Knurowiec - Czestkowski Marek - ebook + książka

Knurowiec ebook

Czestkowski Marek

2,9

Opis

Knurowiec – wieś na końcu świata, w której wszystko dzieje się na opak, jest przeciętne, a jednocześnie unikatowe, spokojne i wywrotowe, szykuje się do obchodów Dnia Knurowca i wyborów samorządowych. W tym czasie do wsi przyjeżdża szycha…

Pełna humoru powieść Marka Czestkowskiego wprowadza nas w świat szalonego absurdu i groteski, który wydaje się… coraz bardziej znajomy.

Marek Czestkowski – podróżnik i pasjonat pisania, urodzony w Wyszkowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 216

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,9 (13 ocen)
0
6
1
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
evicia49a

Z braku laku…

Nie za specjalnie mi podeszła,"czarny humor",u mnie wywołała "pòł uśmieszek",skojarzenie,z tym co się dzieje w kraju, polityka etc. Miałam inne wyobrażenie o książce, a dostałam naśladowcę Witkacego, nie dosłownie..😉
00

Popularność




Moim Rodzicom

Wszystkie postacie i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest przypadkowe.

CZĘŚĆ PIERWSZA

PIĄTEK

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Andrzej Potyraj po kolejnym dniu ciężkiej pracy siedział na ławeczce pod płotem przed swoją drewnianą chałupą. Robotę miał odpowiedzialną i zarazem prestiżową: był sołtysem Knurowca.

Codziennie rano, czyli w jego mniemaniu o czternastej, zaczynał pracę w Urzędzie Wiejskim. Państwowy urząd mieścił się na ławeczce przed chałupą. Siedzisko było miejscem zarządzania kryzysowego, gdzie podejmowano najważniejsze decyzje dla całej wsi, czyli wspólnoty. Tam rozstrzygano spory i wydawano dyspozycje. Ławeczka była swoistym centrum dowodzenia. Na krzywym płocie wisiało godło Polski i tablica na sołtysowe dekrety. Dach chałupy pokrywał ludowy detal zdobniczy, czyli eternit.

Knurowiec szykował się na świąteczny weekend. W sobotę przypadał najważniejszy dzień w roku, czyli Dzień Knurowca. W niedzielę zaś wielkie święto demokracji – wybory samorządowe. Przygotowania do obydwu imprez sprawiły, że Potyraj spędził dzisiaj w pracy, czyli na ławeczce – całe trzydzieści minut. Dlatego siedział teraz przed chałupą umordowany, leniwie sącząc piwo. Pierwsze i najpewniej nieostatnie tego popołudnia.

I tak się powoli żyje na tej wsi, pomyślał sołtys. Miał poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Wszystko udało się zorganizować po jego myśli.

Knurowiec był wsią, w której wszystko było przeciętne, ale jednocześnie unikatowe. Przez centrum wsi przebiegała tylko jedna, długa i prosta asfaltowa droga, zwana przez miejscowych Szosą. Wszystkie budynki we wsi ulokowane były wzdłuż niej. Dalej od zabudowań, równomiernie jak w okręgu, rozciągały się pola. Natomiast cała wieś razem z polami otoczona była ze wszystkich stron gęstym lasem. Tworzyło to zamkniętą społeczność, do której obcym trudno było trafić. Knurowiec wydawał się być odcięty od świata. Od czasu do czasu po Szosie przetaczał się rolling bush.

Nagle coś wzbudziło niepokój sołtysa, a stojące na ławeczce piwo zadrżało. Usłyszał szybko jadący samochód. Po chwili, jak się okazało, mały samochodzik na obcych numerach rejestracyjnych z piskiem opon zahamował przed chałupą. Sołtysowi oczy dęba stanęli. W końcu nieczęsto ktokolwiek jeździł z taką prędkością przed jego chałupą.

Z samochodu wysiadła młoda kobieta ubrana w stylu business professional. Długonoga piękność o blond włosach i niebieskich oczach podeszła do sołtysa, który obserwował to wszystko, siedząc na ławeczce.

– Daj Boże zdrowie, gospodarzu! – krzyknęła szykowna blondynka. – Czy to jest numer chałupy trzynaście?

– Będzie – odpowiedział szorstko.

– Pan jest sołtysem, tak?

– Dobrze pani trafiła. Nazywam się Andrzej Potyraj. Jestem sołtysem Knurowca od trzydziestu lat i mam na to żółte papiery. Z kim okoliczność? – zapytał, skrobiąc kozikiem paznokcie.

– Zołzanna Kłamczyńska. Jestem z Partii i przysłano mnie w delegację do tej gminy. Chcę porozmawiać o niedzielnych wyborach samorządowych i ogólnej sytuacji we wsi. Zajmę panu dosłownie chwilkę. Odhaczę to i wracam do siebie.

Sołtys zmierzył wzrokiem przyjezdną. W końcu odetchnął głęboko i wstał z ławeczki.

– Przedstawiciel Partii, powiada pani. I to na całą gminę? – Złapał się za głowę zdumiony. – No cóż, wtedy zapraszam do środka – zachęcił uprzejmie.

Potyraj wprowadził Kłamczyńską na swoją posesję. Skrzypiąca furtka wprawiła w stan gotowości jego żonę. Kiedy podchodzili do drzwi chałupy, żona sołtysa, Grażyna, otworzyła im. Nie musieli nawet pukać.

