Jane Fonda. Nieautoryzowana biografia królowej aerobiku - Paul Sherman - ebook

Jane Fonda. Nieautoryzowana biografia królowej aerobiku ebook

Paul Sherman

3,5

Opis

Książka prezentuje sylwetkę popularnej aktorki amerykańskiej, jednaj z najbardziej kontrowersyjnych kobiet swoich czasów. Jej nazwisko kojarzy się z jednej strony z rolami seksownych kobiet, romansami, głośnymi małżeństwami, programową dbałością o urodę i figurę, z drugiej zaś jest symbolem buntu i zaangażowania w sprawy społeczne i polityczne. Autor pokazuje proces stopniowej przemiany rozrywkowej dziewczyny z zamożnego domu, modelki i pełnej seksapilu aktorki w aktywną pacyfistkę, bojowniczkę o prawa mniejszości narodowych. Ujawnia wiele szczegółów z jej burzliwego życia prywatnego, opowiada o kulisach powstania mody na aerobik i o roli Jane w imperium medialnym Teda Turnera. W ten sposób powstała zbeletryzowana, nieautoryzowana opowieść o niezwykłej kobiecie, która na trwale wpisała się w kroniki XX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 482

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (8 ocen)
1
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cja

Ja­cek Illg

Jo­an­na Szew­czyk

Pro­jekt okład­ki

Ewa Mierz­wa

Re­dak­cja Tech­nicz­na

Je­rzy Ku­śmierz

Ko­rek­ta

Elż­bie­ta Spa­dziń­ska-Żak

Zdję­cia

East News

Skład i ła­ma­nie

Ewa Mierz­wa

Wy­da­nie I, Cho­rzów 2012

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska 3 С

tel.: 32-348-31-33, 32-348-31-35 fax: 32-348-31-25

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2012

ISBN 978-83-7835-078-1

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o. o.

Re­wo­lu­cja to akt mi­ło­ści. Wszy­scy je­ste­śmy dzieć­mi re­wo­lu­cji, uro­dzo­ny­mi bun­tow­ni­ka­mi. Re­wo­lu­cja pły­nie w na­szych ży­łach.

Jane Fon­da, 1970

Za­miast wstę­pu

Pi­sa­nie bio­gra­fii to za­ba­wa dla lu­dzi cał­ko­wi­cie po­zba­wio­nych skru­pu­łów. Na do­brą spra­wę po­win­no zo­stać za­ka­za­ne, al­bo­wiem rzecz to sama w so­bie wiel­ce nie­mo­ral­na. Bio­gra­fia to in­stru­ment, za po­mo­cą któ­re­go ob­dzie­ra się sław­nych nie­obec­nych z resz­tek ich ta­jem­nic i wy­sta­wia je na pu­blicz­ny wi­dok, a wszyst­ko to ku ucie­sze ga­wie­dzi. No i jesz­cze dla pie­nię­dzy. Dla pie­nię­dzy lu­dzie są w sta­nie po­peł­nić naj­gor­szą pod­łość. Wpraw­dzie – jak po­wszech­nie wia­do­mo – nie dają one szczę­ścia, ale za to po­zwa­la­ją nam znacz­nie wy­god­niej być nie­szczę­śli­wy­mi. Jest bo­wiem na świe­cie wie­le rze­czy od pie­nię­dzy waż­niej­szych, tyl­ko trze­ba mieć pie­nią­dze, by je ku­pić.

Pi­szą­cy bio­gra­fię nie róż­ni się wła­ści­wie ni­czym w swo­jej pra­cy od za­wo­do­we­go wła­my­wa­cza. Wdzie­ra się do pry­wat­nych po­miesz­czeń, otwie­ra sza­fy i prze­wra­ca do góry no­ga­mi za­war­tość szu­flad. Za­glą­da do cu­dzych skrzy­nek na li­sty, pod dy­wan i - obo­wiąz­ko­wo – mię­dzy po­ukła­da­ną sta­ran­nie na pół­kach bie­li­znę. Je­że­li znaj­dzie ja­kieś kosz­tow­no­ści czy go­tów­kę, szyb­ko wrzu­ca je do swej czar­nej zło­dziej­skiej sa­kwy i ci­cha­czem umy­ka ze zdo­by­czą. Tyle, że w przy­pad­ku bio­gra­fii kosz­tow­no­ścia­mi są cu­dze li­sty, za­wie­ra­ją­ce naj­bar­dziej in­tym­ne wy­zna­nia, a go­tów­ką – naj­po­dlej­sze plot­ki i in­sy­nu­acje. Czę­sto zo­sta­wia po so­bie ba­ła­gan, bywa, że po­bo­jo­wi­sko; roz­pru­te ka­na­py, po­dusz­ki, po­zry­wa­ną bo­aze­rię, zwa­lo­ne na stos i po­de­pta­ne książ­ki z do­mo­wej bi­blio­tecz­ki, z po­obry­wa­ny­mi okład­ka­mi.

Nie­zwy­kle ła­ko­my ką­sek dla pi­sa­rza sta­no­wią ma­te­ria­ły znaj­du­ją­ce się w ku­ble na śmie­ci. Reszt­ki je­dze­nia, zu­ży­te pre­zer­wa­ty­wy i pod­pa­ski hi­gie­nicz­ne, wy­rzu­co­ne no­tat­ki. Jed­nym sło­wem wszyst­ko to, czym wzgar­dził­by każ­dy sza­nu­ją­cy się me­nel.

