z przeprosinami do Hansa-Erika i Helgi?
– Masz rację – odparł Valdemar. – To też zawaliłem.
Alice poszła do kuchni, a on za nią, ponieważ chciał zobaczyć, jak się sytuacja rozwinie.
– Wiesz co – powiedziała. – Czasami potrafisz mi sprawić taką przykrość, że chce mi się tylko położyć i umrzeć. Rozumiesz?
Ante Valdemar Roos zastanowił się.
– Nie chciałem – powiedział. – Nie miałem zamiaru pójść sobie stamtąd. Ale był taki piękny wieczór i pomyślałem, że…
– Ta historia, którą opowiedziałeś, uważasz, że była na miejscu?
– Wiem, że zapomniałem puenty – przyznał. – Ale ona naprawdę jest całkiem zabawna. Przypomniało mi się zakończenie, jeśli chcesz, to mogę…
– Dość – przerwała. – Więcej w tej chwili nie zdzierżę. Czy naprawdę ciągle chcesz być moim mężem?
Usiadł przy stole, a ona wciąż stała i patrzyła przez okno. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Po prostu tam siedział z łokciami opartymi o blat stołu, wpatrzony w małą, na wpół martwą domową przytulność i dwie małe solniczki, które kupili na Västerlånggatan podczas deszczowego weekendu w Sztokholmie siedem czy osiem lat temu. A może to była solniczka i pieprzniczka? Alice stała odwrócona do niego swoim szerokim tyłkiem, a on pomyślał, że właśnie na tej obszernej części ciała zasadzało się ich małżeństwo. Tak, tak to faktycznie było. Wprawdzie nie miała więcej niż skończone czterdzieści osiem lat, ale nie było łatwo znaleźć nowego partnera, kiedy się miało dwadzieścia kilogramów nadwagi, nie w tych czasach, tak bardzo naznaczonych wyglądem, powierzchownością i szczupłością – a może w innych czasach też nie. Wiedział, że nic jej tak nie przerażało jak samotne życie.
Kiedy się pobierali, znali wynik równania. Valdemar był o dziesięć lat za stary, dla równowagi Alice o dwadzieścia pięć kilogramów za gruba. Żadne z nich nigdy nie wypowiedziało tej smutnej prawdy, ale był przekonany, że ona jest tego równie świadoma jak on.
W imię tej samej ponurej prawdy można było stwierdzić – po prostu siedząc, opierając łokcie i czekając – że w trakcie ich małżeństwa Alice trochę schudła, on natomiast nie odmłodniał.
– Nie kochaliśmy się od ponad roku – powiedziała. – Valdemar, uważasz, że jestem odpychająca?
– Nie – odparł. – To ja jestem odpychający, tu jest pies pogrzebany.
Szybko się zastanowił, czy to prawda, czy tylko wykręt; Alice też to przypuszczalnie zrobiła, bo się odwróciła i przyglądała mu się odrobinę smutnym i badawczym wzrokiem. Jakby rozważała, czy powiedzieć coś jeszcze, ale tylko głośno westchnęła i zniknęła w pralni.
Dwa miliony, pomyślał Ante Valdemar Roos. Razem z dwunastkami będzie ponad dwa miliony. Co ja z nimi, do cholery, zrobię?
I nagle w jego podziurawionej świadomości pojawił się obraz ojca w lesie. Jeszcze raz: stał tam z fajką w ręku, a jego twarz zdawała się przybliżać i kiedy Valdemar zamknął oczy, mógł zobaczyć jego poruszające się wargi. Tak jakby chciał się porozumieć ze swoim synem.
Co? – pomyślał. Co chcesz mi powiedzieć, tato?
W tej samej chwili, kiedy usłyszał, jak jego żona włącza suszarkę bębnową, do jego uszu doszedł też głos ojca: słaby, z oddali, przebijający się przez szum dawno minionych dziesięcioleci, a mimo to jednoznaczny i wyraźny na tyle, że bez trudu mógł zrozumieć przesłanie.
– W przyszłym tygodniu nie musisz wypełniać kuponu, mój chłopcze – powiedział. – I nie musisz już dłużej być cierpliwy.
Po trzech tygodniach w ośrodku w Elvafors Anna Gambowska zrozumiała, że musi uciec.
To było nieuniknione.
Pierwszy tydzień minął na płaczu od rana do wieczora. Czasem płakała też w nocy; było coś w jej duszy, co musiało być podlane tymi wszystkimi łzami, żeby potem zmięknąć i znowu żyć. Właśnie tak to czuła. To był dobry płacz, oczyszczający, nawet jeśli wyrywał się z dużego smutku.
Nie pierwszy raz myślała o swojej duszy w taki właśnie sposób. Jak o marnej, małej sadzonce, która potrzebuje wody i pożywienia, żeby się rozwijać. Rosnąć i zajmować przysługujące jej miejsce w tym jałowym i niegościnnym świecie. Ale kiedy życie staje się nie do zniesienia, lepiej, żeby leżała ukryta tam w dole, w zimnej zmarzlinie i udawała, że wcale jej nie ma.
Dusza w zmarzlinie. Albo na odwrót, zmarzlina w duszy – można też tak powiedzieć i brzmiałoby to jak ćwiczenie ortograficzne.
To trwało już jakiś czas. Co najmniej całą wiosnę i całe lato, a może dłużej. Jej dusza leżała zapomniana na dnie zamarzniętej pieczary, którą było jej wnętrze, i gdyby nie dotarła do ośrodka w Elvafors na czas, mogłaby równie dobrze umrzeć.
Kiedy o tym myślała, płakała jeszcze bardziej. Wydawało się, jakby dusza żywiła się swoim własnym smutkiem – tak, tak to właśnie było. Przypuszczalnie miała pewną zdolność przetrwania, mimo wszystko.
To matka odkryła, co się z nią dzieje. Anna ukradła jej pieniądze, żeby kupić heroinę do palenia. Także matka dopilnowała, by interweniowały stosowne organa.