– Prosiemy, prosiemy na salony… – zaprosiła Grażyna przyjezdną. – Przepraszam panią za bałagan. Niech zachodzi, niech zachodzi…

Kłamczyńska rozejrzała się po wnętrzu. Niepozorna i nieco odpychająca z zewnątrz chałupa, w środku lśniła. Nie było tam wiele. W zatęchłym salonie dominujące miejsce zajmował kominek, a obok niego dwa fotele, stolik i sofa. Na ścianie wisiało kilka świętych obrazów i dywan. Czas, tak jak na zewnątrz, tak i wewnątrz chałupy zatrzymał się bardzo dawno temu. Potyraj usiadł w fotelu. Kłamczyńska miała całą sofę dla siebie.

– Pampuchów lubi, a? – zapytała żona sołtysa Kłamczyńską.

– Kogo? – speszyła się Zołzanna.

– Nie kogo, tylko czego. Pampuchy. Pyzy takie. Z jabłkiem albo z jagodami.

– Chyba…

– Ja podam, niech siedzi.

Gospodyni nie można było odmówić ani z nią negocjować. Tak jak mówiła, tak miało być. Po ledwie kilkunastu sekundach przyniosła tacę pampuchów. Usiadła na podłokietniku drugiego fotela, gotowa do nagłego wstania, gdyby zobaczyła gdzieś paproch. Z ciekawością i życzliwością wpatrywała się w gościa. Kłamczyńska była zdumiona obrotnością gospodyni. Wszystko w salonie było sterylnie czyste. Tylko powietrze było gęste.

Niby urzędnik państwowy, a w domu ma skromnie. Nieźle się zakamuflował na tym odludziu. Co to jednak znaczy mieć doświadczenie na wysokim szczeblu, pomyślała Kłamczyńska.

Potyraj nie mógł się nadziwić, patrząc na przyjezdną. Była ubrana, jakby pochodziła z innego świata, gdzieś zza bariery gęstego lasu. Do tego umalowana i wypachniona. Kłamczyńska poczuła na sobie paraliżujący wzrok sołtysa.

– Pewnie nabrudziłam…

– Nie w tym rzecz. Wygląda pani mocno egzotycznie. Z daleka? – zapytał sołtys, wpatrując się głęboko w jej ogromne niebieskie oczy.

– Z Warszawy – odpowiedziała z wyższością. – Na tę prowincję skierowały mnie tylko i wyłącznie sprawy służbowe. Mam nadzieję, że szybko się porozumiemy i jeszcze wieczorem będę z powrotem w domu.

– Trudno było do nas trafić?

– Bardzo. Moja nawigacja kilka razy się pomyliła. Wieś ledwo widać na mapie. Do tego kręta droga przez gęsty las. Istna „wieś widmo”.

– U nas nawet mówi się „droga jak na Knurowiec”. Mówiła pani coś o delegacji do naszej gminy. Ja tam nic nie wiem o zmianach delegatów takich czy innych. Ma pani jakąś legitymację?

Kłamczyńska odłożyła okulary przeciwsłoneczne i okazała legitymację.

Zołzanna Kłamczyńska

Wybitny dygnitarz Jedynej Słusznej Partii

Wydział propagandy reżymowej

– Ładny plastik, błyszczący – pochwalił sołtys. – Ja tam nigdy w żadnej partii nie byłem. Wydział propagandy – przeczytał, mrużąc oczy. – To poważne stanowisko. Pani taka młoda, a już jest wybitnym dygnitarzem.

– Mam dopiero dwadzieścia trzy lata. Z Partią jestem związana od liceum. Pomagałam wtedy jako wolontariuszka. Jako bardzo ambitna osoba błyskawicznie wspinam się po partyjnych szczeblach w górę. To moje pierwsze, duże samodzielne zadanie.

– Jesteśmy prostymi ludźmi – tłumaczył powoli sołtys. – Żyjemy po cichu i skromnie. Nasza wieś to typowy przykład Polski powiatowej. Udało nam się przetrwać w zepsutym świecie dzikiego kapitalizmu i seksualnej konsumpcji. Sama pani mówiła, że nawet w elektronicznej nawigacji ledwo widać nas na mapie. Jakie zadanie można mieć do wypełnienia w tak spokojnej wsi jak nasza?

– No właśnie. Tutaj jest za cicho i za skromnie. Tutaj w ogóle nie widać socjalistycznego Bizancjum. To martwi kierownictwo w stolicy. Sam Naczelnik zaczyna się niepokoić. Ostatnio gorzej sypia. Tak przejmuje się losem kraju i każdej najmniejszej wsi. Jako delegatka Partii przyjechałam wyjaśnić niedociągnięcia w pewnych sprawach.

– Zamieniam się w słuch. To przenośnia. Proszę po prostu mówić głośniej, bo słuch już nie ten…

– Dobrze, zacznę od początku. – Kłamczyńska nabrała powietrza. – W ostatnich wyborach parlamentarnych nasza partia uzyskała bezwzględną większość w Sejmie i w Senacie. Także kandydat naszego obozu wygrał wybory prezydenckie. Otoczyliśmy troskliwą opieką spółki Skarbu Państwa. A szczególnie ich finanse. Nasza biało-czerwona drużyna od razu rozpoczęła wstawanie z kolan i ogłosiła zakończenie pedagogiki wstydu. Pozytywne rezultaty można zaobserwować już w zdecydowanej większości miast i wsi.