Bio­gra­fie to rów­nież przy­kład wy­jąt­ko­wej hi­po­kry­zji. Bo czym­że in­nym jest ukry­te pod po­zor­nym na­uko­wym po­dej­ściem zwy­kłe wścib­stwo? Uda­wa­nie obiek­ty­wi­zmu i so­lid­no­ści god­nej no­ta­riu­sza, gdy tym­cza­sem cho­dzi tu o coś zgo­ła od­mien­ne­go. Z praw­dzi­wą dumą au­to­rzy opo­wia­da­ją o spę­dza­niu se­tek go­dzin w dusz­nych sa­lach bi­blio­tek, żmud­nej se­lek­cji uzy­ska­ne­go ma­te­ria­łu, o wdy­cha­niu dła­wią­ce­go ku­rzu ar­chi­wów, cier­pli­wym prze­pro­wa­dza­niu wy­wia­dów ze świad­ka­mi i in­we­sto­wa­niu nie­ma­łych kwot w za­gra­nicz­ną li­te­ra­tu­rę. To praw­da, lecz nie cała i nie naj­waż­niej­sza. W rze­czy­wi­sto­ści od­kry­te pie­czo­ło­wi­cie hi­sto­rycz­ne fak­ty mają zna­cze­nie naj­wy­żej dru­go­rzęd­ne. Pic, ob­łu­da i oszu­stwo.

Wa­run­kiem po­wo­dze­nia bio­gra­ficz­nej li­te­ra­tu­ry jest sprze­da­nie jak naj­więk­szej licz­by pry­wat­nych ta­jem­nic, po­da­nie do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści tych fak­tów i szcze­gó­łów ży­cia opi­sy­wa­nej oso­by, któ­re ona chcia­ła­by za wszel­ką cenę ukryć. Wdar­cie się prze­mo­cą do czy­je­goś ser­ca, po­de­pta­nie du­szy. Dla pi­szą­ce­go bio­gra­fię nie ma żad­nych świę­to­ści, żad­ne­go tabu, naj­mniej­sze­go po­sza­no­wa­nia cu­dzych se­kre­tów, sza­cun­ku dla spraw, któ­re przy­wy­kło się okre­ślać mia­nem in­tym­ne.

Pi­szą­cy bio­gra­fię jest jak su­te­ner, któ­ry wy­sta­wia na sprze­daż wdzię­ki in­nych osób, sam dys­kret­nie cho­wa­jąc się za ro­giem. Ba! Jest na­wet gor­szy od nie­go, bo „al­fons” czy­ni to za wie­dzą i zgo­dą oso­by za­in­te­re­so­wa­nej, pi­sarz zaś naj­czę­ściej zgo­dy ta­kiej nie po­sia­da.

A gdy opi­sy­wa­na po­stać nie żyje? Wte­dy jego pra­ca przy­po­mi­na dzia­łal­ność cmen­tar­nych hien. Noc­ne roz­ko­py­wa­nie mo­gił, ci­che od­bi­ja­nie wie­ka trum­ny i go­rącz­ko­we prze­szu­ki­wa­nie zwłok w na­dziei zna­le­zie­nia cze­goś cen­ne­go. I zno­wu hie­na jest tu bar­dziej ele­ganc­ka i wraż­liw­sza niż pi­sarz. Po do­ko­na­niu swe­go nie­cne­go czy­nu tego typu zło­dziej za­ko­pu­je cia­ło zmar­łe­go z po­wro­tem w zie­mi, sta­ra­jąc się dys­kret­nie za­trzeć wszel­kie, naj­mniej­sze na­wet śla­dy dzia­łal­no­ści. A bio­gra­fi­sta? Ten wy­sta­wia wy­do­by­te szcząt­ki na ze­wnątrz, na wi­dok pu­blicz­ny, gło­śno jesz­cze przy tym krzy­cząc: zo­bacz­cie, jak wy­glą­da jego twarz – już do po­ło­wy zja­dły ją ro­ba­ki!

Je­że­li jed­nak bio­gra­fie cie­szy­ły się za­wsze wiel­ką po­pu­lar­no­ścią, to tyl­ko dla­te­go, że Ty, Dro­gi Czy­tel­ni­ku, tego chcia­łeś. Dla­te­go, że po­mię­dzy au­to­rem a czy­tel­ni­ka­mi ist­niał zwy­kle szcze­gól­ny ro­dzaj nie­pi­sa­nej umo­wy, spi­sku za­war­te­go w celu eks­cy­tu­ją­ce­go prze­ży­cia. Mil­czą­ce­go po­ro­zu­mie­nia dwoj­ga lu­dzi, z któ­rych każ­dy wie, że robi coś nie­wła­ści­we­go, ale uspra­wie­dli­wia swój nie­cny wy­stę­pek dzia­ła­niem tego dru­gie­go. Czy­tam te świń­stwa, ale tyl­ko dla­te­go, że ktoś je pi­sze. Pi­szę te plu­ga­stwa, no bo prze­cież ktoś to czy­ta. Nie in­a­czej bę­dzie i w tym wy­pad­ku.

Po­drep­taj­my więc ra­zem po za­ka­za­nych ko­ry­ta­rzach, otwórz­my jesz­cze raz drzwi z ta­blicz­ką „ob­cym wstęp wzbro­nio­ny”, pod­krad­nij­my się wspól­nie pod drzwi sy­pial­ni i zaj­rzyj­my przez dziur­kę od klu­cza…

CZĘŚĆ IHen­ry i Fran­ces

1.

Fon­do­wie to ród sta­ry i zna­mie­ni­ty, wy­wo­dzą­cy swe ko­rze­nie od szla­chet­ne­go Mar­che­se de Fon­dy, któ­ry w XIV wie­ku żył w sło­necz­nej Ita­lii. Kie­dy 31 paź­dzier­ni­ka 1517 roku Mar­cin Lu­ter przy­bił na drzwiach ka­te­dry w Wit­ten­ber­dze swo­je słyn­ne 95 tez i gło­szo­ne przez nie­go idee do­tar­ły z cza­sem do Włoch, de Fon­do­wie sta­li się jed­ny­mi z naj­gor­liw­szych zwo­len­ni­ków re­for­ma­cji.

