Jestem Kazu - Kazutaka Sasaki - ebook

Jestem Kazu ebook

Kazutaka Sasaki

0,0
15,36 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jest rok 2011. Kazu jest 19-letnim Japończykiem. Decyzję o przyjeździe do Polski podejmuje spontanicznie – ot, zobaczył ją na mapie. Przed przyjazdem swoją wiedzę na temat naszego kraju czerpie głównie z filmików w internecie, więc na miejscu czeka go masa niespodzianek, począwszy od języka (i to nie tylko polskiego!), poprzez korzystanie ze sklepów, na kuchni skończywszy.

Cztery lata później przyjeżdża znów, tym razem lepiej przygotowany – zna już język, ma kilku przyjaciół i porządną bazę noclegową. Ale czy to wystarczy, by uniknąć szoku kulturowego?

Przezabawna opowieść, z której każdy dowie się ciekawych rzeczy o Japończykach, ale i o Polakach, a nade wszystko – uśmieje się do łez!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 245

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ilustracja ‌na ‌okładce:

© Beer5020/Shutterstock

Ilustracje ‌w książce:

© Karasu Fukazawa/Shutterstock

Opracowanie ‌graficzne ‌i elektroniczne:

Krzysztof Wosiński

Copyright © ‌for Polish ‌edition ‌by Kazutaka ‌Sasaki

© ‌for ‌Polish edition ‌by ‌Wydawnictwo Kirin

Wydawca, sprzedaż hurtowa ‌i ‌wysyłkowa:

Wydawnictwo ‌Kirin

tel. 51 ‌636-78-55

www.kirin.pl

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa:

www.sklep.kirin.pl

www.ksiegarniajaponska.pl

Wydanie I ‌elektroniczne

Bydgoszcz 2018

ISBN ‌978-83-62945-72-6

Agacie i Joannie

z podziękowaniem

za ‌pomoc przy ‌korekcie

tej ‌książki

Zawsze ‌jest blisko naas ‌♪ ‌… Z nią życie jest ‌łatwiejsze ♪… ‌Codzienniee… niskie ceny!– Czasem ‌nucę tę piosenkę w sklepie.

Kiedy ‌ktoś ‌mówi, ‌że ugotuje ‌dla mnie pierogi, pytam: ‌jakie? ‌Z mięsem? Z truskawkami?

Gdy jestem ‌na domówce, a na stole ‌nie ma wódki, ‌odruchowo otwieram szafkę.

Nawet ‌po tym, jak wróciłem ‌do ‌Japonii, brakowało ‌mi czegoś.

Już takim ‌jestem człowiekiem, chociaż jestem ‌Japończykiem. A pomyśleć, że jeszcze ‌kilka lat temu ‌w ogóle ‌nie słyszałem o Polsce! ‌Co mi się stało?

Część ‌I

Na głęboką wodę

I

Był ‌dwudziesty ‌września 2011 ‌roku, ‌a ja miałem dziewiętnaście ‌lat. ‌Trzy ‌dni ‌wcześniej przyjechałem ‌do Berlina, kończąc ‌moją dwumiesięczną podróż po ‌Europie. ‌Zwiedziłem Hiszpanię, ‌Wielką ‌Brytanię ‌i Niemcy. Właściwie ‌nie miałem żadnego szczególnego ‌celu, po prostu interesowałem ‌się innymi ‌kulturami – i tym ‌sposobem znalazłem się ‌po drugiej stronie globu. ‌

Moje wspomnienia z tamtych ‌podróży? Kiedyś w Hiszpanii jechałem ‌autostopem autostradą. Kiedy ‌wysiadłem na parkingu i szukałem ‌kolejnego samochodu, podeszli do ‌mnie ‌jacyś dwaj młodzi ludzie. Dziwne wyglądali, ale śmiesznie się z nimi rozmawiało. Innym razem czekałem na autobus. Podjechał wreszcie, zatrzymał się, ale drzwi się nie otworzyły. On stał, ja stałem, aż wreszcie on ruszył i odjechał. Z kolei w Anglii zauważyłem, że pozostali mieszkańcy hostelu, w którym się zatrzymywałem, wieszają swoje mokre ubrania na białej, metalowej skrzynce. Pomyślałem wtedy: „Ach, więc tak robią Anglicy. Ale czy to naprawdę sprawi, że ich ubrania wyschną?”.

Ot, takie drobiazgi przykuły wtedy moją uwagę i nie były aż tak istotne w czasie moich podróży po Europie.

Wróćmy jednak do mojego pobytu w Berlinie. Zatrzymałem się wtedy w ośmioosobowym pokoju. Mieszkał tam oprócz mnie jeszcze jeden Japończyk, więc razem gotowaliśmy, piliśmy piwo i jedliśmy kiełbasę jak zwyczajni turyści. Poprzedniego dnia kiedy wróciłem do pokoju, odkryłem, że mój portfel jest pusty. Tak, ktoś mi ukradł pieniądze. Żałowałem, że zostawiłem plecak na łóżku. Szczęście w nieszczęściu nie ukradł tak dużo, więc poddałem się i ich już nie szukałem. Zacząłem natomiast zastanawiać się, który z krajów wybiorę za cel mojej kolejnej podróży. Interesowałem się Ameryką Południową, więc kupiłem bilet do Gwatemali, leżącej obok Meksyku. Do wyjazdu miałem jeszcze trzy tygodnie, a zatem dysponowałem sporą ilością czasu i nie miałem pojęcia, jak go wykorzystać.

„Dobra, zapytam wujka Google’a o mapę Berlina” – pomyślałem. Kiedy pomniejszyłem skalę – ta-daaaam! – na mapie pojawił się inny kraj: POLSKA.

– Pōrando… – mruknąłem (tak po japońsku wymawia się nazwę Polski). – Aaa, więc to tutaj leży ten kraj…

Przepraszam was, Polacy, ale nie wiedziałem, gdzie leży Polska, chociaż byłem w Berlinie! Co za wstyd, powinienem popełnić seppuku, ale ostatecznie zdecydowałem się zobaczyć ten kraj i przez to zacząłem się nim bardziej interesować.

