Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kobieta planująca odwet na niewiernym mężu; zdradzony mąż, któremu - jak sądził - udało się zemścić na chcącej go opuścić żonie; dziewczyna, która przed trzydziestu laty zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Wszystkie powieści, choć niesplecione ze sobą w oczywisty sposób, w mroczny sposób łączą przeszłość z teraźniejszością, odkrywając przy tym psychologiczne tło zbrodni. Nesser w typowym dla siebie stylu, krok po kroku prowadzi czytelnika do tajemnicy kryjącej się w każdej z tych historii.
Trylogię wzbogaci opowiadanie napisane przez Nessera, o nieznanym jeszcze tytule.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 517
INTRIGO to kawiarnia położona przy ulicy Keymerstraat w centrum Maardam.
To również tytuł filmowej trylogii wyreżyserowanej przez Daniela Alfredsona i nakręconej w roku 2017, która swoją światową premierę będzie miała na przełomie roku 2018 i 2019. Składają się na nią trzy części: Śmierć autora, Samaria oraz Droga Agnes! Filmy oparte są na moich opowiadaniach, z których ostatnie cztery zebrane w niniejszym tomie ukazały się wcześniej w książkach Trójkąt Barina, Z perspektywy Doktora Klimke oraz Droga Agnes! Opowiadanie otwierające ten zbiór, Tom, jest nowe i zostało wydane po raz pierwszy.
Książka to książka, film to film. Historie, gdy przenosi się je z jednego medium do innego, często trzeba przekształcić, znaleźć im nowe formy wyrazu. Jeśli chodzi o INTRIGO, to wszystkie różnice między książką a filmem są zarówno niezbędne, jak i wprowadzone świadomie.
Jednak podobieństwo, istota każdego opowiadania, to, o co tak naprawdę w nim chodziło, zostało oczywiście zachowane.
Håkan Nesser
Sztokholm, styczeń 2018 roku
Maardam, rok 1995
Telefon zadzwonił kilka minut po wpół do czwartej, w nocy ze środy na czwartek. Numer nieznany, najwyraźniej zagraniczny. W normalnych okolicznościach by nie odebrała.
Oczywiście, że nie, jednak dopiero co wybudziła się z koszmaru, a choć ciemności panowały zarówno w pokoju, jak i za oknem, o które uderzała znajoma gałąź dużego orzecha, czuła się całkiem trzeźwo. Być może to właśnie mrok, na swój sposób tajemniczo współgrając z nagle przerwanym snem – którego treści nie umiała sobie przypomnieć ani wówczas, ani później – skłonił ją do podniesienia słuchawki.
– Halo?
– Judith Bendler?
– Tak.
– Tu Tom.
Potem cisza. Nie licząc ciągłych trzasków na linii i cicho pulsującego zgrzytu. Jakby zmęczone fale uderzały o kamienne nabrzeże. Potem, kiedy odłożyła słuchawkę, właśnie taki widok stanął jej przed oczami. Fal, które po długiej wędrówce wreszcie mogą spocząć pod postacią białej piany w zacisznej, acz kamienistej morskiej zatoczce.
Dziwne, zazwyczaj takie wizje jej nie nachodziły. Nie ulegała tak oczywistym porównaniom, czy jak tam je nazwać. Była niewierząca i nie cierpiała poezji.
– Tom? – zapytała w końcu. – Jaki Tom?
– A znasz innych?
Zastanowiła się. Nie, Tom jest tylko jeden.
Był.
– Pomyślałem, że może moglibyśmy się spotkać. Minęło tyle lat.
– Owszem…
Poczuła, że jej ciało przeszywa dreszcz, może nawet na sekundę straciła świadomość. Gdyby stała, zemdlałaby i upadła na ziemię.
Tak się na szczęście nie stało. Leżała w ciemnościach po swojej stronie podwójnego łóżka, a kiedy ten krótki atak minął, odruchowo wyciągnęła rękę w stronę Roberta. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że Robert jest w Londynie. Wyjechał w poniedziałek, miał wrócić w piątek wieczorem lub najpóźniej w sobotę po południu. Chodziło o jakiś projekt filmowy, wspominał nawet nazwiska kilku sławnych aktorów, ale zapomniała jakich. Nawet pytał ją, czy nie ma ochoty mu towarzyszyć w podróży, ale odmówiła. Londyn nie należał do jej ulubionych miast.
– Halo?
Jakoś zwalczyła impuls, by odłożyć słuchawkę.
– Tak?
– Co ty na to?
– Na co?
– Żeby się spotkać.
– Ja… nie do końca rozumiem.
Słyszała, że coś pije.
– Wiesz co? Przemyśl to sobie, a ja zadzwonię za kilka dni.
– Nie wydaje mi się, by…
Rozległo się kliknięcie i rozmowa została przerwana. Odłożyła słuchawkę i leżała chwilę bez ruchu. Splotła ręce na piersi. Zamknęła oczy, ale po chwili otworzyła je ponownie. Było coś, co musiała uchwycić. Wydawało jej się, że ciemność wciąż produkuje ten przypływ fal. Uznała, że muszą one coś oznaczać, że chcą jej coś powiedzieć, a ich sens wiązał się z dystansem. Jakimś niewielkim dystansem w czasie i przestrzeni, zaś w tym odległym, ale i niesłychanie bliskim mroku wciąż unosił się jego głos. Nieco surowy i nieco… właśnie, jaki? – pomyślała. Ironiczny? Pewny siebie?
Tom?
Przemyśleć sprawę?
Policzyła i okazało się, że minęły dwadzieścia dwa lata.
Dwadzieścia dwa lata i dwa miesiące, mówiąc dokładniej.
Terapeutka nazywała się Maria Rosenberg. Jej gabinet znajdował się na trzecim piętrze jednego ze zbudowanych z kamienia pomorskiego domów stojących przy Keymerstraat. Judith Bendler była jej pacjentką od niemal dziesięciu lat. Nigdy nie miewały ciężkich, dusznych sesji. Widywały się raz lub dwa razy w miesiącu, z reguły w czwartkowe popołudnia, kiedy to Judith zazwyczaj jechała do centrum Maardam załatwiać różne sprawy. Potem starała się jeść lunch z jakąś przyjaciółką, wpadała do sklepów lub odwiedzała jedną z galerii w dzielnicy Deijkstraakvarteren. Albo do antykwariatu Krantzego przy Kupinskistraat, jeśli akurat był czynny. Dojazd pociągiem z Holtenaar zajmował nieco ponad pół godziny, jednak widziała, że z każdym rokiem coraz większe opory budziła w niej konieczność wyjścia z ich pięknego domu z jeszcze piękniejszym ogrodem przy rzece. Po cóż opuszczać raj, skoro już się w nim jest?
Może po to, by móc sobie pozwolić na radość z powrotu? – powiedział kiedyś Robert, kiedy podzieliła się z nim swoimi odczuciami. Oczywiście w jego słowach było sporo racji. Jak zwykle, Robert potrafił we wszystkich sytuacjach dostrzec to, co istotne, nie można mu było tego odmówić.
Może i powroty do gabinetu Marii Rosenberg napawały ją jakąś spokojną radością. Każdy z nich. Świat mógł się walić, rodzaj ludzki mógł toczyć wojny, palić miasta i zabijać dzieci, a Maria zawsze tkwiła na swoim miejscu. W solidnym fotelu, w pokoju z ciężkimi udrapowanymi zasłonami i grubym wzorzystym dywanem z Samarkandy w kolorze krwistym.
I słuchała. Była już stara, kiedy Judith spotkała ją po raz pierwszy, czyli jakiś tydzień po pierwszym skandalu Roberta, a nic się od tamtej pory nie zmieniła. Tłumaczyła swój wygląd tym, że dotarła do punktu, w którym lata już nie mogą jej bardziej nadgryźć. Pewnego dnia na pewno umrze, lecz do czasu swojej ostatniej podróży nie miała zamiaru się bardziej zestarzeć. Mogła jedynie zmądrzeć i lepiej poznać życie, bo przed tym człowiek nie ucieknie.
To jednak nie o Marii rozmawiały w tym ciemnym, cichym pokoju. Naturalnie, że nie.
– Witaj Judith. Mam nadzieję, że dzisiejszy dojazd nie przysporzył ci problemów.
– Dziękuję. Przynajmniej udało mi się załapać na miejsce siedzące.
– No proszę. Chyba możemy sobie pozwolić na dzbanek rooibosa?
– Chętnie się napiję.
Ten sam wstęp do rozmowy, co zawsze. Kiedy Maria Rosenberg przygotowywała herbatę w schowanym za zasłoną aneksie kuchennym, Judith zdjęła kurtkę. Usiadła wygodnie w rogu sofy, okryła nogi pasiastym pledem i włożyła poduszkę pod plecy. Czekając, zauważyła, że tli się w niej zdenerwowanie. Nie miała wątpliwości, co było jego powodem.
– Chyba wyczuwam w tobie pewien niepokój. Popraw mnie jednak, jeśli się mylę.
Judith jeszcze nie zdecydowała, czy chce jej opowiedzieć o rozmowie telefonicznej, ale kiedy Maria popatrzyła na nią zmrużonymi oczami znad filiżanki z herbatą, podjęła decyzję. Jeśli bowiem istnieją spojrzenia, wobec których człowiek jest bezbronny, to z pewnością takie było spojrzenie Marii. Nie miała co do tego wątpliwości. Może już przed godziną, wchodząc do pociągu, Judith wiedziała, że tak będzie. Że opowie.
– Coś mi się przytrafiło.
– Tak?
– Odbyłam nietypową rozmowę telefoniczną.
Maria pokiwała głową, wypiła łyczek herbaty, po czym odstawiła filiżankę.
– Wczoraj w nocy ktoś zadzwonił o wpół do czwartej.
– Wpół do czwartej? I odebrałaś?
– Tak, z jakiegoś powodu dopiero co się obudziłam. Chyba jakieś pół minuty przed tym, jak rozległ się dzwonek. Dziwne. Potem trudno mi było zasnąć.
– Kto dzwonił?
– Nie wiem.
– Nie wiesz?
Wzięła głęboki wdech. Poprawiła koc i wbiła wzrok w obraz wiszący między dwoma wąskimi regałami. Była to pomniejszona kopia Mnicha nad morzem Caspara Davida Friedricha. Odwrócona postać spoglądająca na ponure morze. Judith zastanawiała się wielokrotnie, dlaczego jej terapeutka wykazująca się taką życiową mądrością w swoim gabinecie postanowiła powiesić to właśnie dzieło. Jedyny obraz w tym wnętrzu. Jak dotąd Judith nigdy nie zapytała.
– Przestawił się jako Tom.
– Tom? Masz na myśli…?
