Kawalerka - Marta Popczyk - ebook + książka

Kawalerka ebook

Marta Popczyk

0,0

Opis

Kawalerka” to opowieść o zmianach – subtelnych i rewolucyjnych, które dokonują się w życiu kilku bohaterów oraz w nich samych.

To historia Ryszarda – ustatkowanego mężczyzny, przeniesionego służbowo do innego miasta i rozpoczynającego podwójne życie: kawalerskie i rodzinne, Rity – studentki uczącej się życia i miłości w toksycznym związku, Marka – kiełkującego biznesmena, próbującego przeistoczyć się z chłopca w mężczyznę. W końcu to historia bezimiennej pary – co tydzień pojawiającej się w pustym mieszkaniu...

Sześć dni, wyrwanych z dziesięciu lat, których tłem i świadkiem jest cicha Kawalerka...

[...] – Katarzyna wstaje i zaczyna chodzić po pokoju. – Dobre, co? – Oblizuje usta, wskazując na pączka. – Ładnie mieszkasz.
– Dzięki. Gdyby mieszkanie urządzała Kaja, byłoby gustowniej. – Ryszard odczuwa silną potrzebę wymówienia imienia żony.
– Jak ona znosi rozłąkę? – Podchodzi do zdjęcia i patrzy na nie przez chwilę.
– W porządku.
– To pewnie dla was trudne?
– Przyzwyczailiśmy się.
– Do rzadszego seksu też? – Uśmiecha się kokieteryjnie i patrzy na niego, zlizując z kącików ust lukier po pączkach.


Marta Popczyk – ur. w 1979 roku w Kołobrzegu, absolwentka psychologii UAM w Poznaniu. Na co dzień żona, matka dwóch córek, psycholog, trener.
Od zawsze – idealistka i marzycielka. Obecnie mieszka w Gdyni. „Kawalerka” to jej literacki debiut.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 170

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla ukochanych Rodziców

Spis rzeczy

Prolog

Wiosna trzecia

Wiosna druga

Wiosna czwarta

Wiosna pierwsza

Wiosna piąta

Epilog

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ludzie stale szukają skróconych dróg do szczęścia.

Nie ma skróconych dróg.

Ernest Hemingway

Prolog

 

 

 

 

 

Jest ciepła wiosna 2000 roku.

12:00

„Tak – myśli Ryszard, wchodząc do zalanej słońcem kawalerki. – Mam czterdzieści pięć lat i znów czuję się jak student”.

Jaskrawe światło w pierwszych sekundach drażni mu oczy, po chwili jednak wywołuje przyjemne uczucie przestrzeni.

– Tutaj, panowie. – Pokazuje palcem miejsce w pokoju trzem żołnierzom idącym za nim i dźwigającym wielkie, szare kartony.

Młodzi chłopcy stawiają pakunki pośrodku świeżo wycyklinowanego parkietu. Zapach lakieru unosi się jeszcze w powietrzu.

– Coś jeszcze, panie kapitanie? – pyta najniższy z nich.

– Nie, dziękuję. To wszystko. Możecie iść.

Żołnierze salutują i wychodzą. Ryszard zostaje sam. Siada na kanapie i rozgląda się dookoła. Kawalerka skąpana jest w południowym słońcu, które wpada do wnętrza przez dwa wielkie okna: pokojowe i kuchenne, i ociepla surową biel ścian. „Wszędzie tak biało” – przelatuje mu przez myśl. Mężczyzna wstaje i idzie do przedpokoju, który rozwidla się w trzech kierunkach. Wchodzi do małej łazienki. Wyraźnie nowa wanna i podwieszana muszla klozetowa kontrastują z szarymi, zniszczonymi kafelkami podłogowymi i przestarzałymi półkami. Owalne lustro odbija jego charakterną twarz. Zatrzymuje na sobie wzrok, po czym wyjmuje z kieszeni marynarki mały grzebyk i przeczesuje czarne, gęste włosy. Potem idzie do kuchni, również oblanej bielą. Otwiera jedną z szafek kuchennych. Zaskakuje go widok kompletu szklanek i kieliszków do wódki. „Miłe przywitanie” – myśli. Pozostałe szafki są puste. Wraca do pokoju z wyjściem na balkon. To średniej wielkości pomieszczenie w kształcie kwadratu łączy w sobie funkcje sypialni i pokoju dziennego. Pod przeciwległymi ścianami mieszczą się dwa łóżka: pojedyncze sosnowe i rozkładany, bordowy tapczan. Ten ostatni zalatuje starością, fajkami i męskimi perfumami. Ryszard rozkłada go i wyciąga się na nim.

– Skrzypi – mruczy pod nosem.

Bliżej okna balkonowego stoją dwa fotele obite jasnobeżową ekoskórą i ciemnobrązowy stolik kawowy. Po drugiej stronie pokoju znajduje się biało-brązowa meblościanka, w której ma zamiar za chwilę ułożyć pod linijkę rzeczy, które ze sobą przywiózł. Lubi porządek. Sprężystym ruchem zrywa się z kanapy i wychodzi na balkon, z którego rozpościera się widok na masywny gmach sądu, budynek aresztu śledczego i więzienie postawione na planie krzyża greckiego. Zbudowany z czerwonej cegły kompleks wygląda jak twierdza. Pod zakratowanymi oknami aresztu stoi kilka rozkrzyczanych kobiet. Ryszard próbuje wsłuchać się w słowa jedej z nich, najbardziej wymachującej rękoma:

– Julian, nie daj się! Ryba! Kocham cię!

„Jak na meczu piłki nożnej” – myśli sobie i zastanawia się, czy to codzienny urok tej ulicy. Emocjonalne wspieraczki budzą w nim mieszane uczucia. Potem patrzy w dal, ponad dachy ceglanych obiektów i dostrzega czubek wieży Ratusza stojącego pośrodku Starego Rynku. „Mam cholerne szczęście, że dali mi to mieszkanie tak blisko serca miasta” – myśli. Kawalerka na Świebodzkiej, jego nowy dom. Spogląda jeszcze raz przed siebie i bierze kilka głębokich wdechów. Zapach kwitnących drzew zmieszany ze spalinami tłoczących się u dołu samochodów z ledwością dociera na szóste piętro. Ryszard wchodzi z powrotem do mieszkania i siada w wygodnym fotelu. Wyciąga z kieszeni telefon i wykręca numer:

– Tak, już jestem, kochanie…

Wiosna trzecia

 

 

 

 

 

7:00

– Witam państwa w ten piątkowy poranek. Dziś 29 kwietnia, zapowiada się piękny, wiosenny dzień. Zapraszamy do wysłuchania porannych wiadomości… – burczy głos w czarnym radioodbiorniku.

Ryszard przeciera oczy i leniwie przeciąga się, wydając przy tym charakterystyczny dźwięk: ni to jęk, ni to pisk, coś w rodzaju melodyjnego zawycia. Wstaje, rzucając rytualnie spojrzenie w stronę zdjęcia stojącego na meblościance, zdjęcia, z którego uśmiechają się do niego żona, córka i dwóch synów: jeden wyrośnięty, drugi kilkuletni. Przemyka mu myśl, że ostatnio uśmiechają się do niego częściej ze zdjęcia niż w rzeczywistości. Mężczyzna idzie do łazienki i machinalnie wykonuje codzienną poranną toaletę: mycie zębów, golenie (bo choć zarost jest w pracy dopuszczalny, boi się coraz bardziej widocznej siwizny), woda po goleniu (koniecznie droga, wierzy, że to, co droższe, jest lepsze), sztyft pod pachy i perfumy, zawsze najmodniejsze w sezonie. Zaczesuje przyprószone bielą i coraz rzadsze włosy, których zaczął się wstydzić. Przypominają mu o jesieni życia, w którą wszedł. Nawet córka postanowiła go dobić, kupując mu na pięćdziesiąte urodziny książkę Seks w jesieni życia. „Kurna, jakiej jesieni życia?” – wściekał się w myślach, przed nią udając luz. Kiedyś dowiedział się, że na jeden centymetr kwadratowy głowy przypada od stu pięćdziesięciu do pięciuset włosów ciemnych i od stu osiemdziesięciu do siedmiuset pięćdziesięciu włosów jasnych. Ma ciemne włosy, jest zdruzgotany. Śmierci boi się jak jego ojciec, który próbując ją oswoić, żegnał się z całą rodziną w każde święta Bożego Narodzenia i który wstrząśnięty nekrologami osiemdziesięcioletnich kolegów, jego rówieśników, śmierć pięćdziesięciolatka traktował jak chleb powszedni. On, w przeciwieństwie do ojca, śmierć chce zakrzyczeć. Przehulać jesień życia, rzucając się w jej kolorowy wir. Wykorzystać wciąż pulsującą w nim rześką krew. Kiedy kończy poranną toaletę, ubiera swoją drugą skórę, znak swojego życia, swoich wyborów: zielony mundur z świecidełkami na pagonach poświadczającymi jego zasługi dla ojczyzny i poświęcone jej lata. Jest pułkownikiem. Dumnym pułkownikiem. A droga była długa: podchorąży, podporucznik, porucznik, kapitan, major, podpułkownik, pułkownik. Przed nim jeszcze generał… Przez całe życie skacze ze stopnia na stopień jak zielony polny konik. Rita nazwała go tak raz w porywie szczerości. W zasadzie polubił to określenie. Zielone koniki, hyc, hyc, coraz wyżej, hyc. Jest już wysoko, bardzo wysoko. Dohycał się. Dla drugiej skóry sześć lat temu porzucił inny ideał, ten, który odziedziczył po matce, że rodzina zawsze ma trzymać się razem. Matka wyryła to przykazanie w jego mózgu ostrym rylcem, skazując go na wieczne rozdarcie. „Uprawianie rodziny wymaga czasu” – powtarzała jak mantrę. Jest całkowicie pewien, że nie byłaby zadowolona, wiedząc, że jej ukochany syn ma na to dwa i pół dnia.

Ryszard idzie do kuchni spożyć swoje codzienne śniadanie: suchą grahamkę i kefir. Potem, jak co dzień, wykręca numer do żony, żeby usłyszeć jej głos i dać jej do zrozumienia, że dalej jest częścią jej świata. Nie zdąża nic odpowiedzieć na pośpieszne: „Teraz nie mogę”. Przyzwyczaił się.

Serce Ryszarda wypełnia nieustanna ambiwalencja. Moralno-rodzinna natura tęskni za domem, leniwo-wygodnicka lubuje się w świętym spokoju i chce być daleko od rodzinnego zgiełku. Oglądanie telewizji, niezakłócane nachalnymi poleceniami, i picie wódki z dobrymi kolegami, wtedy kiedy przychodzi mu na to ochota: tak, to jest to, co naprawdę lubi. Zielone pasikoniki lubią pić. Prawie każdy miał w swoim życiu epizod alkoholowego przegięcia. Stare dziś koniki stworzyły sobie dawno rytuał wspólnego picia po wyskakaniu. Potem spraszały się nawzajem do domów w pijackim niedosycie, wybudzając dzieci z kolorowych snów. Ostatecznie część pasikoników przepadała w uzależnieniu. Inne, w tym on, w porę zostały zastopowane przez znerwicowane, zielone ze złości małżonki. Wrocław przyniósł wyzwolenie, Kaja nie jest w stanie śledzić liczby wypijanych przez niego kieliszków. A jednak Ryszard tęskni! Pomimo irytujących zakazów i umiłowania spokoju, tęskni! Za domem, jego zapachem, jej zapachem, za nią, nawet gdyby miała zołzić pół dnia i w histerycznej zadyszce wyznaczać mu kolejne zadania. Nieopanowana emocjonalność Kai, podsycana menopauzowymi uderzeniami gorąca i kobiecymi frustracjami, atakuje go coraz częściej. Kiedy się w niej zakochał trzydzieści lat temu, jej choleryczny temperament, oprócz jędrnego tyłka ledwo zakrywanego kusymi spódniczkami, był głównym wabikiem, który go wtedy przyciągnął. Po latach dalej je lubi: tyłek i temperament, choć pierwsze powoli więdnie, a drugie jest w notorycznym rozkwicie. Przyzwyczaił się do jej zgryźliwych zaczepek i udawanego wzroku kata, ale moment, kiedy w chmurnych oczach dojrzy iskierkę żartu lub przesady, z której sama zdaje sobie sprawę, uspokaja go. Wtedy czuje się dalej kochany. Kocha jej śmiech, żywy umysł ćwiczony w towarzyskich jatkach i ten zapach, taki jego od prawie trzydziestu lat. Waniliowo-słony.

Tęskni też za dwunastoletnim Sylwkiem, młodszym synem, którego coraz mniej zna, który przestał wybiegać mu na powitanie. Patrząc na niego, nie potrafi nie patrzeć na siebie. Są tacy podobni. To właśnie nie pozwala mu uwolnić się z żądzy ambicji. Chce, by Sylwester został tenisistą. Wielkim tenisistą! Trenerzy mówią, że ma talent, dlaczego więc im nie wierzyć?! Sylwek się buntuje. Ale… gdyby naprawdę udało mu się jak Federerowi?! Głupotą byłoby nie żądać!

Córkę ma przy sobie, we Wrocławiu. Studentka aspirująca do bycia reżyserem. Nie musi za nią tęsknić. Przychodzi sama, interesownie i bezinteresownie: umyć się, pożyczyć kasę, przeczekać. Starszy syn Marek studiuje tu zaocznie i wpada raz na dwa tygodnie. Często mijają się w drzwiach. Ryszard ma wrażenie, jakby chłopak próbował się odciąć od rodziny i nie chce mu w tym przeszkadzać. Tłumaczy sobie, że uniezależnienie się wymaga tymczasowej izolacji.

Pokolenie „jatu – tytam”… Nauczyli się tak żyć, no bo inni też tak potrafią, gwiazdy, aktorzy, politycy, ba, zwyczajni ludzie. Współczesna normalność: miłość na odległość i niedzielne „do zobaczenia w piątek”. Ryszard często sobie tłumaczy, że przecież wysyłani na wojny chłopcy i mężczyźni pozostawiali na miesiące i lata swoje kobiety, a on tylko na pięć dni w tygodniu. Chwyta się tego pocieszenia jak ostatniej deski ratunku przed rozdzierającą tonią świadomości, że nie tak miało być. Sześć lat temu wybrali rozłąkę, ustalając granicę czasu:

– Na dwa lata kochanie – Kaja powiedziała stanowczo, a on całkowicie się z nią zgodził. Granica została przekroczona razy trzy. Inwestycja zobowiązuje. Łatwiej powiedzieć stop na początku niż w trakcie.

– Do emerytury tak blisko… – powtarzają zdziwionym znajomym.

Przegląda się ostatni raz w wiszącym w przedpokoju lustrze, wygładza swą drugą skórę i chwyta aktówkę, z którą zaraz pójdzie do swojego gabinetu. Przecież nie może go zawieść. Mundury nie mogą zawieść swojej ojczyzny i swoich gabinetów. Lojalność bez końca, do końca. Dzwoni telefon.

– Cześć. Już możesz? – pyta spokojnie.

– Rysiek, o której będziesz? – Kaja przerywa mu szybko.

– Około siedemnastej.

– Spróbuj wcześniej. Pa!

– Dobrze.

Promienie słońca rozświetlają całą kawalerkę, dodając jej przytulności i wiosennego uroku, a jego serce rozjaśnia myśl, że za kilka godzin wraca do domu. Byłby dziś całkowicie zadowolony, gdyby nie to, że znów nawiedził go sen z Katarzyną.

7.45

Kawalerka jest sama. Delektuje się zapachem wiosny napływającym przez uchylony lufcik, oddycha świeżym powietrzem, trochę samotna, ale przyzwyczajona do rytmu właściciela. Wie, że zawsze może wpaść dziewczyna, nigdy nie wiadomo kiedy, znienacka, w nieprzewidywalnych emocjach, rozedrgana. Dlatego cieszy się tym rannym spokojem, dochodzącymi z ulicy odgłosami przejeżdżających samochodów, śmiechem dzieci zmierzających do szkoły na sąsiedniej ulicy. Lubi ten moment oczyszczenia z ludzkich zapachów, z ludzkich nastrojów i uczuć, z ludzkich refleksji. Wszystko może się dziać, ale na zewnątrz. Choć na parę chwil potrzebuje być sama. Zupełnie jak człowiek, który bez chwil samotności wpada w otchłań akcji i reakcji, tracąc kontakt ze sobą, ze swoimi myślami, ze swoją duszą. Kawalerka potrzebuje być pusta. Jak świeżego powietrza potrzebuje, żeby nikt w niej teraz nie dreptał.

10.00

Do kawalerki wpada dziewczyna: młoda, naturalnie piękna, bez makijażu. Rzuca w kąt czarną torbę, pośpiesznie zdejmuje z siebie dziurawe jeansy i obcisły, czarny T-shirt. Paraduje po mieszkaniu w czarnym, koronkowym komplecie bielizny i upina w kok rudy, potargany warkocz. Zagląda do barku.

– Oż kurna! Jak on szybko to żłopie! – pomrukuje pod nosem.

Jej smukłe ciało zaczyna biegać po domu w poszukiwaniu pozostawionej gdzieś wcześniej jednorazowej maszynki. Zaczyna szperać w szufladzie, którą przeznaczył dla niej ojciec na znak zgody na jej potrójne życie.

– Zbliża mi się okres, więc mnie nie wkurzaj! – cedzi przez zęby. – Jesteś!

Chwyta maszynkę i wraca do przedpokoju. Rozbiera się do naga. Sutki na jej sterczących piersiach sztywnieją pod wpływem porannego, jeszcze chłodnego powietrza, a na skórze pojawia się gęsia skórka. Dziewczyna idzie do łazienki i odkręca wodę. Odkąd straciła możliwość codziennego mycia w ciepłej wodzie, bo Witek żałuje na naprawę grzejnika, oświadczając głośno, że olewa jej comiesięczną krew i przetłuszczające się włosy, przeznacza na gorący prysznic w mieszkaniu ojca wiele czasu. Wskakuje do wanny i rozkoszuje się prawie wrzącym strumieniem, który ogrzewa jej wiotkie kości. Zmywa z siebie ślady jego dotyków, których od dawna się brzydzi, i zapach fajek kryjący smród gnojówy między nimi. Potem wyciera się różowym ręcznikiem i ubiera lnianą, niebieską sukienkę. Przechodzi do pokoju i tam rozczesuje splątane włosy. Patrzy na fotografię. Uśmiechnięci: mama w czerwonej bluzce z dekoltem w szpic, Marek z zarzuconym na głowę kapturem, szczerzący z rozbawieniem nieskazitelnie białe zęby, mały Sylwek wciskający się w kadr z kijem udającym łuk, ona przytulająca się do nich zachłannie i stojący za nimi ojciec w słomianym, dziurawym kapeluszu. Zdjęcie zrobione było w środku lata na ich ukochanej działce. Zwisające tuż nad ich głowami niedojrzałe jabłka muskały ich włosy. Oprawiła to zdjęcie ojcu, żeby ich codziennie widział, żeby doceniał, żeby tęsknił, żeby trochę żałował i żeby żadne głupoty nie przychodziły mu do głowy, bo był czas, kiedy przestała mu ufać. Odkrywany w literaturze motyw zdrady skażał coraz bardziej jej umysł. Nie wiadomo kiedy zamieniła się w szpiega. Wracając z knajp, wjeżdżała z kolegą na szóste piętro i ledwo trzymając się na nogach, przyciskała ucho do środkowych drzwi. W ciągu dnia szukała na pościeli obcych włosów, wąchała jego ubrania, sprawdzała zlewy i kosze na śmieci. Śladów kochanki ostatecznie nie znalazła, ale na kocu wyczuwała obce męskie zapachy. Wielokrotnie myślała, że gdyby ojciec zdradził matkę, to tak jakby zdradził i ją. Tak jakby zdradził ideał, w który wierzyła: miłość silniejszą niż pokusy.

Kocha ojca, choć drażnią ją jego sprzeczności. Często wścieka się na niego za bierność i lenistwo, po chwili rozczula jego gestami miłości. Choć nigdy nie powiedział jej: „Kocham cię”, wie o tym doskonale. Rita wyciąga ze swojej szuflady suszarkę. Przy okazji po raz kolejny, tym razem już na spokojnie, otwiera barek i sprawdza, ile dokładnie alkoholu ubyło od ostatniego piątku. „Nie tak źle” – myśli. Nie lubi, gdy ojciec wypija za dużo, bo jak bumerang wraca wspomnienie pijanych pasikoników skaczących w ciasnym M2. Poza tym naturalnie prawy Ryszard traci wtedy wrodzoną obiektywność. A ona uwielbia jego poczucie sprawiedliwości. „Bez sensu, żeby wygrali nasi! Tamci są lepsi!” – krzyczy nieraz wbrew swym nadziejom i rykom entuzjazmu w chwilach szansy dla polskiej piłki i zaskakuje ją, córeczkę tatusia, gdy broni matki, kiedy ta według niej absolutnie na to nie zasługuje. Ojciec zawsze szuka pokoju. Matka złośliwie powiedziałaby „spokoju”, a ona dodałaby: „Ale, mamo, czy te dwa słowa nie są tożsame?”. Rita lubi filozofować, doprowadzając konkretną matkę do granic wytrzymałości. „Na pewno nie ma pokoju bez spokoju, zdarza się, że spokój istnieje pomimo braku pokoju – gna strumień myśli – spokój ludzi bez sumień lub z chorymi sumieniami”.

Rita suszy włosy i spogląda na jedną z półek meblościanki, która stała się ich kawalerską biblioteczką. Zawiesza wzrok na książkach swojego brata, samych biznesowych i motywacyjnych, i myśli o tym, że Marek od czasów liceum prze do przodu, nie oglądając się na nic. Pojawia się tu raz na dwa tygodnie, czasami rzadziej. Ostatnio zapomniał o urodzinach ojca… Sylwka rozumie. Jest podkurwiony, mały i podkurwiony, i wierzy, że ma do tego prawo. Ma prawo nie rozumieć, ma prawo czuć, że ojciec jest gościem we własnym domu. Ma prawo do buntu i krzyku, gdy słyszy moralizatorskie wykłady zamiast pytań o najnowsze gry komputerowe. Ma prawo! Kiedy ojciec wraca do domu, jest podzielony: część dla matki, część dla znajomych, część dla telewizora. Szwendającemu się wokół niego Sylwestrowi wciąż powtarza: „Za chwilę”. Do cholery! Za chwilę to on zniknie! Przez ciało Rity znów przechodzi fala gniewu i irytacji. Nie może zrozumieć, czy to ojca ślepota czy lenistwo.

Kiedy spuszcza głowę w dół, by wysuszyć włosy od spodu, spostrzega pod łóżkiem książki taty… To ich łączy… głód słów. Znika ojciec i córka, córka i ojciec, pozostaje tylko dwójka ludzi, którzy wspólnie szukają znaczeń zgaszonego papierosa.

Jako mężczyzna jest dla niej trudny do określenia. Spokojny, w przeciwieństwie do matki zrównoważony, nadający się do trudnych rozmów w trudnych sytuacjach. Jego częste, bezczelne lenistwo kłóci się z niewiarygodną wręcz wrażliwością w obliczu kryzysu, jakby potrzebował jakiegoś wstrząsu, żeby zmobilizować cały swój potencjał przeleżany w dobrostanie. W zaprzyjaźnionym towarzystwie: clown, w obcym: milczący pan. Śmiech bliskich nadyma jego ego, nowość budzi w nim stan gotowości. Wtedy obserwuje. I wiecznie zaskakuje. Rita nie zapomni nigdy, jak Ryszard prosił skomlącym głosem Kaję, aby pomogła mu przyprowadzić z samochodu pijanego pasikonika. Matka kipiała z wściekłości! Po chwili jednak poddała się. Gdy zobaczyła olbrzymiego misia przypiętego pasami na przednim fotelu, jej gniew zgasł jak świeczka, a w jego miejce wdarł się śmiech, głośny, szczery, słodkobrzmiący i co najważniejsze, równie gwałtowny jak wcześniejsza wściekłość. Bo matka jest wulkanem emocji. Jest w tym piękna i niebezpieczna. A ojciec? … Trudny do zdefiniowania. Rita nie może wpakować go do żadnej znanej jej szufladki.

*

Z zamyślenia wyrywa ją dźwięk telefonu. „Znów on” – myśli ze wstrętem. Podnosi słuchawkę:

– Halo?

– Rituś, nie jedź! – żałosny głos błaga po raz kolejny tego dnia.

– Daj spokój – odpowiada spokojnie. – Siedzę we Wrocławiu cały czas. Przestań panikować!

– Mam złe przeczucia.

– Zawsze masz złe przeczucia. Dziś wpadnę pod pociąg.

– Przestań! Proszę!

– Już postanowiłam – oznajmia zdecydowanym tonem.

– Obiecałaś, że spędzimy razem więcej czasu, teraz, ze sobą. Robisz ten gówniany projekt, prawie cię nie widzę i jeszcze wyjeżdżasz na weekend. To jedyne, co mamy. Rita, kurwa, nie fair to wszystko! … Pizzę sobie zrobimy z bazylią, skoczymy na mury…

„Skomlący pies” – myśli dziewczyna i przestaje go słuchać. Odsuwa słuchawkę od zmęczonego ucha, wypalonego słowotokami wymuszeń i żalów.

– Witek! Jadę. Będę jutro – w końcu przerywa mu stanowczo.

– To spierdalaj! – Mężczyzna rzuca słuchawką jak zawsze.

Rita wyłącza telefon z gniazdka, siada w fotelu i myśli, że jeszcze pół roku wcześniej nie dałaby rady. W toksycznym uzależnieniu oddzwaniałaby do niego, skomląc o przebaczenie i kajając się za to, że śmie jechać odwiedzić swój rodzinny dom. Gdyby nie odbierał, pędziłaby nawet w środku zimy z mokrymi jeszcze włosami do jego mieszkania, porzucając wcześniejsze plany, i siedziałaby przy jego kolanach w psim uniżeniu. Gdyby nie otwierał, a wiedziałaby, że jest w domu, pisałaby na klatce schodowej listy i wciskałaby je w szpary pod drzwiami, potem w bezradnym odruchu waliłaby w nie pięściami, nie bacząc na mieszkających obok sąsiadów. Gdyby odkryła, że wyszedł, biegłaby w szale do jego studia, pokonując kilka kilometrów i sto dwanaście schodów, i czekałaby, aż on łaskawie otworzy drzwi i powie: „Spierdalaj, nie teraz”. A ona ukojona jakąkolwiek reakcją wróciłaby na ulicę, jej trzeci dom, gdzie po chwili wezbrałoby w niej pierwotne wkurwienie przypominające jej o normalnym życiu, które było w zasięgu wzroku. Potem jej gniew zastąpiłby smutek. Stanęłaby wtedy nieruchomo na środku chodnika albo skweru, przez który właśnie by przechodziła, i po raz kolejny poczułaby się jak gasnące słońce, wokół którego ludzie niczym planety krążą po swoich orbitach spokojnie, jak gdyby nic się nie stało… Jej życie od dawna toczyło się w trzech miejscach: domu Witka, kawalerce ojca i na ulicy. Kiedy wstyd było iść do ojca, a Witek nie raczył dać kluczy, włóczyła się po ulicach jak bezdomny pies. Ze studenckiego mieszkania już dawno się wyprowadziła.