– Zdarza nam się obserwować to w Pochwalnym Biuletynie Informacyjnym w Telewizji Rządowej. Tylko ten sygnał do nas dociera. Zaś owych „pozytywnych rezultatów” w rzeczywistości jeszcze u nas nie zaobserwowano. Jedynie to, co w telewizji. Sam obraz jednak napawa nas dumą.

– Ja właśnie w tej sprawie. Wytłumaczę panu, w czym rzecz. Po wygranych wyborach parlamentarnych rząd od razu wprowadził w życie „Socjalistyczny Program Rozdawniczy Eldorado”. Sprawa jest paląca, ponieważ w tę niedzielę odbędą się wybory samorządowe. Według sondaży dzięki programowi rozdawniczemu nasza partia ma szansę wygrać w stu procentach miast i wsi. Wtedy będziemy mieć Sejm, Senat, Prezydenta RP i samorządy. Dodatkowo dokonamy fizycznej eksterminacji opozycji. To znaczy… takiej przenośnej, wyborczej eksterminacji rzecz jasna. Przynajmniej na razie… To wszystko leży w interesie Naczelnika… To znaczy w interesie Polski. Prócz rozdawnictwa jesteśmy także gorliwymi patriotami. W Partii wszystko jest narodowe. Nowy lepszy ustrój będzie się więc nazywać narodowym socjalizmem. Interesuje nas tylko i wyłącznie pełna totalitarna władza. Rozumie to pan?

– Rozumiem doskonale jak nikt inny – odpowiedział ozięble sołtys. – Ale żeby od razu narodowy socjalizm? U nas na wsi panuje raczej narodowy katolicyzm.

– Prezydenci miast, starostowie, burmistrzowie, radni, wójtowie i sołtysi. Dotychczas w większości przecież opozycyjni. Praktycznie wszyscy oni samodzielnie podjęli słuszną decyzję o współpracy z nami. To przecież i tak nieuniknione. Osobiście sprawdziłam, że program „Eldorado” sukcesywnie wprowadzono we wszystkich miastach i wsiach… oprócz Knurowca. Z dokumentów wynika, że to jedyny wyjątek w kraju. Jesteście taką „zieloną wyspą”. Oczywiście zakładam, że dotychczasowe zaniechanie nie wynika ze złej woli, a jest skutkiem niewinnego przeoczenia. Ufam także, że to wszystko zostanie naprawione dobrowolnie, ale niezwłocznie. Chodzi o to, żeby mieszkańcy wsi, jeszcze przed niedzielnymi wyborami, dowiedzieli się, że staną się bogatsi dzięki naszej partii. No i chodzi o pozyskanie ich głosów i osiągnięcie stu procent poparcia w wyborach samorządowych. Pan rządzi, czyli pan trzyma lokalną kasę, więc do pana się zgłaszam. Zrobimy sobie nawzajem dobrze. A rozliczymy się po wyborach.

– Wszystko to pięknie brzmi, ale niestety muszę panią zmartwić. Nie było czego przeoczyć, jeśli chodzi o program, z którym pani przyjechała.

– Jak to? – zdziwiła się Kłamczyńska. – System się nie myli. Dlaczego nie wprowadził pan socjalizmu we wsi?

– Po prostu nie dotarła do mnie żadna informacja nakazująca wprowadzenie jakiegoś rozdawnictwa czy coś. Nic z tych rzeczy – odpowiadał spokojnie sołtys.

– To absurd! – rzekła Kłamczyńska z oburzeniem. – Nasza partia rządzi w Sejmie od kilku lat. Samorządy otrzymały dyspozycje z centrali dawno temu. I przez ten czas nie dzwonili do pana z gminy w sprawie programu „Eldorado”?

– Telefony stacjonarne u nas nie działają, bo myszy cały czas przegryzają kable. A na telefony komórkowe zasięg jest u nas słaby. To pewnie przez ten gęsty las dookoła…

– Internet macie?

– Jeszcze nas nie podłączyli.

– No to… Poczta na pewno musi do was dochodzić. Centrala wysyłała zalecenia nawet do najodleglejszych urzędów. List z pismem nakazującym wprowadzenie socjalizmu i ewentualne ponaglenia dawno temu powinny dotrzeć nawet tutaj.

– Jeśli o to pani pyta, to poczta działa u nas jak szwajcarski zegarek! – Sołtys z zadowoleniem klasnął w dłonie. – Informacje ze świata zewnętrznego przywozi nam pocztylion Śmigły na dwukołowym rydwanie. Odwiedza naszą wieś regularnie, raz w miesiącu. U nas tak bardzo nic się nie dzieje, że jego wizyta urasta do wydarzenia ogromnej rangi. Zostawia wtedy rachunki, gazety i ulotki. Uprzedzę panią, że gdyby przywiózł mi urzędowe dokumenty, o które pani pyta, na pewno podjąłbym już stosowne działania. Skoro ich nie przywiózł, pozostaje nam czekać. Może mają bałagan na poczcie? Grażynko – zwrócił się mile do żony – dorzuć proszę papierków do kominka.

Żona gospodarza zerwała się na równe nogi.

– Tych, co leżą tutaj? – upewniła się.

– Tak. Śmigły przywiózł je dawno temu na swoim skuterku. A skoro świat się do tej pory nie zawalił, to znaczy, że nie było to nic ważnego. Leży to i leży, nie ma czego z tym robić. Oczu też na to szkoda.

Grażynka chętnie zabrała się za wrzucanie papierzysk do kominka. Ogień zatańczył w oczach sołtysa.