Pokiwała głową, nie odrywając wzroku od obrazu. Kątem oka widziała, że Maria wypiła kolejny łyk herbaty, po czym splotła dłonie na kolanach. Czekała.
– Chciał się ze mną spotkać.
Mnich nad morzem ani drgnął. Maria też nie.
– Ale? – zapytała tylko.
– Nie wierzę, że to faktycznie był on.
Opowiadała Marii o Tomie dawno temu. Temat wypłynął podczas jednego z ich pierwszych spotkań. Potem kilkakrotnie wracały do tej tragicznej historii, o ile jednak Judith pamiętała, nie mówiły o nim od czterech czy pięciu lat. Może nawet minęło jeszcze więcej czasu, odkąd wspomniała jego imię. Nie miała ku temu powodu. Z Robertem też o nim nie rozmawiała; było to niepisane i niewypowiedziane porozumienie, którego oboje przestrzegali. Nie przypominała sobie, by jego temat wypłynął choćby raz, odkąd przeprowadzili się do domu w Holtenaar.
– Chyba najlepiej będzie, jeśli przypomnisz mi nieco tę historię. Jeśli nie masz nic przeciwko. Pamiętam tylko jej ogólny zarys, minęły przecież całe wieki, odkąd to się zdarzyło.
– Dwadzieścia dwa lata – sprecyzowała Judith. – Dwadzieścia dwa i dwa miesiące.
– A on miał wtedy…?
– Siedemnaście.
– Mów dalej. Czy może nie masz ochoty? To absolutnie twój wybór. Ja jestem tylko słuchaczką, która przechowuje to, co chcesz, by przechowano. Nie muszę chyba jednak ci o tym przypominać.
Judith napiła się herbaty i przez chwilę się wahała. Choć w gruncie rzeczy były to raczej symulowane wątpliwości. Powiedziała „A”, a ponieważ podjęła już decyzję – świadomie bądź nie – to i tak znów wyciągnęła na jaw tę sprawę. Przecież właśnie dlatego tu siedzimy – pomyślała. Żebym mogła powiedzieć „B”. Jeśli teraz tego nie zrobię, będę w nieskończoność wałkować te myśli w głowie.
– Tak. Tom miał siedemnaście lat, kiedy to się stało – powiedziała Judith. – Właśnie skończył siedemnaście, choć nie było okazji, by uczcić jego urodziny. Pamiętam, że dostał od Roberta zegarek, dość drogi, ale sprzedał go już następnego dnia.
– Sprzedał swój prezent urodzinowy?
– Tak, niestety.
– Dlaczego?
– Ponieważ potrzebował pieniędzy na narkotyki. Albo może musiał zapłacić za działki, które już w siebie wstrzyknął. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, ile miał długów i w ile spraw kryminalnych był zamieszany. Może coś przeczuwaliśmy, jednak dopiero później wszystko stało się jasne. A w każdym razie wiele kwestii.
– Młody człowiek w tarapatach?
– Delikatnie mówiąc. Źle się z nim działo, już odkąd zaczął dorastać, właściwie to zaczęło się jeszcze wcześniej. W szkole nigdy mu nie szło, bez przerwy konfliktował się z kolegami i nauczycielami. Robiono mu badania i sama nie wiem, ile różnych diagnoz mu postawiono. A kiedy pojawiły się narkotyki, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Pewnego razu, kiedy rozmawialiśmy z kimś z resocjalizacji, jego ojciec powiedział „On gna w stronę przepaści”. To trafne określenie.
– Był synem Roberta z wcześniejszego małżeństwa, prawda?
– Tak. Jego mama zmarła, kiedy chłopiec miał zaledwie dwa lata. Ja pojawiłam się jakiś rok po jej śmierci. Z Robertem pobraliśmy się latem, tuż przed tym, jak Tom poszedł do szkoły.
– Adoptowałaś go?
– Tak, podpisałam dokumenty, zgodnie z którymi podjęłam się obowiązków rodzicielskich w każdym względzie. Robert tego chciał… ja, ma się rozumieć, także.
– Ma się rozumieć?
– Tak.
Maria uniosła brwi, ale nie skomentowała. Zrobiły pauzę, bo akurat na ulicy rozległ się warkot motoru. Z reguły do gabinetu nie docierał zgiełk miasta, dom był stary, o grubych ścianach, a w oknie za ciężką zasłoną zainstalowano solidne, dobrze izolujące szyby. Maria wspominała na początku, że najlepiej, gdy rozmowy toczą się w ciszy, choć nie szkodzi, jeśli od czasu do czasu, świat na zewnątrz da o sobie znać. Judith odchrząknęła. Spróbowała rozwiać ten dyskretny znak zapytania, który unosił się w powietrzu.
– Naprawdę nie miałam co do tego wątpliwości – wyjaśniła. – Od samego początku. Chciałam być mamą Toma, jego prawdziwa matka zmarła, a on chyba nawet jej nie pamiętał. Oczywiście opadły mnie wątpliwości, kiedy zaczął się zachowywać w taki sposób.
– Po latach?
– Tak. To jednak nie miało znaczenia. Zapewne czułabym się inaczej, gdyby był moim biologicznym dzieckiem. Choć naturalnie nigdy nie rozmawiałam o tym z Robertem. Po prostu ten temat był… nieco zbyt drażliwy.
– To zrozumiałe. Warto pamiętać, że niektóre sprawy bardziej miękko lądują w uszach terapeuty. A o ile lat twój mąż jest starszy? Dziesięć, o ile dobrze pamiętam?
– Dokładnie o jedenaście. Latem skończy siedemdziesiąt. Nie cieszy się bynajmniej dobrym zdrowiem, nie raz o tym mówiłyśmy, lecz nie da się go skłonić, by poszedł na emeryturę. Twierdzi, że producenci filmowi mają najlepszy okres między siedemdziesiątką piątką a osiemdziesiątką. Nie wiem, ile w tym prawdy.
Maria się zaśmiała. – To tak jak z nami, terapeutami. Dochodzimy do szczytowej formy tuż przed kopnięciem w kalendarz. Co jednak stało się z tym nieszczęsnym, gnanym wiatrem siedemnastolatkiem? Jeśli sobie przypominam, to zaginął bez śladu, tak?
Judith westchnęła. – Tak właśnie. Przepadł jak kamień w wodę.
– Hm. A przeprowadzono dokładne poszukiwania?
– Wszystko przeczesano. Nie tylko ja i Robert go szukaliśmy. Policja miała swoje powody, by go odnaleźć. Nie tylko dlatego, że podejrzewano, że za jego zaginięciem mógł ktoś stać, ale też dlatego, że Tom sam był podejrzany o szereg spraw. Gdyby wtedy nie zniknął, najprawdopodobniej czekałoby go kilka lat w poprawczaku. Policjanci pokazali nam listę spraw, w jakie był zamieszany i zapewniam cię, że nie była to przyjemna lektura.
Maria po raz kolejny pokiwała głową. – A ty jak myślisz, co się stało z Tomem? Pamiętam, co mówiłaś poprzednio, ale wiadomo, że człowiek może zmienić zdanie.
– Ja nie zmieniłam. Jestem przekonana, że Tom nie żyje. Albo ktoś go zamordował… dźgając go nożem lub w inny sposób, albo też on sam to zrobił.
– Nie zostawiając śladu?
– Takie rzeczy się zdarzają.
– Bez wątpienia. A jak to wygląda od strony prawnej, został uznany za zmarłego? Taka jest chyba procedura, jeśli kogoś nie odnajdą przez dziesięć czy piętnaście lat.
Judith pokręciła głową. – Nie uznano go za zmarłego.
– Dlaczego?
– Dlatego, że Robert jest przeciwny. Jeśli żyje ktoś z bliskich krewnych zaginionego, to do niego należy decyzja.
– Tak, wiem. A dlaczego twój mąż nie chce zrobić tego kroku? Wciąż ma nadzieję?
– Tak myślę. Nie rozmawiamy o tym jednak. Zresztą, uznanie Toma za zmarłego i tak byłoby tylko formalnością. Nie miał żadnego majątku, ja i Robert byliśmy jego jedynymi spadkobiercami… No i prędzej czy później to i tak się stanie. Zapewne i w takich przypadkach działają jakieś regulacje prawne.
– Najprawdopodobniej – przytaknęła Maria Rosenberg, pochyliła się, a na jej ustach pojawił się delikatny, ale i nieco wymuszony uśmiech. – Teraz jednak zadzwonił ktoś, kto podaje się za waszego syna… W środku nocy. Za syna, który zaginął dwadzieścia lat temu. Muszę przyznać, że wyglądasz na spokojną, choć taki telefon niejednego wytrąciłby z równowagi.
Judith Bendler przez kilka sekund wpatrywała się w kubek, dopiero potem odpowiedziała.
– Absolutnie nie jestem spokojna. Dziś rano wymiotowałam po śniadaniu, a potem wysiadłam z pociągu na Zwille zamiast na Keymer Plejn. To dlatego spóźniłam się pięć minut.
Maria wciąż uśmiechała się dyskretnie. – Nie powiedziałam, że jesteś spokojna, tylko że na taką wyglądasz. Co o tym myślisz?
– O rozmowie?
– Tak.
– Ja nie tylko myślę. Ja wiem.
– Co wiesz?
– Że to jakiś oszust.
– A co niby miałby na tym zyskać? Przecież oszuści szukają dla siebie jakiejś korzyści.
Judith pokręciła głową. – Nie wiem. Nie mam pojęcia.
– Ale mówił, że oddzwoni?
– Tak twierdził.
Maria znów rozparła się w fotelu i przez chwilę się zastanawiała.
– Przepraszam, że o to zapytam, ale czy brałaś pod uwagę, że mogło ci się to przyśnić?
Judith przyszło do głowy, że takie pytanie może paść. Czekała na nie.
– Owszem. Jednak dziś rano przed wyjściem z domu sprawdziłam telefon. Na wyświetlaczu widać ostatnie połączenie. A ten numer wciąż tam był.
– Rozumiem. Zapisałaś go?
– Nie, chciałam to zrobić, ale nie mogłam znaleźć długopisu. I właśnie wtedy zadzwonił Robert z Londynu i to mnie rozproszyło. Był to jednak numer zagraniczny, tego jestem pewna. Co, zresztą…
– Tak?
– Co zresztą tłumaczy, dlaczego dzwonił o tej porze.
– Chodzi ci o to, że dzwonił z innej strefy czasowej?
– Tak.
– Innymi słowy oszust z daleka?
– Mhm.
Judith nie potrafiła rozstrzygnąć, czy Maria mówi z empatią czy też delikatnie ironizuje. Choć może potrafiła robić jedno i drugie, w zasadzie taka umiejętność pasowałaby do jej pogłębiającej się z czasem życiowej mądrości.
– A co o tej rozmowie sądzi Robert? Zakładam, że powiedziałaś mu o niej, kiedy zadzwonił.