– Youtube, Youtube, Pōrando, klik! O, są filmiki! Dobra, który jest ciekawy… – wybrałem znany japoński program telewizyjny i kliknąłem.

Treścią tego filmiku byli studenci uczący się o Japonii na uniwersytecie w Poznaniu. Pokazywał on, jacy ludzie się tam uczą i jak żyją. Po zajęciach jedna ze studentek zaprowadziła kamerzystę-Japończyka do knajpy i jedli… no, jakieś polskie jedzenie.

– Ale fajni studenci, ha, ha! W dodatku Poznań jest niedaleko!

Z miejsca postanowiłem jechać do Poznania, by jeść kartofle, tej! Nie, nie, to znaczy, by pójść na uniwersytet oczywiście. Prócz tego, co sprawdziłem w internecie, nie wiedziałem o Polsce nic. Ale przecież jak pojadę, to zobaczę jaki jest ten kraj – tak sobie myślałem.

I następnego dnia już się pakowałem.

– O, Kazu, wyjeżdżasz? No to spotkajmy się kiedyś w Japonii! – powiedział mój kolega-Japończyk, leżąc na łóżku.

– Dzięki za wszystko, spotkajmy się w Berlinie za trzy tygodnie – odparłem.

– Za trzy tygodnie to chyba będę w Anglii – uśmiechnął się.

– Dobra, idę! Nie mam czasu! – rzuciłem do niego w pośpiechu.

– Uważaj na siebie!

Droga na dworzec była łatwa. Wystarczyło iść prosto, prosto i prosto.

– One ticket to Poznań, please.

Oczywiście ponieważ ktoś ukradł mi gotówkę, musiałem zapłacić kartą, a niestety nie mogłem nią pobierać pieniędzy z bankomatu. Pomyślałem jednak, że może nawet lepiej nie mieć dużo pieniędzy; wystarczy karta i trochę gotówki.

Kiedy wszedłem na peron, mój pociąg już czekał. Sprawdziłem numer na bilecie i zająłem swoje miejsce w przedziale. Siedzieli w nim dwaj starsi mężczyźni i rozmawiali.

„Po jakiemu oni gadają? Po rosyjsku?” – Brzmienie tego języka wydawało mi się bardzo dziwne. Czułem się, jakbym przeniósł się do świata magii!

Pociąg wkrótce opuścił peron; na początku jechał wolno. Popatrzyłem przez okno, ale nie minęło dwadzieścia minut, a jedyne, co było przez nie widać, to las… las… las… las…

„Gdzie ja w ogóle jadę?!” – pomyślałem z lekką paniką.

Poszedłem do toalety. Żeby ją znaleźć, musiałem przewędrować przez długi korytarz. Czasem rozmawiam z Polakami, którzy podróżowali po Japonii i wszyscy oni twierdzą, że już pierwszego dnia zaskoczył ich widok toalety. Według nich japońska toaleta jest po prostu SUPER. Jeden z moich kolegów wyraził nawet opinię, że wygląda jak kabina pilota! Ja też w pierwszym dniu mojej podróży do Polski byłem zaskoczony jakością toalety w pociągu. Dlaczego? Może lepiej nie będę podawał szczegółów…

Stuk-stuk, stuk-stuk…

Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej. Teraz przez okno nie widziałem już nic, czasem tylko światła wiejskich domów.

Psssh! – pociąg wjechał na jakąś stację. Dwóch starszych panów wstało i zaczęło zbierać się do wyjścia. Na pożegnanie rzucili mi:

– Good bye!

– Poznań? – spytałem ich w popłochu.

– No, Poznań is the next station – uspokoili mnie.

Pociąg jechał dalej, zatrzymując się chyba gdzieś na wsi. Po dwudziestu minutach dojechałem w końcu na kolejną stację i zobaczyłem tablicę z nazwą miasta: POZNAŃ.

– O-ho! Dojechałem. To jest Polska…

Kiedy wysiadłem z pociągu, było coś koło dwudziestej. Byłem trochę zaskoczony, bo na ulicach nie było ruchu, a oświetlenie okazało się słabsze niż w Berlinie. Musicie pamiętać, że w tamtym okresie nowy poznański dworzec jeszcze nie istniał. Chodziłem schodami starego dworca w dół i w górę. W środku były sklepy, knajpy i wiele innych, nieznanych mi lokali. Stanąłem przed jednym z nich.

– „K.A.N.T.O.R”? Co to jest? Aha, to jest „Exchange”! Ciekawe jaki jest kurs jena, jak zawsze zły na dworcu? – zastanawiałem się. – Zaraz… Co to jest? Polska – „Z.Ł.O.T.Y” ? Nie euro? W Polsce walutą jest złoty? – zdębiałem.

Byłem zły na siebie, że za jedyne źródło informacji o tym kraju posłużył mi Youtube. Ależ byłem głupi! Powinienem był też sprawdzić ciocię Wikipedię! Nie było wyjścia, musiałem wymienić euro na polską złotówkę.

Znalazłem się w nowym, nieznanym mi miejscu. Próbowałem się z nim oswoić, poznać je, ale prawdę mówiąc, sporo się nabiegałem, załatwiając to czy tamto i zacząłem trochę się bać! Byłem zaskoczony, bo nie było ludzi i było ciemniej niż w innych europejskich miastach, które widziałem wcześniej. Pomyślałem, że jeżeli będę potrzebował pomocy, udam się do hotelu i zapytam recepcjonistki.

– Zarezerwowałem ten hostel, nazywam się Sasaki.

– Okay, proszę czekać. Hmm… nie dokonał pan rezerwacji.

– Naprawdę? – pokazałem recepcjonistce papier, na którym zapisałem nazwę hostelu.

– To nie jest nasz hostel, pokażę panu, gdzie leży pański. – Kobieta pokazała mi mapę na ekranie komputera. Mój hostel był blisko.