– Dziwna sprawa z tymi dokumentami… – zamyśliła się Kłamczyńska. – Może to po prostu dzieło przypadku. Bariera geograficzna i tyle. Pewnie nie ma się czym przejmować. Chyba że… bo pan jest bezpartyjny. Tak ogólnie, to jakie jest pana stanowisko co do wprowadzenia programu rozdawniczego? – drążyła.

– Powiem tyle, że jeśli pisma z gminy w końcu do mnie dotrą, to zapoznam się z nimi. Jeśli wszystko będzie zgodne z literą prawa i dobre dla naszej wspólnoty, oczywiście to wdrożę. Jestem tylko szeregowym sołtysem. Posłusznym wykonawcą woli suwerena.

Kłamczyńska była twardą karierowiczką. Szkoliła się z propagandy pod okiem nauczycieli, którzy kiedyś sami szkolili się za wschodnią granicą. Bacznie przyglądała się gospodarzowi, który spokojnie jej się przypatrywał. Czuła też na sobie przeszywający wzrok żony sołtysa. Uważała, żeby nie wylać herbaty na śnieżnobiały obrus. Trwał psychologiczny pojedynek między Kłamczyńską i sołtysem. Oboje mieli harde miny. Atmosferę można było ciąć siekierą.

– Przezorna zawsze zabezpieczona! – krzyknęła w końcu zadowolona Kłamczyńska. – Tak się składa, że to był mój główny cel wizyty i mam kopie tych dokumentów ze sobą!

Wyjęła je z teczki.

– Nie musi pan czekać na listonosza – kontynuowała. – Niech pan się z nimi spokojnie zapozna. Mam jednak nadzieję, że to tylko formalność i niezwłocznie złoży pan podpis. Wtedy też magia „Socjalistycznego Programu Rozdawniczego Eldorado” rozświetli nieco tę ponurą wieś! W końcu ten dokument dobrowolnie podpisali już właściwie wszyscy rządzący w samorządach. Skoro we wszystkich innych miastach i wsiach uznano, że jest zgodny z prawem i wolą suwerena, to dlaczego tutaj miałoby być inaczej? Czekamy tylko na pana. Co mogłoby pójść nie tak?

Kłamczyńska przekazała gospodarzowi dokumenty dotyczące rządowego programu. Ze wszystkich zeszło nieco ciśnienie.

– Jest pani skuteczniejsza od Śmigłego i jego skuterka – pochwalił sołtys Kłamczyńską.

– Już panu mówiłam, że pnę się po szczeblach ku górze bardzo szybko.

– Jest pani bardzo nadgorliwa. To imponujące i straszne zarazem.

Sołtys założył grube okulary i przeglądał dokumenty. Ćlamnął sobie co jakiś czas. Wraz z kolejnymi kartkami na jego czole pojawiały się coraz większe krople potu. Czytanie męczyło go i denerwowało. Odstawił dokumenty od nosa i odetchnął.

– Pewnie jest pani uczona? – zapytał gościa.

– Tak, ukończyłam europeistykę i socjologię na uniwersytecie – oznajmiła z dumą Kłamczyńska.

– Korzystając więc z tego, że taka światła osoba jest u nas, proszę wyjaśnić nam, prostym ludziom, czym jest „narodowy socjalizm”, o którym mowa w tych dokumentach. Nie mogę podpisać wprowadzenia nowinki, której do końca nie rozumiem. A jak coś pójdzie nie tak? Nie chcę bez powodu podburzać mieszkańców wsi.

– Oczywiście – zaczęła Kłamczyńska. – Zacznijmy od początku. „Socjalistyczny Program Rozdawniczy Eldorado”, najogólniej mówiąc, polega na tym, że zabieramy tym, którzy pracują, i dajemy tym, którym pracować się nie chce. W końcu to duża grupa społeczna, prawda? My po prostu wychodzimy naprzeciw ich oczekiwaniom. W ramach sprawiedliwości społecznej lud pracujący miast i wsi będzie zarabiał na nasze socjalistyczne obietnice, które spełnimy wobec roszczeniowej części społeczeństwa. To droga do dobrobytu w polskiej wersji. Program „Eldorado” dzieli się na kilka podpunktów. Jeden z nich nazywa się „Uśmiech Bąbelka”. Obejmuje dzieci do osiemnastego roku życia. Polega na tym, że my, czyli rząd, w swej nieskończonej szczodrości dajemy na każde dziecko pięćset złotych miesięcznie. Tak jest teraz, ale chcemy to rozszerzyć. Niby prawo nie działa wstecz, ale kto by się przejmował takimi głupstwami. Nasz plan zakłada zapłatę wyrównania. Jeśli dziecko ma siedemnaście lat, to zapłacimy wyrównanie, licząc od dnia urodzin. Bo im się należy. Im więcej dzieci, tym większa zapomoga. Nie trzeba nawet zgłaszać wniosku. System robi to automatycznie. Wystarczy siedzieć w domu. Pieniądze przyjdą same. Listonosze dostarczą je do domów.

– To pokaźne kwoty – zmartwił się sołtys. – Część ludzi rzuci pracę i przejdzie na zasiłki. Na przykład rodzice dzieci nie będą w tym czasie niczego wytwarzać. Co będzie, jak dzieci urosną i zapomogi się skończą? Skąd wziąć pieniądze na emerytury dla rodziców?