– Nie… nie powiedziałam mu.
– Dlaczego nie?
– Spieszył się. Zaraz miał zaczynać jakieś spotkanie. Zadzwonił tylko, by powiedzieć dzień dobry.
– Rozumiem.
Maria wstała i obeszła pokój w koło. Miała taki zwyczaj, wiązało się to z jej problemami z krążeniem w nogach. Był to jednak również jej sposób na to, by zrobić przerwę w rozmowie, tak przynajmniej sądziła Judith. Moment na złapanie oddechu i dyskretna podpowiedź dla pacjenta sugerująca, że być może pora zmienić temat. Czekała, aż Maria usiądzie z powrotem w fotelu. Czekała na nowy temat.
– Chcesz jeszcze porozmawiać o tym telefonie czy może spróbujemy znaleźć chwilę na to, by obgadać życie w ogóle?
Pytanie niemal retoryczne. Judith znów przyszły na myśl fale rozbijające się o brzeg. I odległość, niesłychanie duża.
– Dziękuję, dość już o tym.
– Jesteś pewna?
– Tak. Jeśli on znów zadzwoni, to chyba możemy poruszyć tę kwestię następnym razem?
– Świetnie. Postanowione. Jak czuje się wasz pies po operacji?
Kiedy w czwartek wieczorem zadzwonił Robert, nie wspomniała o nocnej rozmowie. Był zmęczony, brakowało mu tchu, zaczęła się więc zastanawiać, czy choroba nie dokucza mu bardziej, niż chciał przyznać.
Tego tematu też nie poruszyła. To by go tylko zirytowało, a ona, kiedy odkładała słuchawkę, zastanawiała się, czy Robert dożyje swoich siedemdziesiątych urodzin, o których opowiadała Marii. Może tak, może nie. Myśl o tym, że któregoś dnia owdowieje i zostanie sama w ich pięknym domu, pojawiła się w jej głowie już jakiś czas temu, ale nie niepokoiła jej jakoś szczególnie. Przesadą byłoby powiedzieć, że wyczekiwała tej chwili, ale samotność, względna samotność była stanem, który z biegiem lat wydawał się nieść ze sobą coraz więcej słodyczy i ukojenia. Być może wynikało to z tego, że nie miała rodzeństwa, w związku z czym, kiedy dorastała, inni nie wtrącali się do jej spraw. Miała tylko mamę i prawie wiecznie nieobecnego ojca. Niezbyt wielu znajomych, była więc przyzwyczajona do tego, że zajmowała się sobą i dobrze czuła się we własnym towarzystwie. Z pewnością takie czynniki miały pewien wpływ. Ten, kto zaprzyjaźni się z samotnością, nigdy się nie zawiedzie – gdzieś przeczytała takie stwierdzenie i mogła się z nim zgodzić bez zastrzeżeń.
Zupełnie nie przejęła się więc, kiedy okazało się, że Robert musi zostać w Londynie dzień dłużej. Naprawdę nie. Całą noc smacznie spała. Wprawdzie wcześniej niepokoiła się nieco, że telefon po raz kolejny zadzwoni przed świtem, ale pozostał równie cichy i przyczajony jak reszta domu. Django jak zwykle leżał na swoim materacyku pod ławą w kuchni. Tak, jak wspomniała Marii, jego operacja się udała, miał jednak jedenaście lat, a więc – licząc psią miarą – i on był już w statecznym wieku. Judith wiedziała, że po śmierci Roberta nigdy nie wyszłaby ponownie za mąż czy też w ogóle nie zaczynałaby kolejnego związku, ale nowego psa będzie mieć z pewnością. Zapewne rottweilera, jak Django. Poczucie komfortu miało bowiem swoje granice, zarówno emocjonalne, jak i praktyczne. Samotna kobieta w dużym domu to nie to samo, co samotna kobieta w takimże domu z wiernym psem obronnym.
Po śniadaniu poszła na spacer z Django. Najpierw przez niezbyt gęsty lasek liściasty do wieży ciśnień, potem w dół, wzdłuż rzeki, przez stary most drewniany i powrót drugim brzegiem. Niecała godzina. Dawniej, kiedy pies był młody, a jego pani jeszcze przed pięćdziesiątką, ten odcinek zajmował im o połowę krócej. Drzewa zaczynały się już żółcić, jednak liście jeszcze nie spadały. Był piękny, jasny, jesienny dzień, Judith w miarę możliwości starała się więc zapomnieć o Tomie i rozmowie telefonicznej.
Co nie było łatwe, bo myśli same cisnęły się jej do głowy. Myśli i obrazy z tego dnia przed dwudziestu dwu laty. Zupełnie jakby ktoś – ona sama, bo któż by inny? – znalazł stary album ze zdjęciami i nie mógł się oprzeć, by go nie przejrzeć.
Obrazy były jednak ruchome. Jakby pochodziły nie z albumu, a z archiwum filmowego. Ona sama. Tom. Robert.
Mieszkanie na Kantorsteeg w Aarlach.
Ten lipcowy poniedziałek.
Ta ostatnia noc.
Rękoczyny. Panika. Działanie.
Jak to możliwe, że tak młody człowiek był taki zły? Tak arogancki i pełen nienawiści. Przeciwny wszystkiemu i wszystkim, szczególnie rodzicom.
Zastanawiało ją to wtedy i dziś.
Przypominała sobie też sceny z wcześniejszych lat. Kiedy chłopiec ugryzł Roberta w łydkę, bo na coś mu nie pozwolili – nie chciał puścić, niczym pies, który w walce zacisnął zęby. A miał zaledwie pięć lat. Robert musiał uderzyć go grubą książką, by w końcu się od niego uwolnić.
Ta jego złość, nad którą nie dawało się zapanować. Przypomniała sobie, że jedna ze szkolnych psycholożek stwierdziła, że Tom – oraz chłopcy jego pokroju; tak właśnie się wyraziła: jego pokroju – z reguły zaczynają się uspokajać, kiedy wchodzą w okres dorastania. Skąd, na Boga, mogła wiedzieć takie rzeczy? W każdym razie sprawdziło się, przynajmniej częściowo. W wieku trzynastu lat Tom się zmienił, ale wcale nie na lepsze. Stał się jeszcze większym introwertykiem. Nie dopuszczał do siebie innych, był wycofany. Wprawdzie zaczął zdobywać kolegów, było to jednak towarzystwo, które przeraziłoby każdego rodzica. W pamięć zapadł jej szczególnie jeden z nich. Nazywał się Shark – a w każdym razie tak na niego mówili – na przedramieniu miał wytatuowaną swastykę. Był dobre trzy lata starszy od Toma, a jego ojciec i brat siedzieli w więzieniu za morderstwo (ojciec) oraz nieumyślne spowodowanie śmierci (brat). A takich jak Shark Tom znał więcej.
Straszne czasy. Kiedy wracała do nich pamięcią, właśnie takie określenie przychodziło jej na myśl.
Otworzyła furtkę i wpuściła Django do ogrodu. Do diabła z tym – pomyślała. To już przeszłość, nie ma co do niej wracać. Ktokolwiek dzwonił, nie był na pewno Tomem. Jeśli już ktoś się odnajduje, to po trzech dniach, a nie ni z tego, ni z owego po dwudziestu dwóch latach.
Całe piątkowe przedpołudnie pisała przy biurku. Opasła biografia Erazma z Rotterdamu była zaplanowana na przyszłą jesień; obiecała przesłać wydawnictwu pierwszą wersję ukończonego manuskryptu przed Bożym Narodzeniem. Pracowała nad tym projektem od czterech lat. Z początku planowała skończyć po trzech, ale dopiero potem zrozumiała, jak wielką postacią był Erazm i ile o nim napisano. I ile napisał on sam. Wydawnictwo podeszło do sprawy rozsądnie i elastycznie. Jej nazwisko oraz wcześniejsze prace były rękojmią jakości, na jakiej im zależało i z jakiej słynęli. Lepiej publikować dobrą książkę co pięć lat niż średnią co drugi rok.
Robert zadzwonił ponownie około siódmej. Głos miał bardziej rześki niż rano, udało mu sie tymczasowo uporać ze wszystkimi spotkaniami i dziwacznymi przeszkodami, które pojawiały się w związku z każdym nowym projektem filmowym. Uznała zatem, że to czas, by mu powiedzieć. Żeby jednak uniknąć komplikacji, w sprawozdaniu, przesunęła epizod o dobę, w końcu nie miało to większego znaczenia.
– Dziś w nocy coś mi się przydarzyło. Nie chciałam ci o tym wspominać rano, bo wiedziałam, że przed tobą trudny dzień.
– Tak?
– Ktoś do mnie zadzwonił.
– Mhm?
– Było wpół do czwartej w nocy. Ten ktoś podawał się za Toma.
– Co?
– Tak. Telefon zadzwonił, a ja podniosłam słuchawkę… odruchowo. Przedstawił się jako Tom i powiedział, że powinniśmy się spotkać.
– Co, u licha?
– No właśnie. Od razu wytrąciło mnie to z równowagi. A tuż przed telefonem miałam dziwny sen.
– Co… Co mówił?
– Prawie nic. Chciał się tylko spotkać. Mówił, że jeszcze zadzwoni. Potem odłożył słuchawkę. Rozmawialiśmy nie dłużej niż minutę… może nawet krócej.
W słuchawce zapadła cisza. Słyszała jednak oddech Roberta. Brzmiał ciężko, zupełnie jak rano. Nie powinnam mu była nic mówić – pomyślała. Nie powinnam była o tym wspominać.
– Skąd dzwonił?
– Z zagranicy. Nie wiem, skąd dokładnie.
– A numer się nie wyświetlił?
– Tak, ale zniknął, kiedy miałam sprawdzić?
– Zniknął?
– Chyba nacisnęłam zły przycisk. Nie wiem, w każdym razie już go nie widać.
Tak właśnie było. Po powrocie od terapeutki szukała numeru, ale zniknął. Może przez pomyłkę go skasowała, rozmawiając z Robertem.
A może…?
Odpędziła od siebie tę myśl.
– Jaki miał głos?
– Nic szczególnego. Zwykły męski głos. Niezbyt niski, niezbyt wysoki. Może z lekką chrypką. No ale nie wymieniliśmy zbyt wielu słów.
– Ma zadzwonić jeszcze raz?
– Tak twierdził.
– A… Nie rozpoznałaś go przypadkiem?
– Na Boga, Robert, oczywiście że nie.
– Przepraszam. Po prostu mnie zaskoczyłaś. Naturalnie to jakiś oszust. Ktoś się pod niego podszywa… Pytanie tylko po co?
– Cały dzień się nad tym zastanawiałam. Nie znalazłam jednak żadnej odpowiedzi. Przecież powinno mu na czymś zależeć… chyba że był to zwykły żartowniś.