Wzięła cztery tysiące koron. To niepojęte, że matka miała w domu tyle pieniędzy; i kiedy Anna w pierwszych dniach w ośrodku wspominała, co zrobiła – to, co w programie dwunastu kroków nazwano „etycznym załamaniem nerwowym” – dusza kurczyła się i znowu chciała się głęboko zaszyć. Matka pracowała w przedszkolu i cztery tysiące koron to było więcej, niż zarabiała na tydzień: odłożyła pieniądze na nowy rower dla Marka.
Marek miał osiem lat i był młodszym bratem Anny. Zamiast roweru była heroina dla starszej siostry.
Nad tym też płakała. Nad swoim wstydem, podłością i niewdzięcznością. Ale matka ją kochała, i ona o tym wiedziała. Kochała ją mimo wszystko. Nawet jeśli miała własne problemy, z którymi się borykała. Kiedy odkryła, że pieniądze zniknęły, wściekła się, ale jej przeszło. Wzięła Annę w ramiona, pocieszyła i powiedziała, że ją kocha.
Bez matki nigdy nie dałaby rady zmienić swojego życia – to wiedziała na pewno.
Może z nią też nie, ale na pewno nie bez niej.
Do Elvafors dotarła pierwszego sierpnia, osiem dni po tym, jak nakryła ją matka, w dzień swoich dwudziestych pierwszych urodzin. Po drodze zatrzymały się w kawiarni i uczciły to kawą i kawałkiem tortu. Matka trzymała ją za ręce, obie płakały i przyrzekły sobie, że teraz zaczyna się nowe życie. Już wystarczy.
– Ja też miałam w sobie dużo smutku, kiedy byłam w twoim wieku – powiedziała matka. – Ale można go zwalczyć.
– Jak zwalczyłaś swój? – zapytała Anna.
Matka zawahała się na chwilę.
– Ty się urodziłaś – powiedziała w końcu.
– Więc uważasz, że ja też powinnam zajść w ciążę? – chciała wiedzieć Anna.
– Ani mi się waż – odrzekła matka i obie się roześmiały tak, że personel kawiarni wymienił porozumiewawcze spojrzenia.
Miło było siedzieć w anonimowym miejscu i śmiać się z życia, pomyślała Anna. To była przyjemna chwila. Dać porządnego kopniaka w tyłek wszystkim trudnościom i całemu nieszczęściu. Może w ten właśnie sposób trzeba sobie radzić z tym cholernym życiem? Może nie ma lepszej metody?
Miała piętnaście lat, kiedy pierwszy raz spróbowała haszu. Trzy ostatnie lata, kiedy zawiesiła na kołku liceum i zamiast tego pracowała w kiosku, w kawiarni i na stacji benzynowej, paliła co najmniej trzy razy w tygodniu, a odkąd w lutym wyprowadziła się z domu – codziennie. W kwietniu spotkała Steffa i zaczęła się dilerka. Miał kontakty, był od niej sześć lat starszy i po miesiącu wprowadził się do niej. Kilka razy załatwił też coś trochę cięższego: amfetaminę, morfinę i ecstasy. Heroina do palenia była w pewnym sensie kropką nad i. W sumie wzięła cztery razy i kiedy wśród silnych doznań płakała, czuła, jakby łzy były czystą krwią.
Albo raczej brudną.
Matka nie wiedziała zbyt dużo o Steffie – jedynie tyle, że jest. Anna chroniła go także przed pomocą społeczną i policją, i zastanawiała się, gdzie się podział po tym, jak matka weszła i opróżniła mieszkanie.
Ale dla takich jak Steffo było wiele miejsc, o tym była przekonana. Łóżek także – i o to nie musiała się martwić.
Miała nadzieję, że znalazł sobie inną dziewczynę. Miała tę nadzieję ze względu na siebie. Było w nim coś, co ją przerażało, wiele rzeczy, przypuszczalnie dlatego go chroniła.
– Jesteś moja – mówił. – Nigdy nie zapomnij, że teraz jesteś Steffa.
Chciał też, żeby wytatuowała sobie na nodze jego imię, najlepiej na wewnętrznej stronie uda, ale udało jej się to odwlec.
– To prezent – wyjaśniał – prezent od ciebie dla mnie.
Tak, naprawdę miała nadzieję, że znalazł sobie inną dziewczynę.
Myśli o Steffie sprowokowały oczywiście inne pytania, które wirowały dookoła, blisko płaczu, i wiedziała, że szukają swoich odpowiedzi, tak jak zagubiony cielak potrafi szukać swojej mamy.
Dlaczego? Dlaczego chcesz zniszczyć swoje życie? Dlaczego świadomie schodzisz prosto do piekła? Jaki to ma sens, Anno?
Pytała samą siebie i wszyscy inni też pytali. Matka. Ludzie z pomocy społecznej. Ciotka Majka. Nie potrafiła odpowiedzieć.
Jeśli znałaby odpowiedź, pytania byłyby niepotrzebne, pomyślała.
To była ciemność. Ciemność z ogromną siłą przyciągania.
Tak, siła mocniejsza od niej samej, dokładnie tak, jak mówią na terapii grupowej.
Kiedy pierwszy raz zobaczyła ośrodek w Elvafors, pomyślała, że wygląda jak obrazek z bajki. Był położony tuż obok okrągłego jeziora pełnego liści nenufarów. Stromy dziedziniec z sękatymi drzewami owocowymi prowadził w górę do domu, dalej we wszystkich kierunkach rozciągał się las. Budynek był starym, uroczym, żółto-białym drewnianym domem; osiem mniejszych pokoi na piętrze, kuchnia i cztery trochę większe na dole. Na rogu stał mniejszy dom – siedziba sekretariatu i dwa pokoje dla personelu. Powyżej, na skraju lasu, znajdował się jeszcze kolejny budynek: mały, czerwony domek z pokojem i kuchnią, nazywany „śluzą wewnętrzną”. Mieszkały w nim dwie najbardziej zaawansowane w leczeniu dziewczyny, które niebawem miały się przenieść do „śluzy zewnętrznej” w Dalby, a potem wrócić do normalnego życia.
Przebywały tu tylko kobiety. Szefowa Sonja Svensson, pół tuzina personelu, byłe narkomanki i mieszkańcy ośrodka: młode kobiety, które miały zostać wyrwane z haniebnego bagna alkoholu i narkotyków – obecnie osiem osób. Tego samego dnia, kiedy przyjechała Anna, przyjęto też Ellin, osiemnastoletnią dziewczynę z Karlstadu.