– Jak urosną, to urosną – odpowiedziała spokojnie Kłamczyńska. – Ale skoro pan pyta, to oczywiście odpowiem. Myślimy także o komforcie życia dorosłych obywateli naszego kraju. Czasem nawet w żywocie naszych wyborców zdarzają się smutki. Dlatego objaśniam kolejny podpunkt programu: „Małpka”. Każdy Polak po osiemnastym roku życia otrzymuje pięćset złotych miesięcznie na zakup alkoholu. Co więcej, jeśli w nadchodzących wyborach samorządowych dorosły obywatel zagłosuje na naszą partię, otrzyma od komisji wyborczej talon na butelkę wódki, który zrealizuje w dowolnym supermarkecie. Pan przejmuje się tym, co będzie na emeryturze, a nie wolno podchodzić tak pesymistycznie. Raz lepiej, raz gorzej, ale na flaszkę od rządu zawsze będzie.

– A czy takie rozdawnictwo samo w sobie nie spowoduje narodowego alkoholizmu i wzrostu cen na wszystkie towary? – zaniepokoił się sołtys. – Skoro to pomoc rządowa, a rząd nie ma własnych pieniędzy, to albo musi je skądś pożyczyć, albo musi nałożyć nowe podatki.

– My nie podnosimy podatków ani nie wprowadzamy nowych. Wprowadzamy tylko nowe daniny i opłaty.

– W każdym razie pieniądze muszą wrócić do budżetu. Obsługa wypłat też kosztuje. Czy jeśli obywatel, głosując na was, dostanie w końcu dajmy na to tysiąc złotych, to nie będzie musiał ostatecznie oddać w sklepie czy na stacji benzynowej dwóch tysięcy?

– Ale pan wścibski… – zirytowała się Kłamczyńska. – Jest odgórna prośba, żeby na nas głosować i nie przeszkadzać. Nie wolno zadawać trudnych pytań. Suweren otrzyma pieniądze od nas. A podwyżki od przedsiębiorców. Korporacyjni wyzyskiwacze powinni zrezygnować ze swojej marży, zamiast przerzucać koszty na klientów. O tyle dobrze, że nasz elektorat nie zna znaczenia tak trudnych słów, jak inflacja. Owszem, przez wprowadzenie naszego programu mogą się zdarzyć nic nieznaczące niedogodności jak to, że cena prądu wzrośnie o sto procent albo benzyna będzie po dziesięć złotych za litr. Ewentualnie VAT może wzrosnąć do czterdziestu procent, ale proszę się tym nie przejmować. To niewielka cena za przywrócenie godności, prawda? Zresztą dotkną one najbardziej tych, którzy pracują na korzystających z naszego programu. Oznacza to, że problemy, o których pan wspomniał, nie dotyczą naszych wyborców. Na ten program będą pracować przedsiębiorcy i inni wrogowie ludu. Sam pan widzi, że na dziś nie ma zagrożeń! Wszystko będzie cacy! Dalej pójdzie już z górki i nikt niczego nie zauważy. Kontrola jednostki w sferze światopoglądowej czy gospodarka centralnie planowana. Takie tam drobnostki. Generalnie będzie lepiej.

– Wasza partia jest bardzo hojna. – Sołtys był w szoku po wysłuchaniu programu.

– Nasze rozdawnictwo ogranicza tylko wyobraźnia. Sky is the limit. Kto wie, może kiedyś my, jako rząd, będziemy dawać naszym wyborcom pieniądze kompletnie za nic? Jeśli suweren tego zażąda, a nam jeszcze bardziej wzrośnie od tego poparcie, to nie widzę przeszkód. Partia frontem do suwerena! Na przykład bezrobotnym damy więcej niż wynosi średnia krajowa pensja. Po prostu za to, że są. A co tam będziemy się ograniczać! Ważne, żeby przy urnie wyborczej mieli świadomość, komu mają być wdzięczni za socjalistyczny dobrobyt. Zresztą Pochwalny Biuletyn Informacyjny na pewno gorliwie im to przypomni.

– Wasza partia nie przepada chyba za ludźmi ambitnymi i przedsiębiorczymi. Nie widać w programie, aby mieli cokolwiek dostać.

– Oj, tu się pan srogo myli! Mamy dla tych prywaciarzy… znaczy, przedsiębiorców, tarczę… antykryzysową i pałę… znaczy, parę postulatów na podtrzymanie gospodarki. W końcu pewna określona część ludu musi pracować na nasz program. Dla ostatecznego rozwiązania kwestii przedsiębiorców pasowałoby skoncentrować ich w jednym miejscu. Może w obozach? Dodatkowo mamy dla nich szczególnie korzystny postulat: na razie darujemy im życie. Niech mi pan wierzy, że to już bardzo wiele.

– Podwyższycie kwotę wolną od podatku?

– Wolne żarty. Jeśli ktoś nie jest w stanie prowadzić biznesu w sprzyjających warunkach, które stworzyliśmy, to się po prostu do tego nie nadaje.

– A co ze zwykłymi ludźmi, którzy po prostu są u kogoś zatrudnieni, pracują na siebie i swoje rodziny? – zapytał sołtys.