– Żartowniś?
Robert dostał ataku kaszlu. Słyszała, że odwrócił się od słuchawki i poprosił kogoś o wodę.
– Nie jesteś sam?
Wypił kilka łyków i dopiero wtedy odpowiedział.
– Dzwonię z baru hotelowego. Bez obaw, nikt mnie nie podsłuchuje.
Nie podsłuchuje? A dlaczego miałby podsłuchiwać?
– Przyjadę do domu jutro po południu. Wtedy o tym porozmawiamy.
– Oczywiście, nie ma sprawy.
– Jeśli jednak zadzwoni ponownie, weź od niego numer telefonu. O której zadzwonił?
– O wpół do czwartej rano. Kilka minut po.
– Cholera.
– Zrobimy, jak zaproponowałeś. Porozmawiamy o tym jutro. Może to po prostu jakiś pomyleniec, który lubi się zabawiać w taki właśnie sposób.
Robert chwilę się zastanawiał. Oddychał z trudem.
– Tak. Postawmy na takie właśnie wyjaśnienie. Przynajmniej na razie. Na świecie nie brak idiotów.
– No proszę, słychać, że mój mąż pracuje w branży w filmowej.
Był to ich stary żarcik. Robert się zaśmiał, potem się rozłączył.
Zapamiętała jednego z policjantów. Stanął jej przed oczami, kiedy wyłączyła telewizję po obejrzeniu wiadomości o dwudziestej pierwszej. Był to jeden ze śledczych zaangażowanych w sprawę poszukiwań Toma.
Dość młody inspektor, wydało się jej, że miał na nazwisko deJong albo deJung. A może po prostu Jung. Kilkukrotnie przyjeżdżał do nich na rozmowę po zaginięciu Toma. Raz towarzyszyła mu jakaś policjantka, ale poza tym zjawiał się u nich sam. Zrobił na niej wrażenie. Na Robercie również, ponieważ wypowiadał się grzecznie i z rozwagą. Właściwie ich przesłuchiwał, ale ani ona, ani Robert tak tego nie odebrali: nie czuli bynajmniej, by starał się ich na czymś złapać. Czy choćby upewnić się, że w żaden sposób nie są zamieszani w sprawę zaginięcia Toma. Że zorientowali się, w jak niedogodnej sytuacji chłopak się znalazł i dlatego dopilnowali, by wylądował w jakimś dobrze zakamuflowanym miejscu na innym kontynencie, gdzie nie dosięgnie go ramię sprawiedliwości. A w każdym razie ramię policji z Maardam.
Mimo wszystko dopiero później uświadomili sobie, jaki ta rozmowa miała w istocie cel czy półcel. Pamiętała, że i ona i Robert aż pokręcili głowami zdziwieni własną naiwnością.
Raz deJong/deJung/Jung zapytał, czy zdziwiłoby ich, gdyby okazało się, że Tom wszedł w posiadanie większej sumy pieniędzy i postanowił z nią uciec, zmienić tożsamość i ukrywać się do końca życia.
– Ma pan na myśli to, że obrabował bank? – zdziwił się Robert.
– Tego nie powiedziałem – odparł uprzejmy inspektor. – Skoro jednak rzucił pan taki pomysł, proszę powiedzieć, co sądzą państwo o takiej możliwości?
– Mało prawdopodobne – stwierdził Robert po krótkim namyśle. – Tom to uzależniony od narkotyków złodziejaszek, a nie geniusz przestępczy.
Uznała, że to niezbyt pochlebna opinia o własnym synu, ale deJong/deJung/Jung tylko pokiwał głową i uśmiechnął się dyskretnie.
Ciekawe, czy ten grzeczny śledczy jeszcze pracuje w policji? – pomyślała. Czy można byłoby zwrócić się do niego, jeśli oszust spełni swoje obietnice i zadzwoni ponownie?
Dopijając ostatnie krople wina z kieliszka, który towarzyszył jej przy oglądaniu wiadomości, stwierdziła, że absolutnie nie. Pod żadnym pozorem nie można mieszać w to policji.
Nie zadzwonił jednak.
Ani w sobotę, ani w niedzielę, ani w kolejnym tygodniu. Ani przez resztę miesiąca. Wraz z Robertem dyskutowali tę sprawę kilka razy. Szybko zorientowała się, że on podchodzi do tego z rezerwą. Innymi słowy uznał, że wszystko się jej przyśniło. Że nigdy nie było żadnej rozmowy telefonicznej; nie wyraził swojej tezy mocnymi słowami, ona zaś nie miała nawet ochoty zaprzeczać. Przypomniało się jej jednak, że Maria Rosenberg zasugerowała to samo, a ponieważ dni mijały, a nic się nie działo, sama zaczęła już wątpić.
Trwająca pół minuty rozmowa w środku nocy.
Z człowiekiem, który zaginął przed dwudziestu dwu laty.
Numer, który zniknął z rejestru połączeń.
Co miałoby przemawiać przeciwko takiej wersji wydarzeń? Przeciwko temu, że jej się to przywidziało. Że zdarzenie wydawało się rzeczywiste, ale w istocie nigdy nie miało miejsca.
Pożałowała, że opowiedziała o rozmowie terapeutce.
Pożałowała, że opowiedziała o niej Robertowi.
Czas mijał, z drzew opadły liście, a ona coraz bardziej zagłębiała się w szesnastym wieku i życiorysie Erazma z Rotterdamu.
Kolejny raz zadzwonił w pierwszym tygodniu listopada.
Było szare, deszczowe, wtorkowe popołudnie. Przeglądała właśnie jeden z najtrudniejszych rozdziałów w książce – traktował o skomplikowanej relacji między Erazmem a Marcinem Lutrem – z początku więc miała nie odbierać. Zazwyczaj, kiedy pracowała, wyłączała telefon, ale podczas lunchu rozmawiała z wydawcą, a potem zapomniała wyciszyć głos.
Później, kiedy już się rozłączyli, zastanawiała się, czy ma intuicję i czy to właśnie ta intuicja kazała jej podnieść słuchawkę. Prawdopodobnie nie, uznała. Po fakcie łatwo jest fantazjować i łączyć ze sobą różnego rodzaju znaki i ostrzeżenia. To taka ludzka potrzeba: w lusterku wstecznym wszystko chcemy dostrzec wyraźnie, skoro przyszłość jest taka niejasna. Przypomniała sobie, że nie tak dawno temu rozmawiali z Robertem o podobnych prawidłowościach. O wzorach i tym podobnych. Uproszczeniach.
– Halo?
– Judith Bendler?
– Tak.
– Tu Tom.
Jej ciało przeszył szybki dreszcz – przeszedł od stóp do głowy, tak jak przed siedmioma tygodniami, co zdążyła odnotować ku swemu zdziwieniu – a do tego jej pole widzenia zwęziło się do tunelu. Wąskiego, żółtawego tunelu, którego ściany zdawały się pulsować i poruszać. Szybko jednak otrzeźwiała, miała nawet dość przytomności, by zerknąć na wyświetlacz, na którym pojawił się numer.
Nieznany.
– Halo?
– Jestem. Czego chcesz?
Zaśmiał się. Krótko, ochrypłym głosem.
– Czego chcę? Spotkać się, naturalnie. Przecież wyjaśniłem to już poprzednim razem.
– Kim jesteś?
– To ja, Tom. Nie mów, że o mnie zapomniałaś.
– Jaki Tom?
– Tom, twój syn. Jesteś moją matką, czy może twierdzisz, że jest inaczej?
– Niczego nie twierdzę. Trudno mi jednak uwierzyć, że mówisz prawdę.
– A to niby dlaczego?
Chwilę myślała. W jego głosie słychać było ironię, wręcz prześmiewczość. Jakby bawiło go, że rozmawia z nią w ten sposób. Przełknęła ślinę i zebrała się w sobie.
– Mój syn Tom zaginął ponad dwadzieścia lat temu. Zarówno ja, jak i mój mąż jesteśmy przekonani, że nie żyje.
– Ja żyję.
– Najwyraźniej. Ale nie jesteś Tomem, za którego się podajesz.
– Wstydź się!
– Proszę?
– Wstydź się, powiedziałem. Nie rozumiesz, że powinnaś się wstydzić za to, że mówisz do mnie w ten sposób?
– Nie. Nie, jeśli jesteś oszustem.
– Nie jestem oszustem.
– A skąd mam wiedzieć, że nie?
– Możesz się ze mną spotkać. Przecież właśnie po to dzwonię. Obiecałem przecież, że się odezwę, zapomniałaś?
Przez moment się zastawiała.
– A dlaczego chcesz się ze mną spotkać?
– To takie dziwne, że syn chce się spotkać z matką?
– Owszem, jeśli nie pokazywał się przez dwadzieścia dwa lata.
– Miałem ku temu swoje powody, przecież wiesz.
– Nie, nie wiem, o jakich powodach mówisz.
– Kiedy się zobaczymy, wszystko ci wytłumaczę.
– A może ja nie mam ochoty się z tobą spotykać? Ani kontynuować tej rozmowy.
Na pięć sekund, może dłużej w słuchawce zapadła cisza. Nie było słychać niczyjego oddechu, żadnego cichego szumu fal. Dobry Boże, żeby on dał sobie spokój. Spraw, by odłożył słuchawkę i już nigdy się nie odezwał.
Odchrząknął. – Myślę, że będziesz żałować, jeśli nie zgodzisz się na spotkanie ze mną.
Groźba? Trudno było jej ocenić, ale wypowiedział to niższym głosem, wolniej.
– Gdzie teraz jesteś? – zapytała.
– Tu – odparł natychmiast. – Tu w Maardam. Moglibyśmy się spotkać jutro.
– Jutro?
– Dlaczego nie?
– Robert wyjechał. Nie wróci przed niedzielą.
– Wystarczy, jeśli spotkamy się we dwoje, ty i ja. Co ty na to?
Dlaczego? – pomyślała. Dlaczego nie ucięłam tej rozmowy na samym początku?
Jak gdyby już było za późno, by to zrobić, powiedziała:
– Gdzie? Gdzie chciałbyś się spotkać?
– W Intrigo. Proponuję jutro w Intrigo o trzeciej, zazwyczaj po południu mają tam sporo wolnych miejsc.
Przełknęła ślinę. – Dobrze, ale od razu mówię, że o czwartej jestem umówiona na mieście z kimś innym.
– Godzina nam wystarczy. Świetnie, zatem do zobaczenia jutro.
O czwartej jestem umówiona na mieście z kimś innym. Dlaczego to zmyśliła? Ślina sama przyniosła jej na język tę wymówkę stanowiącą swoiste zabezpieczenie. Kiedy odłożyła papiery dotyczące Erazma i Lutra i usiadła z brodą opartą na rękach, wpatrzona w deszcz i zmarznięte drzewa, uznała, że w tej sytuacji takie kłamstwo było całkiem na miejscu.