Dziewczyny pochodziły z różnych części kraju, głównie ze środkowej i zachodniej Szwecji. Już pierwszego przedpołudnia nauczyła się ich imion – to był podstawowy krok w terapii, jak wyjaśniła Sonja, śmiejąc się tym swoim trochę pustym śmiechem.
Jak mamy się nawzajem szanować, skoro nie znamy swoich imion?
W ośrodku Elvafors w dużej mierze chodziło o szacunek.
Przynajmniej na papierze.
Mimo to właśnie brak szacunku sprawił, że Anna Gambowska wkrótce zdecydowała się na ucieczkę.
Czy o to właśnie chodzi? – pytała samą siebie.
Tak, właśnie o to.
W Elvafors obowiązywało kilka prostych zasad. W trakcie rejestracji Anna musiała podpisać papier, na którym poświadczała, że je akceptuje. Leczenie było dobrowolne, ale opłacane przez gminę każdej z młodych kobiet. Jeśli nie było się zadowolonym z terapii, należało oczywiście przekazać miejsce komuś potrzebującemu.
A takich nie brakuje, Bóg mi świadkiem.
Terapia trwała zazwyczaj od sześciu miesięcy do roku, a po jej zakończeniu zawsze można było utrzymywać kontakt z ośrodkiem. Wizyty wdzięcznych byłych klientów nie należały do rzadkości. Sonja Svensson wspomniała o tym już pierwszego dnia.
Podstawą był jak najmniejszy kontakt ze światem zewnętrznym. To tam dziewczyny – żadna z nich nie ukończyła dwudziestu trzech lat i Annie trudno było nazywać je kobietami – poraniły się cierniami, tam utrzymywały wszystkie swoje złe kontakty i miały destrukcyjnych znajomych. Chodziło o przerwanie złych schematów – zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Zabronione było używanie telefonów komórkowych; pozwalano na jedną rozmowę w tygodniu – z członkiem rodziny, którego numer wcześniej podały, najczęściej był to rodzic. Krewni mogli się odzywać, ale musieli przestrzegać restrykcyjnych zasad. W zamian za to dwa razy w roku organizowano tak zwany Dzień Krewnych.
W ośrodku nie było komputerów ani internetu, wyjątkiem było biuro, do którego mieszkańcy nie mieli wstępu.
Było radio i telewizja – trzy kanały.
Przez pierwsze dwa miesiące nie puszczano na przepustki, a później jeśli nawet, to na wspólną odpowiedzialność pensjonariuszki ośrodka i co najmniej jednego krewnego.
Gotowaniem, a także zmywaniem, sprzątaniem i innymi pracami domowymi zajmowały się same pensjonariuszki. Co najmniej dwa razy w tygodniu jechały na wspólną wycieczkę, najczęściej do najbliżej położonej miejscowości Dalby, oddalonej o osiemnaście kilometrów. W programie były kręgle, kawiarnia albo basen.
Elvafors nie przez przypadek było oddalone. Kiedy przed trzynastu laty Sonja Svensson zaczynała swoją działalność, położenie geograficzne było jej głównym priorytetem.
Żadnej natrętnej cywilizacji. Żadnych niebezpieczeństw. Żadnych kontaktów.
Sama terapia opierała się na czterech filarach: otwartości, koleżeństwie, pomocy w samopomocy i programie dwunastu kroków. Krótko mówiąc, po śniadaniu zawsze zbierano się w dużym pokoju rozmów, siadano w kręgu i opowiadano o swoim samopoczuciu. Trwało to tyle, ile było trzeba. Następnie odbywały się rozmowy indywidualne i na chwilę wracano do programu dwunastu kroków.
Po lunchu coś organizowały: albo jechały na wycieczkę, albo zajmowały się czymś w ośrodku. We wtorki i w piątki przychodził psycholog i przeprowadzał indywidualne rozmowy z dziewczętami. Czasami Sonja Svensson wychodziła z inicjatywą i prywatnie rozmawiała ze swoimi podopiecznymi.
Potem był czas na przygotowanie kolacji, posiłek i sprzątnięcie po nim, a w końcu wspólne zebranie w kręgu, by przedyskutować pozytywne i negatywne przeżycia dnia, który minął.
Mimo to było dużo czasu na inne rzeczy. Na pobycie z samą sobą. Na czytanie, pisanie albo oglądanie telewizji. Było też pianino, a Anna miała ze sobą gitarę. Jednak nigdy nie było mowy o wspólnym śpiewaniu. Żadna z pozostałych dziewczyn nie była szczególnie muzykalna, ale wiele z nich lubiło grę Anny i każdego dnia jedna albo kilka z nich przesiadywało w jej pokoju.
W każdym razie na początku.
Kiedy minął tydzień płaczu, najpierw pojawił się pewnego rodzaju spokój. Lubiła ten monotonny, niestresujący rytm ośrodka. Wymiana doświadczeń z innymi dziewczynami też wydawała się sensowna, choć niekiedy odrobinę przerażająca. Szybko zrozumiała, że jeśli chodzi o nieprzyjemne i okrutne życiowe doświadczenia, to w tym towarzystwie jest nowicjuszką. Cztery osoby, a zatem połowa, przebywały już wcześniej w ośrodku odwykowym. Dla Marit z Göteborga ten był czwarty i twierdziła, że nie umie już płakać. Prawdopodobnie tak było; chętnie się śmiała, głośno i niemal hałaśliwie, ale jej oczy nigdy. To nie był taki śmiech jak śmiech Anny i jej matki w tamtej kawiarni.
Dwie inne, Turid i Ebba, prostytuowały się, chociaż nie skończyły jeszcze dwudziestki, a Malin, odkąd skończyła dwanaście lat, była potajemną kochanką swojego ojczyma.
Ale jak to zwykła podkreślać Sonja Svensson i inne osoby z personelu, patrzenie wstecz nie jest sztuką. Sztuką jest patrzenie w przyszłość.
Pewnego wieczoru, stojąc i mieszając sałatkę na kolację, Anna za sprawą Marii, najstarszej i najbardziej doświadczonej z towarzystwa, spojrzała na ośrodek trochę bardziej cynicznie.