– Jak już odpalimy socjal na sto procent, to pracować będą już chyba tylko durnie! Będziemy im się przyglądać, bo to na pewno wywrotowcy i wrogowie systemu. Trzonem naszego elektoratu stanie się armia bezrobotnych roszczeniowych leni, na którą będzie tyrać przedsiębiorcze bydło. Porządny suweren to bezrobotny i roszczeniowy suweren. Nasza władza trwa już parę ładnych lat. Wie pan, że rośnie pokolenie młodych osób, które uważają, że wszystko co najlepsze na świecie pochodzi od naszej partii? Nie znają świata poza nami! Ale to dobrze. Niech wiedzą to, co chcemy, żeby wiedzieli. Życie w rządzonym przez nas kraju to prawdziwy przywilej. Tym bardziej że prowadzona przez nas polityka jest pasmem nieustających sukcesów. Sukcesy Partii trudno zliczyć. Portfele Polaków są coraz grubsze. Miliardy złotych płyną do suwerena niepohamowanym strumieniem. Cały świat zazdrości nam wszystkiego. Nasze sukcesy drażnią Niemców.

Sołtys przyglądał się Kłamczyńskiej, która zachwalała rządowy program z wypiekami na twarzy. Nawet się przy tym nie zająknęła. Zastanawiał się, czy mówiła tak z przekonania czy dla zwykłego awansu. Nawet dla niego, starego lisa, była to piekielna zagadka. Spojrzał na papiery od listonosza znikające w płomieniach w kominku, gdzie wrzuciła je żona.

– Czyli nie ma pieniędzy i trzeba będzie przetrzebić portfele obywateli… – zaczął. – Skąd mam wziąć dodatkowe pieniądze?

– Niech pan się tym nie martwi. Będziemy solidarnie dzielić się tym, co udało się wypracować złodziejskiej III Rzeczpospolitej.

– Czyli chce mi pani wmówić, że jej największym dobrodziejstwem jest kredyt? Z czego pokryć wasze projekty socjalne na dzień dzisiejszy? Czyżby z kolejnych kredytów, które powiększą dziurę budżetową? Czy budżet jest pojęciem abstrakcyjnym? Czy to fikcja i budżet jako taki nie istnieje? Kiedyś w końcu przyjdzie nam wszystkim spłacić to, coście pożyczyli.

– No co pan, naprawdę! Proszę nie siać defetyzmu!

– Środowisko lichwiarskie tylko czyha, aż potknie nam się noga…

– Oj tam, strasznie pan nerwowy. Nawet, jeśli jakimś cudem kondycja budżetu będzie zła, to najwyżej przejmiemy pieniądze Polaków zgromadzone na prywatnych kontach bankowych. Nacjonalizacja miała już miejsce w historii Polski. Też mi wielki problem! Niech pan się nie martwi na zapas. Nie wolno tak drążyć. Ważne, że dzisiaj jest dobrze. – Kłamczyńska szeroko się uśmiechnęła.

– To prawda. W piątki zwykle jest dobrze. Czego chcieć więcej – rozweselił się sołtys.

Kłamczyńska wyciągnęła kolejne kartki.

– Następną rzeczą, o którą chcę zapytać, to statystyki Knurowca. Są dziwne. Według nich zatrudnienie we wsi wynosi sto procent i nie ma tu żadnego rencisty czy emeryta. Nikt nie pobiera żadnej zapomogi. Zupełnie odwrotnie niż to, w co celuje nasza partia. Co to za anomalia społeczna?

– Ha, proszę pani! To żadna anomalia, tylko powód do dumy naszej wspólnoty. Ludzie są u nas pracowici i ambitni. Jak widać, świetnie radzą sobie bez zasiłków. Nieważne, czy młodzi czy starzy! Skromnie, bo skromnie, ale jakoś dajemy radę.

– A pani sołtysowa? – Kłamczyńska zwróciła się do Grażyny. – Pani też pracuje?

– Oczywiście. Pracuję w szkolnej stołówce, a po godzinach pomagam Andrzejkowi w prowadzeniu administracji. A na którymś z kolei etacie zajmuję się domem. I dawno temu urodziłam czwórkę dzieci. Tak mi zostało, że ciągle muszę coś robić. Spełniłam obowiązki względem naszego kraju w każdy możliwy sposób.

– To imponujące! – zachwyciła się Kłamczyńska. – To wszystko nawet dobrze się składa. Do tej pory wiele państwo tracili. Kolejny z podpunktów rządowego programu zakłada nieograniczone bony turystyczne. Czyli urlop na koszt państwa dla tych, którym nie chce się pracować. Nie wolno nikogo zmuszać do pracy, prawda? To niehumanitarne i niezgodne z prawami człowieka. Pan, jako przedstawiciel lokalnej władzy, jest w uprzywilejowanej sytuacji. Po podjęciu słusznej decyzji dostanie pan na wakacje pięć tysięcy złotych. Nie będzie za mało? Oczywiście wszystko na koszt przedsiębiorczych krwiopijców. Bony będzie można zrealizować w hotelach i pensjonatach zaprzyjaźnionych dygnitarzy partyjnych. Wszystko zostanie w rodzinie. Partia zawsze się wyżywi. Będziemy bronić swoich kolesi jak niepodległości. I co pan na to? Jest pan pod wrażeniem programu, który przedstawiłam? Sam pan widzi. Plusy! Plusy! Wszędzie plusy!

– Brzmi cudownie! – Sołtys ucieszył się wraz z żoną. – Ale co to jest ten urlop?

– Jest to określona liczba dni wolnych w roku, podczas których nic pan nie będzie musiał robić. Niczego poza odpoczywaniem rzecz jasna. I dalej będzie pan za te dni otrzymywał wynagrodzenie.