– Okay, thank you, bye bye!

Łatwo znalazłem właściwy budynek, wystarczyło skręcić za róg i iść kolejne pięć minut, jednak to, czego szukałem, nie wyglądało jak hostel, a raczej jak normalne mieszkanie. Jeszcze raz sprawdziłem adres, który tamta recepcjonistka mi zapisała. Byłem pewien, że to tutaj.

Nacisnąłem guzik domofonu. Odebrała jakaś kobieta.

– Cześć, dokonałem dziś rezerwacji. Jestem Japończykiem – zacząłem jak zwykle po angielsku.

– W porządku, wejdź proszę.

Bzzz!

Drzwi się otworzyły, a ja wszedłem po schodach na górę, gdzie zobaczyłem mały szyld z nazwą hostelu. Miejsce wydawało się zupełnie wyludnione. Było cicho i głucho… Zanim nacisnąłem klamkę, ktoś zawołał do mnie z góry.

– Cześć, dzisiaj się tutaj zatrzymujesz, tak?

Kobieta kompletnie mnie zaskoczyła, ponieważ nie spodziewałem się, że to właśnie ona jest recepcjonistką.

– Oh, yes.

Zrobiłem krok w tył. Weszliśmy do środka, pokazała mi mój pokój, łazienkę, lodówkę.

– Kiedy będziesz wychodził jutro, wrzuć po prostu klucz do skrzynki.

– O której godzinie muszę wyjść?

– Nie wiem, kiedy chcesz, ha, ha!

– Oh… okay! – odparłem. Nigdy dotąd nie widziałem takiego hostelu!

– Mogę zapłacić kartą?

– Nie, tylko gotówką, przykro mi.

Zapłaciłem gotówką, chociaż w portfelu nie miałem już za dużo pieniędzy. Kobieta pożegnała się ze mną i wróciła do swojego mieszkania. Chyba mieszkała na górze.

Kuchnia była wspólna, a w całym hostelu byłem tylko ja. W zasadzie lepiej byłoby mówić o tym miejscu „mieszkanie” niż „hostel”. Były tam trzy pokoje.

– Więc tak wygląda polskie mieszkanie… Aha… – mruknąłem.

Z fascynacją pstrykałem zdjęcia na dowód, że tu byłem. Sprawdziłem łazienkę. (Kiedy zatrzymujecie się w hotelu, na pewno też w pierwszej kolejności zaglądacie do łazienki, prawda?) Nagle usłyszałem jakieś hałasy i do hostelu weszły dwie osoby.

– Hi! Where are you from? – zapytali moi nowi towarzysze.

– I’m from Japan – odpowiedziałem.

– Oooh, Japan! @&%$@@)$)@@!! – mówili coś dalej, a ja nie rozumiałem ani słowa. Ogarnąłem tylko tyle, że byli czymś podekscytowani. Bez wątpienia zrobiło na nich wrażenie moje pochodzenie. Byli parą, wyglądali na około trzydzieści lat. Trochę mówili po angielsku.

– By the way, can you speak Polish? – spytali.

– Polish? What is it?

– Polish is… Polish language, ha, ha!

Znowu przepraszam was, Polacy. Nie wiedziałem, że istnieje na tym świecie coś takiego, jak język polski… Teraz czuję, że piszę tę książkę po to, żeby was przeprosić. Myślałem, że w Polsce mówi się po rosyjsku albo po niemiecku! Naprawdę powinienem był sprawdzić wcześniej Wikipedię…

Tymczasem rozmawiałem dalej z moimi nowymi znajomymi.

– Dopiero przyjechałem do Polski. Jestem tu pierwszy raz.

– O, fajnie! Wybierasz się do Warszawy?

– Nie wiem, nie mam nawet pojęcia, gdzie ona leży. Przy okazji, dlaczego zatrzymujecie się w tym hostelu?

Opowiedzieli mi, że dotarli za późno na lotnisko i nie mogli już wejść na pokład samolotu. Mimo tej przykrej sytuacji, która ich spotkała, śmiali się z niej. Pomyślałem wtedy, że Polacy muszą być bardziej zahartowani niż samuraje.

Powoli zaczął doskwierać mi głód; od wyjazdu z Berlina nic nie jadłem. Przypomniałem sobie, że chyba mam w plecaku makaron… Tak, był tam. Nalałem do garnka wody z kranu i postawiłem na kuchence, żeby ją podgrzać, ale… palnik nie działał.

– Nie masz zapałek? – zdziwiła się dziewczyna.

– Hę? Nie mam, ale co to ma do rzeczy?

Śmiejąc się, zapaliła zapałkę i pokazała mi, jak się włącza kuchenkę gazową. Nigdy nie widziałem czegoś takiego!

Nowo poznana para miała ze sobą piwo; usiedliśmy i piliśmy razem. Byli pierwszymi Polakami, jakich poznałem. Zaraz, pierwszymi? Ojezu, nie! Przypomniałem sobie, że przecież wcześniej też spotkałem Polaków: ci dwaj młodzi ludzie, którzy zaczepili mnie gdzieś na parkingu przy autostradzie w Hiszpanii, mówili:

– Jesteśmy z Polski!

No tak, oni byli Polakami! Powiedzieli, że dotarli z Polski do Hiszpanii, podróżując wyłącznie autostopem. Wyglądali jak hippisi i mieli butelki z alkoholem. Pamiętam, jak pomyślałem, że widocznie tacy są ludzie, którzy mieszkają w Polsce. Zaczęli pić w lesie obok autostrady i zaprosili mnie do siebie, ale ja miałem inne plany i chciałem jechać dalej. Poza tym… trochę się bałem z nimi pić. (Teraz zastanawiam się, co oni porabiają, jak żyją… Naprawdę jestem tego ciekaw. Dziś chciałbym się z nimi napić w jakimś polskim barze.) W końcu wsiadłem do samochodu, bo ledwo udało mi się złapać autostop, i ruszyłem w swoją stronę. Kiedy po jakichś dziesięciu sekundach odwróciłem się, zobaczyłem przez okno tych dwóch Polaków z policjantami… Mój kierowca się z nich śmiał, więc mu powiedziałem:

– Oni są moimi kolegami!

