Karmazynowe niebo - Mateusz Stypułkowski - ebook + audiobook + książka

Karmazynowe niebo ebook i audiobook

Mateusz Stypułkowski

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Witajcie w Polsce XXI wieku. Kraju, który już dawno nie przypomina tego, w którym przyszło nam żyć. Karmazynowe chmury spowijają nasączone krwią niebo, a zabójstwa i przemoc szerzą się na ulicach i w urzędach. Broń biologiczna, eksperymenty na ludziach, bezsensowne wojny na Bliskim Wschodzie i supernowoczesny narkotyk burzą do końca zachwiane podstawy kraju. Powieść science fiction Mateusza Stypułkowskiego niebezpiecznie przypomina to, co zaczynamy obserwować za własnymi oknami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 42 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




11.09.2024 roku

DZIENNIK DOKTORA ANTONIEGO SKALSKIEGO

Jedyną prawdą, jedynym niepodważalnym faktem na świecie jest to, że ludzkość sama sprowadza na siebie nieszczęścia. Próbujemy wmówić sobie, że jesteśmy ucywilizowaną rasą. Udajemy, że rozwijamy się w niesamowitym tempie, które wpędziłoby w zakłopotanie naszych przodków ze starożytności, ale to bzdura. Prawda jest taka, że dokonujemy postępów, ale każdy z nich przypłacamy dwa razy gorszą zbrodnią wobec siebie samych.

Kiedy piszę te słowa, mija szósty rok mojej kariery akademickiej. Jestem jednym z niewielu wykładowców, którzy prowadzą zajęcia z historii. Przedmiot ten jest coraz mniej popularny. Nie tylko dlatego, że daje on coraz mniejsze możliwości zawodowe, ale także dlatego, że państwa socjalistyczne od czasu podpisania Umowy o Współpracy Kulturalno-Społecznej w 2017 roku patrzą niechętnie na rozwój tej dziedziny naukowej. Cenzura w dzisiejszych czasach weszła na nowy poziom rozwoju. Nikogo nie zamyka się w więzieniu za opublikowanie krytycznego wobec władzy artykułu albo książki. Zamiast tego pakuje się ogromne fundusze w wydawnictwa, które oferują proste i płytkie dzieła literackie oraz żałośnie amatorskie artykuły dziennikarskie. Większość ludzi woli bowiem czytać mało wymagające pod względem intelektualnym czasopisma i książki niż pozycje wymagające większego umysłowego wysiłku. To, co Aldous Huxley opisywał w swoim Nowym wspaniałym świecie, stało się niemalże rzeczywistością w moich czasach. Ludzie są ogłupiani konsumpcyjną rozrywką i cieszą się z tego faktu.

Kilka tygodni temu żona zaskoczyła mnie informacją o nowym członku rodziny, który pojawi się w naszym domu. Nie muszę chyba opisywać, jak bardzo wstrząsnęła mną informacja, że zostanę ojcem. W ciągu jednego dnia podjąłem chyba ze sto zobowiązań wobec samego siebie. Oczywiście, w ciągu tych ostatnich kilku dni nieco ochłonąłem i zarzuciłem pomysł budowania domu, który zostawię w spadku swoim potomkom. To niesamowite, jak niektóre informacje potrafią namieszać nam w głowie.

Dlaczego o tym wspominam? Dlaczego akurat dzisiaj ogarnęła mnie potrzeba krytykowania naszego społeczeństwa i co ma to wspólnego z moją rodziną? Może fakt, że niedługo skończę 35 lat, sprawia, że odczuwam potrzebę refleksji nad tym, co do tej pory osiągnąłem i w jakim świecie przyszło mi funkcjonować. Kiedy patrzę na młodych studentów, widzę głównie dzieci, które urodziły się w czasach, na które ich rodzice patrzą z przerażeniem. Ja pamiętam Drugą Wojnę Paliwową oraz wielką epidemię wirusa HL-6, który zebrał żniwa pod koniec tego konfliktu. Dzięki temu mogę zaliczyć się do starszego pokolenia, które po osiągnięciu pełnoletniości popadło w apatię, jaka charakteryzuje nasz nowy świat. Dlatego też dochodzę do wniosku, że wszystkie nieszczęścia, których doświadczyliśmy w XX wieku, zostały sprowadzone na świat przez samych ludzi. Dawniej wybijały nas zarazy i klęski żywiołowe. Kiedy tylko nauczyliśmy się je zwalczać albo przynajmniej kontrolować, postanowiliśmy stworzyć nowe nieszczęścia. Mój dawny profesor – Adam Kocierzyński, który był jednym z największych polskich autorytetów w dziedzinie historii dyplomacji – napisał kiedyś w swojej książce, że wszystko zaczęło się podczas I wojny światowej. Według niego to właśnie wtedy pękła bańka światowej nienawiści międzyludzkiej, która zapoczątkowała reakcję łańcuchową ogarniającą zasięgiem cały świat. Historia XX wieku to ciąg nieustannych konfliktów. Dwie wielkie wojny światowe były tylko wstępem do okresu zimnej wojny. Z niej z kolei zrodził się najbardziej barbarzyński i najbardziej wyniszczający konflikt w historii najnowszej – Pierwsza Wojna Paliwowa.

Kiedy zaczynałem studia, byłem idealistą. Marzyła mi się kariera w polityce. Chciałem zmieniać świat. Nie myślcie, że byłem jedyny. W czasach wielkich konfliktów młodych ludzi ogarnia dziwne, niewyjaśnione poczucie misyjności. Dorastałem, oglądając programy z frontu bliskowschodniego i czytając artykuły na temat zniszczeń, jakie powstają w wyniku wojny. W szkole snułem plany odnośnie do własnej przyszłości. Chciałem trafić do rządu, licząc, że będę miał wpływ na przyszłość swojego kraju. Po wielu latach zrozumiałem, że była to zwykła reakcja na śmierć ojca, który był żołnierzem walczącym na froncie. Kiedy miałem cztery lata, wyruszył na wojnę do Iranu. Po roku służby matka otrzymała krótkie zawiadomienie o jego śmierci, która nastąpiła podczas ataku miejscowych sił rebelianckich. W każdym razie goniłem za dziecięcą fantazją i związałem swoją edukację z kierunkiem, który – jak wierzyłem – da mi wielkie możliwości w przyszłości.

Obecnie nie mam już takich złudzeń. Nie powinienem jednak narzekać. Mój zawód jest aktualnie całkiem dobrze opłacany. Z pewnością będę w stanie utrzymać swoją rodzinę. Jeszcze kilkanaście lat temu jedynym dobrze opłacanym zawodem była kariera w wojsku. Przy konieczności zabezpieczenia kraju, w obliczu narastających napięć międzynarodowych wydawało się to jedynym zajęciem mającym przyszłość. Kiedy jednak polityka światowa się ochłodziła, okazało się, że rozbudowane ponad wszelką miarę siły wojskowe są tylko ciężarem dla budżetów państw. Ludzkość weszła w XXI wiek przy akompaniamencie coraz to większych kryzysów. Finanse światowe pogrążały się w chaosie, a dawne potęgi gospodarcze zaczęły odczuwać bolesne skutki zubożenia. Oczywiście, znajdą się jeszcze optymiści twierdzący, że po każdej zapaści gospodarczej musi nastąpić wzrost. Większość z nich nie bierze jednak pod uwagę tragicznych skutków epidemii wirusa HL-6, który niemal zdziesiątkował światową populację i sprawił, że świat znalazł się w niezwykle trudnym położeniu.

Wspomniałem o profesorze Kocierzyńskim. Przypomniałem sobie o nim chyba dlatego, że w tym roku mija piąta rocznica jego śmierci. Był bardzo stereotypowym profesorem. Niski, łysiejący, zawsze nosił okulary z grubą oprawą, podobnie jak wytarty, ale mimo wszystko schludny garnitur. Profesor był bez wątpienia autorytetem dla wielu młodych wykładowców, ale ja miałem do niego neutralne podejście. To znaczy, ceniłem sobie jego zdanie i lubiłem dyskutować z nim o polityce i historii, nie zachwycałem się jednak jego osiągnięciami naukowymi jak większość moich kolegów. Profesor przeszedł na emeryturę mniej więcej rok po wprowadzeniu wspomnianej przeze mnie ustawy. Żartował sobie ze mnie, że przyjdzie mi wykładać w nowym państwie totalitarnym. Ja oczywiście uważałem, że przesadza. Dzisiaj mogę spokojnie przyznać, że staruszek był najlepszym wróżbitą, jakiego kiedykolwiek spotkałem.

Być może moje podejście do rzeczywistości jest zbyt nihilistyczne. Prawdopodobnie nie widać tego po zapiskach, które umieszczam w tym dzienniku, ale każdy, kto zapyta moją żonę albo kogokolwiek z moich bliskich znajomych o moją osobowość, otrzyma jedną i tę samą odpowiedź – dr Skalski to kawał ponuraka, który dostrzega tylko ciemne strony życia. A ja po prostu nie mogę pozbyć się wrażenia, że zarzuciłem swoje młodzieńcze ideały i przestawiłem swoje życie na tory, które nie prowadzą tam, gdzie pierwotnie zamierzałem dotrzeć. Kiedyś byłem idealistą, który wierzył, że ma do osiągnięcia wielki cel. Dzisiaj patrzę przez okno i cieszę się ze swojej życiowej stabilizacji. Pocieszam się, wmawiając sobie, że po prostu dorosłem, ale to nie poprawia mi nastroju. Chciałbym tylko spotkać kogoś, kto może pochwalić się wielką mądrością życiową i potrafiłby ocenić życie, które sobie wybrałem. Chciałbym móc jednoznacznie stwierdzić, czy przyszłość, jaka przede mną stoi, jest porażką, zdradą czy może raczej jedynym rozsądnym wyborem.