– Zarabiają na nas, kapujesz? – powiedziała i zerknęła przez ramię, żeby sprawdzić, czy nie są podsłuchiwane. – Pomoc społeczna płaci tysiąc koron dziennie za każdą z nas! Sonja i jej facet mają w banku ponad milion.
To prawda? Maria znana była z tego, że wygaduje różne rzeczy, ale może w tym przypadku miała rację.
– To moja ostatnia wola – mawiała, kiedy nikt z personelu jej nie słyszał. – Po wyjściu w dwa tygodnie zaćpam się na śmierć, będzie super.
Miała dwadzieścia trzy lata.
Anna poczyniła też inne obserwacje; trudno było tego nie robić.
Na przykład że w tym świecie także była rzadkim ptakiem. Jak zawsze. Żadna z pozostałych dziewczyn nie czytała książek, a kiedy opowiedziała Ludmille, dwudziestolatce z Borås, że pisze wiersze, ta nagle się wściekła i nazwała ją pieprzoną małpą, która tylko próbuje zwrócić na siebie uwagę.
Następnego dnia poruszyła tę kwestię na porannym zebraniu. Przyznała, że jest jej przykro z powodu tego, co powiedziała Ludmilla. Wszystkie osiem dziewczyn siedziało na swoich twardych krzesłach i obrzucało się gównem przez prawie godzinę. Sonii Svensson przy tym nie było. Zamiast niej był ktoś inny z personelu, dość delikatna kobieta, która miała na imię Karin i próbowała załagodzić sytuację.
Po wszystkim nie miała wrażenia, żeby sobie szczególnie dużo wyjaśniły, a następnego dnia odbyła indywidualną rozmowę z Sonją Svensson.
– Nie musisz chyba ciągle siedzieć z nosem w książkach – powiedziała Sonja. – Spróbuj się dopasować.
– Ale ja lubię czytać – wyjaśniła Anna.
– To część twojego problemu – usłyszała w odpowiedzi. – Chowasz się. Gitara, poezja i takie tam. Jutro gramy w piłkę w sali gimnastycznej w szkole w Dalby, tego ci teraz trzeba.
Zaśmiała się pusto i odesłała Annę.
Jaki to ma sens, pomyślała Anna. Mówiła poważnie? Co jest złego w muzyce? Poezja i książki nie mogą chyba stanowić problemu?
Począwszy od tego dnia, dokładnie zamykała drzwi do swojego pokoju. Kiedy grała albo po prostu leżała i czytała lub pisała. Żeby nikomu nie przeszkadzać albo nie wyjść na snobkę, ale najwyraźniej to nie wystarczyło, ponieważ pewnego wieczoru, kiedy wróciły po pływaniu z Dalby, dowiedziała się, że Sonja zaopiekowała się jej gitarą i zamknęła ją w biurze.
– Musisz bez niej przeżyć tydzień. To ci wyjdzie tylko na dobre.
Na zebraniu następnego ranka Anna powiedziała, że jest jej przykro i czuje się ubezwłasnowolniona, ponieważ zabrano jej gitarę. Sonja Svensson nie pozwoliła żadnej z dziewczyn tego skomentować; oznajmiła tylko, że nie pora teraz o tym mówić, i przeszła do samopoczucia innych.
Tego samego wieczoru zadzwoniła matka. Żeby jej nie niepokoić, Anna nie wspomniała o incydencie z gitarą. Rzuciła tylko, że wszystko jest dobrze, że czuje się coraz lepiej i pisze właśnie długi list do Marka. Matka opowiedziała, że brat mimo wszystko dostał swój rower, ale ona nie czuje się najlepiej, ponieważ znowu zaczęło jej dokuczać kolano. Może będzie zmuszona pójść na zwolnienie, a jeśli było coś, czego nienawidziła, to być na zwolnieniu.
Tej nocy Anna nie spała przez kilka godzin i płakała nowym płaczem. Najpierw nie rozumiała więcej niż to, że nie był zwyczajny.
Ale pojęła.
To nie był płacz nad samą sobą i nad swoją biedną, poharataną duszą. To był płacz nad światem.
W gruncie rzeczy nad zaistniałym stanem. Nad samym życiem, nad ograniczeniem, głupotą i bezwzględnością – i nad gitarą, która stała zamknięta w zatęchłym biurze, bo była częścią problemu.
Nie wszystko w ośrodku w Elvafors było złe. Na pewno na początku Sonja Svensson miała słuszną wizję – to było dla Anny jasne. Ale im dalej była od narkotyków, tym wyraźniej widziała niedociągnięcia. Nikt z personelu nie miał wykształcenia; wszystkie osoby były eksnarkomankami albo dobrymi przyjaciółkami Sonii, dwie jej krewnymi. Nikt nie mógł mieć odmiennego zdania, jeśli chodziło o terapię – najlepiej wszystko wiedziała Sonja. Wprawdzie zawsze udawało jej się sprawić, by myślano, że wszelkie działania są dla wspólnego dobra i że wszyscy uczestniczą w podejmowaniu decyzji. Ale od tego było daleko. To Sonja decydowała, a grupa miała się wszystkiemu podporządkować. Jeśli nie chciało się w czymś uczestniczyć – nie miało się ochoty oglądać tej czy innej telenoweli albo nie było się zainteresowanym grą w chińczyka – odbierano to jako dziwne zachowanie i oznakę nawrotu. Może nie oznakę nawrotu nałogu, ale oznakę powrotu do zachowań, które mogą do niego doprowadzić, a zatem które trzeba ukrócić. Pewnego rodzaju terror większości, pomyślała Anna, a to raczej nie było pierwotne założenie.
I tysiąc koron za osobę dziennie? Osiem tysięcy dziennie dawało zawrotną sumę już po kilku tygodniach. To nie może tyle kosztować. Może mimo wszystko było coś w tym, o czym mówiła Maria?
Pewnego weekendu pod koniec sierpnia Ludmilla nie wróciła z przepustki. Kilka dni później powiadomiono Sonję, że nieprzytomną i nagą Ludmillę znaleziono w rowie na południowych przedmieściach Sztokholmu. Przedawkowała, została zgwałcona, a jej stan był krytyczny.