– Twoimi kolegami?! Może powinienem się zatrzymać i ich zabrać?

– Hę? Nie, nie, jedź, proszę!

– Ale to twoi koledzy, nie?

– Nie przejmuj się, proszę. Oni są silni. Jedźmy!

Napisałem, że chciałbym się z nimi napić w Polsce, ale wydaje mi się, że dziś trudno byłoby zrealizować to marzenie. Mam wielką nadzieję, że nie trafili do więzienia.

W każdym razie to właśnie byli pierwsi prawdziwi Polacy, jakich poznałem. Teraz, w poznańskim hostelu, rozmawiałem dużo z drugą parą moich polskich znajomych.

– So you guys speak Polish?

– Yeees, we speak Polish! Cześć, cześć!

– What does it mean?? Cze…?

– Cześć! It means “Hi”, ha, ha!

– Oh, cześć!

– Good morning is „dzień dobry”, good bye is „do widzenia”, and this is piwo, this is kiełbasa! – pokazywali palcem na jedzenie, rozkręcając się coraz bardziej.

– Kiełbasa – sausage? Piwo – beer?

– Tak, dobrze, szybko uczysz się polskiego!

Rozmawialiśmy dużo, aż do północy, kiedy poczułem zmęczenie. Chciałem z nimi rozmawiać dłużej, ale musiałem odpocząć.

– Dobranoc – pożegnałem ich po polsku. Byłem tak zmęczony, że wiedziałem, iż od razu zasnę.

– Good night! – odpowiedzieli po angielsku. W łóżku powtarzałem słowa, których mnie nauczyli: „cześć” „kiełbasa” i… hmm, jak powiedzieć „good morning”…?

Następnego dnia obudziłem się późno. Pary, którą poznałem poprzedniego dnia, już nie było. Chciałem zmienić hostel. Ten nie był zły, ale brakowało w nim śniadań. Darmowe śniadanie to dla mnie jak promocja coca-coli, za jedną płacę, a drugą mam za darmo. Postanowiłem poszukać w internecie nowego hostelu. Natrafiłem na następującą ofertę:

„Śniadanie za mniej niż 50 złotych”

Spośród kliku hoteli, które znalazłem, wybrałem jeden. Znajdował się obok centrum i też wyglądał jak mieszkanie. Nie rzucał się za bardzo w oczy. Spakowałem się i wrzuciłem klucz do skrzynki.

Tamtego dnia po raz pierwszy w końcu zobaczyłem kraj, do którego przyjechałem, bo poprzedniego tylko biegałem po nocy i nic nie widziałem. Co czułem, idąc po raz pierwszy polską ulicą? Co zauważałem? Hmm… Barokowe budynki… Kobiety noszące kozaki… Czas płynący powoli… Nie umiem tego wytłumaczyć.

Udałem się do nowego hostelu, który znajdował się na czwartym piętrze. Na dole drzwi były otwarte, więc z moim wielkim plecakiem na plecach wdrapałem się po schodach na górę.

– Hi – przywitała mnie po angielsku uśmiechnięta recepcjonistka. Wyglądała na około trzydzieści lat.

– Dopiero co zarezerwowałem ten hostel.

– Okay, poproszę paszport – oglądała moje dokumenty z taką miną, jakby znalazła na półce w sklepie jakiś dziwny towar.

– Mogę zapłacić kartą?

– Tak, oczywiście.

Pokazała mi pokój i łazienkę.

– Okay, dziękuję – odparłem tym razem po polsku.

– Znasz polski? – rozpromieniła się jak człowiek, który patrzy na swojego bobasa stawiającego pierwsze kroki.

– Nie, tylko to jedno słowo, i jeszcze „kiełbasa”.

– Kiełbasa?? Lubisz kiełbasę?

– Po prostu moi koledzy ją lubią.

– Już masz kolegów w Polsce? – zdziwiła się jeszcze bardziej.

– Kolegów? Tak, tak.

– Ha, ha, miłego dnia!

– Dziękuję.

Leżałem na łóżku. Moim głównym celem był udział w lekcjach języka japońskiego tu, w Poznaniu, więc poszukałem na smartfonie strony internetowej uniwersytetu. Nie miałem laptopa; nie kupiłem go, bo uznałem, że jest za ciężki i będzie mi przeszkadzał. Na stronie znalazłem kontakt do nauczycieli, więc napisałem po japońsku wiadomość (w bardzo grzecznym tonie) z zapytaniem, czy mógłbym uczestniczyć w zajęciach. Chyba jeszcze nigdy nie pisałem tak grzecznie! Pozostało mi czekać na odpowiedź.

Mój pokój był sześcioosobowy. Oprócz mnie mieszkały w nim dwie Hiszpanki. Oczywiście rozmawiałem z nimi.

– Cześć, jesteście z Hiszpanii, tak? – zapytałem po hiszpańsku.

– No tak, znasz hiszpański? – zdziwiły się.

– Nieee, trochę. – Znałem tylko kilka słów.

– Dlaczego jesteś w Polsce? Jesteś studentem? – zagadnęły mnie znów, już po angielsku.

– Po prostu podróżuję. Kiedy byłem w Hiszpanii, poszedłem do McDonalda, żeby skorzystać z wi-fi. Podszedł do mnie wtedy jakiś starszy człowiek i zapytał, czy znam angielski. Odpowiedziałem, że tak. Pokazał mi na laptopie artykuł po angielsku i zapytał, czy mogę go przetłumaczyć. Musiałem przetłumaczyć go na hiszpański, ha, ha!

– Wow, i co, umiałeś to przetłumaczyć??

– Nie, użyłem tłumacza Google i po prostu kopiowałem słowa po angielsku na jego laptopie.

– Ha, ha, to było dziwne!

– I kiedy byłem na autostradzie obok Barcelony, spotkałem… Nie, oni nie byli Hiszpanami, nieważne… – przerwałem, bo zauważyłem, że dziewczyny dziwnie na mnie patrzą.

Okazało się, że są studentkami z Torunia i korzystając z wakacji, podróżują po kraju. Patrząc wstecz stwierdzam, że w Polsce jest chyba dużo Hiszpanów.

Szybko zrobiłem się głodny, a kiedy jestem głodny, nie jestem sobą. Tamtego dnia jeszcze nic nie jadłem.

– Adios, idę do sklepu!

– Adios!

Zszedłem na dół i wyszedłem na ulicę. Nie rozumiałem nic, co mówili ludzie dookoła. Widziałem szyldy, ale żadnego nie umiałem rozszyfrować (no dobra, oprócz tego z napisem „Sexshop”). Zauważyłem, że w jakimś budynku ktoś obcina komuś włosy, więc zorientowałem się, że to fryzjer. Następnie dostrzegłem jakiś duży, żółty sklep. Przyciągnął moją uwagę i zaintrygował mnie, postanowiłem więc wejść do środka.

Nie potrafiłem zorientować się jeszcze w asortymencie, więc wziąłem bułki, gotowe sałatki i makaron. Ponieważ w hostelu był ketchup, uznałem, że z tym zestawem jakoś dam sobie radę – szkoda tylko, że nie znalazłem snickersów. Ustawiłem się w kolejce.

Kasjerki pracowały w pozycji siedzącej, do czego zdążyłem się już przyzwyczaić. Kiedy przyleciałem do Hiszpanii, też oczywiście robiłem zakupy. Gdy po raz pierwszy poszedłem do sklepu, nie było tam ruchu. Wziąłem bułki, dżem i parę innych rzeczy, po czym ruszyłem w stronę kasy. Wszystkie były jednak nieczynne… Tak mi się przynajmniej wydawało. Wtedy jakaś starsza kobieta wyminęła mnie w drodze do kasy i zaczęła układać na taśmie swoje zakupy. Kasjerki po prostu siedziały – dlatego myślałem, że kasy są nieczynne! W Japonii kasjerki pracują na stojąco. To, że w innych krajach może być inaczej, było dla mnie sporym szokiem. Teraz jednak, po trzech miesiącach spotykania się z takim widokiem, przyzwyczaiłem się.

Przyszła moja kolej. Ułożyłem towary na taśmie, trochę poczekałem, po czym jak zawsze podałem kartę.

– (&^!!#^&&*()&&*())(( – kasjerka zwróciła się do mnie po polsku, a ja oczywiście nie zrozumiałem ani słowa – $(@(%(@$)@*% – pokazała kartę palcem. No tak, szybko ogarnąłem, o co jej chodziło. Niestety, nie można było płacić kartą, jedynie gotówką. W portfelu niewiele już mi zostało.

W drodze do hostelu ogarnęła mnie wątpliwość: czy w Polsce w ogóle nie można płacić kartą?

Kiedy wróciłem, okazało się, że dwie Hiszpanki już gdzieś wyszły. Położyłem się na łóżku i sprawdziłem maila. Dostałem wiadomość od wykładowczyni z uniwersytetu; ona też napisała do mnie w bardzo grzecznej formie:

Chciałby Pan odwiedzić nasz uniwersytet, tak? Proszę sprawdzić jak do nas dotrzeć, będzie pan mógł porozmawiać ze studentami. Numer naszej sali to 139. Może Pan nas odwiedzić. Pojutrze, czyli dwudziestego szóstego, zaczynamy nowy semestr. Proszę przyjść w październiku. Pozdrawiam.

Był dwudziesty czwarty września, czyli do października miałem sześć dni, ale pierwszego i drugiego wypadał weekend, więc został mi ponad tydzień. Hmm, dobra, co mam robić? Mój wcześniejszy plan był taki, że przyjdę na uniwersytet i potem zobaczę co dalej. Nie sprawdziłem jednak dat, a poza tym miałem oszczędzać pieniądze.

Jeszcze raz poszukałem nowego hostelu, chciałem coś zmienić. (Kiedy teraz o tym myślę, to szkoda, że nie wykorzystałem okazji, żeby pojechać do innego, pobliskiego miasta.) Wyszukiwarka wskazała mi kilkanaście hoteli. Ucieszyłem się, że w Poznaniu są takie piękne hotele ze śniadaniem – ale fajne miasto! Ale zaraz potem się rozczarowałem: zapomniałem kliknąć na cenę!

„Śniadanie za mniej niż 50 złotych”

Na szczęście po zawężeniu kryterium cenowego nadal miałem do wyboru jeszcze kilka hoteli w centrum. Jeden z nich wyglądał jak nowoczesny hostel, nie jak mieszkanie, tylko był trochę droższy. Zarezerwowałem go i pożegnałem się z recepcjonistką.

– Do widzenia! – powiedziałem, oddając klucz.

– O, już wyjeżdżasz? A dokąd?

– Do kolejnego hostelu.

– Może do Warszawy?

– Nie, nie, w Poznaniu.

Zerknęła na mnie dwa razy, jakby jej bobas powiedział właśnie coś wielce niestosownego.

Krążyłem po mieście jedynie przez pięć minut. Pokój niestety znowu znajdował się na czwartym piętrze, ale do tego zdążyłem się już przyzwyczaić. On też z zewnątrz wyglądał jak mieszkanie, ale w środku odnalazłem zupełnie inny świat. Jak to wyjaśnić? Urządzony był w metalu, a nie w drewnie!

– Dzień dobry – przywitałem się po polsku.

– Znasz polski? – recepcjonistka wyglądała na dwadzieścia pięć lat. Wydawało mi się, że chyba nie ma nic do roboty.

– Nie, nie znam. No dobra, troszeczkę. Zarezerwowałem ten hostel – odpowiedziałem już po angielsku i podałem paszport.