A co z Robertem? Czy powinna go powiadomić? Rano wyjechał do Genewy, miał wrócić dopiero w niedzielę. Tak, jak powiedziała oszustowi, w tej kwestii trzymała się prawdy.
Nie, postanowiła. Robert musi poczekać. I tak uważa, że to wyobraźnia płata mi figle, a jeśli uda mi się go przekonać, że wcale tak nie jest, zacznie się niepokoić i zarzuci mnie tysiącem bezsensownych poleceń. Lepiej będzie mu opowiedzieć o wszystkim, kiedy wróci do domu. Sama rozegram tę grę.
Przynajmniej na razie.
Grę?
Nie zaglądała do Intrigo od dziesięciu lat, ale lokal wyglądał tak, jak go zapamiętała. Przynajmniej z zewnątrz. Był nieco zniszczony i sprawiał smutne wrażenie, ale poza tym bez zmian. Może został trochę zapomniany – pomyślała. Krzesła i stoliki nie stały już na szerokim chodniku, tylko zabrano je do środka, no ale był już listopad i sezon na ogródki się skończył.
Tak, prędzej czy później wszystko się kończy – uznała, ale odegnała od siebie tę banalną myśl niemal w tej samej chwili, w której pojawiła się ona w jej głowie. Pojechała pociągiem o wpół do drugiej z Holtenaar, do spotkania została jej więc niemal godzina. Być może tak to sobie zaplanowała – by dotrzeć na miejsce przed czasem. Jednak teraz, kiedy stała po drugiej stronie ulicy w mżawce, sama nie bardzo wiedziała, jaki sens ma czekanie. Konieczność spędzenia pięćdziesięciu bezcelowych minut przed spotkaniem ze swoim nieżyjącym adoptowanym synem… cóż, to doprawdy nie drobnostka.
Muszę coś wymyślić – stwierdziła. – Muszę wziąć się w garść, w przeciwnym razie sytuacja wymknie mi się spod kontroli.
Ruszyła przed siebie. Przemierzyła wąskie uliczki prowadzące do Langgraacht i poszła na północ wzdłuż kanału. Nagle poczuła się jak przed czterdziestu laty, kiedy przyjechała do miasta na studia z literaturoznawstwa i filozofii. Z dwójką dziewczyn dzieliła niewielkie mieszkanie przy Leuwenstraat. Zaledwie przez trzy semestry mieszkały razem na poddaszu, ale był to burzliwy i ważny czas w jej życiu. Aż trudno uwierzyć, że Robert pojawił się na horyzoncie niecały rok później, że ten studencki okres, który sprawiał wrażenie tak barwnego i obiecującego – zarówno w trakcie, jak i potem – w rzeczywistości był tak krótki.
Za to życie u boku Roberta – tak długie. Takiej konkluzji nie dało się uniknąć. Trzydzieści siedem lat – pomyślała. Byłam z jednym facetem przez niemal cztery dekady. Całe dorosłe życie. Jak to się stało?
Nie po raz pierwszy to pytanie przyszło jej do głowy, naturalnie nie, ale właśnie wtedy, gdy powolnym krokiem mijała sklep Bachtermanna z serami i winami na rogu Leenerstraat i Kuijverstraat, wydało jej się o wiele bardziej palące niż wcześniej. Co sprawia, że czas w życiu człowieka to gęstnieje, przepełnia się sensem i treścią, to znów rzednie i stygnie? Traci tempo? – pomyślała. Niczym samolot podchodzący do lądowania na pasie, który nazywa się Śmierć.
Kolejna dziwaczna wizja. Fale rozbijające się o kamienisty brzeg? Lądowanie na cmentarzu?
Pokręciła głową i złożyła parasol. Deszcz akurat przestał padać i nagle przez bezlistne gałęzie drzew przy Wilmersgraacht przedarła się smuga słońca. Bo to przecież Wilmersgraacht? Na rogu dostrzegła tablicę potwierdzającą, że jej przypuszczenie było słuszne.
Wiem, gdzie jestem – stwierdziła. Przynajmniej w przestrzeni.
Potem sprawdziła godzinę. Za kwadrans trzecia. Uświadomiła sobie, że spóźni się kilka minut do Intrigo.
I bardzo dobrze. To on powinien czekać tam na nią, nie na odwrót.
Pchnęła drzwi i weszła do środka. Zrobiła dwa kroki w głąb wąskiego zagiętego lokalu i przystanęła. Przesunęła wzrokiem po rzędach stolików na wprost i z z prawej. Czekała, aż ktoś ją dostrzeże.
Aż on ją dostrzeże. O ile sobie przypominała, w Intrigo nie było dodatkowych sal, żadnych ukrytych zakątków, gdzie można było przysiąść na osobności. Z progu, z miejsca, w którym właśnie stała, można było zobaczyć wszystkich gości w lokalu.
A teraz było ich niewielu. Pomijając czwórkę starszych pań w salce po lewej stronie, w kawiarni, w większym pomieszczeniu siedziało jeszcze trzech mężczyzn, każdy przy swoim stoliku. Dwóch przy oknie, jeden pod ścianą za barem. Wszyscy trzej byli zwróceni w stronę wejścia i każdy – po kolei, jak jej się wydawało – podniósł wzrok i popatrzył na nią. Krótko, potem wrócili do swoich zajęć: jeden do jedzenia makaronu, drugi do czytania książki, trzeci do picia piwa oraz przeglądania… programu wyścigów kłusaków w sulkach, jeśli dobrze dojrzała. Zerknęła na zegarek. Siedem po trzeciej.
Pojawił się kelner, który posłał jej półuśmieszek.
– Ja… czekam na kogoś. On chyba jeszcze nie przyszedł.
– Może zechce pani usiąść?
Tak zrobiła. Usiadła przy stoliku najbliżej wejścia, ale nic nie zamówiła. Kelner znikł. Trzej mężczyźni dalej tkwili bez ruchu na swoich miejscach, a ponieważ żaden z nich nie wykazywał nią większego zainteresowania, mogła im się dokładniej przyjrzeć.
Uderzyło ją, że wszyscy byli w odpowiednim wieku. Około czterdziestki, plus minus pięć lat. Gdyby Tom żył, miałby trzydzieści dziewięć. Czy to jednak któryś z nich? – pomyślała. Ale jeśli tak, to dlaczego nie wstał? I dlaczego nie ustaliliśmy jakiegoś znaku rozpoznawczego? Nawet jeśli to naprawdę Tom, to przecież nie może wymagać ode mnie, że go poznam. I skąd on sam miałby wiedzieć, jak ja teraz wyglądam?
Choć z drugiej strony: umówili się na trzecią, a w lokalu była tylko jedna kobieta. Innymi słowy – pomyślała – innymi słowy on jeszcze nie przyszedł. Z jakiegoś powodu.
Bo jak inaczej?
Przyjrzała się mężczyznom nieco dokładniej, każdemu z osobna. Nawet z wyglądu byli do siebie podobni. Żaden nie miał brody czy wąsów, żaden nie nosił okularów. Dość krótko przycięte włosy. Choć gdy ten siedzący najdalej od niej akurat obrócił głowę, zorientowała się, że ma kucyk. Wszyscy trzej wyglądali na wysportowanych, o przeciętnej budowie ciała, bez nadwagi. Jeden był ubrany w ciemnoszarą marynarkę i ciemną koszulę, drugi w białą koszulę i zrobioną na drutach kamizelkę, a trzeci w granatowy golf. Nic, co by się rzucało w oczy. Trzech przeciętnie się zachowujących Europejczyków w średnim wieku.
Który z nich? – zaczęła się na nowo zastanawiać. Gdyby jednak musiała któregoś wybrać, to którego?
Może to ten siedzący najbliżej? Przy stoliku pod oknem z filiżanką kawy, wyraźnie zaczytany w grubej i dość zniszczonej książce w formacie kieszonkowym. Twarz jednak nie pasowała, jeśli porównać z tym, jak Tom wyglądał jako siedemnastolatek. Oczy miał osadzone zbyt blisko siebie, a szczękę nieco za wąską. I usta zbyt cienkie.
Mój Boże – pomyślała. Przecież to nie może być on. Po co w ogóle spekuluję? Tom nie żyje.
Kiedy tak oddawała się tym bezcelowym rozważaniom, kelner przyjął zapłatę od starszych pań siedzących w salce po lewej i podszedł do jej stolika.
– Na pewno nic nie chce pani zamówić?
Kolejny raz zerknęła na zegarek. Kwadrans po trzeciej.
– Nie, dziękuję – odparła. – Najwyraźniej zaszło nieporozumienie. Mój znajomy się nie zjawi. Dziękuję, że mimo wszystko pozwolił mi pan przysiąść.
Kelner neutralnie pokiwał głową, po czym się wycofał. Wstała, wsunęła krzesło pod stół i wyszła z kawiarni.
– Dziwne, nieprawdaż?
Maria Rosenberg wyglądała na poważnie zatroskaną. Jakby nagle natknęła się na ludzkie zachowanie, które wykracza poza ramy. Znane jej bardzo szerokie ramy.
– Też tak sądzę – odparła Judith, poprawiając poduszkę pod plecami. – Nie pojmuję, o co w tym wszystkim chodzi.
– Zdziwiłabym się, gdybyś pojmowała – stwierdziła terapeutka. – Muszę przyznać, że nieco się o ciebie niepokoję.
Było czwartkowe przedpołudnie. Zaplanowały to spotkanie już dawno temu, ale Judith wiedziała, że tak czy inaczej umówiłaby się na wizytę. Bez względu na wszystko. Wieczór i noc po tym spotkaniu w Café Intrigo, które nie doszło do skutku, były dla niej trudne. Trzymała się jako tako zarówno podczas podróży pociągiem do Holtenaar, jak i przez pierwsze godziny po powrocie do domu. Jednak po krótkim wieczornym spacerze z Django, coś w niej jakby pękło. Otworzyła się jakaś szczelina i wypłynął z niej trudny do sprecyzowania strach. Kiedy około dziewiątej zadzwonił Robert, ona była już po trzech kieliszkach czerwonego wina. Bez wątpienia słyszał, że piła, jej zaś udało się ukryć przed nim prawdziwy powód, co zresztą poczytała sobie za niemały sukces.
Owszem, wypiła trochę grzańca, wyjaśniła mu. Bo czuła, że bierze ją przeziębienie. Pijana? Skądże znowu.
Wolała nie myśleć, co by powiedział, gdyby usłyszał o nieudanym spotkaniu z ich martwym synem.
– Dlaczego? – chciała za to wiedzieć Maria. – Dlaczego tak ważne jest to, by trzymać Roberta z dala od tej sprawy? Bądź tak miła i wyjaśnij mi to, proszę.