Sonja powiedziała o tym na pokolacyjnym zebraniu. Było coś w jej głosie, kiedy o tym opowiadała. W detalach. Anna rozejrzała się po innych, siedzących w milczeniu dziewczynach i zastanawiała się, czy one też zwróciły na to uwagę.
Odrobina, no właśnie, czego? Satysfakcji? Ale inne dziewczyny wyglądały tylko na przestraszone i zszokowane. Sama też tak się czuła i taki chyba był zamysł.
Zamysł? – myślała kwadrans później, leżąc w łóżku. Co za pieprzony zamysł?
Tego wieczoru pierwszy raz pojawiła się myśl, że nie chce już tam dłużej być.
Kiedy Ante Valdemar Roos wyszedł z oddziału Swedbanku przy Södra Torg w Kymlinge późnego czwartkowego popołudnia, na krótką chwilę oślepiło go słońce i zrozumiał, że to jest znak. Łączył się z siłami wyższymi; jego życie musowało jak szampan w dopiero co otwartej butelce i czuł, że mógłby zatańczyć dookoła rynku.
Albo elegancko podskoczyć prosto do góry i stuknąć obcasami, tak jak to robiła ta Stina, czy jak jej tam było, w telewizji.
A niech mnie! – pomyślał. Takiej chęci życia nie czułem od… od kiedy?
No właśnie, nie wiedział.
Może odkąd oświadczył się Lisen, a ona się zgodziła? Chociaż była już wtedy w ciąży, więc odpowiedź w sumie nie była chyba aż tak zaskakująca.
A może kiedy policzył palce u stóp swojego nowo narodzonego syna Gregera i okazało się, że jest ich dziesięć i że chłopiec z największym prawdopodobieństwem jest całkowicie zdrowy. Tak, to była ważna i doniosła chwila. Czuł wtedy taką samą euforię.
Taką samą chęć życia. Taką samą chęć działania.
Wszystko działało bez zarzutu. Na nowo otwartym koncie miał dwa miliony sto tysięcy koron. Automatyczne zlecenie przelewu na jego stare konto było ustawione na dwudziestego piątego każdego miesiąca – osiemnaście tysięcy dwieście siedemdziesiąt koron, dokładnie tyle, ile zwykle wpływało z Wrigmans Elektriska po potrąceniu podatku. Powinno wystarczyć na sto dwadzieścia miesięcy, licząc bez odsetek.
Dziesięć lat. A niech mnie.
Ale nie miał zamiaru przelewać pieniędzy tak długo. Nie do końca. Za kilka lat zacznie pobierać swoją zasłużoną i okupioną ciężką pracą emeryturę. Alice nigdy nie powinna się niczego domyślić. Nie będzie miała bladego pojęcia, jak to się teraz mówi. Miała swoją kartę do jego konta i tak długo, jak długo pieniądze wpływały swoim zwyczajnym rytmem, nie było najmniejszego powodu, by miała coś sprawdzać. Nie znała żadnego z jego kolegów z pracy i nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek któryś z nich dzwonił do niego do domu. W każdym razie nie odkąd mają z Alice wspólny numer. Może było to nawet odrobinę dziwne.
Nigdy nie dzwonili do siebie do pracy. Możliwe, że któraś z córek miała kiedyś do niego sprawę, ale zawsze dzwoniła na jego komórkę. Kiedyś pokazał Alice, gdzie jest fabryka, kiedy ją mijali, nic więcej. Dziewczęta nie trafiłyby tu nawet z mapą w ręku.
Uśmiechnął się i nie wchodząc do środka, minął kolekturę.
Powodzenia, biedaki, pomyślał. Trzeba cierpliwości.
Milion spożytkuje w taki właśnie sposób. Powinno wystarczyć do emerytury. W wieku sześćdziesięciu trzech czy sześćdziesięciu czterech lat byłoby w sam raz. Albo sześćdziesięciu pięciu, jeśli zechce; może tak dobrze jak teraz będzie się czuł aż do setki.
Ale drugi milion przepuści. Po cichu, dyskretnie.
Wiedział, jak i na co go przeznaczy; nie musiał się długo głowić, żeby na to wpaść, ale wszystko w swoim czasie. Najpierw musi pogadać z Walterem Wrigmanem.
Przemierzając mostek Oktober nad rzeką Kymlinge, zauważył ku swojemu przerażeniu, że gwiżdże.
Muszę się uspokoić, pomyślał Ante Valdemar Roos. Muszę się postarać nie zwracać na siebie uwagi. A może okazać skruchę?
Zresztą nieważne. Co nagle, to po diable.
Przyjął obojętny wyraz twarzy i powlókł się do domu.
– Co masz na myśli? – chciał wiedzieć Walter Wrigman następnego ranka, zakładając okulary na łysinę. – Co ty pieprzysz?
– Zwalniam się – powiedział Valdemar. – Mam dość.
Szczęki Waltera Wrigmana mieliły przez chwilę, ale nie wydobywały się żadne słowa. Okulary zjechały z łysiny i z cichym mlaśnięciem wylądowały na grzbiecie nosa, gdzie znajdowało się głębokie, różowe wgłębienie właśnie do tego przeznaczone.
– Składam wymówienie – sprecyzował Valdemar. – Najchętniej natychmiastowe, jeśli nie masz nic przeciwko, ale mogę zostać jeszcze tydzień, jeżeli uznasz, że to konieczne. Obejdzie się bez odprawy.
– Co… co będziesz robić? – zapytał Walter Wrigman głosem pełnym zdziwienia.
– Mam swoje plany – odparł Valdemar.
– Jak długo nosiłeś się z tym zamiarem?
– Jakiś czas – odpowiedział. – Sądzę, że Tapanen może przejąć moje obowiązki.
– To nie jest najlepszy moment – rzekł Wrigman.
– Nie sądzę – odparł. – Nie ma przecież większych zamówień, mimo wszystko. Możesz zatrudnić kogoś młodszego.
– Jasna cholera – odburknął Wrigman.
– Nie chcę tortu, kwiatów i całej tej szopki – kontynuował Valdemar. – Zamierzam zostać dzisiaj po południu i spakować swoje rzeczy, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
– Jasna cholera – powtórzył Wrigman.
Uroczy to ty nie jesteś, pomyślał Valdemar, wyciągając rękę.
– Dzięki za dwadzieścia osiem lat. Mogło być gorzej.
Walter Wrigman pokiwał głową, ale nie uścisnął wyciągniętej dłoni. Przez chwilę siedział w milczeniu, przygryzając dolną wargę.
– Spieprzaj – powiedział w końcu.
Taki miałem zamiar, pomyślał Ante Valdemar Roos. Świnio.
Zanim opuścił Wrigmans Elektriska, ostatni raz wsiadł do samochodu i pojechał na swoją lunchową polanę. Wyłączył silnik, opuścił boczną szybę i odchylił zagłówek.
Rozejrzał się dookoła. Popatrzył na pola, na kamienisty pagórek, na skraj lasu. Światło było teraz inne, dochodziła piąta po południu i uświadomił sobie, że nigdy wcześniej nie był tutaj o tej porze. Zawsze w środku dnia, między dwunastą a pierwszą, i nagle wydało mu się, jakby to było zupełnie inne miejsce. Świerki nie były jak zwykle skąpane w słońcu, pole miało głębszy kolor, a jałowce były prawie czarne.
Tak to jest, pomyślał Ante Valdemar Roos. Czas i miejsce krzyżują się w tym samym punkcie tylko raz na dobę. Godzina w tę czy w tamtą to już zupełnie inne skrzyżowanie, tak to faktycznie jest.
Tak, właśnie w taki sposób przedstawia się sprawa czasu i rzeczy – filozofował dalej. Otoczenia i tego, co wokół. Nie trzeba się zatem ruszać, żeby rzeczywistość dookoła się zmieniała, ona sama o to zadba. Wystarczy po prostu siedzieć bez ruchu w tym samym miejscu.
Zrozumiał, że w jakiś niejasny sposób – nie do końca pojmował jaki, ale był przekonany, że pewnego dnia zrozumie – ma to związek z tym, o czym w lesie mówił ojciec.
Tamtego dnia i w tamtej chwili, która prawdopodobnie wcale się nie wydarzyła.
Życie nigdy nie będzie lepsze.
Kiedy wszedł, natychmiast stwierdził, że obie pasierbice są w domu.
Miały swoje pokoje na prawo i na lewo od przedpokoju; obie zostawiły uchylone drzwi. Z pokoju Signe dochodziła muzyka, którą na swoje potrzeby nazwał techno. W każdym razie brzmiała jak coś topornie elektronicznego, zacinającego się; puszczała muzykę dość głośno, bo tak miało być, dyskutowali na ten temat kilka razy. Z pokoju Wilmy dochodziły amerykańskie salwy śmiechu jakiegoś talk-show.
Coś w rodzaju Hylands hörna4, tylko głośniej i wulgarniej, pomyślał Valdemar. Otyłość lub kazirodztwo albo jedno i drugie.
Minął ten krzyżowy ogień i wszedł do salonu. Tutaj też był włączony telewizor, ale nikt nic nie oglądał, więc podniósł z podłogi pilota i wyłączył go.
Alice leżała w czerwonych spodniach od dresu na żółtej gumowej macie w sypialni i robiła brzuszki. Trochę przypominała żółwia, który leży na plecach i próbuje stanąć na tylnych nogach. Z marnym skutkiem. Zobaczył, że ma w uszach słuchawki, więc odpuścił sobie rozmowę. W kuchni leżała góra składników na coś, co przypuszczalnie miało się znaleźć w woku: warzywa z kurczakiem i ryż. Rozważał przez chwilę, czy nie zacząć tego siekać, ale postanowił, że poczeka na dalsze instrukcje.
Zamiast tego usiadł przed komputerem. Był włączony; prawdopodobnie jedna z dziewcząt albo obie czatowały trochę w piątkowy wieczór, rozmawiały przez Skype’a lub przeglądały Facebook, czy jak to się tam nazywa, bo wiadomość z czerwonym sercem migała do niego na monitorze – „Słonko, jesteś taka słodka, że nie mogę się opanować!!!” – i był raczej pewien, że to nie do niego. Zamknął pięć albo sześć programów i otworzył swoją skrzynkę mailową. Dziesiąty dzień z rzędu nie miał żadnej wiadomości. Przez chwilę zastanawiał się, co go właściwie podkusiło, żeby zakładać sobie adres mailowy. Może mógłby chociaż przychodzić spam, o którym tyle się mówiło? Signe weszła do pokoju i stanęła za jego plecami.
– Potrzebuję pięćset koron.
– Na co? – zapytał Valdemar.
– Wychodzę dziś wieczorem, a skończyły mi się pieniądze.
– W takim razie zostań w domu – zaproponował.
– Co się z tobą, do cholery, dzieje? – zapytała Signe. – Odbiło ci czy co?
Sięgnął po portfel i wyjął pięćsetkoronowy banknot.
– Nie dostałaś wypłaty?
– Zwolniłam się z tego pieprzonego butiku.
Aha? – pomyślał Valdemar. Tym razem też nie trwało to dłużej niż miesiąc.
– Więc szukasz teraz nowej pracy?
Twarz zastygła jej w grymasie.
– Widzimy się wieczorem w Prince, tak?
Włożyła banknot do stanika i wyszła. Wyłączył komputer i postanowił, że weźmie prysznic.
– To nie jest wina Signe – powiedziała Alice cztery godziny później, kiedy w domu zrobiło się względnie spokojnie. Obie córki ulotniły się i jedyne, co było słychać, to zmywarka i pralka, które stały i huczały na swój sposób, we właściwych sobie tonacjach. – Taki wiek.
Słychać było również sąsiada Högerberga ćwiczącego grę na pianinie ze swoją sześcioletnią córką.
Czy sześciolatki nie powinny o tej porze spać? – zastanowił się.