Jest wielu ludzi, którzy nie akceptują aktualnego porządku rzeczy. Wystarczy tylko wskazać młodych ludzi należących do Karmazynowych Wstęg – największej społeczności nonkonformistów i rewolucjonistów w Polsce. Można też zwrócić uwagę na pojedyncze przypadki buntów i prób zamachów stanu, które występowały niezwykle często w pierwszym dwudziestoleciu XXI wieku. W obu przypadkach mamy do czynienia z beznadziejnymi próbami zmiany status quo. Wszystkie tego typu aktywności kończą się odtrąceniem ich działaczy przez społeczeństwo, które przyjęło apatię za swoją filozofię i drogę życiową.

To są właśnie życiowe hasła nowego stulecia: apatia, pusty konsumpcjonizm, uległość, nihilizm. Jesteśmy pokoleniem, które nie widzi błękitnego nieba. Jesteśmy ludźmi, którzy nie opuszczają swojego państwa w obawie przed światem zewnętrznym. Jesteśmy albo buntownikami bez przyszłości, albo owieczkami idącymi za jednym baranem na rzeź. Kiedy popatrzycie na świat moimi oczami i przyjmiecie mój punkt widzenia, zrozumiecie moje pesymistyczne nastawienie do wszystkiego, co mnie otacza.

Czy wypadałoby wspomnieć o okolicznościach śmierci profesora Kocierzyńskiego? Zastanawiałem się nad tym dosyć długo i ostatecznie postanowiłem, że napiszę tylko tyle, że zmarł w swoim domu pod Mińskiem Mazowieckim. Miał raka żołądka, który dał o sobie znać na poważnie zaledwie dwa lata po przejściu profesora na emeryturę. Tak jakby los stwierdził, że profesor, kończąc swoją karierę naukową, przestał być ważny dla świata. To dosyć smutne podejście, nieprawdaż?

DAWID

Nawet przed wojnami paliwowymi Arabia Saudyjska była praktycznie jedną wielką pustynią, jednak kiedy skala zanieczyszczeń w atmosferze osiągnęła niespotykany wcześniej poziom, klimat w wyniku zatrucia metalami ciężkimi i toksynami zmienił się nie do poznania, nawet dla osób wychowanych w tym państwie. Starsi ludzie pamiętają niebo o kolorze błękitu oraz to, że chmury pojawiały się wyłącznie przy pogorszeniu pogody. Dzisiaj ich potomkowie kojarzą niebo wyłącznie z karmazynowym kolorem kamieni szlachetnych, a burze to dla nich zjawisko występujące niemal codziennie. Oprócz zanieczyszczeń na świecie coraz boleśniej odczuwano skutki globalnego ocieplenia, które podniosło poziom wód w morzach i oceanach oraz postawiło znak zapytania nad przyszłością świata. Niektórzy artyści odnaleźli źródło inspiracji w krwistoczerwonym sklepieniu, zasłoniętym w większości czarnymi obłokami i rozświetlanym niemal regularnymi błyskawicami. W 2015 roku w Wielkiej Brytanii pewien znany i szanowany poeta ukuł sentencję, która błyskawicznie przeniknęła do kultury masowej. Brzmiała ona: „Witaj XXI wieku – ty, który pomalowałeś niebiosa krwią naszych bogów”.

Arabia po wojnie stała się wielką strefą zdemilitaryzowaną. Nie była pod tym względem wyjątkiem. To samo spotkało Irak, Iran, Izrael, Jordanię, Syrię, Liban oraz Kuwejt. Przynajmniej oficjalnie były to obszary, na których nie mogły stacjonować wojska. Pod pretekstem zapewnienia dostaw ropy naftowej gospodarkom najsilniejszych państw dokonywano odwiertów, którym oficjalnie nie mogła towarzyszyć obecność żadnych sił militarnych. Wszyscy ważni gracze mieli jednak w tym regionie liczne, ale dobrze ukryte bazy wojskowe. Najliczniejsze były te, które należały do USA, Wielkiej Brytanii, Związku Radzieckiego i Chin – czyli państw, które jako jedyne miały jeszcze coś do powiedzenia na świecie. Arabia Saudyjska, będąc najbogatszą w ropę, podczas wojny stanowiła zarówno główny obszar działań, jak i pierwszorzędny cel podboju dla mocarstw. Kiedy wszystkie strony straciły w wyniku wojny tyle krwi, że nie miały już sił na kontynuowanie walk, postanowiono zażegnać konflikt i podzielić się łupem. W ten oto sposób, niczym za czasów dekolonizacji, największe potęgi usiadły wspólnie przy jednym stole, z mapą świata przed oczami i na nowo ustaliły przebieg granic na Bliskim Wschodzie. Ponieważ nie wyłoniono jednego zwycięzcy, ustalono, że podział będzie jak najbardziej „sprawiedliwy”. Jako że region stał się obszarem wyniszczonym ponad wszelką miarę, potrzebni byli nowi protektorzy. To właśnie mocarstwa miały ocalić to, co pozostało z ośmioletniej wojny. To właśnie one postawiły się w roli nowych zwierzchników tych ziem – tych samych, na które wcześniej sprowadziły nieszczęście. Wspólnota Atlantycka pod przewodnictwem Amerykanów i Brytyjczyków przejęła kontrolę nad Egiptem, Izraelem, Jemenem, Omanem, Katarem i ZEA. Z kolei sojusz radziecko-chiński rozciągnął swoją władzę nad Iranem, Irakiem, Syrią, Libanem, Jordanią i Kuwejtem. Arabia Saudyjska stanowiła najtrudniejszy punkt rozmów. Podczas wojny została rozdarta na dwie części i żadna ze stron nie zamierzała zrzec się tak cennego łupu. Po długich negocjacjach Amerykanie zdołali postawić na swoim, jako że to oni zajęli największy obszar kraju. Każde państwo wiedziało, że Anglosasów ciężko wyrzucić z miejsc, na których im zależy. Granica demilitaryzacyjna przebiegała zatem przez terytorium państwa, od Morza Czerwonego do Zatoki Perskiej. Od południowej granicy Jordanii, przez Wielki Nefud, aż do Al-Dammam. Pokój przypieczętowano wieloma uściskami dłoni, wykwintnymi przyjęciami i zapowiedzią nowego etapu rozwoju relacji międzypaństwowych.

Przez cały okres negocjacji ani razu nie dopuszczono do głosu przedstawicieli ludności zamieszkującej ten region.

***

W godzinach popołudniowych przy granicy z Kuwejtem niebo bywa czyste. Nawet odcień czerwieni wydaje się bledszy. Niestety, w tej części świata oznacza to ciszę przed burzą, w znaczeniu jak najbardziej dosłownym. Noce w Arabii bywają najgorsze. Żołnierze, górnicy oraz badacze, którzy jako jedyni wyruszają na pustynię po zmroku, opisują noc jako zjawisko przypominające dzień sądu ostatecznego. Burze piaskowe oraz wyładowania atmosferyczne wypełniają cały krajobraz. Jeżeli na terenach tego państwa pozostałaby jakaś ludność, to bez wątpienia zostałaby wybita w ciągu jednego miesiąca (a przynajmniej tak sądzili specjaliści z dziedziny survivalu). Uchodźcy saudyjscy, których liczba nie przekraczała dwudziestu tysięcy pod koniec wojny, uciekli głównie do Stanów, chociaż byli też tacy, którzy woleli wygnanie w którymś z państw zachodnioeuropejskich, głównie w Wielkiej Brytanii i Norwegii. W kraju pozostali jedynie ci, którzy zamieszkiwali tereny przygraniczne – niedaleko Egiptu bądź Iraku.

Północna Arabia znalazła się pod kontrolą radziecką, co oznaczało, że języki słowiańskie stały się tutaj niemal tak popularne, jak język francuski w Afryce Północnej w czasach kolonialnych. Przy wybrzeżu Zatoki Perskiej, niedaleko granicy z Kuwejtem, znajdowała się jedna z dwóch polskich baz wojskowych umieszczonych w Arabii. Oficjalnie była to stacja badawcza, której głównym zadaniem był pomiar skażenia gleby na obszarach pustynnych. Wojskowi z kolei byli nikim innym, jak „cywilną” ochroną obiektów i pracowników naukowych.

 

Zbliżał się wieczór. Żołnierze stojący na warcie byli wyposażeni w stare, poniszczone, ocieplane kurtki, które miały im pozwolić utrzymać stanowisko przynajmniej do godziny 23.00. Po tym czasie żaden człowiek nie wytrzymałby niezwykle silnego wiatru, wzbijającego w powietrze tnący piasek. Polska baza nie była duża. Składała się z jednego budynku pełniącego funkcję stacji badawczej i trzech kompleksów wojskowych rozmieszczonych wokół niej w odległości około pięćdziesięciu metrów od centrum. Każdy kompleks pełnił funkcję stacji obronnej. Każdy miał też wyznaczoną specyficzną, dodatkową funkcję. Północno-wschodni służył jako kantyna i koszary. W południowym parkowano pojazdy opancerzone i czołgi. Oznaczało to, że odgrywał także rolę warsztatu. Północno-zachodni stanowił z kolei kwaterę dowódcy i ambulatorium. Tego typu rozmieszczenie było podyktowane faktem, że w bazie nie dawało się wybudować ogrodzenia. Nie miało to sensu w miejscu, w którym burza co noc zrywałaby zasieki. Kompleksy były obiektami o ściśle połączonych pomieszczeniach, przez co każdy z nich przypominał jeden pojedynczy budynek. Miały dwa piętra i były dosyć głęboko osadzone w ziemi. Każdy, kto widział je po raz pierwszy, kojarzył je głównie z bunkrami. Nawet sami żołnierze ulegali temu złudzeniu, chociaż każdy, kto był przydzielany do stacjonowania na Bliskim Wschodzie, musiał przejść odpowiednie szkolenie. Co ciekawsze, po jego ukończeniu żaden szeregowiec nie określiłby siebie jako reprezentanta sił zbrojnych, tylko jako „członka cywilnych służb ochronnych”. Tylko taki status mogły mieć osoby, które wyjeżdżały na Bliski Wschód i były wyposażone w karabiny. Wymagały tego traktaty pokojowe z końca lat osiemdziesiątych poprzedniego stulecia. Jak na ironię, tylko te postanowienia pozostały niezmienione od czasów wojny. Wszystkie strony rozbudowywały swoje siły zbrojne na wypadek przyszłych konfliktów. Dopóki żadna z nich nie robiła tego ponad miarę, pozostałe się nie buntowały.

Polacy nie mogli pozwolić sobie na wybudowanie wielu ośrodków w Arabii. Utrzymanie zaledwie dwóch z nich i zapewnienie im łączności z Irakiem bądź Kuwejtem mocno obciążało budżet państwa. Jedynym powodem, dla którego Polacy w ogóle postanowili wysłać tam swoich ludzi, były korzyści finansowe, jakie w podziękowaniu zapewniał Związek Radziecki. Rosjanie potrzebowali pomocy w regionie głównie ze względów propagandowych. Każde państwo, które wspólnie z nimi „zaprowadzało porządek” w wyniszczonych państwach muzułmańskich, mogło liczyć na dostawy ropy z tego regionu po korzystnych cenach. Gra była zatem warta świeczki. Decydenci w Warszawie przekalkulowali zyski i straty wynikające z wysłania swoich sił do Arabii i doszli do wniosku, że najbardziej opłaca im się wybudowanie dwóch ośrodków badawczych ze wsparciem wojskowym dla każdego z nich. Pierwszy znalazł się niedaleko Zatoki Perskiej, sto dwadzieścia kilometrów od granicy z morzem i sto trzydzieści cztery kilometry od granicy z Kuwejtem. Drugi, mniejszy, znajdował się w głębszej części lądu. Umieszczono go w zachodniej części państwa, dwieście piętnaście kilometrów od granicy z Irakiem. Pierwszy otrzymał nazwę Bryza, co było chyba ironicznym wskazaniem na to, że pomimo odległości i tak znajduje się bliżej morza niż jego odpowiednik z zachodu. Ten drugi z kolei nazwano Zmierzch, gdyż pracowali w nim Polacy, którzy jako ostatni ze swoich rodaków widzieli w tej części świata zachód słońca.

 

Dochodziła godzina 21.00, kiedy ostatnia warta żołnierzy szykowała się do opuszczenia stanowiska i powrotu do przytulnego ciepła w kantynie. Na warcie stało dwóch żołnierzy. Pilnowali wejścia do kompleksu południowo-wschodniego i zawsze jako ostatni chowali się w środku. Ustalenia były podyktowane tym, że od tego kompleksu odchodziła jedyna droga w głąb lądu, a dowódca zawsze wolał uważać na nieproszonych gości z południa. Kiedy słońce całkowicie znikało za horyzontem, miejscowy klimat zajmował miejsce wartowników, a był znacznie bardziej niebezpieczny niż dwóch wyszkolonych i uzbrojonych ludzi. Pogoda w Arabii Saudyjskiej przechodziła w tych czasach z jednej skrajności w drugą. Za dnia temperatura dochodziła do czterdziestu stopni Celsjusza, w nocy spadała do minus pięciu.

Tego dnia nie było mowy o wcześniejszym opuszczeniu pozycji. Większość personelu z niepokojem oczekiwała jakiegokolwiek ruchu z południa. Od dwóch godzin nie otrzymano bowiem żadnych informacji od grupy specjalistów z dziedziny inżynierii, którzy wyruszyli w teren jeszcze przed południem. Dowództwo przydzieliło im obstawę składającą się z sześciu żołnierzy. Ich zadanie polegało na dokonaniu wstępnych pomiarów terenu. Miesiąc wcześniej w Moskwie podjęto decyzję o budowie nowego rurociągu, który przebiegałby z Iranu do Libanu przez teren Arabii Saudyjskiej. Polacy, dostrzegając korzyści z przebiegu rurociągu przez tereny, na których znajdują się ich bazy, zaczęli aktywnie zabiegać o poparcie dla projektu budowy. Plany te dotyczyły dalekiej przyszłości, ale już teraz zaczęto wysyłać specjalne ekipy badawcze. To właśnie wtedy pojawiły się pierwsze problemy.

Major Tomasz Skrzynecki od czterech godzin wpatrywał się nieustannie w grubą szybę pancerną. Rzadko spędzał noce poza swoją kwaterą w kompleksie północnym, ale rzadko też musiał mierzyć się z tego typu stresem.

„Dziewięć i pół godziny” – pomyślał. Ta banda pieprzonych inżynierów wzięła sobie tak po prostu moich ludzi i wyjechała z nimi w sam środek najgorszego piekła w tej części świata”.

Major siedział w małym pokoju w kompleksie południowym, który służył za punkt obserwacyjny. Okno było szerokie na cztery metry i umożliwiało dokładną obserwację szlaku wiodącego na południe. W pokoju znajdowało się radio, szafa z bronią oraz kilka niezbyt wygodnych krzeseł. Ściany były wymalowane na jasnozielony kolor, który mocno kontrastował z napływającą z zewnątrz czerwienią. Reguły zabraniały otwierania okien, ale przy uszkodzonej klimatyzacji i bezustannej potrzebie zapalenia papierosa major nie liczył się z zasadami. Na parapecie leżały już trzy wypalone paczki. Właśnie otwierał czwartą.

Major był wysokim, chudym mężczyzną – blondynem z wąsami i ostrymi rysami twarzy, które potęgowały jego autorytet. Dokładnie taki, jaki powinien przedstawiać każdy dowódca. Od trzech lat służył w tej niewdzięcznej placówce, w miejscu, które jego znajomi określali mianem „najgorszej dziury na świecie”. Pozostały mu jeszcze dwa lata służby w ośrodku. Potem będzie mógł przejść na wcześniejszą emeryturę, a w zasadzie będzie musiał. Państwo nie finansuje już wojska z takim zapałem, jak miało to miejsce jeszcze piętnaście lat temu. To i tak cud, że mógł sobie pozwolić na emeryturę już od dwóch lat. Nie prosił jednak o wcześniejsze zwolnienie ze stanowiska, tak jak zrobiłoby to wiele osób na jego miejscu. Dwa lata temu skończył pięćdziesiąt lat. Od trzech siedzi w Arabii i to właśnie w tym czasie biurokraci z Warszawy postanowili, że to właśnie tędy pójdzie nowy rurociąg.

Na myśl o tego typu pomysłach major krzywił się z wściekłości.

„Czy ci idioci nie wiedzą, co tutaj się dzieje? Czy żaden z nich nie czytał moich raportów? Od ponad roku mamy do czynienia z narastającą aktywnością rebeliantów z obszarów nadmorskich. Od ponad roku użeramy się z niedobitkami Saudyjczyków i innych Arabów, którzy postanowili wesprzeć swoich braci muzułmanów w dobie nieszczęścia. Teraz chcą przeciągnąć rurę, przez którą ma płynąć surowiec o strategicznym znaczeniu, tuż pod ich nosem”.

Ekipa inżynierów, która wyjechała tego dnia, była jedną z wielu, które wyruszały w teren. Poza nimi bazę odwiedzali także spece od meteorologii, geologii i innych tego typu nauk. Wszyscy mieli za zadanie znaleźć jakieś dowody na to, że w najbliższym czasie klimat w regionie ulegnie polepszeniu i budowa rurociągu będzie możliwa. Do tej pory major nie widział jeszcze żadnego specjalisty, który przybiegłby do niego z uśmiechem na twarzy, krzycząc, że jest na to szansa. Nic, tylko strata czasu, pieniędzy i oczywiście ludzi.

Stał tak z rękami założonymi za głowę, wpatrując się w okno, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.

– Wejść! – rozkazał.

Drzwi uchyliły się i stanął w nich niski, krępy człowiek – sierżant w mundurze ukrytym pod grubą kurtką i z osłoniętą twarzą.

– Od razu mówię: spocznijcie, sierżancie! Siadajcie! – rzucił szybko major z uśmiechem na twarzy. – Papierosa? Chyba mi jeszcze trochę zostało, ale musicie się zdecydować, bo to szybko ulegnie zmianie.

Sierżant Krzysztof Górec był jednym z tych żołnierzy, którzy przylecieli z majorem jednym konwojem do Arabii. Poznali się na tydzień przed wylotem i praktycznie od razu zaprzyjaźnili. Ekipy w bazie zmieniały się co cztery albo co pięć lat. Niektórzy żołnierze, mający doświadczenie w bardzo specyficznej dziedzinie, dostawali nawet dłuższe przydziały. Wszystko oczywiście było rekompensowane wyższą emeryturą. Sierżant był jednym z niewielu żołnierzy, z którymi major rozmawiał jak równy z równym. Kiedy byli sami, wyglądali na dwóch starych znajomych.

– Dziękuję, majorze, ale znowu rzucam. Pewnie ponownie nie pierwszy raz, ale dzisiaj jestem dobrej myśli.

Obaj usiedli przy oknie, tak jakby wypatrywali burzy. Sierżant, nie czekając na pytania dowódcy, od razu przeszedł do rzeczy.

– Przed chwilą dzwonili ze sztabu w Bagdadzie. Proszą o opisanie sytuacji.

– Dzwonili co godzinę, odkąd straciliśmy łączność z grupą B. Nie zamierzam co chwilę komentować tego samego – odparł zgryźliwie major.

Sierżant odetchnął zadowolony z faktu, że dowódca nie karze mu od razu biec do kompleksu północnego, aby nadać wiadomość. Co prawda, każdy budynek w bazie ma kontakt ze światem, ale z rozkazu dowództwa głównego kontakty ze sztabem można utrzymywać tylko poprzez nadajnik w biurze dowódcy polowego. Ponieważ sierżant był jedyną osobą, która pełniła nocną wartę kontaktową, oznaczało to, że musiał osobiście biegać z jednego punktu do drugiego. Przy zaledwie stu metrach odległości między kompleksami wojskowymi i całkiem przyzwoitych wiatrochronach nie wydawało się to takie trudne, ale każdy, kto doświadczał tego na własnej skórze, wolałby spędzać ten czas na mozolnym pisaniu raportów. Nie należy też zapominać o tym, że sierżant miał niemały brzuszek.

– Zazwyczaj rzadko można pana tu spotkać – rzucił sierżant od niechcenia. – Nie musi pan tu siedzieć. Piętro niżej mamy pięciu ludzi na stanowisku strzelniczym. Przy występujących tu wyładowaniach trudno nawiązać łączność z kimkolwiek, kto wyruszył w teren.

Major dobrze wiedział, że to tylko pobożne życzenia. Nawet przy zerwaniu łączności oddział powinien wrócić już dwie godziny temu. Chociaż nie chciał podejmować tej decyzji, wszystko wskazywało na to, że nie ma innego wyjścia.

– To kusząca propozycja, sierżancie, ale już i tak wiem, że nie możemy dłużej czekać. Przy obecnym stopniu zagrożenia naprawdę chciałem tego uniknąć, ale teraz wiem, że musimy wysłać oddział ratunkowy.

– Czy chce pan, żebym wybrał odpowiednich ludzi? Przy sześciu zaginionych żołnierzach kilku naszych z pewnością zgłosi się na ochotnika.

Major słynął z tego, że podjęcie decyzji zajmowało mu wiele czasu. Uwielbiał także zasięgać rady u podwładnych, ale tym razem miał już w głowie gotowy plan.

– Ostatni raz meldowali się o 16.30. Jeżeli poczekamy dłużej, będziemy mogli wysłać po nich co najwyżej pocisk przeciwpancerny. – Mówiąc to, spojrzał na zegarek. – Jest 20.55. Chyba najwyższa pora zebrać oddział, ale w tym przypadku żadnych ochotników. Sytuacja wymaga ekipy specjalnej. Proszę wykręcić numer do porucznika Kowala.

Sierżant z trudem podniósł swoją otyłą sylwetkę z krzesła, po czym chwycił za słuchawkę przytwierdzoną do ściany. Wybieranie numeru do koszar wymagało jedynie wciśnięcia zera – szybka metoda przy ewentualnym ataku.

– Tu sierżant Górec. Proszę połączyć mnie z porucznikiem Kowalem.

Nie minęło pół minuty, kiedy po drugiej stronie słuchawki odezwał się młody głos.

– Porucznik Tomasz Kowal, słucham.

– Panie poruczniku, z tej strony sierżant Górec. Pan major prosi o przygotowanie oddziału ratunkowego C-2. – W tym momencie przerwał, spoglądając na swojego zwierzchnika.

– Piętnaście minut – rzucił szybko major.

Sierżant pokiwał twierdząco głową, po czym kontynuował:

– Oddział ma być gotowy o 21.15. Zbiórka przy wejściu do kompleksu transportowego. Dziękuję, panie poruczniku. – Po usłyszeniu potwierdzenia odłożył słuchawkę.

– No cóż, sierżancie, kolejny problem w tym roku. – Mówiąc to, major wyjął kolejnego papierosa. – Jak myślicie, dotrwamy do końca naszej zmiany?

– Pyta pan o to, czy przeżyjemy, czy o to, w jakim stanie psychicznym będziemy pod koniec?

Major uśmiechnął się chłodno.

– Proszę zajrzeć do żołnierzy ze stanowiska strzelniczego. Powiedzcie im, że za chwilę wyruszy kolejny oddział.

– Tak jest.

Sierżant opuścił pokój.

„Cholera jasna!” – pomyślał major, zapalając papierosa. „Kiedy ta afera się skończy, napiszę wyjątkowo kąśliwy raport dla dowództwa. Siedzimy tutaj z narastającymi problemami, a oni jeszcze wysyłają nam swoich zasranych ekspertów, żebyśmy ich niańczyli”.

Wypuszczając dym, pomyślał o swoich dwóch córkach czekających na niego w domu. Jedna miała sześć, druga dziesięć lat. Tęsknił za nimi, ale nigdy nie przypuszczał, że może nie wrócić z tej placówki. Z drugiej strony nigdy jeszcze nie stracił żadnego żołnierza. W tej okolicy znajdowało się wiele baz radzieckich, które były pierwszorzędnym celem ataków rebelianckich. Polacy do tej pory pozostawali niedostrzegalni. Wszystko się zmieniło wraz z tym przeklętym projektem rurociągu.

Popatrzył na zegarek. Dochodziła 21.10. Przyszła pora wrzucić kurtkę na grzbiet i zejść na dół, żeby wyjaśnić ludziom, co i jak. Zgasił niedopałek na parapecie i nasuwając specjalną wojskową osłonę na twarz, opuścił pokój.

 

Pogoda coraz mocniej dawała się we znaki. Niebo o tej porze nabierało ciemnofioletowej barwy, ale czarne, gęste chmury skutecznie zasłaniały ten niewątpliwie piękny widok. Wewnętrzny wjazd do kompleksu przypominał olbrzymi garaż skrzyżowany z futurystyczną śluzą stacji kosmicznej. Większość pierwszego piętra (które niemal w połowie znajdowało się pod ziemią) zajmowały pomieszczenia dla pojazdów. Wszystkie były połączone, więc można było okrążyć cały poziom.

Sierżant Górec opuścił wjazd od wewnętrznej strony kompleksu i skierował się do oszklonego pomieszczenia przylegającego do północnej ściany. Był to jeden z pokoi służących do szybkiej odprawy przed misjami. Połączony bezpośrednio z południowym wyjściem zapewniał szybki dostęp żołnierzy do pola bitwy, gdyby zaszła taka potrzeba.

W środku siedział ośmioosobowy oddział wyposażony w sprzęt polowy. Każdy żołnierz miał już na sobie brązowo-żółtą kurtkę i specjalną maskę osłaniającą twarz. Oddziały szybkiego reagowania szkolono tak, aby ich ludzie w każdej chwili byli gotowi do działania. Kiedy się na nich patrzyło, można było odnieść wrażenie, że śpią z karabinami leżącymi na poduszkach, a maski mają założone nawet podczas posiłków.

Jedynie porucznik stał z odsłoniętą twarzą, bez hełmu na głowie. Czekał na rozkazy.

Na jego widok sierżant zasalutował niedbale. Porucznik Kowal był młodym, nieco zarozumiałym wojskowym, który słynął zarówno ze skuteczności, jak i z nie najlepszych relacji z żołnierzami niższej rangi.

– Pan major za chwilę dołączy. Sytuacja nie wygląda najlepiej i będzie wymagała szybkiej reakcji, więc prawdopodobnie pański oddział nie będzie się długo nudził.

– Dziękuję, sierżancie. Rozumiem, że sprawa dotyczy naszych zaginionych naukowców?

– Mogę powiedzieć tylko tyle, że nasza ekipa zaginęła jakieś cztery godziny temu, prawdopodobnie w okolicach opuszczonych wiosek arabskich. Szczegóły przekaże wam dowódca.

Porucznik nie lubił patrzeć w oczy innym wojskowym, chyba że wymagała tego ranga. Odkąd sierżant wszedł do pomieszczenia, Kowal nie patrzył na niego, tylko spokojnie chodził od jednej do drugiej przezroczystej ściany, jakby próbował dostrzec jakiś znak z zewnątrz. W pewnym momencie podszedł do stolika wyposażonego we wbudowaną elektroniczną mapę regionu. Przypominała spory ekran dotykowy zainstalowany w okrągłym stoliku do kawy. Aktywowało się ją dotknięciem dłoni. Po dokonaniu tej czynności przybliżył obraz w punkcie, w którym znajdowała się ich baza. Przyłożył palec do blatu i przesunął go do góry, tak aby mapa pokazała tereny znajdujące się na południu. Nie były one gęsto zaludnione, biorąc pod uwagę liczbę obiektów, które były widoczne. Mapa wyświetlała symbole przynależności narodowej poszczególnych baz. Nie należy się zatem dziwić, że znaczek polskiej flagi był otoczony kilkunastoma symbolami sierpa i młota i zaledwie kilkoma symbolami flag czechosłowackich, chińskich i wschodnioniemieckich. Były to jedyne państwa socjalistyczne, które postanowiły zaznaczyć swoją obecność w najgorętszym regionie na świecie. Porucznik wpatrywał się w nie tak, jakby sam miał już w głowie ukuty plan ratunkowy. Zanim zdążył jednak na nowo pociągnąć sierżanta za język, usłyszał trzask otwieranego zamka i świszczący odgłos wiatru. Kiedy podniósł wzrok, major stał już z drugiej strony stołu.

Na jego widok cały oddział zerwał się na równe nogi. Major jak najszybciej omiótł wzrokiem ośmioosobową ekipę, po czym rzucił zdawkowe: „Spocznij”. Porucznik zasalutował, ale major go zignorował. Od razu przeszedł do rzeczy.

– Witam, poruczniku. Rozumiem, że ma pan pewien zarys sytuacji?

– Wiem, że mamy zaginioną ekipę specjalistów z Polski, którzy dziś rano wyruszyli z grupą naszych żołnierzy w teren – odpowiedział posłusznie.

Major ustawił mapę tak, aby pokazywała planowaną przez naukowców trasę. W menu mapy wybrał opcję rysowania, po czym zakreślił palcem okrąg o średnicy dziesięciu centymetrów w miejscu, gdzie kończyło się polskie zwierzchnictwo.

– Mniej więcej w tym miejscu straciliśmy z nimi kontakt. Jest to obszar dawnych osiedli arabskich, więc prawdopodobieństwo ataku sił rebelianckich jest dosyć wysokie.

Porucznik pochylił się, aby lepiej przyjrzeć się mapie, po czym stwierdził:

– Ostatnie ataki miały miejsce przeważnie przy terenach nadmorskich. Rebelianci nie mają sprzętu, który pozwoliłby im przetrwać noc na głębokim lądzie.

Major uśmiechnął się, tak jakby bawiła go naiwność młodszego oficera.

– Ci ludzie mieszkają tu od wieków. Wiem, że na szkoleniu mówią wam co innego, ale prawda jest taka, że sztuka przystosowania się do tych warunków jest łatwa do opanowania, jeśli jest się dostatecznie zdeterminowanym.

Porucznik puścił złośliwą uwagę mimo uszu. Nigdy nie okazywał poirytowania, zwłaszcza wobec starszych stopniem. Nie był lubiany przez sierżanta Górca, zaś major traktował go z lekkim lekceważeniem. Widać to było podczas każdej ich rozmowy.

– Na chwilę obecną znamy następujące fakty – kontynuował major. – O godzinie 11.30 polska ekipa badawcza składająca się z sześciu żołnierzy i dwóch cywilów wyruszyła na południe w celu przeprowadzenia pomiarów terenu. Szczegółowe informacje dotyczące tych badań nie będą wam potrzebne. – Kolejna uwaga rzucona kąśliwym głosem. – Ze względu na narastający poziom zagrożenia w tym obszarze ekipa otrzymała polecenie, aby meldować się co godzinę. Ostatni kontakt miał miejsce o godzinie 16.30. Później nastała cisza.

Porucznik oderwał wzrok od mapy, aby zadać pytanie:

– Wzięliśmy pod uwagę możliwość zakłóceń? O tej porze to całkiem możliwe.

– Tak. Dlatego zebraliście się dopiero teraz. Oddział miał wrócić do godziny 18.00. Mamy już 21.15 – odrzekł major.

– A zatem czeka nas klasyczna akcja ratunkowa. Czy może się mylę? – Zadał pytanie tak, jakby z góry znał odpowiedź, co od razu zauważył major.

– Nie mylicie się, poruczniku. To podręcznikowa wyprawa ratunkowa. Wasz oddział zajmuje się wyłącznie takimi.

Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i zapalił jednego z nich. Dym błyskawicznie wypełnił szklane pomieszczenie. Po wypuszczeniu z ust pierwszego kłębka dymu kontynuował:

– Oczywiście, tym razem sytuacja różni się nieco od tych, z którymi do tej pory mieliśmy do czynienia. Po pierwsze, zaginęli cywile. Ich bezpieczeństwo jest priorytetem. W tym przypadku chyba nie ma wątpliwości.

Porucznik potwierdzająco skinął głową, po czym skierował wzrok na sierżanta. Był ciekaw jego reakcji. Ten jednak stał z kamiennym wyrazem twarzy.

– Po drugie, tym razem po raz pierwszy nie możemy liczyć na pomoc Rosjan. Tereny, w które mógł zapuścić się nasz oddział, to niemal wyłącznie obszar postwojenny. Wiecie, co w tym przypadku oznacza ten termin?

Porucznik nie dał tego po sobie poznać, ale wpadł w lekkie zakłopotanie. Głupio było mu się przyznać, że nie zauważył tego wcześniej na mapie. Na Bliskim Wschodzie termin „postwojenny” odnosił się tylko i wyłącznie do obszarów, które podczas wojen zostały wyjątkowo mocno dotknięte atakami z powietrza. Oznaczało to, że tereny te były największymi siedliskami pułapek, na które składały się najczęściej pozostałości po broni chemicznej. Ryzyko związane z wejściem w dany obszar było olbrzymie i bardzo rzadko wysyłano tam ludzi. Rosjanie byli skłonni do pomocy, ale o zapuszczaniu się w strefy postwojenne nie chcieli nawet słyszeć.

– Czy ci eksperci nie wiedzieli, dokąd się wybierają? – zapytał porucznik.

– Otrzymali polecenie, aby nie przekraczać wyznaczonej strefy. Rozkazy z góry były wyraźne. Żołnierze, którzy z nimi pojechali, mieli szczegółowe wytyczne. W przypadku gdyby jajogłowi chcieli przekroczyć wyznaczoną granicę, nasi ludzie mieli obowiązek zawrócenia całej ekipy. – Mówiąc to, powiększył mapę tak, aby było widać drogę i pobliskie obszary oznaczone jako „dawniej zamieszkane”. – Te zabudowania były prawdopodobnie jakąś arabską wioską. Możliwe też, że to jakaś dawna baza radziecka, która została zniszczona podczas wojny. W każdym razie teren ten mógł być skażony podczas działań. Oddział miał utrzymać odległość dwóch kilometrów od strefy. Czy ją przekroczyli – tego nie wiemy. Jeśli jednak zajdzie taka potrzeba, chcę, aby pańscy ludzie przeszukali te zabudowania.

– W tej sytuacji atak rebeliantów już nie wydaje się najgorszym scenariuszem – rzekł porucznik.

Major zignorował ten niesmaczny dowcip.

– Poza tymi drobnymi różnicami operacja ma wyglądać jak przeprowadzona zgodnie z regulaminem. Utrzymujecie stały kontakt z bazą. Macie się odzywać co pół godziny. Czy to jest zrozumiałe?

– Tak, panie majorze – odpowiedział porucznik.

– Dobrze, a zatem pozostaje nam jeszcze kilka kwestii technicznych…

 

W kantynie w kompleksie północnym trudno było zastać kogokolwiek o tej porze dnia. Ci, którzy nie mieli żadnych obowiązków, woleli spędzać wieczór w koszarach. W kantynie było jedynie kilku żołnierzy, którzy lubili wieczorem wypić i zjeść coś na noc, a tak się dziwnie złożyło, że każdy z nich lubił także grać w karty.

Kantyna była jednym z największych pomieszczeń w kompleksie. Wyposażono ją w podłużne stoły i ławki. Trudno było na nich przeprowadzić partię pokera, ale piątce żołnierzy, którzy tego dnia spędzali nad nim już drugą godzinę, najwidoczniej to nie przeszkadzało. Najstarszy stopniem był kapitan, którego mundur wskazywał na to, że należy do personelu medycznego. Tasował właśnie karty, patrząc na to, co do tej pory udało mu się wygrać.

– No, panowie – rzucił z powagą w głosie. – Jeśli tak dalej pójdzie, to skończycie jako moi niewolnicy.

– Niech się pan kapitan tak nie nadyma, bo mamy ostry sufit. Łatwo się na niego nadziać i pęknąć – odparł żartobliwie jeden z żołnierzy, czemu towarzyszył mrukliwy śmiech całego towarzystwa.

– Nie zdążę tak wysoko zalecieć, gdyż zaraz muszę się stawić w kompleksie centralnym. Zapowiada się kolejny ostry dyżur.

– Ma pan jakichś pacjentów? – zapytał jeden z nich, wyraźnie zdziwiony. – Myślałem, że najgorsze, co może nam się tutaj przytrafić, to zacięcie się papierem.

– Właśnie – potwierdził ktoś inny. – U nas panuje sielanka. Wszyscy każą nam wiecznie mieć się na baczności, stać na warcie, tak jakbyśmy pilnowali bram samego piekła, a tak naprawdę od roku, odkąd zacząłem tu stacjonować, nie wydarzyło się nic poważnego. Ci ze Zmierzchu mają dopiero przesrane. Słyszeliście, co tam się dzieje?

– Nie, ale chętnie posłuchamy, kapralu – powiedział kapitan.

Żołnierz odłożył karty, które dopiero dostał, tak jakby nagle straciły na znaczeniu.

– Możecie się śmiać, ale z tego, co wiem, jeszcze kilka miesięcy temu żołnierze, którzy stacjonowali na zachodzie, po odbyciu służby byli wysyłani bezpośrednio do domu. Nie było takiego mieszania zespołów, jakie mamy dzisiaj.

– Mówisz o tych nowych, których nam ostatnio podrzucili? Tych, którzy zostali tu przeniesieni prosto ze Zmierzchu? – zapytał jeden z towarzyszy.

– Właśnie. Wy głównie siedzicie na warcie i macie mało kontaktów z tutejszymi ludźmi, ale ja pracuję w dziale zaopatrzenia i spotykam wszystkich, którzy tutaj siedzą. Powiem wam, że kiedy pierwszy raz spotkałem tych przeniesionych, dostałem dreszczy.

– Oho, panowie. Nasz kapral od dzisiaj będzie nas zabawiał opowieściami z mrocznej strefy – skomentował kapitan, przybierając komiczny wyraz twarzy.

– Może pan sobie żartować, kapitanie… Zaraz, pan przecież jest tu naszym głównym lekarzem. Nie powie mi pan, że nie miał z nimi styczności.

Lekarz pokiwał głową.

– Przykro mi, ale muszę was rozczarować, żołnierzu. Nowych towarzyszy broni przysłali tu zaraz po niezbędnych badaniach lekarskich, jakie przeszli jeszcze w swojej starej bazie, a tutaj, po przyjeździe, widzieli ich tylko lekarze cywilni.

– Wchodzę.

– Ja też.

– Ja pas.

Kapral oprzytomniał i spojrzał na swoje karty.

– Ja też pas. A pan, kapitanie?

Mężczyzna popatrzył przez chwilę w karty, po czym dorzucił pognieciony banknot na kupkę pieniędzy znajdującą się na środku stołu.

– Przebijam. Czterdzieści.

– Ja pas.

– Wchodzę.

– Pas – powiedział kapral.

– Sprawdzam – rzucił szybko kapitan.

– Dwie pary, asy na walety – oznajmił jeden z żołnierzy, kładąc karty na stół.

– No i daliście ciała, sierżancie. Ful! – odrzekł triumfalnie kapitan.

Przez cały stół przetoczyły się odgłosy niedowierzania i jeden triumfalny śmiech.

– Jak pan to robi, kapitanie? – zapytał jeden z żołnierzy. – Jak tak dalej pójdzie, to stracę tu cały żołd z ostatniego miesiąca.

– Prawdziwy mistrz nie ujawnia swoich sekretów – odparł uśmiechnięty mężczyzna. – Kapralu, dokończcie opis swoich doznań, podczas gdy pan sierżant rozda karty tylko po to, aby znowu przegrać.

Żołnierz wznowił swój wywód tak, jakby ani na chwilę nie wytrącono go z równowagi.

– Najbardziej przeraża mnie w nich to upiorne milczenie. Nie wiem, czy któryś z was miał w rodzinie kogoś, kto brałby udział w wojnie paliwowej. Mój dziadek służył w Iraku w osiemdziesiątym siódmym. Kiedy wrócił, wyglądał jak żywy trup. Nie rozmawiał praktycznie z nikim, nawet z babcią. Zamknął się w sobie i sprawiał wrażenie, jakby był na coś chory. Widzicie, ci żołnierze, których tu przysłali, są podobni. Nie rozmawiają prawie z nikim, nawet między nimi samymi panuje jakieś takie dziwne, upiorne milczenie. Oczywiście, nie wszyscy są identyczni. Część z nich zachowuje się w miarę normalnie, ale to tylko skromny ułamek.

– Czyli co? Uważa pan, że ludzie, którzy brali udział w walkach, dostają jakiegoś udaru? W dzisiejszych czasach to prawie niemożliwe. Słońce pojawia się w tej części świata tylko na święta.

– Niech pan kapitan chociaż przez chwilę będzie poważny – odburknął. – Chodzi mi o to, że ci faceci brali udział w czynnych walkach i chyba doświadczyli podczas nich czegoś, co trudno mi opisać.

– Może stres pourazowy? Tak to się nazywa, panie kapitanie? – zapytał sierżant.

– U wszystkich? Mało prawdopodobne. Musieliby doświadczyć naprawdę nieciekawych przeżyć, i to wszyscy w równym stopniu. Nie słyszałem, żeby na Bliskim Wschodzie dochodziło do tak dramatycznych wydarzeń, przez które cała wysłana tu armia miałaby tracić zmysły.

– A jest pan pewny, że dowództwo mówi nam o wszystkim? Kiedy mój dziadek był na wojnie, w telewizji i w prasie trąbili na okrągło, że nasi żołnierze radzą sobie tutaj bardzo dobrze. Że walczą dzielnie i odnoszą sukcesy, a ludność miejscowa jest do nich coraz lepiej nastawiona. Kiedy zobaczyłem dziadka po jego powrocie, a nie zapominajcie, że miałem wtedy ledwie dziesięć lat, odniosłem wrażenie, że wciska nam się kit.

– Coś w tym jest – dodał żołnierz, który do tej pory siedział cicho. – Zanim mnie tutaj przydzielili, siedziałem miesiąc w Iraku, w sztabie głównym. Raz widziałem transport więźniów – rebeliantów z tych okolic. To był krótki kontakt wzrokowy. Trwał może jakieś trzy sekundy, ale odniosłem wrażenie, że ci ludzie rozszarpaliby mnie gołymi rękami, gdyby tylko na chwilę mogli się wydostać. Mówcie, co chcecie, ale nie wierzę, żeby taki stosunek miały do nas osoby, które – jak pan powiedział – „są coraz lepiej nastawione”.

– Może obaj macie rację albo może obaj jesteście w błędzie – skomentował kapitan. – Mnie na pewno nikt nie kazał urządzać pogromów wśród miejscowej ludności i prawdę mówiąc, trudno mi uwierzyć w to, że nasze dowództwo kogokolwiek by to tego zmuszało.

– Nasze dowództwo to jedno, panie kapitanie, ale co z Rosjanami? To oni mają tutaj ostatnie słowo. Oficjalnie działamy niezależnie, ale przecież wszyscy tutaj wiemy, że kiedy przychodzi co do czego, to towarzysze Sowieci wydają rozkazy.

– Uważacie, że Rosjanie wysyłają naszych ludzi do najgorszych walk w regionie? Nie obraźcie się, ale to trochę naciągane. Nasz sprzęt i nasze wyszkolenie są zaledwie w połowie tak dobre, jak te, które mają Ruscy. Nie wierzę, żeby podczas kryzysowej sytuacji wysyłali do akcji kilkakrotnie mniejsze dywizje Polaków.

Kapitan zaczął powoli zgarniać swoją wygraną.

– Obawiam się, że tę dyskusję będziecie musieli dokończyć beze mnie. Muszę stawić się na oddziale kwarantanny. Chyba przywiozą nam potencjalnych zakażonych, a to ostatni raz miało miejsce w czasach, kiedy pan kapral nie spotykał jeszcze zombie.

 

Minęła godzina 21.25, kiedy dwa duże pojazdy opuściły kompleks południowy. Kl40Z „Jeżozwierze” były podstawowymi jednostkami opancerzonymi, przeznaczonymi do działań na obszarze pustynnym. Przypominały duże czołgi, z których wycięto działa. Poruszały się nie najszybciej i były ciężkie w prowadzeniu, ale na Bliskim Wschodzie sprawdzały się idealnie. Gruby pancerz doskonale chronił nie tylko przed pociskami, ale także przed wszelkimi aktami agresji ze strony saudyjskiej pogody. Pojazd nie nadawał się do celów ofensywnych, ale miał dużo zalet przy transporcie ludzi i materiałów. Wojsko dosyć szybko doszło do wniosku, że sprawdzi się w misjach ratunkowych.

Porucznik Kowal otrzymał dwie jednostki tego typu do dyspozycji. Sam zajął miejsce z trójką ludzi w pierwszym z nich. Pozostała część ekipy, wyposażona w sprzęt medyczny, jechała w bezpiecznej odległości za nimi. Przy pogarszających się warunkach atmosferycznych dotarcie do celu miało im zająć nie więcej niż godzinę. Po zmroku ciemności ogarniały pustynię w stopniu, jaki wprawiał w przerażenie większość Europejczyków. Gdyby nie oświetlenie pojazdu, żołnierze znaleźliby się w prawdziwych egipskich ciemnościach. Wnętrze jeżozwierza nie było zbyt wygodne, ale przy odgłosach saudyjskich burz piaskowych przypominało luksusową limuzynę.

Porucznik zajął miejsce pasażera. W rękach trzymał przenośną mapę elektroniczną i od czasu wyjazdu z bazy nie odrywał od niej wzroku. Kierowcą, obok którego siedział, był szeregowy Góralski – młody żołnierz z prowincji, który przyleciał na Bliski Wschód, licząc na to, że zobaczy tu kawałek obcego świata. Dosyć późno zorientował się, że czeka go tylko codzienne oczyszczanie sprzętu z piasku i zero oczekiwanej egzotyki. Pozostała dwójka żołnierzy siedziała milcząca z tyłu. Góralski był znany jako najbardziej zaufany żołnierz porucznika, jedyny człowiek niższej rangi, z którym Kowal lubił przebywać.

Dojeżdżali do miejsca, z którego nie było już widać bazy, kiedy porucznik postanowił wyłączyć mapę. Wyglądając przez wąski wizjer, postanowił przełamać niepokojącą ciszę, jaka zapanowała wewnątrz pojazdu. Jak zwykle zwrócił się do Góralskiego.

– Mam nadzieję, że sprawdziliście sprzęt przed wyjazdem, szeregowy.

– Tak jest, panie poruczniku – odpowiedział. – Chłopcy z drugiego jeża mieli kilka problemów z układem paliwowym, ale wygląda na to, że wszystko działa bezproblemowo.

– Jeże mnie nie niepokoją. Jeśli jeżdżą, to znaczy że są w porządku. Bardziej martwi mnie to, jak broń radziłaby sobie w tych warunkach, gdyby trzeba było jej użyć.

– Myśli pan, że tym razem naprawdę czeka nas spotkanie z miejscową ludnością? – zapytał niespokojnie szeregowy.

– Cholera wie – odparł Kowal, poprawiając kołnierz płaszcza. – Rosjanie użerają się z nimi niemal codziennie, głównie przy terenach nadmorskich. W zasadzie to najwięcej rebeliantów prowadzi akcje na samym morzu. Skurwiele nie mogli wyżyć na tej pustyni, więc postanowili pobawić się w piratów.

Przy kolejnym zdaniu postanowił zwrócić się także do żołnierzy siedzących za nimi.

– Pewnie słyszeliście, że nasi ludzie ze Zmierzchu już od pół roku mają z nimi problemy. Ostatnio rebelianci zaatakowali konwój przewożący zaopatrzenie z Iraku. Rozwalili trzy jeże i zabili czternastu naszych ludzi. Nieźle, biorąc pod uwagę, że dokonali tego pod nosem blisko dwunastu jednostek radzieckich.

Jeden z żołnierzy postanowił dołączyć do rozmowy.

– Myśli pan, że nasza wyprawa też dotyczy rebeliantów? Z tego, co wiem, to są małe szanse na ich spotkanie w tej okolicy. Sam pan o tym wspomniał na odprawie.

Porucznik, przypominając sobie złośliwe reakcje majora z odprawy, zignorował to pytanie i zmienił temat. Od tej pory zwracał się wyłącznie do Góralskiego.

– Z tego, co wiem, Rosjanie dogadują się z Chińczykami w sprawie udostępnienia im kilku baz w naszym sąsiedztwie. Chyba sami wpakowali za dużo kasy w ten region i zauważyli, że niewiele im się z tego zwraca. Co wy na to, szeregowy? Mało, że mamy się użerać z Arabami, to jeszcze będziemy musieli dogadywać się tutaj z pierdolonymi żółtkami.

– Do dupy, panie poruczniku – odpowiedział Góralski, wiedząc dokładnie, jakiej reakcji oczekuje jego dowódca.

– Lepiej bym tego nie ujął, szeregowy – zaśmiał się porucznik.

 

Pojazdy minęły punkt, w którym otrzymano ostatni sygnał od zaginionej ekipy, po czym zaczęły kierować się na południowy zachód. Porucznik liczył, że uda się tego uniknąć, ale los okazał się mało łaskawy. Lada moment mogli wkroczyć w obszar zagrożony skażeniem chemicznym.

Podczas wojen na Bliskim Wschodzie stosowano niezwykle niebezpieczne odmiany broni chemicznej, która miała być najbardziej efektywna na obszarach pustynnych. Amerykanie opracowali szereg środków, które stosowane w niewielkiej ilości mogły skutecznie skazić wielkie tereny państw muzułmańskich. Rezultaty spełniały oczekiwania ich twórców, ale pozostawiały także ślady swojej obecności na wiele lat. Oddziały zapuszczające się w rejony skażone musiały podejmować szczególne środki ostrożności, gdyż mogły ściągnąć zakażenie na tereny swoich baz. Jeszcze przed przekroczeniem granicy bezpieczeństwa oddział porucznika Kowala musiał włożyć dodatkowe kombinezony ochronne, które zapewniały bezpieczeństwo w niewielkim stopniu, ale umożliwiały żołnierzom sprawne poruszanie się i w razie konieczności walkę. Oczywiście, nawet przy zachowaniu największej ostrożności cały oddział po powrocie musiał poddać się obowiązkowej dwutygodniowej kwarantannie. Tego nie mogli uniknąć.

Jeżozwierze przejechały trzy kilometry za strefą zagrożenia, kiedy porucznik dostrzegł dym za jedną z wydm, na którą padał snop światła rzucanego przez lampę pojazdu.

– Widzicie to, szeregowy? – zapytał, szturchając kierowcę w ramię. – Mamy coś.

Pojazd skręcił lekko w prawo, kierując się we wskazaną stronę. Pozostała część oddziału, jadąca w drugim jeżozwierzu, zrobiła to samo.

Porucznik rozkazał zatrzymać pojazd na wydmie, jakieś trzydzieści metrów od zniszczonego pojazdu, który bez wątpienia należał do polskich sił zbrojnych. Razem z jednym z żołnierzy siedzących z tyłu wyszedł z jeżozwierza, stawiając niepewne kroki na piasku. Jednocześnie dał sygnał ręką w kierunku drugiego pojazdu. Na jego widok trzech żołnierzy wyskoczyło na piasek i przyjęło symetryczne pozycje wokół wydmy. Porucznik, trzymając karabin w gotowości, obejrzał jak najdokładniej miejsce zdarzenia i doszedł do wniosku, że szanse na to, że zastawiono na nich pułapkę, są niewielkie. Dał znać szeregowemu stojącemu obok niego, że podejdą bliżej, aby przyjrzeć się pozostałościom pojazdu.

Na widok dowódcy podchodzącego do dymiącej maszyny każdy żołnierz z oddziału przybrał pozycję ustaloną jeszcze na szkoleniu. Szeregowy Góralski opuścił stanowisko kierowcy i usiadł przy stanowisku strzelniczym. Załoga drugiego jeżozwierza zachowała aktualne pozycje, ale z pojazdu wyskoczył kolejny żołnierz i starając się nie zaplątać w kombinezon, podbiegł do dowódcy oraz swojego kolegi, którzy powoli podchodzili do miejsca zdarzenia.

Wiatr rzucał piaskiem, zasłaniając gogle żołnierzy. Widoczność była coraz gorsza, nawet podczas przyglądania się obiektom z bliskiej odległości. Gdyby nie to, że praktycznie jechali w tym kierunku, prawdopodobnie nie zauważyliby tlących się pozostałości samochodu terenowego, którym jak się okazało, był zniszczony pojazd. Na pustyni nie dawało się usłyszeć żadnego dźwięku, więc wszystkie polecenia musiały być przekazywane sygnałami dłoni. Porucznik rozkazał tym sposobem obydwu żołnierzom, aby zatrzymali się pięć metrów przed samochodem, po czym sam podszedł do niego, żeby lepiej mu się przyjrzeć.

„To dziwne” – pomyślał. „Ekipa wyjechała terenówką i małym pojazdem opancerzonym. Gdyby wpadli w pułapkę, w pierwszej kolejności zniszczono by tego, który sprawiałby większe zagrożenie, czyli żółwia”.

Rozejrzał się po raz kolejny po okolicy, ale nigdzie nie było szczątków zniszczonego pojazdu opancerzonego. Wrak wyglądał tak, jakby oberwał pociskiem wystrzelonym z czołgu. Jeden bok miał całkowicie spalony, zaś całe tylne podwozie było oderwane. Nie było sensu szukać mniejszych śladów, gdyż wiatr skutecznie je zacierał. Nie było też żadnych ciał. Porucznik obszedł wkoło całe miejsce, uważnie przyglądając się wszystkim szczegółom i próbując ułożyć w głowie scenariusz zdarzenia, które tu zaszło, po czym dał znać żołnierzom, aby jak najszybciej wrócili do pojazdów.

Nie trwało to dłużej niż pięć sekund. Porucznik wraz z kierowcą drugiego jeżozwierza zamknął się w jednym z pojazdów, gdzie obaj mogli zdjąć maski. Przepisy wyraźnie zabraniały odsłaniania twarzy w strefie skażonej. Nawet w środku szczelnego pojazdu opancerzonego, do którego trafiało przefiltrowane powietrze, nie mogli rozmawiać dłużej niż minutę.

– Musimy zrobić to, czego chciałem uniknąć – powiedział pośpiesznie porucznik. – Tutaj nie ma żadnych ciał, ale brak jednego pojazdu oznacza, że musieli przenieść się do najbliższego schronienia, a w okolicy jest tylko jedno takie miejsce. Jedziemy do punktu, w którym znajdują się ruiny. Jeśli tam nic nie znajdziemy, to spisujemy ich na straty. Zrozumiano?

– Tak jest! – odpowiedzieli żołnierze niemal jednocześnie.

Porucznik naciągnął maskę na twarz, licząc, że nic nie złapał przez te kilka sekund bez osłony, po czym ponownie zajął miejsce przy kierowcy. Ekipa drugiego pojazdu wróciła jak najszybciej do środka. Po chwili cały oddział ruszył w dalszą drogę.

 

Dochodziła godzina 22.30, kiedy żołnierze podjechali w pobliże fundamentów. Ich akcja ratunkowa dobiegała końca, bez względu na rezultaty. Jeśli nie wróciliby do bazy przed północą, mieliby małe szanse na przeżycie nocy. Oznaczało to, że nie mogą już sobie pozwolić na przesadną ostrożność. Przy pojazdach zostało trzech żołnierzy. Porucznik wraz z piątką ludzi rozpoczął sprawdzanie okolicy.

Ktoś, kto nigdy nie widział zabudowań, jakie pozostały po wojnach paliwowych w Arabii Saudyjskiej, mógłby nie zrozumieć, jak można je pomylić z bazami wojskowymi. Prawda jest jednak taka, że w okresie wojny tymczasowe wioski powstawały razem z budynkami wojskowymi i były konstruowane przez tych samych ludzi. Po ponad trzydziestu latach, w tym po ostatnich dwudziestu pięciu, które charakteryzowały się gwałtownymi zmianami atmosferycznymi, pozostałości po jednych i drugich wyglądały niemal identycznie. Nie istniały dokładne dane określające, z jakim obiektem ma się akurat do czynienia, ale wiadomo było, że wszystkie padały ofiarą wroga w identycznym stopniu.

Pozostałości po zabudowaniach zajmowały prostokątny odcinek ziemi o przekątnej długości około ośmiuset metrów. Po najbardziej wytrzymałych budynkach pozostały resztki ścian sięgające nie wyżej niż trzy metry. Czasami zdarzały się małe bunkry, które przetrwały tylko dzięki temu, że osadzono je głęboko w ziemi. Całość przypominała współczesną odmianę greckich ruin, które ktoś dla żartu umieścił na samym środku ziemi Allacha.

Żołnierze równo, nie tracąc ze sobą kontaktu wzrokowego, zapuszczali się w głąb gruzów ustawieni w linii poziomej tak, aby mogli widzieć przekazywane sobie nawzajem sygnały. Każdy trzymał broń w gotowości, nastawiony na to, że w każdej chwili może być zmuszony jej użyć. Każdy miał także włączoną latarkę przytwierdzoną do karabinu. Porucznik szedł w środku fali, którą tworzył jego oddział. Dzięki temu mógł skutecznie przekazywać rozkazy wszystkim swoim ludziom. Trójka żołnierzy, która została przy pojazdach, przyjęła pozycje, które umożliwiały jak najlepszą kontrolę nad otoczeniem północnej strony ruin. Wszystko po to, aby zmniejszyć ryzyko niespodziewanego ataku. Żołnierze idący w fali przeszli jakąś jedną piątą zabudowań, kiedy jeden z nich, stojący najbliżej po prawej stronie Kowala, zaczął dawać wyraźne sygnały dowódcy. Porucznik uniósł otwartą dłoń, czym nakazał ludziom zatrzymać się na aktualnych pozycjach. Tego gestu nie zauważyłby niewyszkolony żołnierz. Ludzie z jednostek specjalnych mieli jednak oczy dookoła głowy i potrafili skutecznie przekazywać informacje w tak trudnym terenie. Porucznik błyskawicznie podbiegł do miejsca, w którym stał szeregowy, i od razu dostrzegł powód, dla którego wstrzymano pochód. Na ziemi, w niewielkim rowie leżały zwłoki. Łatwo było je przegapić, gdyż zostały niemal całkowicie zakryte przez piasek. Umożliwiało to jednak określenie godziny, o której ciało znalazło się w tym miejscu. Porucznik przyklęknął, aby dokładnie zbadać, z kim ma do czynienia i jak długo osoba ta leżała w tym miejscu.

Odgarnął ręką drobną ilość piasku z twarzy ofiary. Jak się okazało, była na tyle zmasakrowana, że nie dało się stwierdzić, czy patrzy na Polaka, czy na Saudyjczyka. Wyglądało to tak, jakby znalezionemu człowiekowi coś eksplodowało prosto w twarz. Porucznik obejrzał miejsce, w którym leżały zwłoki. Całkiem możliwe, że ofiara próbowała ukryć się przed wrogiem w rowie, skąd próbowano wykurzyć ją granatem. To z kolei mogło sugerować, że był to polski żołnierz, który miał broń i próbował odstraszyć napastników. Nigdzie nie było jednak karabinu. Porucznik odgarnął piasek z ramienia zwłok, próbując dokopać się do resztek munduru. Jak się okazało, okaleczenia nie obejmowały tylko twarzy. Znajdowały się na całym ciele, prawdopodobnie wskutek eksplozji granatu odłamkowego.

W końcu kopanie się opłaciło. Pod plecami ofiary leżały strzępki potwierdzające teorię porucznika. Naszywka leżała tuż pod łopatką i wyraźnie dowodziła, że patrzy na kaprala polskich sił zbrojnych, a raczej na to, co z niego zostało. Stopień, w jakim piasek zakrył zwłoki, wskazywał na to, że leżały tu przynajmniej od trzech godzin. Były naprawdę nieźle osłonięte w tej nienaturalnej wnęce.

„Wreszcie coś” – pomyślał porucznik. Przynajmniej mamy potwierdzenie, że akcja przeniosła się aż tutaj, ale dlaczego? Za jaką cholerę przyszło im walczyć tutaj?”

Cała sytuacja coraz mniej kleiła się w głowie oficera. Zanim jednak zdążył podjąć kolejną decyzję, usłyszał cichy, stłumiony huk, po którym fragment ściany znajdujący się jakieś trzy metry od niego rozprysnął się na wszystkie strony.

Porucznik błyskawicznie wydał sygnał, który oznaczał, że oddział znalazł się pod ostrzałem. Czterech żołnierzy, którzy utrzymywali swoje dotychczasowe pozycje, schroniło się za najbliższymi osłonami tak, aby wciąż utrzymywać kontakt wzrokowy.

Porucznik oraz szeregowy, który stał przy nim, schronili się w niewielkiej wnęce, którą tworzyły resztki metalowego dachu. Szeregowy wymierzył karabin w miejsce, z którego prawdopodobnie padł strzał. Kowal próbował dostrzec jakikolwiek ruch, który zdradziłby napastnika. Nie wiedział, z kim mają do czynienia. To mogli być rebelianci czekający na ekipę ratunkową, ale równie dobrze mógł do nich strzelać jakiś cudem ocalały żołnierz. Przy silnym wyciu wiatru werbalne ogłoszenie ich zamiarów było niemożliwe. Mógł spróbować wystrzelić specjalną flarę sygnalizacyjną, której używały wyłącznie polskie oddziały, ale wiatr przerzuciłby ją na drugą stronę ruin, zanim zdążyłaby się zapalić.

Jedynym wyjściem, jakie mu pozostało, było rozkazanie ludziom, aby próbowali otoczyć strzelca. To było ryzykowne, biorąc pod uwagę, że nie palił się on z oddaniem drugiego strzału. Być może zmieniał pozycję tak, aby go nie wykryli. Jeśli tak było, to dodatkowo utrudniało im zadanie.

Ponieważ była to jednak jedyna opcja, porucznik najpierw zasygnalizował towarzyszącemu mu szeregowemu swoje zamiary, po czym obaj zaczęli zakreślać w powietrzu szerokie łuki dłońmi, każdy w przeciwną stronę. Żołnierze stojący po lewej i prawej stronie potwierdzili odebranie sygnału, po czym cała fala zaczęła na nowo posuwać się do przodu. Tym razem ostrożniej i w sposób przypominający zamykanie się szczypiec. Porucznik zostawał w tyle, tak aby strzelec nie wymknął im się środkiem.

Zdołał przejść zaledwie około sześciu metrów, kiedy z lewej strony dostrzegł sygnał od jednego z żołnierzy. Kogoś złapali! Wciąż istniało ryzyko, że nie mają do czynienia z jedną osobą, ale żołnierz wyraźnie dawał do zrozumienia, że sytuacja jest pod kontrolą. Porucznik jak najszybciej podbiegł do miejsca, w którym działa się akcja.

Jego zdziwienie było wielkie, kiedy dostrzegł Polaka zawiniętego w postrzępione resztki kombinezonu ochronnego i przyciskającego karabin szturmowy do piersi. Dwóch żołnierzy, którzy się na niego natknęli, próbowało go uspokoić. Sprawiał wrażenie, jakby doznał szoku i najwidoczniej nie do końca mógł uwierzyć, że spotkał swoich. Porucznik podszedł do niego, wskazując polską flagę wyszytą na jego rękawie. Po kilku sekundach żołnierz uspokoił się i przysiadł na stercie gruzu. Wszystko wskazywało na to, że faktycznie próbował zmienić pozycję i biegł w stronę wschodniej granicy ruin. Pewnie liczył na to, że uda mu się okrążyć oddział, który uznał za rebeliantów, ale nadział się na żołnierza idącego na samym końcu ramienia zamykających się kleszczy. Nie miał już amunicji, o czym sam pewnie nie wiedział. Na szczęście od razu zauważył, że nie ma do czynienia z Saudyjczykiem. W przeciwnym razie żołnierz byłby zmuszony go zastrzelić.

Porucznik dał sygnał oddziałowi, aby kontynuował przeszukiwanie okolicy, po czym zaczął sygnalizować ocalałemu chłopakowi pytanie o innych zaginionych. Żołnierz był młody. Mógł mieć co najwyżej stopień starszego szeregowego. Kombinezon był tak poniszczony, że bardziej przypominał płaszcz przeciwdeszczowy. Z bliska można było na nim dostrzec ślady krwi. Chłopak miał dużego guza na skroni, ale wszystko wskazywało na to, że nie odniósł żadnych poważnych ran. Porucznik nie miał czasu. Lada moment musieli zawracać do bazy. To była ostatnia szansa na odnalezienie pozostałych zaginionych. Stosował znane wszystkim żołnierzom znaki migowe, które miały dać żołnierzowi do zrozumienia, że szukają Polaków, którzy przeżyli. Co chwila potrząsał chłopakiem, próbując wytrącić go ze stanu otępienia. W końcu żołnierz zaczął rozumieć zaistniałą sytuację. Pochylił się do przodu, dając porucznikowi znak, że chce mu coś powiedzieć, ale przy hałaśliwym wietrze musiał krzyczeć mu do ucha. Porucznik zbliżył się, jak najbardziej mógł, i zdołał wychwycić kilka chaotycznie wypowiedzianych słów: „bunkier”, „szary” i „droga”.

Jak najszybciej zerwał się na równe nogi i rozejrzał po okolicy. Zasygnalizował swojemu podwładnemu pytanie o kierunek, z którego przyszedł odnaleziony chłopak. Ten wskazał wąską uliczkę prowadzącą do dużego skupiska gruzów. Porucznik przetarł gogle z piasku, tak aby mieć pewność, na co patrzy. Na końcu uliczki widać było obiekt, który mógł być bunkrem. Dał znać żołnierzowi, żeby poszedł za nim.

Był to tak naprawdę mały budynek, nisko osadzony w ziemi. Żołnierz, którego znaleźli, był prawdopodobnie tak przerażony, że nie rozpoznał w nim starego punktu sanitarnego, który po wielu latach w wyniku działań miejscowej pogody zmienił barwę z czerwonej na ciemnobrązową. Jak na ironię, była to najlepiej zachowana konstrukcja wśród otaczających ruin.

„A więc to jednak była baza wojskowa” – pomyślał porucznik.

Mały budynek, przypominający jednoosobową chatkę, był całkiem nieźle osłonięty przed wiatrem. Prawdopodobnie zawdzięczał to szczelnej izolacji, jaką miały obiekty sanitarne w tamtych czasach. Porucznik musiał wręcz powstrzymać potrzebę odsłonięcia twarzy, kiedy zszedł po małych schodkach w głąb pomieszczenia, w którym powietrze było zupełnie inne niż na zewnątrz. Budynek był naprawdę wytrzymały, skoro przetrwał tak mocne zagłębienie się w ziemi. Ciekawe, co w ogóle je spowodowało?

Do pomieszczenia wpadała niewielka ilość światła. Kowal przesunął snopem latarki po ścianach. Jak się okazało, warto było tu zajrzeć. W kącie pokoju leżała skulona postać, która podobnie jak ocalały Polak owinęła się resztkami kombinezonu ochronnego. Żołnierze podbiegli do niej błyskawicznie. Na szczęście osoba ta ciągle oddychała, ale już na pierwszy rzut oka było widać, że jest ciężko ranna. Kombinezon był bardziej zakrwawiony niż u poprzedniego chłopaka. Porucznik zdjął z pleców mały plecak z apteczką i nakazał towarzyszącemu mu żołnierzowi, żeby ten jak najszybciej ściągnął pomocników i nosze z pojazdu. Po dokładniejszym przyjrzeniu się kolejnemu ocalałemu, doszedł do wniosku, że jest to jeszcze jeden z ich ludzi. Odnalezienie inżynierów wydawało się coraz mniej prawdopodobne. Żołnierz był nieprzytomny, ale plamy krwi na jego kombinezonie nie powiększały się, co dawało mu spore szanse na przeżycie. Po odsłonięciu jego ciała porucznik zaczął dokładnie szukać ran. Znalazł dwie postrzałowe: jedną w brzuch, drugą w miednicę. Najwidoczniej jego towarzysz miał pod ręką apteczkę, gdyż obie rany były zaklejone kawałkami gazy. Kowal zdjął je i przyłożył do nich świeże, nasączone wodą utlenioną.

Właśnie w tym momencie poszkodowany zbudził się i dostrzegł, że nie jest sam. Był zbyt słaby, by mówić, ale od razu rozpoznał mundur człowieka, który klęczał przy nim, próbując jednocześnie zatamować krwawienie.

– Wszystko w porządku – zapewnił go porucznik zniekształconym przez maskę głosem. W budynku huk wiatru był mocno stłumiony, więc można było usłyszeć głos osoby znajdującej się w pobliżu. – Jestem