Chwilę się zastanawiała, nie umiała jednak wyrazić tego w delikatny sposób.
– On uważa, że to sobie wymyśliłam. To, że ten przeklęty typ nie pojawił się w kawiarni, tylko utwierdziłoby go w tym przekonaniu. Nie zapominaj, że…
– Tak?
– Nie zapominaj, że mam za sobą kilka incydentów.
– Masz na myśli Majorna?
– Oczywiście, że tak. Jeśli człowiekowi raz zdarzył się napad choroby psychicznej, to podróż powrotna jest bardzo krótka, ty chyba wiesz o tym lepiej niż inni.
Maria pokiwała głową. Chwilę pomruczała niezadowolona, krzywiąc się na porządek rzeczy i ludzką głupotę, po czym, siorbiąc, wypiła łyk herbaty. – To tylko wrażenie.
– Wrażenie?
– Mówię o Robercie. Ja ani przez chwilę nie sądziłam, że sobie to wymyślasz. Kiedy byłaś w zakładzie też nie wymyślałaś. Zresztą, przypominam, że to zdarzyło się dziesięć lat temu. Popraw mnie, jeśli się mylę.
To prawda. I jedno, i drugie. Judith zaczęła uczęszczać na terapię, kiedy wyszła z Majorna. I co by nie powiedzieć o jej przypadłościach przed dwunastu, a następnie dziesięciu laty, to nigdy nie miewała halucynacji. Robert mógł sądzić, co chce. Zresztą, nie zamknęli jej wtedy na dłużej niż dwa tygodnie.
– Bezpodstawne wrażenie, zresztą – ciągnęła terapeutka. – Zostawmy na chwilę Roberta. Pomyślmy racjonalnie. Co wiemy na pewno?
Judith wzruszyła ramionami. – Mów dalej.
– Z chęcią. Na pewno wiemy, że jakiś typ chce cię niepokoić. Dzwonił już dwa razy, podając się za twojego syna, który zaginął ponad dwadzieścia lat temu i najprawdopodobniej nie żyje. Umówiłaś się z tymże typem na spotkanie, ale się nie zjawił. Pytanie… pytanie oczywiście, jakie on ma właściwie zamiary. Czy to trafne podsumowanie?
– Jak najbardziej – zgodziła się Judith.
– Kolejne pytanie brzmi: czy powinnyśmy zastosować jakieś środki ostrożności?
Judith zauważyła, że Maria zaczęła mówić w liczbie mnogiej, my, co wywołało u niej poczucie wdzięczności. Nie chodziło o to, by ktoś się nią zajmował, ale dobrze mieć kogoś, komu można się zwierzyć. Kogoś, kto wie i kto się troszczy. Kto był gotów rozwiązać ten zaistniały problem razem z nią.
Ale żeby zaraz przedsiębrać kroki? Bezpieczeństwo?
– Co masz na myśli? – zapytała.
Maria zdjęła okulary i przygryzła jedno ucho oprawki.
– To, co powinnaś zrobić następnym razem, kiedy on się odezwie. To właśnie tę kwestię powinnyśmy przedyskutować.
– Dziś w nocy nie spałam przez cztery godziny tylko się nad tym zastanawiałam – powiedziała Judith. – Niestety do niczego nie doszłam.
Terapeutka pokręciła głową ze zmartwioną miną. – Dość dużo czasu minęło pomiędzy jego pierwszą a drugą zaczepką – zauważyła. – Można się zastanowić, czy to się powtórzy. Niemal dwa miesiące, prawda?
– Mniej więcej – potwierdziła Judith. – Siedem tygodni, jeśli dobrze liczę.
– Hm. A co myślisz o tym, by skontaktować się z policją?
– Nie – odparła natychmiast Judith. – Naturalnie rozważałam tę możliwość, kiedy nie mogłam spać, uznałam jednak, że dam sobie z tym spokój. Przecież oni nie mają żadnego tropu, którego mogliby się chwycić. Żadnych numerów telefonu, niczego. A on przecież…
– Tak?
– Nie wypowiedział żadnych gróźb. Mówił tylko, że chce się ze mną spotkać. To nie jest zabronione, o ile mi wiadomo.
– Być może nie – zgodziła się Maria, wzdychając. – Dobrze, możemy spróbować rozwikłać tę sytuację bez udziału władz porządkowych. Przynajmniej na razie. Jak się teraz czujesz? Dajesz radę normalnie żyć i pracować?
Judith chwilę myślała. – Chciałabym częściej z tobą rozmawiać. Może mogłabym dzwonić?
– Oczywiście! – wykrzyknęła Maria i rozłożyła ramiona. Zupełnie, jakby chciała wyściskać swoją pacjentkę, gdyby nie to, że siedziały już wygodnie umoszczone, a dzieliło je półtora metra. Możesz dzwonić przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. A nawet jeśli nic nie będzie się dziać, i tak proponuję, byśmy się spotykały raz na tydzień. Częściej, jeśli będziesz czuć, że tego potrzebujesz. Co ty na to?
– Brzmi nieźle – przytaknęła Judith.
– A Robert? Kiedy masz zamiar powiedzieć mężowi, o tym, jak się sprawy mają?
– Nie wiem.
– Gdzie jest teraz?
– W Genewie.
– Film?
– Tak. Wraca do domu w niedzielę.
Maria chwilę się nad czymś zastanawiała. – W takim razie masz kilka dni na podjęcie decyzji. Choć może skłaniasz się raczej ku…
– Ku temu, by zaczekać na kolejny telefon. Tak, myślę, że taka opcja bardziej mi odpowiada.
– No dobrze, tak zrób – podsumowała terapeutka.
Mimo wszystko – pomyślała, kiedy po chwili wyszła na Keymerstraat. – Mimo wszystko Robert musi się oczywiście dowiedzieć.
W swoim czasie. Przecież tyko oni dwoje wiedzieli, co się naprawdę wydarzyło tamtej nocy. Z Marią mogła rozmawiać o wielu sprawach, ale były granice, których nie chciała przekraczać. Najlepiej było nawet się do nich nie zbliżać.
Uświadomiła sobie, że w gabinecie zostawiła parasol, przestało jednak padać, a od stacji dzieliło ją zaledwie dwieście metrów.
Nie minęło siedem tygodni.
Minęły trzy dni.
Licząc od jej wizyty w Café Intrigo, która poszła na marne. W sobotę po południu, kilka minut po wpół do trzeciej. Tym razem zdecydowanie miała przeczucie. Wyświetlacz telefonu znów pokazał numer nieznany, kiedy zatem podniosła słuchawkę, zdziwiłaby się, gdyby był to ktoś inny.
– Tak?
– Judith Bendler?
Tak jak przy dwóch poprzednich rozmowach, również teraz zaczął od pytania, czy ona to ona. Przez myśl przemknęło jej, że przecież mogłaby odpowiedzieć, że to ktoś inny. Na przykład policjantka zajmująca się molestowaniem i tym podobnymi przestępstwami, którą wezwano na miejsce w związku z tą sprawą. Co by się wtedy stało?
Odpędziła jednak ten pomysł.
– Czego chcesz? Nie mam czasu.
– Myślę, że masz. Mimo wszystko miałaś czas, by przyjść do kawiarni.
– A skąd wiesz? Ciebie tam nie było.
– Byłem.
– Bzdury. Czekałam na ciebie kwadrans i się nie pojawiłeś.
– Byłem tam. Oczywiście, że byłem.
Co on plecie? – pomyślała, przywołując w pamięci obraz trzech mężczyzn siedzących każdy przy swoim stoliku. Tego od książki, makaronu i programu wyścigów. Golf, marynarka, wełniana kamizelka. Zupełnie nie zainteresowali się nią, kiedy tam przyszła. Starali się wręcz podkreślić dystans, pomyślała teraz, patrząc na to z perspektywy czasu. Czy mimo wszystko któryś z nich…?
– Miałaś na sobie jasnobeżową kurtkę i niebieski szal. Zawiesiłaś kurtkę na oparciu krzesła, a siedziałaś przy stole niedaleko drzwi. Naprawdę mnie nie pamiętasz?
Nie odpowiedziała. Zabrakło jej słów. Czuła, że jej świadomość nagle zaczęła się kołysać. A może pękać. A może i jedno i drugie. W głowie nie pojawiały się żadne myśli. Zastanawiała się, czy jest na krawędzi załamania nerwowego.
Minęło kilka cichych sekund.
– Dlaczego mnie nie pamiętasz?
Odłóż słuchawkę – próbowała dyktować samej sobie. Musisz odłożyć słuchawkę, dzwoni do ciebie martwy człowiek. Tracisz zmysły.
Nie była jednak w stanie. Zamiast tego mocno ścisnęła aparat i przysiadła na krześle w holu. To właśnie tam odebrała. Właśnie miała wyjść z Django, który teraz stał pod drzwiami, spoglądając na nią z lekkim wyrzutem. Niepewnie machał przy tym ogonem.
Przecież on nie żyje – pomyślała. Tom nie żyje, to dlatego go tam nie zobaczyłam.
W słuchawce wciąż było cicho. Żadnego odgłosu fal, żadnego oddechu.
Nieżywi nie oddychają.
– Czemu nic nie mówisz? Przecież rozmawialiśmy w kawiarni.
Udało się jej znaleźć siłę, by słabo zaprotestować.
– Nie rozmawiałam z tobą w kawiarni. Nie było cię tam…
Jednak zanim on zdążył się odezwać, zrozumiała.
– Cóż, ludzie z twojej klasy społecznej nie zwracają uwagi na tych, którzy im usługują.
Kelner.
Odłożyła słuchawkę. Wstała i chwyciła smycz.
Jeśli ktoś ma problem, z którym nie potrafi sobie poradzić podczas długiego spaceru z psem, najlepiej zrobi, jeśli pozostawi ten problem nierozwiązany.
To profesor Klimke, jej nauczyciel filozofii i religii z liceum, pewnego razu napisał tę mądrość na tablicy. Następnie wyjaśnił, że jest to praktyczne zastosowanie innego klasycznego dylematu: jak wybierać swoje wojny.
Sobotni spacer z Django trwał co najmniej dwie godziny. Gdyby posłuchała porady starego nauczyciela, zrezygnowałaby z tej wojny. Nie udało jej się znaleźć żadnego rozwiązania, powinna więc zbagatelizować całą tę historię; zignorować oszusta, który z niewyjaśnionego, zapewne absurdalnego powodu, powziął zamysł, by narażać ją na takie nieprzyjemności.
Problem polegał jednak na tym, że obok tej wojny nie dało się przejść obojętnie. Ewentualnie w teorii, ale nie w rzeczywistości.