Alice siedziała na sofie i kartkowała książkę o indeksie glikemicznym. Nie wiedział, co to takiego. On sam siedział na jednym z dwóch foteli i robił, co mógł, żeby nie zasnąć w oczekiwaniu na początek filmu, który postanowili obejrzeć. Według programu była to amerykańska komedia akcji na TV3. Był ciekaw, ile będzie przerw reklamowych, ale podejrzewał, że nigdy nie pozna odpowiedzi na to pytanie, ponieważ miał zamiar uderzyć w kimono, jak tylko zacznie się ta miernota.
– Dokładnie – powiedział w ostatniej sekundzie, kiedy pamiętał jeszcze, o czym rozmawiają. – Po prostu potrzebuje faceta i pracy.
– Co przez to rozumiesz? – zapytała Alice. – Faceta i pracy?
– Mhmm – odchrząknął Valdemar. – Mniej więcej tyle… faceta i pracy. Przynajmniej pracy.
– Młodzi nie mają łatwo w dzisiejszych czasach – stwierdziła Alice.
– Nigdy w całej historii świata nie było łatwiej żyć niż teraz – powiedział Valdemar. – W każdym razie w tym kraju.
– Nie rozumiem, co się z tobą dzieje – zauważyła Alice. – Dziewczynki też nie. Zrobiłeś się taki butny. Wilma powiedziała dzisiaj, że cię prawie nie poznaje.
– Tak powiedziała?
– Tak.
– No cóż. Zawsze taki byłem – odparł Valdemar i westchnął. – Jestem tylko starym skurczybykiem. Po prostu.
– Nie ma się z czego śmiać, Valdemar.
– Nie śmieję się.
– Są w trudnym wieku.
– Sądziłem, że nie są równolatkami?
– Film się zaczyna. Valdemar, możesz włączyć telewizor i przestać być taki złośliwy?
– Przepraszam, moja droga, nie chciałem.
– Dobra, dajmy temu spokój. Włącz telewizor, żebyśmy nie przegapili początku. I pomóż mi zjeść tę czekoladę, naprawdę jest niedobra.
Wcisnął guzik i zapadł się głębiej w fotel.
Dobrze, że znowu zaczęła rozmawiać, pomyślał. Było, jak było: wszystko jedno, co mówiła, byle nie karała go milczeniem. Ziewnął, po mieszance warzywnej zaczęła go palić zgaga i rozważał, czy opłaca się iść po szklankę wody.
Było po dziesiątej i zmęczenie dopadło go jeszcze przed pierwszą przerwą reklamową.
Patrząc optymistycznie, można było stwierdzić, że Ante Valdemar Roos miał jednego dobrego przyjaciela.
Nazywał się Espen Lund, był w tym samym wieku co Valdemar i pracował jako agent w biurze nieruchomości Lindgren, Larsson i Lind na Vårgårdavägen w Kymlinge.
Espen Lund był starym kawalerem; znali się od liceum. Teraz się nie spotykali, nie odkąd Valdemar ożenił się z Alice, ale był okres między Lisen a Alice – jakieś piętnaście czy dwadzieścia lat – kiedy mieli trochę wspólnych spraw. Głównie chodzenie po knajpach, ale także od czasu do czasu wypad na mecz piłki nożnej czy na tor wyścigowy dla kłusaków. Espen był zapalonym kibicem i graczem, umiał wyliczyć wszystkich zdobywców złotego medalu płci męskiej z letniej olimpiady w Melbourne (i każdej następnej) i od zawsze naśmiewał się z żałosnego lotto Valdemara, chociaż to nie z tego powodu w niedzielny wieczór Valdemar wybrał jego numer.
Czekał, aż zostanie w mieszkaniu sam. Alice i Wilma właśnie wyszły do kina Zeta, żeby zobaczyć film z Hugh Grantem; Valdemar go nie trawił. Wszystko wskazywało na to, że Signe znalazła sobie w sobotni wieczór nowego chłopaka i przez dobę nie dała znaku życia.
– Mogę ci zaufać? – zapytał Valdemar.
– Nie – odparł Espen Lund. – Sprzedałbym moją babkę za butelkę wódki.
Cały Espen Lund. Valdemar miał w każdym razie taką nadzieję. Espen zawsze był przekorny – w życiu prywatnym, a nie zawodowym, gdzie ciągle był zmuszony mówić dokładnie to, czego od niego oczekiwano. Twierdził, że na tym polegał fenomen tego ponurego faktu. Jeśli ktoś mówił, że jest ładna pogoda, Espen Lund chętnie odpowiadał, że według niego pada i wieje. Jeśli ktoś twierdził, że dobrze wygląda, potrafił wypalić, że właśnie się dowiedział, że ma guza mózgu i przed sobą dwa miesiące życia.
– Potrzebuję twojej pomocy – wyjaśnił Valdemar.
– Źle trafiłeś – oznajmił Espen.
– Chcę to sprawnie załatwić, tak żeby nikt się nie dowiedział.
Espen kaszlnął do słuchawki i Valdemar mógł usłyszeć, jak dla zdrowia zapala papierosa.
– Okej – powiedział. – Zamieniam się w słuch.
Dobrze, pomyślał Valdemar. Koniec żartów.
– Szukam domu.
– Rozwodzisz się?
– Oczywiście, że nie. Ale potrzebuję małego domu, w którym mógłbym się zaszyć… z pewnym projektem.
To ostatnie pojawiło się znikąd.
Projekt? – pomyślał. A tak, czemu nie? To mogło, do diabła, oznaczać wszystko. Na przykład siedzenie na krześle i obserwowanie zmian w czasie i przestrzeni.
– Czego szukasz? – chciał wiedzieć Espen Lund.
– Domku w lesie – odpowiedział Valdemar. – Na jak największym odludziu. Ale niezbyt daleko od miasta.
– Jak daleko od miasta? – zapytał Espen.
– Dwadzieścia, trzydzieści kilometrów – odparł Valdemar. – Nie więcej niż trzydzieści.
– Wielkość? – zapytał Espen.
Valdemar się zastanowił.
– Mały – powiedział. – Potrzebuję tylko małej chatki. Z działką czy coś takiego. Żadnych wygód, ale oczywiście nie zaszkodzi, jeśli będzie prąd i woda.
– Kanalizacja? – drążył Espen.
– Nie zaszkodzi – odpowiedział Valdemar.
– Cena?
Valdemar usłyszał, że Espen zaczął coś żuć. Prawdopodobnie tabletkę na gardło. Espen Lund zjadał średnio dwa opakowania dziennie.
– No cóż – powiedział. – Zapłacę, ile będzie trzeba. Ale bez przesady, rzecz jasna.
– Dorobiłeś się?
– Trochę odłożyłem – odparł Valdemar. – Ale chciałbym, żeby… żeby Alice się o tym nie dowiedziała. I nikt inny. Da się to zrobić?
– Zgodnie z prawem zakup trzeba zarejestrować – poinformował Espen. – Ale to wszystko, nie trzeba tego ogłaszać. Potem musisz to oczywiście wykazać w rocznym zeznaniu podatkowym.
– Wtedy będę się martwił.
– Hmm… – chrząknął Espen. – Chodzi o jakąś kobietę?
– Bynajmniej – odpowiedział Valdemar. – Jestem za stary na kobiety.
– Daj spokój. Masz dostęp do internetu?
– Tak. A co?
– Możesz wejść na naszą stronę i sam zobaczyć. Jest tam wszystko i sądzę, że kilka obiektów może cię zainteresować. Poza tym dobrze jest kupić jesienią, jest dużo taniej.
– Właśnie, też o tym pomyślałem – powiedział Valdemar.
– Jak rzucisz okiem w internecie i coś znajdziesz, zadzwoń do mnie. Pojedziemy i obejrzymy. Albo jeśli wolisz, pojedziesz sam. Co ty na to?
– Wspaniale – odrzekł Valdemar. – I ani słowa. Dbaj o siebie.
– Ani mi się śni – rzucił Espen Lund, podał adres strony internetowej i zakończyli rozmowę.
Kiedy się położył, nie mógł zasnąć.
Alice leżała na plecach u jego boku, trochę ciężko oddychając; opanowała trudną sztukę zasypiania zaraz po przyłożeniu głowy do poduszki. Valdemar miał z kolei umiejętność zapadania w sen gdzie popadnie – i o każdej porze dnia – ale kiedy naprawdę chciał, kiedy w końcu wślizgiwał się pod kołdrę i gasił światło po długim i bezsensownym dniu, zdarzało się czasami, że się klinował.
Jak korek, który chce opaść, ale nie może, pomyślał, bo tak się mniej więcej czuł. Sen był tam, w dole, głęboko, dobry, regenerujący sen, ale w górze Ante Valdemar Roos dryfował po lśniącej, przytomnej tafli i nie wiedział, co ze sobą począć.
Dziś wieczorem były oczywiście powody. Jutro pierwszy dzień reszty mojego życia, jak głosiło jedno śmieszne powiedzenie w latach osiemdziesiątych, jeśli się nie mylił.
Reszta mojego życia? – pomyślał. Jak to będzie?
Przypomniał sobie, jak Alexander Mutti, stoik, nauczyciel filozofii w liceum, próbował wbić do ich długowłosych głów swoją złotą zasadę. „Tylko ty sam możesz nadać swojemu życiu sens. Jeśli składasz decyzje w ręce innych, to jest to jednak twoja własna decyzja”.
Espen? – pomyślał niespodziewanie. Czy Espen jest panem własnego losu?
Może tak, może nie. Chodzenie po knajpach, oglądanie meczów, przegrywanie pieniędzy. Czytanie Hemingwaya, bo to też robił – te same książki rok za rokiem. Ganianie w kółko, pokazywanie domów i mieszkań marudnym klientom czterdzieści czy pięćdziesiąt godzin w tygodniu.
Czy to miało jakiś sens?
Przypuszczalnie dla Espena tak, mimo wszystko, pomyślał Valdemar. Dla niego, ale nie dla mnie.
Co takiego więc chcę zrobić?
Co, do licha, chcesz wycisnąć z tego, co ci pozostało tu na ziemi, Ante Valdemarze Roosie?
To pytanie trochę go wystraszyło. A może to odpowiedź wywołała ciężkość w jego piersiach.
Bo nie było odpowiedzi. W każdym razie takiej, która brzmiałaby sensownie.
Chcę siedzieć na krześle przed moim domem w lesie i rozglądać się dookoła. Może od czasu do czasu pójść na spacer. Wejść do środka, jeśli będzie zimno.
Zapalić ogień w kominku.
Czy to ma jakiś sens? Jak by to, do cholery, wyglądało, gdyby wszyscy tylko siedzieli na krześle, rozglądali się dookoła i palili w kominku?
No tak, pomyślał Valdemar, to nie mój problem. Z pewnością nie jestem taki jak inni, ale mam w każdym razie nadzieję, że głęboko w środku jest we mnie jeszcze trochę dobroci.
Trochę.
Nie wiedział, skąd pojawiła się ta myśl o dobroci, ale po tym podsumowaniu nie upłynęło więcej niż kilka minut, gdy zapadł w głęboki, błogosławiony sen.
Poniedziałek zaczął się kilkoma przelotnymi ulewami. Alice i Wilma, wychodząc z domu, miały na sobie kurtki przeciwdeszczowe, ale kiedy w drodze na parking ścinał na ukos ulicę na tyłach piekarni Lilje, pogoda się ustabilizowała. Równa bladoszara czapa rozciągała się po horyzont, temperatura zatrzymała się na jakichś dwudziestu stopniach i nie sądził, by przydał mu się gruby sweter, który spakował do torby razem z prowiantem.
Wyglądało na to, że nie będzie więcej padać, lekko powiewał ciepły południowo-zachodni wiatr. Kiedy otworzył samochód, znowu poczuł w ciele euforię, tę samą, która go dopadła, kiedy wyszedł z banku i chciał tańczyć na środku rynku.
Coś się ze mną dzieje, pomyślał. Jak one się nazywają, te rośliny, których nasiona otwierają się tylko po rozległym pożarze lasu? Pirofity czy jakoś tak?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
W przekładzie Iwony Zimnickiej (przyp. tłum.). [wróć]
Największy park wodny i rozrywkowy w Skandynawii (przyp. tłum.). [wróć]
Odpowiednik polskiego Totalizatora Sportowego (przyp. tłum.). [wróć]
Popularny szwedzki talk-show nadawany w latach 1962–1983 (przyp. tłum.). [wróć]