Tym razem jednak Rita spokojnie siedzi i rozczesuje włosy. Zdaje sobie sprawę, że jego przeczucie jest właściwe. Skazuje ich na koniec i powoli miażdży resztki tego, co się jeszcze uchowało. Jak kolekcjoner wkleja do swojej pamięci każde jego „spierdalaj”.

Idzie do przedpokoju i maluje długie rzęsy, którymi tego wieczoru chce hipnotyzować kogoś innego. Spotkała go po kilku latach od tamtego telefonu, kiedy powiedziała mu przerażonym głosem: „Proszę, już nigdy do mnie nie dzwoń”. Nie zadzwonił.

Przed wyjściem z kawalerki Rita patrzy w lustro i widzi obudzoną w niej kobietę z wypiekami na policzkach, rozszerzonymi źrenicami, błyskiem w szafirowych oczach i niedającym się ukryć uśmiechem. Wskrzeszona po latach zakochana kobieta. Będąc z Witkiem, pogrzebała tę część swojej kobiecości, praktykując naprzemiennie miłosierną Matkę Teresę i bezlitosną femme fatale. Teraz znów pragnie i choć przeczucie, że happy endu nie będzie, kłuje ją coraz ostrzej, zachłannie łyka ich ostatni czas. Chwyta czarną torbę, z której dochodzi dźwięk przychodzącego esemesa. Sprawdza szybko telefon, to wiadomość od Ady. Przeczyta później, teraz musi się śpieszyć. Pociąg niedługo odjeżdża. Zamyka drzwi i podąża na kolejne ostatnie spotkanie.

12.15

Drzwi kawalerki otwierają się delikatne. Mężczyzna gentelmeńskim gestem zaprasza do środka kruczowłosą kobietę. Oboje milczą. Mężczyzna, zdjąwszy swój jasnobeżowy płaszcz, przechodzi od razu do kuchni. Wyjmuje z lodówki colę, lód i przygotowuje dwa napoje. Kobieta w tym czasie chodzi po pokoju i przygląda się wiszącym na ścianach obrazom: rude skrzypce zabłąkane gdzieś w abstrakcyjnej przestrzeni, kiczowata dama w czarnym kapeluszu, z pociągniętymi czerwoną farbą ustami, i reprodukcja Panien z Avignon Picassa w białej, plastikowej ramie. „Zupełnie przypadkowe i nieprzystawalne” – myśli, a potem zatrzymuje się na dłuższą chwilę przy zdjęciu rodziny. Coraz większe napięcie odpycha ją jednak od fotografii i kobieta postanawia usiąść w miękkim fotelu. Mężczyzna wraca i stawia na stole szklanki, klęka przed nią i bez słów ściąga z niej czarne pończochy. Czują oboje zapach jej żądzy. Jego ręce zaczynają bardzo wolno wędrować w górę jej twardych ud. Kobieta zamyka oczy i coraz mocnej ściska poręcze fotela. Palce docierają do czarnego, koronkowego materiału i z coraz większym naciskiem badają każdy jego skrawek. Kiedy nagle unoszą go i nachalnie zaczynają przesuwać się w dół, kobieta nie wytrzymuje i zaczyna wydawać ciche jęki. Pragnie uwolnić piersi ze sztywnego biustonosza i poczuć na nich dotyk, jego, jej, kogokolwiek, czegokolwiek… Kiedy wije się w fotelu z coraz większej rozkoszy, mężczyzna przerywa i mówi:

– Dziś proszę zdjąć wszystko.

Kobieta