Uświadomienie sobie, że to kelner był szwarccharakterem w tym dramacie, miało przynajmniej jeden pozytywny skutek: mogła wyrwać się z tego bagna sił nadprzyrodzonych. To nie tam leżało wyjaśnienie. To nie z martwym mścicielem przyszło jej się mierzyć, nie z duchem. Kimkolwiek by był ten irytujący idiota i jakiekolwiek chore cele by mu przyświecały, musiał być człowiekiem z krwi i kości.
Zawsze coś, pomyślała Judith, klęcząc przy Django, by wytrzeć mu łapy, w tym samym urokliwym, ciepłym i przytulnym holu, w którym wcześniej po raz trzeci rozmawiała z oszustem. Zawsze coś. Jutro zadzwonię do Café Intrigo i zapytam o nazwisko. W końcu całkiem nieźle pamiętam, jak wyglądał.
Sama nie umiała sobie wytłumaczyć, dlaczego odłożyła to na następny dzień.
Być może dlatego, że kelner, tak jak pozostali mężczyźni w lokalu, miał około czterdziestki.
A może dlatego, że – przynajmniej po fakcie – jego twarz wydała się jakby znajoma.
Odebrała jakaś młoda kobieta.
Judith przeprosiła za swoje nietypowe pytanie, chciała jednak skontaktować się z jednym z kelnerów z Intrigo. Otóż podczas jej wizyty w kawiarni kilka dni temu pomógł on jej z pewnym małym problemem, a chciała mu podziękować osobiście.
Dokładniej mówiąc, było to w środę po południu. Około trzeciej; mężczyzna około czterdziestki, ciemne, krótko przystrzyżone włosy, grzeczny i sympatyczny. I pomocny.
Kobieta trochę się wahała, ale niedługo. Poprosiła, by Judith zaczekała, a ona sprawdzi w teczce z grafikiem. Wróciła po pół minuty.
– Czy najpierw mogę prosić panią o nazwisko? Tak chyba będzie najlepiej.
– Oczywiście. Judith Simmering.
Spodziewała się tego pytania, miała więc w odpowiedzi przygotowane swoje panieńskie nazwisko.
– Tak, tym kelnerem, o którym pani mówi, musiał być Tom Bendler. Pracował w środę o tej porze.
Bendler. Odruchowo chciała odłożyć słuchawkę, ale powstrzymała impuls.
– Dziękuję. Wie pani może, jak mogłabym się z nim skontaktować? Albo kiedy będzie mieć kolejną zmianę?
– Nie pojawi się u nas. W zeszły w piątek skończył pracę.
– Skończył pracę w piątek? Ale… jak to?
– Zatrudnił się tylko na miesiąc. Na zastępstwo, osoba pracująca na tym stanowisku już wróciła.
– Rozumiem. Może jednak ma pani jego numer telefonu? Albo adres?
– Tylko adres. Armastenstraat 25B. Teraz jednak muszę wracać do swoich obowiązków. Mam nadzieję, że uda się pani go odnaleźć.
– Dziękuję. Bardzo dziękuję za pomoc.
– Nie ma sprawy. Zapraszamy do nas ponownie.
Kiedy w jej głowie zaświtała myśl o prywatnym detektywie, pomysł wydał się jej z jednej strony zaskakujący, z drugiej oczywisty. Zrozumiała, że to będzie absolutnie właściwy krok w… jak to się mówi?… w zaistniałych okolicznościach. Nie mogła zwrócić się do policji. Nie mogła powiedzieć Robertowi, w każdym razie jeszcze nie teraz. Maria nie wchodziła w rachubę, była siedemdziesięciodwuletnią terapeutką, a nie śledczym. Zaś wypuszczanie się samej na Armastenstraat i węszenie tam – cóż, to wydawało się najmniej kuszącą opcją.
Zignorować tę sprawę? Nie iść na tę wojnę?
Nie do pomyślenia. Jeśli wejdzie się do gry, to trzeba grać. Dała się złapać na haczyk w Café Intrigo i już to ją zobowiązało. Nie do końca wiadomo było do czego, niemniej jednak czuła, że najwyższa pora, by przejąć inicjatywę. Dotychczas, podczas tych dwóch miesięcy, które minęły od początku całej tej historii, to oszust wszystkim sterował. Wodził ją za nos, a ona tańczyła, jak jej zagrał. Czas, by nieco wyrównać pozycje. Najwyższy czas.
Zabrała się do działania, zanim zdążyły ją dopaść wątpliwości. Odszukała w opasłej książce telefonicznej sektor usług i pod nagłówkiem „Prywatni detektywi” znalazła osiem firm. Zdecydowała się na numer siedem, choć nie umiałaby wyjaśnić dlaczego. Może tylko dlatego, że spodobało się jej, jak się nazywał. Jej pierwszy chłopak miał na imię Herbert.
Herbert Knoll. Prywatny detektyw. Dyskrecja przede wszystkim. Maardam 500221.
Wybrała numer i, mimo że wciąż było niedzielne przedpołudnie, ktoś odebrał. Mężczyzna w jej wieku, zdaje się. Miał nieco zmęczony, nieobecny głos. Oznajmił jednak, że jest gotów wysłuchać, w czym mógłby pomóc. Obiecał, że jeśli Judith w pięć minut objaśni mu, o co chodzi, on powiadomi ją, czy podejmie się tego zlecenia czy nie.
Opisała mu sprawę. Zajęło to chyba nieco więcej niż ustalili, ale Herbert Knoll słuchał, pomrukując, zaś z jego pytań i wtrąceń wynikało, że jest zainteresowany. Kiedy już skończyła, opowiedziawszy jeszcze o porannej rozmowie z kelnerką z Intrigo, Knoll uznał, że mieści się to w jego zakresie kompetencji. Zaproponował, by spotkali się jak najszybciej, umówili się więc następnego dnia u niego w biurze. Na Ruydersteeg 6 o jedenastej, jeśli pasuje?
Judith odparła, że pasuje idealnie.
Kiedy odkładała słuchawkę, pomyślała, że czuje się zupełnie, jak gdyby wreszcie udało się jej umówić do dentysty. Przez kolejne cztery godziny pracowała na pełnych obrotach nad Erazmem z Rotterdamu.
Wprawdzie nie obiecała Robertowi, że odbierze go z lotniska, ale zdecydowała się po niego wyjechać. Może dlatego, że była mu winna pewną rekompensatę, pewien gest dobrej woli, który dowodziłby, że go kocha, mimo że postanowiła go nie informować o najnowszym przebiegu zdarzeń w sprawie Toma.
On oczywiście nie mógł odczytać istoty tego gestu, bo o niczym nie wiedział, jej tok rozumowania był więc mało logiczny, ale postanowiła się tym nie przejmować. Związek jest jak waga, powiedziała kiedyś Maria. Nigdy nie zaszkodzi rzucić jakiś dobry uczynek na szalę, nawet jeśli nie zostanie od razu zauważony czy nie spotka się z uznaniem.
Takie właśnie myśli towarzyszyły jej, kiedy stała w hali przylotów, zniknęły jednak w momencie, gdy zobaczyła męża.
Wyglądał strasznie.
Jakby stracił dziesięć kilo i skurczył się o kilka centymetrów. Wiedziała, że Robert nie przepadał za lataniem, choć czasami zwykła myśleć, że więcej czasu spędzał w przestworzach niż na ziemi. Było to spowodowane słabą wydolnością płuc oraz suchością powietrza w kabinie, zaś z biegiem lat problem bynajmniej nie malał.
Tego niedzielnego wieczoru uświadomiła sobie coś jeszcze: że temu zapadniętemu w sobie starszemu mężczyźnie, jej mężowi, który wyglądał, jakby miał na sobie o dwa numery za duży garnitur, najprawdopodobniej nie zostało już wiele życia.
Zgodnie z życzeniem Roberta nigdy nie omawiali szczegółów jego choroby, jednak w ostatnich latach zajęła ona swoje miejsce w ich związku. Czuło się jej niewidzialną obecność, tak zwykła o tym myśleć Judith. Wiedziało się, że tam jest, ale się o niej nie mówiło, nawet o niej nie wspominano. Wielokrotnie dyskutowała o tym z Marią, obie odnosiły się do tego krytycznie, ponieważ jednak to Robert było chory, do niego należał decydujący głos w kwestii doboru strategii.
Teraz jednak nie był po prostu chory. Był umierający.
Kiedy pocałował ją szybko na powitanie, jego oddech mówił wyraźnie.
Wszystko stało się jeszcze jaśniejsze, kiedy jechali z Sechshafen.
– Muszę ci się do czegoś przyznać – zaczął. – W Genewie nie kręcą żadnego filmu. To znaczy może kręcą, ale nie jest to nic, w co byłbym zaangażowany. Pojechałem tam spotkać się ze specjalistą.
– Specjalistą?
– Lekarzem. Cztery dni spędziłem w szpitalu na obserwacji, pobrali tysiące próbek i na tej podstawie postawili… cóż, postawili diagnozę.
Nie odpowiedziała. Wiem – pomyślała. Wiedziałam.
– Sześć miesięcy – dokończył. – Najwyżej rok. Da się nieco przedłużyć męczarnię, ale ja nie mam zamiaru sobie tego fundować.
Położył lewą rękę na jej kolanie.
– Musisz mi wybaczyć, Judith. Opuszczę cię.
– Robercie, nie wiem, co powiedzieć. Przepraszam.
Pociągnęła nosem i pogłaskała go po dłoni.
– Nic nie musisz mówić. Tak czy inaczej, myślę, że możemy urządzić sobie razem ostatnie prawdziwe święta Bożego Narodzenia. I zacząć nowy rok. Doktor Celan twierdzi, że przez najbliższe dwa, trzy miesiące nie będzie mnie – relatywnie – bardzo boleć.
– A potem?
– Potem pewnie będzie gorzej. Jak ci idzie z Erazmem? Naprawdę chciałbym zdążyć przeczytać twój tekst i przedyskutować go z tobą.
Pomyślała sobie, że to typowy Robert. Swojej zbliżającej się śmierci chciał poświęcić trzy minuty, ale zapewne był gotów dniami i nocami analizować jej długi na sześćset stron maszynopis. Taki był i już, uznała, że w zasadzie jest wdzięczna losowi za to, że taką właśnie naturę miał jej mąż.
Czy jednak był gotów rozmawiać także o Tomie?
Dobre pytanie – pomyślała Judith, zwalniając przed zjazdem w stronę Holtenaar. Zważywszy na zaistniałą sytuację, poczekam z tym kilka dni.
Biuro detektywa Knolla miało dokładnie dwanaście metrów kwadratowych.
Było w nim biurko z krzesłem obrotowym, szafka na dokumenty oraz fotel dla gości. I tyle.
Plus dwa dyplomy oprawione w ramki, zawieszone na ścianie na prawo od biurka. Zakurzone tak, że nie dało się ich odczytać. Przybrudzone okno wychodziło na ceglaną ścianę, wpuszczając do środka minimalną ilość ciemnoszarego światła dziennego.
Knoll okazał się być w wieku, jakiego się domyślała, czyli takim samym jak ona. Jego waga była za to dwukrotnie większa niż jej – wypełniał sobą pokój w sposób wręcz imponujący. Przyciemnione okulary miał założone na czoło. Mięsisty nos, ogolona głowa, za to nieogolone policzki i broda.
– Witam w kuźni myśli doktora Knolla – zaczął. – Jakiekolwiek pierwsze wrażenia towarzyszą teraz pani na widok moich spartańskich warunków, muszę zaznaczyć, że rozwiązuję ponad dziewięćdziesiąt procent zleceń, jakie przyjmuję. To wynik lepszy niż innych detektywów w naszym mieście, o wiele lepszy. Zapewniam. Proszę usiąść.
Judith przysiadła na prostym fotelu skórzanym. Doktor? – pomyślała. Przez głowę przemknęło jej skojarzenie ze sceną z któregoś z filmów Roberta. Wydawało jej się, że przed sobą ma nie prywatnego detektywa, a znanego aktora.
Może to nie ma znaczenia, uznała zbita z tropu. Może jest tak, jak twierdzi Robert: film to skoncentrowane życie, nic ponad to.
– Omówmy całą historię raz jeszcze, tak bym nie przeoczył żadnego ważnego detalu – ciągnął Herbert Knoll. Otworzył notes na czystej kartce. Kilka razy kliknął długopisem i popatrzył na nią zmrużonymi oczami. – Proszę, i wolę usłyszeć o dziesięć informacji za dużo niż za mało.
Opowiedziała mu wszystko. O trzech rozmowach telefonicznych. O wizycie w Café Intrigo. O trzech mężczyznach w lokalu i kelnerze.
O tym, że według jej wiedzy kelner już tam nie pracował, ale że podawał się za Toma Bendlera zamieszkałego przy Armastenstraat 25B.
I o tle. O zaginięciu Toma w lipcu 1973 roku. Rzecz jasna bez szczegółów, podała mu oficjalną wersję. Tę, na której pracowała policja, a którą po tych wszystkich latach wciąż znała na pamięć. Pamiętała wszystkie kwestie.
– Dobrze – podsumował Herbert Knoll, kiedy skończyła, po czym poprosił ją o doprecyzowanie szeregu kwestii: dokładnego wyglądu oszusta; wyglądu Toma w momencie, kiedy zaginął; jej opinii na temat tego, o co w istocie mogło chodzić; zdania jej męża; tego, jak według niej miał zostać potraktowany oszust, kiedy już trafi się na jego ślad (czy wystarczy go tylko śledzić czy może trzeba zastosować inne środki?); metody raportowania postępów oraz tego, czy była gotowa od razu zapłacić za kilka dni pracy. Według stawki, z zastrzeżeniem, że mogą pojawić się nieoczekiwane wydatki i komplikacje.
Judith odpowiadała na pytania, najlepiej jak umiała. Poprosiła, by raporty przesyłał jej, kiedy tylko będą jakieś wieści, najlepiej codziennie, po czym zapłaciła z góry za trzy dni.
Herbert Knoll wyciągnął rękę przez biurko i oznajmił, że zadzwoni do niej w ciągu dwudziestu czterech godzin, bez względu na rozwój sytuacji.
– Kim on jest? – zapytała Judith. – To oczywiście najważniejsze pytanie. I czego chce?
– Zrozumiałem – odparł Herbert Knoll. Potem się pożegnali. – Może mi pani zaufać i na mnie polegać.
W pociągu do Holtenaar niespodziewanie się rozpłakała.
Maria Rosenberg uznałaby, że absolutnie nie było to niespodziewane, ale Judith tak właśnie to odczuwała. Z reguły nie płakała. Nie pamiętała nawet, kiedy robiła to po raz ostatni, ale z pewnością wiele lat temu. Być może w związku z drugim pobytem w Majorna, choć nie łączyła swoich psychicznych przypadłości ze łzami.
Dlaczego więc ryczała w pociągu podmiejskim? Na szczęście wczesnym popołudniem podróżnych było mało, nikt więc nie zwrócił uwagi na jej stan, ona zaś nie musiała się wysilać, by go ukryć. Miłe uczucie, uznała skonsternowana. Całe napięcie jakby osłabło, ona zaś uznała, że być może w tym tkwi sens płaczu. To dlatego ludzie mu się oddają.
Sama nie wiedziała, czego spodziewała się po detektywie. Może nie zdziała nie wiadomo czego, można było jednak oczekiwać od niego przynajmniej tyle, że znajdzie fałszywego Toma i dowie się o nim tego i owego. Może też odkryje jego prawdziwą tożsamość. W takim układzie istniała duża szansa na to, że o sprawie wkrótce będzie można zapomnieć. Czyż nie?
Jednak powodem jej płaczu wcale nie był Herbert Knoll czy oszust. Uświadomiła sobie dość szybko, że to Robert tkwi w tym węźle, który należało rozsupłać. O tej porze za rok już go nie będzie. Przeżyli ze sobą szmat czasu, choć nie mieli swojego dziecka i już od wielu lat w związku panował spory dystans. Życie seksualne ustało wraz z jej menstruacją, jednak ani ona, ani on szczególnie nad tym nie rozpaczali. Kiedyś pomyślała sobie, że Robert równie dobrze mógłby być jej sympatycznym kuzynem, który akurat mieszka z nią pod jednym dachem. Mieli całkiem udany układ. Nie kłócili się, jedno nie działało drugiemu na nerwy, niemal zawsze zachowywali się wobec siebie przyjaźnie i uprzejmie i dzielili mroczny sekret.
Tak to mniej więcej wyglądało. Kiedy tylko sformułowała w głowie tę ostatnią myśl, zastanowiła się, czy rzeczywiście będzie umiała przemilczeć ostatni rozwój wypadków związanych z oszustem. Tym mącicielem. Fałszywym Tomem czy jak go tam nazwać. Czy Robert nie miał prawa wiedzieć?
Czy powinna mu tego oszczędzić?
Kiedy wysiadała z pociągu w Holtenaar, jeszcze nie była zdecydowana. Otarła już jednak łzy i wydmuchała nos.
Decyzja zapadła dzięki kieliszkowi szampana.
Nie pierwszemu i nie drugiemu. Prawdopodobnie dzięki trzeciemu. Po południu Robert udał się zebrać plony w piwniczce z winem i znalazł tam kilka butelek, co do których absolutnie nie życzył sobie, by Judith miała je pić sama, podczas gdy on będzie leżał w ziemi w towarzystwie robaków. Lub też unosił się na obłoczku, pobrzdąkując na harfie.
Urządzili więc sobie kolację z owocami morza i szampanem, przy świecach, mimo że był zwykły listopadowy poniedziałek. – Ale co tam – uznał Robert. – Choćbym nawet chciał, i tak nie zdążę już umrzeć na marskość wątroby.
Oznajmił jej też, że zrezygnował ze wszystkich projektów filmowych, co do jednego, bo odtąd będzie oczekiwał swojego wielkiego dnia. Ostatnie miesiące – bez względu na to czy będzie ich trzy czy dziesięć – chciał spędzić w spokoju w domu. Czytając, słuchając muzyki, popijając wino. Obok swojej pięknej, dobrej i mądrej żony.
Szczególnie zaś chciał zagłębić się w jej opasłym tomie o Erazmie z Rotterdamu. Bo chyba nie odmówi mu tej prostej acz wysublimowanej przyjemności, skoro on właśnie wydaje swój łabędzi śpiew?
Nie, oczywiście nie chciała mu odmawiać.
Krewetki były smaczne. Homar boski.
Wiedziała, że dwa kieliszki szampana zniesie, nie powinna jednak pić trzeciego, skoro nie chciała stracić panowania nad sobą.
A dlaczego nie miałabym tracić panowania? – pomyślała, kiwając głową w stronę Roberta, który właśnie wydobywał z piwniczki kolejną butelkę, żeby im dolać. Przez całe życie byłam aż nadto poukładana.
I tak oto, kiedy pół kieliszka później Robert zapytał, czy coś godnego uwagi wydarzyło się, kiedy był w Genewie, opowiedziała mu całą historię.
Dokładnie, ze szczegółami, pominęła jedynie detektywa Knolla.
– Ależ, do cholery! – krzyknął Robert, kiedy skończyła. – Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
– Wróciłeś do domu z wyrokiem śmierci. Mówię ci teraz.
– Przecież to jakiś absurd.
– Uważałeś, że to moja wyobraźnia. Że przyśniła mi się ta pierwsza rozmowa telefoniczna… a potem, sama nie wiem, byłeś na wyjeździe zarówno wtedy we wrześniu, jak i teraz. W każdym razie wiem już, że to nie moje wymysły. Ktoś udaje Toma i czegoś od nas chce.
Robert zmarszczył czoło i siedział chwilę w milczeniu. Następnie wlał w siebie to, co miał w kieliszku, wstał od stołu i podszedł do okna. Odwrócił się do niej plecami, zacisnął pięści. Domyślała się, że właśnie mierzy się z tymi samymi frustrującymi myślami, z którymi ona borykała się przez ostatnie dni i noce.
Pozwoliła mu tak stać. Czekała, aż wróci do stołu i zacznie wytyczać jakiś zarys planu działania. Jednak gdy usiadł, powiedział jedynie:
– Niech to szlag. Chyba otworzymy kolejną butelkę.
Pokiwała głową. Skoro wypiła już trzy kieliszki szampana, to równie dobrze mogła wypić i piąty czy szósty.
– Naprawdę nie domyśliłaś się, o co mu chodzi?
Minęła chwila. Przenieśli się na fotele przed kominkiem. Robert rozpalił ogień, ona zaś czuła, że już od dawna nie była tak pijana. Jakie to jednak miało znaczenie, skoro siedziała właśnie u boku męża, który w ciągu roku miał umrzeć, a jej tekst o Erazmie był w dużej mierze gotowy?
– Co? Co powiedziałeś?
– Zapytałem, czy naprawdę nie pojmujesz, o co mu chodzi?
– Ach tak. Nie, myślałam o tym, ale…
– Spadek.
– Jaki spadek?
W momencie, kiedy zadała to pytanie, zrozumiała, że jest idiotką. Robert popatrzył na nią i ze zmartwioną miną pokręcił głową. Cholerny szampan – pomyślała. Wszystko wokół wiruje, mimo że siedzę.
Chyba dopadła mnie… panika?
Z pewnością coś mrocznego i złowrogiego wczepiało w nią swoje szpony, trudno było tego nie zauważyć. Cholera.