– Czy to w ogóle legalne? Bo jak się policja dowie, że ja używam jakiś urlop i jeszcze za to otrzymuję pieniądze, to skandal murowany. No, jeszcze pół biedy, jeśli trafię na niezawisły sąd, ale z tym bywa różnie…

– Czyli myślimy podobnie! Sam pan widzi, jak to jest z sądami. Na przykład nasza partia rządzi doskonale z definicji. Instytucje takie jak sądy wydają nam się całkowicie zbędne. Przeszkadzają we wprowadzaniu dobrych zmian. Chcą nas zamęczyć gadaniem o ideologii praworządności. Ale kiedy ta nadzwyczajna kasta w końcu znajdzie się pod partyjnym butem, już nic nie zagrozi nam łamać prawa tak, jak chcemy… eee… to znaczy, dokonamy głębokiej reformy sądownictwa.

Sołtys głośno westchnął.

– Jakoś mi się jednak nie mieści w głowie ten cały „narodowy socjalizm”. Zaczyna się od rozdawnictwa nie swoich pieniędzy, poprzez kosmiczne zadłużenie państwa, a kończy na gospodarce centralnie planowanej i śmierci niezależnego sądownictwa?! Grażynko! Podaj mi leki na moje słabe serce!…

Żona sołtysa, będąca cały czas w pogotowiu, stanęła na równe nogi.

– Już! Popij.

– Dziękuję, Grażynko – powiedział dramatycznie sołtys.

– Powiedziałam coś nie tak? – zaniepokoiła się Kłamczyńska. – Nie chciałam doprowadzić pana do takiego stanu!

– Nie szkodzi. Czasem tak reaguję, gdy usłyszę coś koszmarnie bzdurnego. Dlatego lekarz mi tego zabrania.

– Bardzo pana przepraszam. Czy w takim stanie będzie pan mógł przeprowadzić wybory samorządowe w niedzielę? – zapytała zatroskana Kłamczyńska.

– Wszystko jest przygotowane – łapał oddech sołtys. – Jutro odbędzie się wydarzenie roku, czyli Dzień Knurowca. Siedząc na ławeczce, rozesłałem wici. Informacje przenoszą się u nas z prędkością światła. Zaplanowałem największą tradycyjną atrakcję imprezy, czyli wybór Knura Wielkiego Koronnego. Ta impreza wieńczy zarazem jednodniową kampanię wyborczą na sołtysa Knurowca. Wybory zaś, jak pani wspomniała, tak jak w całej Polsce, tak i u nas, już w niedzielę. Nie przewiduję niespodzianek. Mieszkam tutaj z dziada pradziada. W naszej wspólnocie jestem znany i szanowany. Moje trzydziestoletnie rządy lokalna społeczność ceni za skuteczne działania i ochronę tradycji. Ja to Knurowiec, a Knurowiec to ja.

– Kto jest pańskim rywalem?

– Takowego nie stwierdzono.

– Jakim cudem? – Zołzanna nie mogła w to uwierzyć.

– To już chyba tradycja – tłumaczył spokojnie sołtys. – Przez ostatnie trzydzieści lat rzadko pojawiali się kontrkandydaci. A jeśli już, to widząc moją przewagę w sondażach, przed wyborami posłusznie rezygnowali ze startu. I tym razem na liście wyborczej finalnie znalazło się tylko moje nazwisko. Jak pani widzi, wynik wyborów znowu jest prosty do przewidzenia. To będzie czysta formalność.

– Skoro pan tak mówi, to nie mam powodu, by nie wierzyć. Prawda?

– Czy ja wyglądam na kogoś, kto potrafi kłamać? – zapytał sołtys.

– Chyba nie – odparła Zołzanna, patrząc w maślane oczy sołtysa. – Cieszę się, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik. W takim razie pora na mnie.

Kłamczyńska dokończyła konsumpcję pampucha z jabłkiem. Przed wyjściem z chałupy upewniła się, że dokumenty dotyczące wprowadzenia programu „Eldorado” leżą na stoliku. Grażyna od razu zajęła się sprzątaniem po gościu. Tymczasem Potyraj odprowadził Kłamczyńską do samochodu. Przeszli przez skrzypiącą furtkę na Szosę.

– Zdaję sobie sprawę, że nasz program to prezent na miarę ognia, który mityczny Prometeusz dał ludzkości. Poznałam też nieco realia życia na wsi. Wiem, że musi pan spokojnie wytłumaczyć suwerenowi, o co chodzi. To co, przyjadę w poniedziałek, już po wyborach – zakomunikowała Kłamczyńska. – Mam nadzieję, że tylko po to, żeby odebrać podpisane dokumenty.

– Brzmi rozsądnie – zgodził się sołtys.

– Sporządzę protokół i przekażę do centrali. Niech pan się nie martwi. Socjalizm nie jest taki straszny, jak się panu wydaje.