– Jesteś Japończykiem? Na dzisiaj? – sprawdziła laptopa, na przemian zerkając na ekran i na mój paszport. – Aha, to ty. Dokonałeś rezerwacji jakieś dwadzieścia minut temu. Okay, śniadanie jest między siódmą a dziewiątą.

Mój pokój był czteroosobowy, czysty, a w dodatku byłem w nim sam. Jak zwykle poszedłem od razu do łazienki, żeby się umyć.

Łazienka była wspólna. Kabin było sześć i wszystkie były bardzo czyste, leciała ciepła woda, więc nie miałem na co narzekać. Po kąpieli wytarłem się ręcznikiem, włożyłem świeże ubranie i wróciłem do pokoju.

– Oh, hi! – powitał mnie w środku jakiś mężczyzna w samych bokserkach. Okazało się, że jednak oprócz mnie ktoś jeszcze będzie mieszkał w tym samym pokoju. Ale to dobrze, ponieważ to dobra droga do nawiązania nowych przyjaźni.

– Cześć, skąd jesteś? – zapytał mnie po angielsku. – Ja jestem z Polski, a ty?

– Jestem z Japonii – odpowiedziałem.

– Oh, Japan!

Nieznajomy wyglądał na trzydzieści, może czterdzieści lat. Nagle zaczął szukać gorączkowo czegoś w swoim plecaku.

– Pracuję tu – pokazał mi wizytówkę, szeroko uśmiechając. Pierwszy raz dostałem wizytówkę od kogoś, kto nie był związany z moim miejscem pracy, ale ta konkretna mnie zafascynowała.

– To jest japońskie pismo, tak?

Znalazłem dwa japońskie znaki, nazwę firmy.

– Pracuję tutaj, w japońskiej firmie, ha, ha! – odpowiedział mężczyzna takim tonem, jakby rozmawiał ze swoim słodkim dzieckiem.

Potem pokazał mi jakąś instrukcję i wyjaśnił, nad jakim projektem będzie pracował w tej firmie w przyszłości. (Nie pytajcie mnie, nie wiem dlaczego, ha, ha!)

– Przy okazji, dlaczego jesteś w Polsce? – zapytał.

– Po prostu chcę pójść na uniwersytet.

– Aha, będziesz studiował w Polsce? Fajnie!

– Ach, nie będę studiował, po prostu pójdę na uniwersytet… A zresztą nieważne. Idziemy gdzieś?

Poszedłem z nim do chińskiej knajpy. Jego towarzystwo bardzo mi odpowiadało, był wesoły i otwarty. Rozmawialiśmy tak, jakby to była nasza pierwsza randka, ha, ha! Po dwóch godzinach wróciliśmy do hostelu. On od razu zasnął, a ja niedługo po nim.

Następnego dnia obudziłem się około siódmej trzydzieści; mój współlokator jeszcze spał. Umyłem twarz i poszedłem do kuchni na śniadanie.

– Wow… ale fajne… – pomyślałem.

Wzruszyłem się tak, jakbym oglądał superseksowną kobietę, chociaż miałem przed sobą tylko śniadanie. W mojej dotychczasowej podróży wybierałem tanie hostele, więc jeśli w ogóle dostawałem śniadanie, to był to przeważnie tylko chleb z dżemem albo płatki kukurydziane z mlekiem. Ale w tym hostelu było mleko, kawa, herbata, chleb, płatki kukurydziane, szynka, warzywa i jakaś mała religijna dekoracja. Czyżbym wczoraj zarezerwował Hilton?! Szczerze mówiąc, w tym właśnie momencie odniosłem naprawdę dobre wrażenie o Polsce. Byłem mile zaskoczony różnicą pomiędzy dworcem a tym śniadaniem. To było tak, jakbyś spotkał gangstera, a on okazał się przyjazny, wrażliwy i na dodatek miał w domu małe kotki!

– Mogę jeść co chcę?? – zapytałem dla pewności.

– Ha, ha, ha, oczywiście!

Wziąłem chleb. Był też toster, fantastycznie! Szynka, warzywa – ale fajnie! Usiadłem i zacząłem jeść z radością. Oprócz mnie w kuchni był jeszcze jeden gość. Przyszła też recepcjonistka i zaczęła smażyć coś na patelni.

„No tak, ona też pewnie jest głodna” – pomyślałem, zajadając dalej i sięgając po kolejną kromkę chleba. Zerkałem przy tym na telewizor, chociaż nic nie rozumiałem. Leciał akurat program, w którym ktoś prowadził fitness. Polacy od rana oglądają fitness, a może nawet ćwiczą? Co za silna mentalność!

Tymczasem recepcjonistka skończyła gotować, ułożyła jedzenie na dużym talerzu obok warzyw i wyszła.

„Jak to: wyszła?!”

Mężczyzna, który był ze mną na stołówce, podszedł do talerza i nałożył sobie świeżo przygotowaną potrawę.

„Ojezu, to dla klientów!?” – od razu też poszedłem po to jedzenie, tę „jajecznicę”. Była bardzo pyszna, superpyszna. Jak to możliwe, żeby zrobić tak puszystą jajecznicę? Wyglądała jak skóra małego dziecka! Kiedy skończyłem jeść, chciałem nałożyć sobie dokładkę, ale niestety już nie było, a recepcjonistka nie pojawiła się więcej w kuchni.

Wróciłem do siebie. Mężczyzna, który spał ze mną w pokoju, już zdążył się wymeldować. Nawet nie skosztował tego nieziemskiego śniadania…

Nie miałem konkretnego planu. Położyłem się i rozmyślałem, co będę robił w tym tygodniu. Wtedy ktoś zapukał do drzwi:

– Mogę wejść?

– Oczywiście – wyjrzałem, żeby sprawdzić, kto przyszedł. To była recepcjonistka. – Co się dzieje?

– Nic, po prostu muszę tu niestety posprzątać – powiedziała tak ponuro, jakby dopiero co chłopak z nią zerwał.

– Twój szef powinien dać ci za to premię!

– No właśnie! Przy okazji, dlaczego jesteś w Polsce?

– Po prostu czekam, żeby pójść na uniwersytet.

– O, jesteś studentem, fajnie!

– Nie jestem stu…

Pomyślałem, że wyjaśnianie za każdym razem tego, co właściwie zamierzam porabiać na uniwersytecie, może być dość problematyczne.

– Tak, jestem studentem, będę studiował ekonomię – wybrnąłem ostatecznie.

– O, fajnie – kiwnęła głową i wyszła z pokoju. Gdybym jej nie okłamał, to może dalej rozmawiałbym z nią o tej skomplikowanej sprawie. Kłamstwo nigdy nie jest dobre.

II

Przez następne parę dni gadałem przez internet z rodziną i kolegami, na co od dawna nie miałem czasu. Spotkałem też wielu tutejszych ludzi i rozmawiałem z nimi. Zapytałem jedną z tych osób o to, co jadła, i odpowiedziała, że kaszę, więc też sobie kupiłem i zjadłem, ale…. to było okropne! Jak Polacy mogą jeść takie rzeczy? Poza tym nie przydarzyło mi się nic zabawnego. Gadałem też czasem z recepcjonistką, która trochę uczyła mnie polskiego.

Wreszcie nadszedł trzeci października, poniedziałek. Tak, w końcu mogłem pójść na uniwersytet! Podobnie jak tydzień temu, teraz też sprawdziłem, gdzie się znajduje. Droga była łatwa, wystarczyło cały czas iść prosto, jakieś piętnaście, dwadzieścia minut piechotą. Już zjadłem śniadanie (oczywiście jajecznicę też!) i rozpierała mnie energia.

Wyszedłem z hostelu tak, jak piłkarz wkraczający na boisko. Byłem z siebie bardzo dumny. Skręciłem w prawo, a potem ruszyłem prosto. Nie wiedziałem, jak wygląda ten uniwersytet, ale wiedziałem, że na pewno wszystko pójdzie dobrze, no bo przecież uczelnie zawsze mają takie wielkie bramy, prawda?

Szedłem ulicą. Na przejściu dla pieszych ktoś rozmawiał z policjantem. W jakimś sklepie była kolejka. Dalej nie rozumiałem, co ludzie mówili, ale ten dzień był dla mnie inny, tego dnia mnie to nie obchodziło. Czekałem na niego cały tydzień! Jeśli nie możecie sobie wyobrazić mojego stanu, to podam taki przykład: pewnie lubicie ciastka „Jeżyki”? No to spróbujcie sobie wyobrazić, że musicie czekać na nie tydzień, chociaż cały czas leżą na stole. Jak w końcu będziecie mogli je zjeść, na pewno się ucieszycie – i tak właśnie wtedy się czułem. W końcu realizowałem swój cel!

Spacerowałem od dwudziestu minut, ale niczego nie znalazłem, tylko kilka małych sklepów. Szedłem dalej i dalej, minęło kolejne dziesięć minut… Teraz już byłem pewny, że się zgubiłem. Im dalej szedłem, tym budynki na ulicy wydawały się starsze. Pomyślałem, że może zapytam kogoś o drogę. Znalazłem jakiś sklep, a w nim starszą kasjerkę. Już na oko wiedziałem, że nie będzie znała angielskiego.

– Dzień dobry! – powiedziałem, szczerząc zęby. Uznałem, że uśmiech jest najważniejszy. Inaczej mogłaby uciec.

– Dzień dobry. – Niestety, nie odwzajemniła uśmiechu.

– Ummm, gdzie… university? – próbowałem powiedzieć po polsku ile się dało.

– Uniwersytet?? – tu kobieta przybrała milszy wyraz twarzy.

– Tak, tak! Uniwersytet!!

Na szczęście polskie słowo „uniwersytet” okazało się podobne do angielskiego! Hurra, udało mi się porozmawiać po polsku! Wtedy padła odpowiedź…

– ^*(^$&*&(* uniwersytet &%$$#^&I$&&^^*(

No tak, jednak się nie udało… Nie zrozumiałem ani słowa.

– Aha, okay, dziękuję!! – moja mina w tym momencie musiała być podobna była do tej, którą robi polityk przed kamerami.

Wyszedłem ze sklepu i dalej nie wiedziałem, gdzie jestem. Mogłem wrócić do hostelu, bo droga powrotna była bardzo łatwa, ale to nie pomoże mi znaleźć uniwersytetu. Pochodziłem w kółko przez dwadzieścia minut, ale niczego nie znalazłem. Moim oczom ukazał się za to kolejny sklep, tym razem mięsny.

– Dzień dobry – już nie miałem siły na wymuszony uśmiech. Starsza kasjerka siedziała na krześle.

– Dzień dobry – odpowiedziała spokojnie.

– Gdzie… uniwersytet?

– Uniwersytet? *@#*($949$(&@&*#&!&(!$. – wyjaśniła.

W tym momencie się poddałem.

– Kiełbasa – rzuciłem z rezygnacją.

– Kiełbasa?? &%&*!$&)%*@(&(&$(@&(@??

Kurde! Chciałem coś powiedzieć po polsku, mój wzrok padł na kiełbasę i ot!, niechcący palnąłem pierwsze słowo, jakie przyszło mi na myśl!

– @&%)@$)(*%&(@)($@(* (*@*%(@?? – ekspedientka pokazała palcem kiełbasę, a ja oczywiście nic nie zrozumiałem.

– No, no! – odpowiedziałem, krzywiąc się, ale kobieta już wzięła jedno pęto, zważyła je i włożyła do reklamówki. Ej, przecież ja odmówiłem! Pokazała palcem cenę, żebym zrozumiał, ile kosztuje. Liczby są w końcu wszędzie na świecie takie same.

– Do widzenia!! – znowu zademonstrowałem swoją „twarz polityka”.

Wylądowałem znów na ulicy, z kiełbasą, której wcale nie chciałem, nie mając pojęcia, gdzie jestem, podczas gdy zajęcia zapewne już się skończyły. Na ten dzień się poddałem.

Wróciłem do hostelu, machając jak samuraj laską podwawelskiej albo innej beskidzkiej… Droga powrotna zajęła mi czterdzieści minut. Co ja do tej pory robiłem w Polsce? Dzisiaj na przykład chodziłem przez ponad godzinę po mieście i jedyne, co zwojowałem, to pęto wędliny, na którą nawet nie miałem ochoty.

Napisałem na reklamówce swoje imię i włożyłem mój nabytek do lodówki. Słońce już prawie zachodziło. W Europie o tej porze roku ściemnia się wcześniej niż w Japonii. Jak zwykle ugotowałem sobie makaron. Ależ byłem zmęczony!

– Jak tam było dzisiaj? – zagadnęła mnie recepcjonistka.

– Na dzisiaj poddałem się, jestem zmęczony.

– To oczywiste, próbowałeś rozmawiać po angielsku, tak?

– Nie, nie, po polsku, ale nie rozumiałem co te kobiety do mnie mówiły.

– Po polsku?? Ty… ech… kapuję, że się poddałeś.

– Nie, nie, jutro spróbuję znowu.

– Powodzenia! – kibicowała mi jakby była moją matką. Byłem zmęczony dzisiejszą głupią włóczęgą, a poza tym przypominałem sobie, że okłamałem recepcjonistkę, mówiąc jej, że jestem studentem. Ona na pewno pytała mnie o nauczycieli, ale to i tak cud, że udało nam się porozmawiać.

Następnego ranka obudziłem się o siódmej trzydzieści. To była już moja rutyna podczas pobytu w tym hostelu. Zjadłem jajecznicę i sprawdziłem jeszcze raz mapę. Poprzedniego dnia powinienem był skręcić najpierw w lewo, a skręciłem w prawo. Ależ głupi jestem! Umyłem zęby, twarz, wszystko. Gdybym mógł, to umyłbym również swój mózg.

Spakowałem się i wyszedłem. Skręciłem w PRAWO, dalej szedłem prosto, prosto… Zobaczyłem bazar i tramwaj – zupełnie inne rzeczy niż wczoraj. Gdzie ja do cholery chodziłem?? Tym razem skopiowałem sobie mapę na papierze, razem ze szczegółami. Zacząłem ćwiczyć przedstawianie się po polsku, którego nauczyła mnie recepcjonistka.

– Mam na imię Kazu, miło mi poznać i…? Nie pamiętam… – wyciągnąłem kartkę, na której recepcjonistka zapisała mi kilka wyrażeń. – Aha, mam dziew… dziewi… dziew… dziewiętna… dziewiętnaście lat… Jakoś dam sobie radę.

Po dwudziestu minutach spaceru dotarłem na miejsce. Tak jak myślałem, uniwersytet wyglądał jak każda inna uczelnia. Przekroczyłem bramę, otworzyłem przezroczyste drzwi i bez skrępowania wszedłem do środka.

– Ależ duży budynek… gdzie jest…?

W końcu zaczepiłem kogoś na korytarzu:

– Przepraszam, mogę o coś zapytać?

– Oczywiście, jesteś nowym studentem z Chin? – Nie wiedziałem, czy zagadnięty przeze mnie człowiek był studentem, czy nauczycielem, ale w każdym razie był uprzejmy.

– Nie, jestem z Japonii, czy pan wie gdzie jest japonistyka?

– O, pan jest nowym nauczycielem z Japonii? Witamy w Polsce!

– Nie, nie jestem nauczycielem.

– Hę? Aha… Japonistyka jest tam.

– Dziękuję!

Nie student, ale nie nauczyciel. Na pewno ten Polak, którego zapytałem, pomyślał: „No to kim u licha pan jest?!”. No bo przecież chyba nie kanalarzem albo elektrykiem!

Pokój nauczycielski, do którego mnie skierował (należało zwyczajnie pójść prosto), znajdował się blisko. W środku na ścianie wisiała tablica z japońskimi znakami. Jaki kochany widok, oczywiście musiałem zrobić zdjęcie! Potem zapukałem. Ktoś odpowiedział, ale ten głos nie brzmiał, jakby należał do Japonki. Otworzyłem drzwi.

– Shitsureishimasu! – W Japonii kiedy wchodzi się do pokoju, na przykład nauczycielskiego albo do pokoju przełożonego, używa się tego zwrotu. Zaczęliśmy rozmawiać po japońsku.

– Jestem Sasaki, wczoraj napisałem maila. A, nie, przedwczoraj.

– Aha, nauczycielka, do której pisałeś, wróci za 15 minut.

– Mogę poczekać tutaj?

– Tak, możesz. Myślałam, że miałeś tutaj przyjść wczoraj?

– Tak, ale byłem zajęty…

Rozmawialiśmy przez jakiś kwadrans, w końcu pojawiła się nauczycielka, z którą wymieniłem maile. Wyglądała na osobę ciepłą i otwartą; miała czarne, krótkie włosy. Powiedziała, że zaraz ma następną lekcję i zaprosiła mnie do udziału. Wszedłem z nią do sali. Czekało tam na nas (no dobra, raczej na nią) kilkanaścioro studentów. To musiała być dziwna sytuacja, kiedy w progu ich oczom ukazał się nagle Japończyk.

– Konnichiwa (Dzień dobry) – powiedziałem z uśmiechem.

– ??? Konnichi… wa – tylko kilkoro studentów zareagowało niezgrabnie. Dla nich byłem po prostu jak UFO.

– Proszę się przedstawić – powiedziała nauczycielka, wybawiając mnie z tej niezręcznej sytuacji.

– Mam na imię… – zacząłem po polsku, ale mi przerwała.

– Tutaj jest zakaz mówienia po polsku, ha, ha!

O matko, to po co zapamiętywałem to całe „dziewiętnaście”?! Dobra, skoro tak…