Po­tem jed­nak od­był się sław­ny so­bór try­denc­ki (1546-63), na któ­rym ko­ściół ka­to­lic­ki zwarł swo­je sze­re­gi i przy­stą­pił do sze­ro­ko za­kro­jo­nej ak­cji od­we­to­wej. Za­szczu­ci przez je­zu­itów de Fon­do­wie prze­nie­śli się do Ni­der­lan­dów, gdzie ziar­no pro­te­stan­ty­zmu upa­dło na nie­zwy­kle ży­zną gle­bę i gdzie ha­sła „wol­ność rów­ność i bra­ter­stwo” gło­szo­no dużo wcze­śniej niż we Fran­cji.

Przez 150 lat ko­lej­ne po­ko­le­nia miesz­ka­ły w Am­ster­da­mie, lecz w po­cząt­kach XVIII wie­ku, sku­sze­ni moż­li­wo­ścia­mi ofe­ro­wa­ny­mi przez Nowy Świat, de Fon­do­wie zde­cy­do­wa­li się po­pły­nąć do Ame­ry­ki. Po przy­by­ciu na miej­sce osie­dli­li się w No­wym Jor­ku.

Zie­mie, na któ­rych po­ło­żo­na jest dzi­siej­sza me­tro­po­lia, od­krył W 1542 roku wło­ski po­dróż­nik Gio­van­ni Ver­ra­za­no. W 1614 roku Ho­len­der­ska Kom­pa­nia Za­chod­nio­in­dyj­ska zbu­do­wa­ła tu pierw­szą osa­dę ku­piec­ką, na­zy­wa­jąc ją No­wym Am­ster­da­mem, a całą ko­lo­nię No­wy­mi Ni­der­lan­da­mi. Były to cza­sy naj­więk­szej świet­no­ści owe­go ma­łe­go kró­le­stwa, gdy cu­mu­ją­ca w Am­ster­da­mie flo­ta była sil­niej­sza od bry­tyj­skiej, a go­spo­dar­ka moc­niej­sza od nie­miec­kiej.

Głów­ny­mi miesz­kań­ca­mi tych te­re­nów byli wów­czas In­dia­nie, Al­gon­ki­no­wie, któ­rzy kil­ka ty­się­cy lat wcze­śniej przy­by­li tu z Azji przez cie­śni­nę Be­rin­ga. W 1626 roku Pe­ter Mi­nu­it ku­pił od nich gó­ru­ją­cą nad oko­li­cą ska­li­stą wy­spę, na­zy­wa­ną wte­dy Ma­na­hat­ta, dzi­siaj zaś Man­hat­tan. Za­pła­cił dwa­dzie­ścia czte­ry do­la­ry i do­ło­żył jesz­cze garść szkla­nych pa­cior­ków oraz dzban ku­ku­ry­dzia­nej whi­sky. Do roku 1917, kie­dy to nie­ja­ki Jack Pri­ce od­stą­pił za 50 „zie­lo­nych” kon­trakt Jac­ka Demp­seya, był to z pew­no­ścią naj­gor­szy in­te­res, jaki zro­bio­no na ame­ry­kań­skim kon­ty­nen­cie. Oczy­wi­ście pa­trząc ze stro­ny czer­wo­no­skó­rych, bo Ho­len­drzy mie­li w tej spra­wie zda­nie zgo­ła od­mien­ne. Po­wia­da­ją, że po­dob­no je­den Żyd jest w sta­nie prze­chy­trzyć dzie­się­ciu go­jów. Może to i praw­da, z pew­no­ścią jed­nak, jak do­wo­dzi hi­sto­ria, je­den Ho­len­der bez tru­du wpusz­cza w ma­li­ny co naj­mniej pół set­ki In­dian.

Z wą­skie­go, skal­ne­go gar­bu wy­rósł z cza­sem no­wo­cze­sny Bag­dad, gdzie spo­ty­ka­ją się dwa krań­ce zie­mi. Mia­sto wło­skie więk­sze niż Rzym, mia­sto ir­landz­kie więk­sze niż Du­blin, mia­sto nie­miec­kie więk­sze niż Ko­lo­nia – mia­sto ośle­pia­ją­ce­go bo­gac­twa, któ­re­go wie­że wy­da­ją się bry­ła­mi szcze­re­go zło­ta. Miej­sce, któ­re z od­lud­nej fak­to­rii prze­kształ­ci­ło się w me­tro­po­lię, gdzie cy­wi­li­za­cja i bar­ba­rzyń­stwo przez wie­ki wdra­py­wa­ły się so­bie na ple­cy, aż ra­zem do­się­gły szczy­tu.

W osa­dzie pa­no­wał cha­os i ba­ła­gan, do mo­men­tu, gdy w 1647 roku przy­był tam nowy gu­ber­na­tor, Pe­ter Stuy­ve­sant. Po­mi­mo spraw­ne­go za­rzą­dza­nia, ko­lo­nia nadal jed­nak nie przy­no­si­ła spo­dzie­wa­nych do­cho­dów i w 1664 roku Ho­len­drzy prak­tycz­nie bez wal­ki od­da­li ją An­gli­kom, któ­rzy zmie­ni­li na­zwę na Nowy Jork. Do­pie­ro pod no­wy­mi rzą­da­mi na­stą­pił praw­dzi­wy roz­kwit, wzro­sła licz­ba miesz­kań­ców i wy­ło­ni­ła się fi­nan­so­wa eli­ta. Nowy Jork stał się dru­gą pod wzglę­dem wiel­ko­ści osa­dą w trzy­na­stu an­giel­skich ko­lo­niach i w 1683 uzy­skał pra­wa miej­skie.

W cza­sie, kie­dy przy­by­li tam de Fon­do­wie, a wła­ści­wie już Fon­do­wie, po­nie­waż owo ma­lut­kie „de” za­to­nę­ło chy­ba pod­czas po­dró­ży w prze­past­nych głę­biach Atlan­ty­ku, Nowy Jork li­czył so­bie 20 ty­się­cy miesz­kań­ców. Gu­ber­na­to­rem mia­sta był Lord Corn­bu­ry, zna­ny po­wszech­nie z tego, że lu­bił prze­bie­rać się w ko­bie­ce sza­ty, a przy Wall Stre­et po­wsta­wał wła­śnie nie­sław­nej pa­mię­ci targ nie­wol­ni­ków.

W roku 1754 po­mię­dzy An­gli­ka­mi z jed­nej stro­ny, a Fran­cu­za­mi i In­dia­na­mi z dru­giej wy­bu­chła dzie­wię­cio­let­nia woj­na, w re­zul­ta­cie któ­rej sy­no­wie Al­bio­nu uzy­ska­li kon­tro­lę nad całą Ame­ry­ką Pół­noc­ną. Dwa­dzie­ścia lat póź­niej, w pro­te­ście prze­ciw­ko zbyt wy­so­kim po­dat­kom, re­be­lian­ci uto­pi­li w bo­stoń­skim por­cie ła­du­nek her­ba­ty, co w nie­dłu­gim cza­sie do­pro­wa­dzi­ło do ko­lej­nej woj­ny oraz ogło­sze­nia w Fi­la­del­fii dnia 4 lip­ca 1776 roku De­kla­ra­cji Nie­pod­le­gło­ści.

Wal­ki po­cząt­ko­wo to­czy­ły się ze zmien­nym szczę­ściem. Wspar­cia wal­czą­cym ko­lo­ni­stom udzie­li­ła tra­dy­cyj­nie an­ty­bry­tyj­ska Fran­cja oraz Hisz­pa­nia i Ho­lan­dia. Na po­moc ko­lo­ni­stom przy­by­li z Eu­ro­py Ta­de­usz Ko­ściusz­ko i Ka­zi­mierz Pu­ła­ski. Przod­ko­wie Fon­dów byli w paź­dzier­ni­ku 1781 roku pod York­town, gdzie ka­pi­tu­la­cja Bry­tyj­czy­ków prze­są­dzi­ła o lo­sach woj­ny. W pod­pi­sa­nym dwa lata póź­niej w Wer­sa­lu trak­ta­cie po­ko­jo­wym Wiel­ka Bry­ta­nia uzna­ła nie­pod­le­głość Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki na ob­sza­rze od wy­brze­ży Oce­anu Atlan­tyc­kie­go na wscho­dzie do Mis­si­si­pi na za­cho­dzie. Gra­ni­ca pół­noc­na mia­ła biec od Atlan­ty­ku do Wiel­kich Je­zior.

W 1785 roku mia­sto Fon­dów, Nowy Jork, zo­stał ob­ra­ny sto­li­cą USA, jed­nak pięć lat póź­niej, po za­przy­się­że­niu w Fe­de­ral Hall Geo­r­ge’a Wa­shing­to­na na pierw­sze­go pre­zy­den­ta, prze­nie­sio­no ją do Fi­la­del­fii.

W 1805 roku w No­wym Jor­ku po­wsta­ły pierw­sze dar­mo­we szko­ły pu­blicz­ne, a w 1811 urba­ni­sta Ran­del po­dzie­lił Man­hat­tan po­wy­żej 14 Uli­cy na pro­sto­ką­ty. Z bie­giem lat Nowy Jork urósł do ran­gi naj­więk­sze­go mia­sta i głów­ne­go por­tu Sta­nów Zjed­no­czo­nych, któ­re­go naj­więk­szym źró­dłem bo­gac­twa stał się prze­mysł cięż­ki i han­del mor­ski. Szyb­kie­mu wzro­sto­wi to­wa­rzy­szy­ły pro­ble­my ty­po­we dla wiel­kich miast: po­ża­ry, epi­de­mie i kry­zy­sy fi­nan­so­we. W roku 1827 znie­sio­no w No­wym Jor­ku nie­wol­nic­two. Przy­by­wa­li tam też licz­ni emi­gran­ci. Jed­nym do­pi­sy­wa­ło szczę­ście, inni po­zo­sta­wa­li w slum­sach – w po­ło­wie XIX stu­le­cia co siód­my no­wo­jor­czyk był nę­dza­rzem.

Pierw­sze wy­da­nie ga­ze­ty „The New York Li­mes” uka­za­ło się w roku 1851, a w 1853 otwar­to tu uro­czy­ście Pierw­szą Wy­sta­wę Świa­to­wą. W 1861 roku wy­bu­chła woj­na se­ce­syj­na. W ro­dzi­nie Fon­dów do dziś dnia prze­cho­wu­je się z dumą roz­kaz ge­ne­ra­ła McC­lel­la­na, na­da­ją­cy Fran­ko­wi Fon­dzie sto­pień ofi­cer­ski za bo­ha­ter­ską po­sta­wę w cza­sie bi­twy pod Get­tys­bur­giem.

Syn Fran­ka, Wil­liam Bra­ce, był tym czło­wie­kiem, któ­ry po pra­wie dwu­stu la­tach za­miesz­ki­wa­nia Fon­dów w No­wym Jor­ku prze­niósł się z całą ro­dzi­ną do Grand Is­land w Ne­bra­sce. Tam wła­śnie 16 mar­ca 1905 roku przy­szedł na świat jego pier­wo­rod­ny, Hen­ry Jay­nes.

2.

Współ­cze­śni Ame­ry­ka­nie na ogół po­strze­ga­ją Ne­bra­skę tak samo, jak wi­dzie­li ją pierw­si osad­ni­cy wę­dru­ją­cy na Za­chód w okre­sie go­rącz­ki zło­ta – jako jesz­cze je­den trud­ny od­ci­nek pre­rii, któ­ry trze­ba prze­być naj­szyb­ciej, jak tyl­ko się da. Kwin­te­sen­cją tego są sło­wa wy­po­wie­dzia­ne przez Gene Hack­ma­na w fil­mie Clin­ta Eastwo­oda Bez prze­ba­cze­nia:

„Do li­cha, my­śla­łem, że je­stem mar­twy, a oka­zu­je się, że by­łem po pro­stu w Ne­bra­sce”.

Tym­cza­sem ten rów­nin­ny, sła­bo za­lud­nio­ny stan kry­je kil­ka na­praw­dę cie­ka­wych miejsc. Jed­nym z nich jest z pew­no­ścią Fort Ro­bin­son przy gra­ni­cy z Da­ko­tą Po­łu­dnio­wą, gdzie 5 wrze­śnia 1879 roku, pod­czas pro­wa­dze­nia z bia­ły­mi per­trak ta­cji do­ty­czą­cych zło­że­nia bro­ni, zo­stał skry­to­bój­czo za­szty­le­to­wa­ny ba­gne­ta­mi Ta-Sun­ko-Wit­ko, naj­więk­szy z in­diań­skich wo­dzów i naj­wy­bit­niej­szy czer­wo­no­skó­ry stra­teg w hi­sto­rii Ame­ry­ki Pół­noc­nej.

Po­cho­dził z ple­mie­nia Siuk­sów Ogal­la­la i cho­ciaż jego imię tłu­ma­czy się pra­wi­dło­wo na an­giel­ski jako „Unta­med Hor­se” (Nie­po­skro­mio­ny Koń), prze­szedł do hi­sto­rii pod imie­niem Sza­lo­ne­go Ko­nia (Cra­zy Hor­se). Uzy­skał swój przy­do­mek jako mło­dzie­niec, kie­dy sa­mot­nie za­ata­ko­wał wro­gich In­dian Ara­pa­hoe i zdo­był dwa skal­py. Był naj­bar­dziej bo­ha­ter­ską, a za­ra­zem naj­tra­gicz­niej­szą po­sta­cią w dzie­jach In­dian. Nie­na­wi­dził Ame­ry­ka­nów z ca­łej du­szy i zwal­czał ich ze wszyst­kich sił, a po­mi­mo to bia­li do­wód­cy wy­ra­ża­li się o nim z bez­gra­nicz­nym po­dzi­wem i sza­cun­kiem. Mó­wie­nie o wro­gu – i to na­le­żą­cym do „niż­szej rasy” – z po­dzi­wem i sza­cun­kiem jest rze­czą spo­ty­ka­ną w dzie­jach roz­ma­itych zma­gań na­der rzad­ko.

Po­zba­wio­na że­glow­nych rzek Ne­bra­ska mu­sia­ła oprzeć się na ko­lei, któ­ra w głów­nej mie­rze przy­czy­ni­ła się do za­lud­nie­nia tego ob­sza­ru. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych XIX stu­le­cia spół­ki ko­le­jo­we dzię­ki nada­niom rzą­do­wym sku­pi­ły w swych rę­kach 1/6 po­wierzch­ni sta­nu i stwo­rzy­ły tak roz­le­głą sieć po­łą­czeń, że każ­dy far­mer mógł w cią­gu jed­ne­go dnia do­trzeć ze swym by­dłem do naj­bliż­szej sta­cji. W ten spo­sób kraj po­lu­ją­cych na bi­zo­ny Siuk­sów i In­dian Paw­nee zo­stał za­mie­nio­ny w sku­pi­sko do­brze pro­spe­ru­ją­cych farm.

Mło­dy Hen­ry Fon­da wy­cho­wy­wał się i do­ra­stał w wy­su­nię­tym naj­da­lej na wschód i naj­więk­szym mie­ście sta­nu – Oma­ha, w któ­rym w opi­sy­wa­nym cza­sie peł­no jesz­cze było drew­nia­nych chod­ni­ków. Jako duży przy­sta­nek na tra­sie pierw­szej ko­lei trans­kon­ty­nen­tal­nej, Oma­ha była al­ter­na­tyw­nym wo­bec od­le­głe­go Chi­ca­go ryn­kiem zby­tu dla ho­dow­ców z Wy­oming i Ne­bra­ski. Jesz­cze w po­cząt­kach XX wie­ku wzdłuż po­łu­dnio­wej gra­ni­cy mia­sta znaj­do­wa­ły się ob­szer­ne za­gro­dy dla by­dła. Do dziś zresz­tą sprze­da­je się tu rocz­nie po­nad mi­lion sztuk zwie­rząt.

Cho­ciaż jest tam obec­nie wiel­kie zoo, kil­ka mu­ze­ów i tęt­nią­ca ży­ciem dziel­ni­ca roz­ryw­ko­wa, Oma­ha po­zo­sta­ła wy­jąt­ko­wo spo­koj­nym mia­stem, wy­róż­nia­ją­cym się wśród in­nych ame­ry­kań­skich me­tro­po­lii bar­dzo ni­skim po­zio­mem prze­stęp­czo­ści.

Na rogu 32 uli­cy i Wo­ol­worth wzno­si się wy­staw­ny dom ro­dzin­ny Ge­ral­da For­da, skąd przy­szły pre­zy­dent wy­ru­szył jako dziec­ko do Mi­chi­gan, po tym, jak jego ro­dzi­ce się roz­sta­li. Cał­ko­wi­cie od­mien­ny, o wie­le mniej­szy i bied­niej­szy jest po­ło­żo­ny przy 3448 Pink­ney St… bu­dy­nek, w któ­rym uro­dził się po­li­tyk i ra­dy­kal­ny dzia­łacz mu­rzyń­ski Mal­colm X. On rów­nież prze­niósł się stąd do Mi­chi­gan, tyle że nie do­bro­wol­nie, lecz na sku­tek gróźb mio­ta­nych pod ad­re­sem jego ojca przez człon­ków osła­wio­ne­go Ku-Klux-Kla­nu. Spo­tka­my go jesz­cze na kar­tach tej hi­sto­rii.

Z wcze­sne­go dzie­ciń­stwa utkwi­ły Hen­ry’emu w pa­mię­ci dwa zna­mien­ne wy­da­rze­nia. Pierw­sze mia­ło miej­sce w roku 1910. Pew­nej nocy zo­stał wy­rwa­ny przez mat­kę z łóż­ka, by zo­ba­czyć prze­ci­na­ją­cą nie­bo ko­me­tę Hal­leya. Po­cząt­ko­wo nie był z tego po­wo­du szcze­gól­nie szczę­śli­wy, tym bar­dziej, że jego dwóm młod­szym sio­strom, Har­riet i Jay­ne po­zwo­lo­no spo­koj­nie spać. Zmie­nił na­sta­wie­nie, kie­dy do­wie­dział się, że cze­goś ta­kie­go nikt już nie zo­ba­czy przez naj­bliż­szych 76 lat.

Dru­gie zda­rze­nie było prze­ży­ciem wręcz trau­ma­tycz­nym i po wie­lu la­tach wpły­nę­ło chy­ba rów­nież na ży­cio­wą po­sta­wę jego cór­ki, bo­ha­ter­ki ni­niej­szej opo­wie­ści. Hen­ry miał lat je­de­na­ście, kie­dy sto­jąc w oknie znaj­du­ją­cej się na trze­cim pię­trze pra­cow­ni ma­lar­skiej ojca, był świad­kiem lin­czu do­ko­na­ne­go na oskar­żo­nym o gwałt mło­dym mu­rzyń­skim męż­czyź­nie. Wy­ma­chu­ją­cy po­chod­nia­mi i wrzesz­czą­cy prze­raź­li­wie tłum wy­wlókł go ze znaj­du­ją­cej się w biu­rze miej­sco­we­go sze­ry­fa celi na śro­dek pla­cu i po­wie­sił na la­tar­ni. Pró­bę uspo­ko­je­nia tłu­mu pod­jął bur­mistrz, ale o mało co nie zlin­czo­wa­no rów­nież jego. Kie­dy zma­sa­kro­wa­ny strasz­li­wie czło­wiek szar­pał się jesz­cze na za­wią­za­nym na szyi sznu­rze, wpa­ko­wa­no w nie­go kil­ka­dzie­siąt re­wol­we­ro­wych po­ci­sków. Uczy­niw­szy to, tłum przy­wią­zał cia­ło do kon­ne­go wozu, wlo­kąc je try­um­fal­nie po uli­cach mia­sta.

W roku 1923 Hen­ry ukoń­czył Cen­tral High Scho­ol w Oma­ha i za­pi­sał się na Uni­ver­si­ty of Min­ne­so­ta, by stu­dio­wać tam dzien­ni­kar­stwo. Za­ra­biał na cze­sne pra­cu­jąc jako me­cha­nik w te­le­fo­nicz­nej kom­pa­nii Nor­th­we­stern Bell, po­tem zaś jako pra­cow­nik so­cjal­ny miej­sco­we­go ma­gi­stra­tu, ale efekt był taki, że na na­ukę nie wy­star­cza­ło już cza­su. Po roku rzu­cił stu­dia, a ra­czej to one rzu­ci­ły jego. Wró­cił do domu i za­czął się roz­glą­dać za ja­kąś pra­cą. Wte­dy wła­śnie po­ja­wi­ła się na ho­ry­zon­cie Do­ro­thy Bran­do, mat­ka słyn­ne­go póź­niej Mar­lo­na, a za­ra­zem przy­ja­ciół­ka mat­ki Hen­ry’ego. Za jej na­mo­wą i wsta­wien­nic­twem Fon­da wy­stą­pił na sce­nie dzia­ła­ją­ce­go w Oma­ha te­atru Com­mu­ni­ty Play­ho­use, w re­ży­se­ro­wa­nej przez Phi­li­pa Bar­ry­sa sztu­ce You and I (Ty i ja). Był 10 paź­dzier­ni­ka 1925 roku.

Od tej pory po­łknął te­atral­ne­go bak­cy­la już na do­bre. W 1929 roku wy­stą­pił po raz pierw­szy w No­wym Jor­ku, w dra­ma­cie The Game of Life and De­ath (Gra ży­cia i śmier­ci), ale aż do 1934 roku gry­wał na Broad­wayu tyl­ko po­sta­cie dru­go­pla­no­we.

Broad­way to naj­dłuż­sza uli­ca Man­hat­ta­nu i choć li­czy po­nad 32 ki­lo­me­try, jest przede wszyst­kim symp­to­mem dziel­ni­cy te­atrów (The­ater Di­strict). Naj­więk­sze sku­pi­sko wspo­mnia­nych przy­byt­ków sztu­ki wy­stę­pu­je mię­dzy 41 i 53 Uli­cą oraz 6 i 9 Ale­ją, dzię­ki cze­mu Nowy Jork już od daw­na dzier­ży ty­tuł świa­to­we­go kró­le­stwa te­atru. Być tu i nie obej­rzeć przed­sta­wie­nia na Broad­wayu jest tym sa­mym, co od­wie­dzić Rzym i nie zo­ba­czyć pa­pie­ża. Co­dzien­nie wy­sta­wia­ne są set­ki przed­sta­wień, mo­gą­cych za­do­wo­lić każ­de­go, na­wet naj­bar­dziej wy­bred­ne­go te­atro­ma­na; każ­dy znaj­dzie tu coś dla sie­bie – od kla­sy­ki, po­przez ko­me­die, aż do sztuk eks­pe­ry­men­tal­nych. Więk­szość bu­dyn­ków zaj­mo­wa­nych przez te­atry zbu­do­wa­no na po­cząt­ku XX wie­ku, szcze­gól­nie w la­tach 1903-1930, po tym, gdy prze­nie­sio­no tu Me­tro­po­li­tan Ope­ra.

Na Broad­wayu wy­sta­wia­ne są mo­nu­men­tal­ne wi­do­wi­ska, sze­ro­ko re­kla­mo­wa­ne dra­ma­ty i mu­si­ca­le, naj­now­sze świa­to­we prze­bo­je, jak rów­nież wzno­wie­nia. Obok dzia­ła­ją­cych du­żych te­atrów, jako re­ak­cja na ko­mer­cja­lizm lat pięć­dzie­sią­tych, po­wsta­ły małe sce­ny z tak zwa­nej ka­te­go­rii off-Broad­way (od 100 do 499 miejsc) oraz off-off-Broad­way (po­ni­żej 100 miejsc). Ich licz­bę oce­nia się obec­nie na 320-350. Zda­rza się tak­że, że te­atr za­kła­da­ny jest w celu re­ali­za­cji jed­ne­go przed­się­wzię­cia ar­ty­stycz­ne­go. Sce­ny z obu ka­te­go­rii zaj­mu­ją cza­sa­mi bar­dzo dziw­ne miej­sca: od ko­ścio­łów i stry­chów po ga­ra­że. Są to jed­nak ide­al­ne wa­run­ki dla oszczęd­nych pro­du­cen­tów i za­wsze moż­na tam zo­ba­czyć cie­ka­we, ory­gi­nal­ne i za­zwy­czaj eks­pe­ry­men­tal­ne przed­sta­wie­nia, uwa­ża­ne za awan­gar­do­we. Naj­bar­dziej li­czą­cym się jest Pu­blic The­ater, za­ło­żo­ny w la­tach pięć­dzie­sią­tych XX wie­ku przez Jo­se­pha Pap­pa, słyn­ny z let­nich przed­sta­wień dra­ma­tów szek­spi­row­skich w Cen­tral Par­ku oraz z wy­kre­owa­nia ta­kich prze­bo­jów jak Hair czyCho­rus Line.

Ma jed­nak Broad­way rów­nież swo­je dru­gie ob­li­cze, miej­sca słu­żą­ce­go przede wszyst­kim  z a b i j a n i u cza­su. Mię­dzy bu­dyn­ki, któ­rych brzy­do­tę mi­ło­sier­nie prze­sła­nia­ją noc­ne or­gie neo­nów, na 42 Uli­cę i w jej są­siedz­two wci­snę­ły się dru­go – i trze­cio­rzęd­ne kina, w tym wie­le tych tak zwa­nych „spe­cja­li­stycz­nych”, wa­bią­cych prze­chod­nia obiet­ni­cą ogląd­nię­cia naj­bar­dziej wy­uz­da­ne­go sek­su.

W la­tach trzy­dzie­stych, do któ­rych wła­śnie za­glą­da­my, seks nie był jesz­cze tak jaw­nie wy­eks­po­no­wa­ny, ale w oko­licz­nych skle­pi­kach bez naj­mniej­sze­go tru­du moż­na było na­być fo­to­sy roz­ne­gli­żo­wa­nych pięk­no­ści, czar­no-bia­łe i ko­lo­ro­we „świersz­czy­ki” oraz wą­sko­ta­śmo­we fil­my. „Dwa­dzie­ścia pięć cie­ka­wych póz za pół do­la­ra” – wa­bi­li kon­fi­den­cjo­nal­nym szep­tem oko­licz­ni sprze­daw­cy.

Ama­to­rzy moc­nych wra­żeń mo­gli też zo­ba­czyć wy­stęp „ubra­nej tyl­ko w dwa sznur­ki ko­ra­li­ków pięk­no­ści, któ­ra nie za­wie­dzie na­wet naj­buj­niej­szej wy­obraź­ni”, tan­ce­rza z uśpio­nym wę­żem, po­ły­ka­cza ognia albo fa­ce­ta gra­ją­ce­go na szklan­kach. Ob­skur­ne po­ko­iki na pię­ter­ku za­pra­sza­ły za 15 cen­tów na „par­tyj­kę sza­chów”, ale part­ne­ra trze­ba było so­bie sa­me­mu przy­pro­wa­dzić. Je­że­li jed­nak klient miał ocho­tę za­grać w „kró­lew­ską grę” z po­staw­ną blon­dy­ną z du­żym biu­stem, to też dało się za­ła­twić, tyle, że trze­ba było za­pła­cić dużo wię­cej.