– Ostatnim razem, jak pocztylion tu był, przywiózł ze sobą zza granicy gęstego lasu niepokojące wieści o dalekim kraju zwanym San Escobar. Funkcjonowanie tego egzotycznego państwa oparto na eksporcie ropy naftowej, której ten kraj ma podobno największe złoża na świecie. W zamian za rosnące poparcie rząd zaczął rozdawać obywatelom pieniądze. Z biegiem lat zaprzestano tam jakiejkolwiek produkcji. Po co mieli kalać ręce pracą, skoro było tyle gotówki, że wszystko można było importować? Panował dobrobyt. Paliwo było niemal za darmo. Każdy mógł sobie pozwolić na potężny samochód. Premiowano lenistwo i roszczeniowość. Po krachu na rynku ropy naftowej wszystko się załamało. Ludzie stracili majątki i dzisiaj nie stać ich nawet na produkty pierwszej potrzeby, które dalej trzeba importować, bo w kraju niczego się nie produkuje. Zostali bez pieniędzy i możliwości ich zarabiania. San Escobar, z powodu nadgorliwego wprowadzenia socjalizmu, to dzisiaj kraj upadły. Ludzie polują na psy i koty, o szczurach nie wspominając. Grzebią w śmieciach, żeby znaleźć cokolwiek do jedzenia. Panuje chaos, głód i nędza. Różnica jest taka, że tamtejszy rząd rozdawał pieniądze, bo czerpał zyski ze sprzedaży ropy naftowej. Wasz rząd rozdaje pieniądze, bo… No właśnie. Czym zapłaci w zamian? Wydaje mi się, że nie zdaje sobie pani sprawy z tego, jakiego demona zbudziła wasza partia.

– Przesadza pan. My dajemy pieniądze, a ci, którzy dotychczas byli biedni, bogacą się. Proszę zapoznać się z wytycznymi powoli. Liczę na to, że nasza współpraca, mnie jako delegatki na tę gminę i pana jako sołtysa, dalej będzie układać się równie wyśmienicie jak teraz. Albo i lepiej.

– Ja również. Chciałbym się mylić co do mojej wizji, ale mam doświadczenie. Czy dysponuje pani książkami o narodowym socjalizmie? Lubię czytać ciekawe lektury do snu. Trzeba się dokształcać nawet w moim wieku.

– W bagażniku mam całą bibliotekę. Musi pan przyswoić tę wiedzę jak najszybciej. Powiem w tajemnicy, że zmiany najlepiej wprowadzić jak najszybciej samodzielnie. To będzie premiowane. Po wyborach niestosowanie socjalizmu zostanie zakwalifikowane, jako niezgodne z linią Partii, czyli mówiąc wprost niezgodne z polską racją stanu. Bo wie pan, że jest jeden Naczelnik. Naczelnik to Partia. Naczelnik to Polska. Na marginesie dodam, że każde sprzeciwienie się jego woli będzie niedługo traktowane w całym kraju jako działalność wywrotowa. I podlegać wysokiej karze więzienia lub ciężkich robót. Tego, broń Boże, chyba pan nie chce? My, wyznawcy Naczelnika, i tak uważamy czczenie go za oczywistość, ale na szczęście w końcu zostanie to uregulowane prawnie.

– Pożyjemy, zobaczymy. Jako sołtys mam immunitet.

– Jeszcze ma pan immunitet. Jeszcze… Niezależny samorząd to ostatni wrzód… znaczy bastion. Ale i on wkrótce upadnie pod blaskiem geniuszu Naczelnika i płomieniem socjalistycznego szczęścia. Pojutrze odbędą się wybory samorządowe, które ostatecznie przypieczętują władzę naszej partii w całym kraju. Na każdym szczeblu. A wtedy dla opozycji nie będzie litości. W powietrzu unosi się smród strachu. Nawet ci, którzy do tej pory byli największymi wrogami, sukcesywnie przechodzą na naszą stronę. Pańscy koledzy z innych wsi w gminie już dawno ochoczo zrobili, co trzeba. Niech pan wprowadzi nasze zmiany samodzielnie zawczasu. I niech pan wstąpi w szeregi Partii. Proszę stanąć po właściwej stronie mocy, zanim będzie za późno.

– Na pewno tak zrobię, jeśli uznam pani propozycję za korzystną dla naszej małej wspólnoty. Proszę mieć to na uwadze, zanim podejmie pani pochopne decyzje.

– Ja zaś proszę pana o podjęcie roztropnej decyzji. Gdyby tak mieszkańcy Knurowca dowiedzieli się, z jakiego „Eldorado” pan zrezygnował, to sam pan wie najlepiej, do czego mogłoby dojść. Mała wieś, chłopi, gorąca krew… Już oni będą wiedzieć, jak użyć sierpów i młotów! A wtedy? Wtedy do wsi na stanowisko sołtysa i tak wszedłby nasz człowiek. No, ale czas na mnie! Misja w gminie spełniona. Kierunek Warszawa. Miłego weekendu!

Kłamczyńska wsiadła do samochodu i ruszyła z piskiem opon. Sołtys, stojąc na Szosie, odprowadził wzrokiem jadący samochód. Miał skwaszoną minę. Chwycił butelkę piwa stojącą na ławeczce i cisnął ją w ślad za samochodem, który odjechał w stronę gęstego lasu.

ROZDZIAŁ DRUGI

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
CZĘŚĆ PIERWSZA. PIĄTEK
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
CZĘŚĆ DRUGA. SOBOTA
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
CZĘŚĆ TRZECIA. NIEDZIELA

Copyright © Oficynka & Marek Czestkowski, Gdańsk 2021

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2021

Redakcja: Jolanta Zientek-Varga

Korekta: zespół

Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz

Zdjęcia na okładce: © Roman Gorielov | stock.adobe.com,

© Konrad Zelazowski | Depositphotos.com,

© Imaginechina-Tuchong | Depositphotos.com

ISBN 978-83-66899-42-1

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek