Jezuita - Papież Franciszek. Wywiad rzeka z Jorge Bergoglio - Sergio Rubin Francesca Ambrogetti - ebook

Jezuita - Papież Franciszek. Wywiad rzeka z Jorge Bergoglio ebook

Sergio Rubin Francesca Ambrogetti

4,4

Opis

Książka, w której – w formie wywiadu – obecny papież opowiada obszernie o swoim życiu, powołaniu, poglądach na świat, problemach i perspektywach Kościoła, kwestiach moralnych i teologicznych, ale też rzeczach bardzo przyziemnych. Powstawała blisko trzy lata. Autorom udało się uzyskać zaufanie „ojca Bergoglio” i skłonić go do bardzo szczerych, osobistych zwierzeń nie tylko na temat jego życiowej drogi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 213

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (17 ocen)
9
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Barbara_Z

Nie oderwiesz się od lektury

Dużo bardzo ciekawych informacji i dużo codziennej mądrości. Gdyby Kościół słuchał Papieża stałby się prawdziwym autorytetem, ale niestety przesiąknięty jest grzechem. Polecam
00

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

PROLOG

Na tyle, na ile się orientuję w tej materii, mogę chyba zaryzykować stwierdzenie, że po raz pierwszy w ciągu dwóch tysięcy lat dziejów Kościoła rabin pisze prolog do książki zawierającej rozważania katolickiego kapłana. Fakt ten ma tym większą wagę, że kapłanem owym jest arcybiskup Buenos Aires, prymas Argentyny i kardynał mianowany przez Jana Pawła II.

Podobne zdanie, ale z nazwiskami i tytułami w odwrotnej kolejności, zamieściłem w mojej własnej publikacji, oddanej w ręce czytelników w 2006 roku, do której prolog napisał kardynał Bergoglio.

Nie jest to zwykła wymiana grzeczności, lecz szczere i prawdziwe świadectwo głębokiego dialogu prowadzonego przez przyjaciół, dla których poszukiwanie Boga i wymiaru duchowego ukrytego w każdym człowieku było i jest przedmiotem nieustannej troski.

Dialog międzyreligijny, który zyskał szczególne znaczenie po II Soborze Watykańskim, zaczyna się zwykle od etapu „herbaty i sympatii”, a dopiero później przechodzi do rozmów na temat „drażliwych kwestii”. W przypadku kardynała Bergoglia nie było etapów wstępnych. Nasze spotkanie zaczęło się od wymiany „uszczypliwych” żartów na temat drużyn piłkarskich, które są nam bliskie, po czym od razu przeszliśmy do otwartej rozmowy opartej na szczerości i szacunku. Dzieliliśmy się poglądami na temat różnych spraw składających się na ludzką egzystencję. Nie było żadnego kombinowania, eufemizmów, lecz jasne, bezpośrednie przekazy. Jeden przed drugim otworzyliśmy swoje serca, a takimi słowami Midrasz definiuje prawdziwą przyjaźń (Sifrei Devarim, Piska 305). Możemy mieć różne zdanie, ale obaj staramy się zawsze zrozumieć najgłębsze myśli i uczucia drugiego, a bliskie nam obu wartości, wyłaniające się z tekstów prorockich, tworzą płaszczyznę porozumienia, co znalazło swój wyraz w wielorakich działaniach. Nie bacząc na różne możliwe interpretacje i słowa krytyki ze strony osób trzecich, idziemy przez życie razem (choć każdy ze swoją prawdą); obaj przekonani, że przerwanie błędnych kół zamykających w sobie i niszczących człowieka jest możliwe. Idziemy przez życie z wiarą, że można i że powinniśmy zmieniać bieg historii; że biblijna wizja odkupionego świata, w który wpatrywali się prorocy, nie jest zwykłą utopią, lecz rzeczywistością możliwą do osiągnięcia; że potrzeba tylko ludzi zaangażowanych, dzięki którym stanie się ona faktem.

Książka ta jest świadectwem życia kardynała Bergoglia, którego zamiast „jezuitą” wolę nazywać „pasterzem”. Przekazuje ją tym wszystkim, którzy towarzyszyli mu na ścieżkach życia, a zwłaszcza powierzonej sobie trzódce. Znajdzie w niej czytelnik powtarzające się stale określenia: „zgrzeszyłem”, „pomyliłem się”, „takie i takie były moje wady”, „czas, życie nauczyło mnie”. Nawet przy sprawach drażliwych, związanych z rzeczywistością Argentyny, postawą kardynała i Kościoła w jej „mrocznych latach”1, czytelnik dostrzeże tu pokorę i stałe pragnienie zrozumienia bliźniego, zwłaszcza cierpiącego, oraz wczucia się w jego sytuację.

Z pewnością znajdą się osoby niepodzielające opinii kardynała, ale pomimo wszystkich możliwych do przyjęcia słów krytyki, trzeba przyznać, że każdy temat podejmuje z pokorą i głębokim wyczuciem.

Pewną obsesją kardynała, która jak lejtmotyw powraca wciąż na kartach tej publikacji, jest coś, co można określić dwoma słowami: spotkanie i jedność. Tę ostatnią należy rozumieć jako stan harmonii między ludźmi; stan, w którym każdy człowiek, przy swej odrębności, współpracuje dla dobra fizycznego i duchowego rozwoju drugiego, natchniony do tego miłością.

Bergoglio, kierując się tekstem Biblii, fundamentem swych rozważań czyni słowo „miłość”, które odsyła nas między innymi do fragmentów: „Będziesz więc miłował Pana, Boga twojego” (Pwt 6,5)2, „Będziesz miłował bliźniego jak siebie samego” (Kpł 19,18), „Przybysza, osiadłego wśród was (...) będziesz miłował jak siebie samego” (Kpł 19,34). W zdaniach tych Rabi Akiva (Bereshit Raba, Ed. Vilna, Parashah 24) widzi syntezę wszystkich nauk Tory; w takim sensie przytacza je Jezus, jak podaje Ewangelia (Mt 22,34-40, Łk 10,25-28). Słowo „miłość” definiuje najwyższe z uczuć ludzkich – dla Bergoglia jest ono źródłem inspiracji w działaniu i formułowaniu swych przesłań.

Zapisana w tej książce rozmowa pozwoli czytelnikowi poznać poglądy kardynała na problemy, z jakimi boryka się dzisiejszy Kościół katolicki; Bergoglio bez ogródek i otwarcie krytycznym językiem wskazuje jego błędy i wady. Usłyszy tu też czytelnik nawoływanie do powrotu do wartości w naszym otoczeniu; wezwanie to doprowadziło do licznych napięć w relacjach kardynała z przedstawicielami władzy państwowej, którzy nie dostrzegli związku jego słów z krytyką społeczno-polityczną głoszoną w swoim czasie przez proroków. Zgodnie z biblijną wizją nauczyciel wiary słowa krytyki powinien wypowiadać wobec wszystkich członków społeczności i głosić je z „trybuny ducha”, odcinając się od jakichkolwiek partykularnych interesów. Błędów społecznych, które dostrzega dzięki przebywaniu z Bogiem, nauczyciel wiary nie może okrywać milczeniem, jak to wyraził prorok: „Gdy Pan Bóg przemówi, któż nie będzie prorokować?” (Am 3,8).

Gdy byłem dzieckiem, mój ojciec, imigrant urodzony w Polsce, zabierał mnie i mojego brata na zwiedzanie różnych miejsc związanych z historią Argentyny. Gdy pewnego razu wychodziliśmy z budynku historycznego ratusza w Buenos Aires, ojciec zwrócił naszą uwagę na płaskorzeźbę znajdującą się na frontonie katedry. Wyjaśnił, że przedstawia spotkanie Józefa z braćmi. Wiele słyszałem o przejawach antysemityzmu, których doświadczyli moi przodkowie, dlatego ornament ten, wieńczący budynek kościoła, przepełnił mnie nadzieją. Przyjdzie dzień – pomyślałem – gdy każdy człowiek rozpozna w swoim bliźnim brata.

Książkę tę, z licznymi historiami, które upamiętnia, postrzegam jako hołd złożony owej nadziei. Od wielu lat po bratersku dzielimy się tą nadzieją z kardynałem Bergogliem. Ona ubogaciła naszą duchowość i myślę, że zbliżyła nas do Tego, który tchnął życie w każdą istotę ludzką.

Rabin Abraham Skorka

Buenos Aires, 23 grudnia 2009 roku

[1] Chodzi zapewne o okres rządów junty wojskowej w Argentynie w latach 1976-1983. (Wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumacza).

[2] Wszystkie cytaty z Pisma Świętego podane są za Biblią Tysiąclecia, wyd. V, Pallottinum, Poznań 2002.

WSTĘP

Kiedy Józefa Ratzingera wybrano na następcę Jana Pawła II, specjalizujący się w temacie dziennikarze od razu przystąpili do próby rekonstrukcji przebiegu konklawe, mając świadomość, że to zadanie niezmiernie trudne, graniczące niemal z cudem. Trzykrotna przysięga utrzymania w tajemnicy zdarzeń mających miejsce w kaplicy Sykstyńskiej złożona pod karą ekskomuniki przez 117 kardynałów elektorów zdawała się być murem nie do przebicia. A mimo to jeden z najlepiej poinformowanych watykanistów, Andrea Tornielli, pracujący dla włoskiego dziennika „Il Giornale”, w artykule opublikowanym dzień po uroczystym obwieszczeniu wyboru nowego papieża napisał (w tym samym zresztą czasie ujawnił ten fakt dziennik „Clarín”3), że argentyński jezuita Jorge Mario Bergoglio otrzymał znaczącą liczbę głosów. Tornielli – dziennikarz, który początkowo posiadał najbardziej szczegółowe informacje – zapewniał, że Bergoglio uzyskał w drugim głosowaniu (łącznie odbyły się trzy tury) 40 głosów, co było wydarzeniem bez precedensu w przypadku purpurata pochodzącego z Ameryki Łacińskiej. Tym samym kardynał Bergoglio uplasował się tuż za Ratzingerem, późniejszym Benedyktem XVI, który zdobył największą liczbę głosów.

Z biegiem czasu inni kompetentni obserwatorzy powtórzyli tę wersję wydarzeń. Był wśród nich Vittorio Messori, dziennikarz i pisarz katolicki najczęściej tłumaczony na języki obce w ostatnich dekadach, autor znanej książki Przekroczyć próg nadziei, wywiadu z Janem Pawłem II, oraz podobnej publikacji, Raport o stanie wiary, wywiadu z kardynałem Ratzingerem. Pisał on: „To prawda, że konklawe owiane jest tajemnicą, jednakże zawsze coś się o nim wie. Wszyscy są zgodni co do tego, że w pierwszych głosowaniach kardynałowie Ratzinger i Bergoglio szli niemal łeb w łeb”. Po wyjaśnieniu, że nie jest watykanistą, lecz pisarzem zgłębiającym tematy związane z chrześcijaństwem, i dlatego nie posiada własnych informacji, Messori wspomniał o „zgodnych ze sobą komentarzach” wskazujących, że Bergoglio prosił popierających go kardynałów, aby oddali swoje głosy na Ratzingera, kandydata najpewniejszego, niemal idealnego. „Widziano w nim «teologiczny mózg» Jana Pawła II, który gwarantował kontynuację jego linii” – zakończył.

Niektórzy obserwatorzy uważają, że szanse Bergoglia wyraźnie wzrosły po tym, jak okazało się, że inny jezuita, ważny przedstawiciel skrzydła postępowego, włoski kardynał Carlo Maria Martini, sam wyłączył swoją osobę z grona kandydatów ze względu na stan zdrowia. Nie można jednak zapominać, że Martini był zawsze zbyt postępowy dla frakcji konserwatywnej, mającej przewagę w kolegium kardynałów; zbyt postępowy, żeby mieli na niego głosować. Prawdą jest też, że już pod koniec 2002 roku inny wybitny watykanista, Sandro Magister, napisał w popularnym włoskim tygodniku „L’Espresso”, że gdyby w tym momencie miało miejsce konklawe, Bergoglio zebrałby „całą lawinę głosów”, za sprawą których objąłby urząd papieża. „Nieśmiały, szorstki, małomówny, nie prowadzi żadnej kampanii, ale właśnie te cechy uważane są za jego główne zalety” – tak dziennikarz wyraził się o argentyńskim kardynale. I zakończył: „Charakteryzujące go surowość i powściągliwość oraz duchowa wielkość coraz wyraźniej zapewniają mu miejsce w gronie papabili”.

Magister nie pomylił się specjalnie w swych prognozach. Watykaniści – na pierwszym miejscu Tornielli – mówią, że po drugiej turze Bergoglio wyglądał na przygnębionego rosnącą liczbą głosów, które popierały jego kandydaturę, i że postanowił wtedy odsunąć się na bok i poprosić, by głosy te przeszły na Ratzingera – który od samego początku cieszył się największą popularnością – ze względu na to wszystko, co sobą reprezentował. Bergoglio nie chciał, by jego kandydatura blokowała wybór i przedłużała konklawe, co mogłoby negatywnie wpłynąć na wizerunek Kościoła. Świat, który patrzył na kardynałów z ogromną nadzieją, mógł zinterpretować przedłużające się konklawe jako wyraz braku jedności wśród nich. I rzeczywiście, wysocy rangą urzędnicy Stolicy Apostolskiej w dniach poprzedzających głosowanie zapowiadali, że jeśli Ratzinger nie zostanie szybko wybrany, głosowanie trzeba będzie powtarzać wielokrotnie, aż inny kardynał zdobędzie wymagane dwie trzecie głosów. Zrozumiałe jest więc, że Bergoglio nie chciał ponosić tak dużej odpowiedzialności. W każdym razie wielu analityków nie ma wątpliwości, że argentyński kardynał odegrał w tamtym konklawe znaczącą rolę.

No, dobrze, ale czym wytłumaczyć „fenomen kardynała Bergoglia”? Przede wszystkim trzeba się cofnąć do początków obecnego wieku, gdy osoba argentyńskiego kardynała była słabo znana wśród dygnitarzy Kościoła pochodzących z pięciu kontynentów, do czasu, aż pewna szczególna okoliczność umieściła go w samym centrum uwagi. Było to w 2001 roku, a dokładnie około 11 września. Ówczesny arcybiskup Nowego Jorku, kardynał Edward Egan, uczestniczył wtedy w odbywającym się w Watykanie synodzie biskupów z całego świata. Po upływie miesiąca musiał wrócić do swego miasta, aby wziąć udział w uczczeniu ofiar straszliwego zamachu na World Trade Center. Opuszczone przezeń stanowisko relatora generalnego, które miało kluczowe znaczenie, zajął kardynał Bergoglio. Jego praca wywarła na biskupach duże wrażenie. Wszyscy obserwatorzy zgodnie twierdzą, że od tamtej chwili zaczął zdobywać uznanie na forum międzynarodowym. Uzyskał największą liczbę głosów, spośród 252 ojców synodalnych ze 118 krajów świata, jako kandydat do posynodalnej rady dla Ameryki.

Autorytet kardynała Bergoglia umocnił się jeszcze bardziej dwa lata po konklawe, w czasie V Konferencji Ogólnej Episkopatu Ameryki Łacińskiej i Karaibów, która odbyła się w mieście Aparecida, w Brazylii. Znaczną większością głosów został wówczas wybrany na przewodniczącego strategicznej komisji redagującej dokument końcowy. Wiązała się z tym szczególna odpowiedzialność, zważywszy na to, że w czasie podobnych konferencji – na przykład w roku 1969 w Medellín, w Kolumbii, oraz w 1979 w Puebli, w Meksyku – pojawiły się deklaracje o ogromnym znaczeniu dla katolicyzmu tej części świata. Nie był to jedyny przejaw uznania, z jakim spotkał się Bergoglio podczas konferencji. Gdy przypadło mu w udziale odprawianie Mszy Świętej, wygłoszoną homilią wywołał ogromny aplauz. Żaden inny celebrans nie otrzymał owacji w tych samych okolicznościach w ciągu trzech tygodni trwania konferencji. Bezpośredni świadkowie podają, że wielu uczestników wykorzystywało przerwy, żeby porozmawiać z argentyńskim kardynałem, a nawet zrobić sobie z nim zdjęcie, jakby chodziło o znanego aktora czy sportowca.

Mając to wszystko na uwadze, trzeba jednak dodać, że każdy, kto się zetknął z kardynałem Bergogliem, wie, iż nie jest osobą atrakcyjną w stylu lansowanym przez media. Nie jest też wielkim mówcą obdarzonym talentem aktorskim; przemawia w sposób skromny, ale za to bardzo głęboki. Co więcej, zanim został mianowany w 1992 roku biskupem pomocniczym Buenos Aires (miał wtedy 55 lat), stanowił doskonały przykład kościelnego outsidera; na pewno nie był kapłanem wspinającym się po stopniach kościelnej hierarchii, żeby „zrobić karierę”.

We wspomnianym powyżej okresie Bergoglio pełnił funkcję spowiednika w domu Towarzystwa Jezusowego w Kordobie, gdzie został skierowany niecałe dwa lata wcześniej. To ówczesny arcybiskup Buenos Aires, kardynał Antonio Quarracino, przyciągnięty osobowością jezuity, włączył go do grona swych najbliższych współpracowników (Bergoglio został jednym z biskupów pomocniczych), a rok później uczynił go swym głównym współpracownikiem, mianując go wikariuszem generalnym diecezji. Kiedy arcybiskup zaczął podupadać na zdrowiu, wypromował biskupa Bergoglia na swego ewentualnego następcę (papież mianował go arcybiskupem koadiutorem). Gdy Quarracino zmarł w roku 1998, Bergoglio został pierwszym jezuitą zarządzającym kurią Buenos Aires.

Bergoglio cieszył się już wówczas ogromnym autorytetem w środowisku tamtejszych księży, szczególnie tych najmłodszych. Lubiano go za atmosferę serdecznej bliskości, jaką tworzył wokół siebie, za prostotę, mądre rady. Nie uległo to zmianie, gdy został arcybiskupem Buenos Aires, a więc także prymasem Argentyny, a później kardynałem. Jeden z telefonów przeznaczył do bezpośrednich rozmów z księżmi, którzy mogli do niego dzwonić o każdej porze, gdy mieli jakiś problem. Dalej nocował w jednej z parafii, towarzysząc choremu kapłanowi, na wypadek, gdyby ten go potrzebował. Po mieście wciąż poruszał się autobusem lub metrem, rezygnując z samochodu i szofera. Nie chciał się przenieść do eleganckiej rezydencji arcybiskupiej w Olivos, leżącej w pobliżu podmiejskiej posiadłości prezydenta; pozostał w surowym pokoju w siedzibie kurii. I wreszcie: nadal osobiście odpowiadał na telefony, wszystkich przyjmował i sam sobie notował audiencje i różne zajęcia w zwyczajnym kalendarzu kieszonkowym. Nie przestał unikać spotkań towarzyskich i przedkładał zwykły czarny strój z koloratką nad sutannę kardynalską.

Jeśli chodzi o charakterystyczny dla arcybiskupa surowy styl, podobno, gdy w 2001 roku ogłoszono, że zostanie mianowany kardynałem, nie chciał kupować stroju adekwatnego do nowej funkcji w Kościele, lecz zamierzał po prostu przystosować ubiór swego poprzednika. Jak tylko dowiedział się, że niektórzy wierni zamierzają wybrać się do Rzymu na ceremonię wręczenia mu przez Jana Pawła II insygniów kardynalskich, poprosił, aby zamiast tego pieniądze przeznaczone na podróż oddali ubogim. Podobno podczas jednej z licznych wypraw arcybiskupa do slumsów Buenos Aires, na spotkaniu z setkami osób w parafii Matki Bożej z Caacupé, w dzielnicy Barracas, wstał pewien murarz i powiedział ze wzruszeniem: „Jestem z księdza dumny. Jak jechałem tu autobusem z kolegami, widziałem, że ksiądz jedzie z tyłu, jakby był jednym z nas. Mówiłem to im, ale mi nie wierzyli”. Bergoglio z miejsca podbił serca tych pokornych i cierpiących ludzi. „Czujemy, że ksiądz jest jednym z nas” – tłumaczyli.

Wiele osób pamięta też interwencję kardynała mającą na celu powstrzymanie represji w czasie zamieszek na Plaza de Mayo w Buenos Aires w grudniu 2001 roku. Bergoglio, który z okna siedziby arcybiskupów widział, jak policja rzuciła się na jakąś kobietę, chwycił za telefon i zadzwonił do ministra spraw wewnętrznych. Do telefonu podszedł jednak sekretarz do spraw bezpieczeństwa. Kardynał poprosił go, aby władze dostrzegały różnicę między działaczami powodującymi zamieszki a zwykłymi ludźmi domagającymi się zwrotu oszczędności zamrożonych w bankach.

We wspomnianym okresie Bergoglio zajmował coraz to wyższe pozycje w argentyńskiej hierarchii kościelnej, aż wreszcie w roku 2004 został wybrany na przewodniczącego Konferencji Episkopatu Argentyny (w 2007 roku wybrano go ponownie). Popierał linię umiarkowaną, dystansującą się od władz państwowych, otwarcie wyrażającą troskę o sprawy społeczne. Linia ta od pewnego już czasu dominowała w Kościele argentyńskim, o tradycjach konserwatywnych. Był to prąd mocno krytyczny wobec dominującego w latach dziewięćdziesiątych neoliberalizmu i wobec propozycji Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Zawsze sprzeciwiał się spłacaniu długu zewnętrznego kosztem ludzi najuboższych.

W wystąpieniach Bergoglia poprzedzających zapaść gospodarczą, do jakiej doszło w Argentynie na początku obecnego stulecia, łatwo wychwycić troskę o bliskie konsekwencje coraz trudniejszej sytuacji kraju.

Przesłania kierowane przezeń do wiernych w czasie ceremonii Tedeum4, odprawianych co roku 25 maja5 – ceremonii, które miały ogromny zasięg i stały się dla arcybiskupa świetną okazją do wychowywania rodaków do życia w społeczeństwie – były nadzwyczaj wymowne.

W 2000 roku na przykład, gdy Fernando de la Rúa zaledwie od pięciu miesięcy zajmował fotel prezydenta, kardynał powiedział: „Czasem się zastanawiam, czy nasze społeczeństwo w pewnych obszarach życia nie przypomina ponurego orszaku, czy nie staramy się przykryć naszych dążeń płytą nagrobną, jakbyśmy zmierzali ku jakiemuś nieuchronnemu przeznaczeniu, pełnemu spraw niewykonalnych, i czy nie zadowalamy się pozbawionymi nadziei złudzeniami. Trzeba pokornie uznać, że nasz ustrój znalazł się w ciemnym zaułku, w mroku nieufności i że niektóre obietnice i deklaracje przywodzą na myśl orszak pogrzebowy: wszyscy pocieszają krewnych, a nikt nie podnosi trumny ze zmarłym”.

Gdy minął najgorszy dla kraju okres, w czasie ceremonii Tedeum w 2003 roku, w obecności Nestora Kirchnera, który kilka godzin wcześniej przejął urząd prezydenta, kardynał Bergoglio wezwał rodaków do „wzięcia ojczyzny na swoje barki”, aby stała się wielkim krajem.

Homilia, którą wygłosił podczas Tedeum w następnym roku, przyniosła większe konsekwencje polityczne. Bergoglio zwrócił wtedy uwagę na to, że Argentyńczycy są „skłonni do nietolerancji”; skrytykował osoby, „które do tego stopnia odczuwają swoją centralną pozycję, że wykluczają wszystkich pozostałych, czują się do tego stopnia jasnowidzami, że stały się ślepe”, i ostrzegł, że „naśladowanie nienawiści i przemocy tyrana i zabójcy to najlepsza droga do stania się jego następcą”. Dzień później ówczesny rzecznik arcybiskupa, ksiądz Guillermo Marcó, sprecyzował, że cytowane słowa skierowane były do całego społeczeństwa, włącznie z rządem i samym Kościołem i że „jeśli ktoś czuje się nimi dotknięty, niech weźmie je sobie do serca”. Prezydent Kirchner poczuł się mocno urażony i od tamtej pory postanowił nie uczestniczyć w żadnym Tedeum odprawianym przez Bergoglia. Dokonując czynu bez precedensu w liczących sobie dwieście lat dziejach Argentyny, przeniósł obchody uroczystości dziękczynnej do stolic prowincji. Nie licząc przypadkowego spotkania – z okazji uczczenia pamięci pallotyńskich męczenników ostatniej dyktatury – już nigdy więcej Kirchner i Bergoglio nie widzieli się osobiście.

Kardynał natomiast stał się celem – szczególnie w okresie konklawe, gdy należał do grona największych papabili – nieprzerwanych ataków dziennikarzy, którzy oskarżali go o ciche wydanie dwóch jezuitów pracujących w slumsach oddziałowi marynarki wojennej do zadań specjalnych w czasie ostatniej dyktatury wojskowej, gdy był prowincjałem swego zgromadzenia w Argentynie. Autor oskarżenia twierdził też, że Bergoglio – w czasie, gdy pełnił wspomnianą funkcję – szukał sposobności do usunięcia z Towarzystwa Jezusowego wszystkich postępowców. Tymczasem inni obserwatorzy mają zupełnie przeciwne zdanie: że Bergoglio dzięki swym interwencjom zdołał uratować wspomnianym kapłanom życie, a także że udało mu się uchronić zgromadzenie zakonne przed poważnym kryzysem, efektem silnej ideologizacji tamtej epoki. „Był to dla Towarzystwa Jezusowego bardzo trudny moment, ale gdyby ktoś inny stał na jego czele, trudności byłyby jeszcze większe” – zauważył pewnego razu cieszący się dużym szacunkiem Ángel Centeno, dwukrotny sekretarz do spraw kultu.

Dla wielu przedstawicieli władzy, którzy często widują się z kardynałem, Bergoglio jest osobą stawiającą na osobiste spotkanie; ujmuje swym stosunkiem do innych i swymi wypowiedziami. Dla zwykłych ludzi, którzy w taki czy inny sposób wchodzą z nim w kontakt, to osoba prosta i ciepła, która drobnymi i mocnymi gestami okazuje innym szacunek. Dla tych zaś, którzy dobrze znają jego myśl religijną, jest kapłanem wytrwale zabiegającym o to, by Kościół wychodził ludziom naprzeciw z radosnym i pełnym zrozumienia przesłaniem; zakonnikiem obdarzonym głęboką intuicją, która skłoniła go do przywiezienia z Niemiec wizerunku tak zwanej Matki Bożej Rozwiązującej Węzły. Kult tego obrazu stał się ogromnie popularnym wyrazem ludowej pobożności w Buenos Aires. Wreszcie kardynał Bergoglio jest zarazem pasterzem szanującym ortodoksję doktrynalną i dyscyplinę kościelną, jak i wyznawcą nowoczesnej, ale głęboko duchowej koncepcji Kościoła i życia Ewangelią w dzisiejszym społeczeństwie, które niesie ze sobą wiele wyzwań.

Ale kim naprawdę jest ten potomek Włochów urodzony w Buenos Aires w 1936 roku, który ukończył szkołę średnią jako technik chemii i w wieku 21 lat postanowił odpowiedzieć na powołanie do życia konsekrowanego? Kim jest ten jezuita wyświęcony w wieku 33 lat, nauczyciel literatury i psychologii, magister teologii i filozofii władający kilkoma językami? Kim jest ten zakonnik, który uczył w Colegio de la Inmaculada Concepción w Santa Fe (1964-1965), był prowincjałem Towarzystwa Jezusowego w Argentynie (w latach 1973-1979, gdy miał zaledwie 36-43 lata) oraz rektorem Colegio Máximo w San Miguel (1980-1986)? Kim jest ten kapłan, który – z sześciomiesięczną przerwą w pierwszym roku, gdy pisał w Niemczech pracę doktorską na temat wybitnego teologa i filozofa katolickiego Romana Guardiniego, orędownika odnowy Kościoła mającej się zrealizować na II Soborze Watykańskim – był spowiednikiem wspólnoty zakonnej w Colegio del Salvador w Buenos Aires (1986- 1990)? Kim jest ten nauczyciel, który zapraszał na zajęcia Jorge Luisa Borgesa i dawał mu do przeczytania opowiadania swoich uczniów? Kim jest ów pasterz, przekonany, że trzeba przejść od Kościoła „porządkującego wiarę” do Kościoła „przekazującego i dającego wiarę”? Kim jest ten duchowny, który wychodząc ze skromnej pozycji, jaką zajmował w domu zakonnym jezuitów w Kordobie, w ciągu kilku zaledwie lat osiągnął urząd arcybiskupa Buenos Aires, kardynała, prymasa Argentyny i przewodniczącego episkopatu? Kim wreszcie jest ten Argentyńczyk o ascetycznym niemal stylu życia, który o mały włos nie został papieżem?6.

Wbrew powiedzeniu, które głosi, że trudno poznać myśli jezuity – i biorąc po uwagę pewną aurę tajemniczości otaczającą naszego bohatera – książka ta próbuje odpowiedzieć na wymienione powyżej pytania. Jej punktem wyjścia były przede wszystkim spotkania z kardynałem, które odbywały się przez ponad dwa lata w siedzibie arcybiskupów. Niełatwo było go do nich przekonać. „Wywiady nie są moją mocną stroną” – mawia. I rzeczywiście, w czasie pierwszego spotkania kardynał początkowo zgodził się tylko na opatrzenie komentarzem jego homilii i wystąpień. Gdy wreszcie wyraził zgodę na wywiad, nie stawiał żadnych warunków, choć, owszem, z pewnymi oporami mówił o sobie samym, co ścierało się z naszym zamiarem odkrycia jego najbardziej ludzkich stron i duchowej wielkości. Wszystkie spotkania kończyły się wątpliwościami kardynała co do użyteczności przedsięwzięcia: „Myślą państwo, że to, co powiedziałem, może się komuś przydać?”.

Przeprowadzając ten wywiad, nie mieliśmy ambicji wyczerpania tematów, które zostały w nim poruszone. Zamiarem naszym było raczej przybliżyć sposób myślenia pewnego wrażliwego, a zarazem stanowczego i wnikliwego człowieka, który stał się jedną z kluczowych postaci Kościoła. Odpowiedzi kardynała dotykają spraw kraju, w którym co jakiś czas powraca kryzys, spraw pełnego wyzwań Kościoła oraz społeczeństwa, które szuka, częstokroć nieświadomie, dróg zaspokojenia swego pragnienia transcendencji. Dotykają spraw kobiet i mężczyzn, którzy chcą odnaleźć sens życia, chcą kochać i być kochanymi, i osiągnąć szczęście. Jednym słowem, odpowiedzi te zapraszają, by myśleć ze wzrokiem skierowanym do góry.

[3] „Clarín” – największy dziennik ukazujący się w Argentynie.

[4] Nazwą tą w niektórych krajach Ameryki Łacińskiej określa się uroczystość dziękczynną sprawowaną z okazji świąt narodowych.

[5] Święto narodowe upamiętniające antyhiszpańskie powstanie z 1810 roku, które doprowadziło do proklamowania niepodległości Zjednoczonych Prowincji La Plata (1816 r.).

[6] Chodzi o konklawe w 2005 roku.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Babcia Rosa i płaszcz z kołnierzem z lisa

Było bardzo gorąco tamtego styczniowego poranka 1929 roku, gdy rodzina Bergoglio schodziła na ląd w porcie Buenos Aires. Jej przybycie nie pozostało niezauważone. Oto bowiem na czele grupy kroczyła elegancka kobieta w płaszczu z kołnierzem z lisa, niewątpliwie imponującym, ale całkiem nieodpowiednim w porze dusznego i wilgotnego argentyńskiego lata. Włożenie go nie było jednak po prostu ekstrawaganckim pomysłem jego właścicielki: w podszewce Rosa Bergoglio nosiła wszystko, co rodzina otrzymała ze sprzedaży dóbr posiadanych dotąd we Włoszech, a co miało się stać podstawą rozpoczęcia nowego życia w Argentynie. Prowadzone przed wyjazdem transakcje przeciągnęły się dłużej, niż się spodziewano, co prawdopodobnie uratowało całej rodzinie życie. Wszyscy bowiem mieli wykupione bilety na dużo wcześniejszy rejs z Genui na owianym później złą sławą statku Principessa Mafalda; rejs, który miał być jego ostatnim, gdyż statek uległ poważnemu uszkodzeniu (w kadłubie zrobiła się dziura) i zatonął u północnych wybrzeży Brazylii, pochłaniając setki istnień ludzkich. Rodzina Bergoglio zaokrętowała się ostatecznie na statek Giulio Cesare.

Przodkowie kardynała pochodzili z leżącego w północnej Italii Piemontu, z miasteczka Portacomaro. Zostawili za sobą kontynent, który nie uporał się jeszcze z ranami odniesionymi podczas pierwszej wojny światowej, a już zaczęto się poważnie obawiać kolejnego konfliktu zbrojnego. Zostawili za sobą Europę trapioną wieloma problemami ekonomicznymi. Przybywali zaś do kraju, któremu obce były tamte wojny i napięcia; kraju, który roztaczał przed przybyszami perspektywy niewyczerpanych – jak się zdawało – możliwości pracy, wyższych wynagrodzeń, powszechnego dostępu do edukacji i dużej mobilności społecznej. Innymi słowy, przybywali do kraju postępu i pokoju. W przeciwieństwie do większości imigrantów, którzy po przyjeździe zatrzymywali się najpierw w hotelu tuż obok portu o emblematycznej nazwie Hotel Imigrantów, rodzina Bergoglio kontynuowała podróż aż do stolicy prowincji Entre Ríos7, gdzie z niecierpliwością oczekiwali jej krewni.

Przeszłość rodziny, jej przybycie do Argentyny, wspomnienia dotyczące rodziców i okresu dzieciństwa stanowiły temat pierwszego naszego spotkania z kardynałem Bergogliem, które odbyło się w sali audiencyjnej pałacu arcybiskupów w Buenos Aires; stał się on zresztą scenerią wszystkich naszych kolejnych spotkań. Nie zdążyliśmy jeszcze zadać wszystkich pytań, a już kardynał dał się ponieść wspomnieniom: mówił o niedoszłym rejsie na parowcu Principessa Mafalda, o dotarciu rodziny do portu – był tam też przyszły ojciec kardynała; miał wtedy 24 lata – o epizodzie z babcią ubraną w płaszcz z kołnierzem z lisa i o pierwszym okresie życia w stolicy prowincji Entre Ríos.

Dlaczego rodzina Księdza Kardynała wyemigrowała do Argentyny?

Trzej bracia mojego dziadka byli w tym kraju od 1922 roku. Założyli w Paraná firmę świadczącą usługi posadzkarskie, wybudowali czteropiętrowy pałac Bergoglio. Był to pierwszy w mieście dom z windą. Miał bardzo ładną kopułę, podobną do tej, która zdobi wieżyczkę kawiarni El Molino w Buenos Aires; później ją usunięto. Na każdym piętrze mieszkał jeden z braci dziadka. Gdy w 1932 roku przyszedł kryzys, bracia stracili cały majątek, musieli sprzedać nawet tamtą rodzinną kopułę. Jeden z nich, prezes firmy, zmarł już wcześniej na raka, drugi zaczął wszystko od początku i po pewnym czasie stanął na nogi, najmłodszy wyjechał do Brazylii. Dziadek natomiast wziął pożyczkę w wysokości 2000 pesos i kupił sklep spożywczy. Mój ojciec, który był księgowym i pracował w firmie posadzkarskiej w administracji, pomagał mu wtedy, roznosząc produkty w koszyku. Robił to do czasu, gdy zdobył posadę w innej firmie. Zaczęli wszystko od nowa z taką samą naturalnością, z jaką tu przybyli. Sądzę, że dowodzi to wewnętrznej siły, która cechuje nasz ród.

We Włoszech źle im się wiodło?

Nie, wcale nie. Dziadkowie byli właścicielami kawiarni. Ale chcieli tu przyjechać, żeby złączyć się z resztą rodziny. Dziadek miał pięcioro rodzeństwa, we Włoszech zostało dwoje, brat i siostra.