W koń­cu lat sześć­dzie­sią­tych pan­de­mo­nium wy­peł­ni­ły lo­ka­le z gra­mi me­cha­nicz­ny­mi. Do dnia dzi­siej­sze­go, co kil­ka­na­ście lub kil­ka­dzie­siąt kro­ków, spa­ce­ru­ją­cy po Broad­wayu na­tknie się na otwar­te sze­ro­ko drzwi, przez któ­re wy­la­tu­ją na ze­wnątrz de­cy­be­le mam­by albo roc­ka. Je­że­li tyl­ko ze­chce, bę­dzie mógł wejść do środ­ka i po­strze­lać z ka­ra­bi­nu do ru­cho­me­go celu, za­znać emo­cji pi­lo­to­wa­nia sa­mo­lo­tu, za­grać w me­cha­nicz­ny ba­se­ball, czy za­ba­wić się w wy­ści­gi kon­ne.

We wspo­mnia­nym już roku 1934 Hen­ry Fon­da otrzy­mał wresz­cie głów­ną rolę w sztu­ce The Far­mer Ta­kes a Wife (Far­mer bie­rze żonę) i stwo­rzył kre­ację, któ­rą za­chwy­ci­ła się kry­ty­ka. Rok póź­niej Vic­tor Fle­ming za­an­ga­żo­wał go do Hol­ly­wo­od, do fil­mo­wej wer­sji Far­me­ra. Pro­duk­cja ta za­po­cząt­ko­wa­ła dłu­gą li­stę dal­szych ob­ra­zów i wiel­ką ka­rie­rę Hen­ry’ego na srebr­nym ekra­nie.

Wcze­śniej jed­nak, bo w roku 1929 po­znał pew­ną dziew­czy­nę z Vir­gi­nii, któ­ra wy­war­ła na nim wiel­kie wra­że­nie i to by­najm­niej nie uro­dą, ale przede wszyst­kim bez­pre­ten­sjo­nal­nym za­cho­wa­niem.

– Kim do dia­bła jest ta suka? – za­py­tał swe­go przy­ja­cie­la, rów­nież ak­to­ra i póź­niej­szą gwiaz­dę kina, Ja­me­sa Ste­war­ta.

„Ta suka” była rów­nież ak­tor­ką, na­zy­wa­ła się Mar­ga­ret Sul­la­van i dwa lata póź­niej, do­kład­nie 25 grud­nia 1931 roku zo­sta­ła jego żoną. Była nią je­dy­nie 6 mie­się­cy, po któ­rym to cza­sie Hen­ry Fon­da wy­pro­wa­dził się z ich apar­ta­men­tu w Gre­en­wich Vil­la­ge do ma­łe­go miesz­kan­ka przy Za­chod­niej 64 Uli­cy. Mag na­to­miast zna­la­zła po­cie­sze­nie w ra­mio­nach re­ży­se­ra fil­mo­we­go Wil­lia­ma Wy­le­ra, za któ­re­go wkrót­ce wy­szła za mąż. Jesz­cze szyb­ciej się roz­wio­dła, po czym po­now­nie za­gię­ła pa­rol na swo­je­go by­łe­go męża. Mimo po­cząt­ko­wej nie­chę­ci Fon­dy, za­czę­ła z cza­sem od­no­sić suk­ce­sy. Wszyst­ko było na do­brej dro­dze – tak jej się przy­najm­niej wy­da­wa­ło – gdy pew­ne­go wie­czo­ru zo­ba­czy­ła Hen­ry’ego, któ­ry tań­czył na jed­nym z przy­jęć przy­tu­lo­ny do ja­kiejś ob­wie­szo­nej świe­ci­deł­ka­mi jak bo­żo­na­ro­dze­nio­wa cho­in­ka cizi. Urzą­dzi­ła mu wte­dy kar­czem­ną awan­tu­rę, któ­ra de­fi­ni­tyw­nie za­koń­czy­ła ich sto­sun­ki. Wspo­mnia­na ci­zia na­zy­wa­ła się Fran­ces Sey­mo­ur-Bro­kaw i ode­gra w na­szej opo­wie­ści rolę zna­czą­cą.

3.

Drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne ro­dzi­ny Sey­mo­ur nie było młod­sze niż Fon­dów, za to z pew­no­ścią zde­cy­do­wa­nie szla­chet­niej­sze. Naj­bar­dziej zna­nym przod­kiem sza­cow­nej fa­mi­lii była nie­ja­ka Jane Sey­mo­ur, trze­cia z sze­ściu żon Hen­ry­ka VIII Tu­do­ra, z bo­żej ła­ski kró­la An­glii w la­tach 1509-1547. Nie od rze­czy by­ło­by rów­nież wspo­mnieć o panu Char­le­sie Sey­mo­urze (1885-1963), pro­fe­so­rze hi­sto­rii Uni­wer­sy­te­tu w Yale, uczest­ni­ku kon­fe­ren­cji po­ko­jo­wej w Pa­ry­żu w roku 1919.

Sey­mo­uro­wie przy­by­li do No­we­go Jor­ku z po­cząt­kiem XVIII wie­ku z Ka­na­dy i od razu za­czę­li mie­szać swo­ją krew z in­ny­mi zna­mie­ni­ty­mi ro­dzi­na­mi, któ­rych przod­ko­wie przy­pły­nę­li tu na stat­ku „May­flo­wer”. Po­przez swo­ją pra­bab­kę Fran­ces Ga­brie­le Ford, Fran­ces Sey­mo­ur spo­krew­nio­na była mię­dzy in­ny­mi ze Stuy­ve­san­ta­mi, How­lan­da­mi, Pel­l­sa­mi i Bid­dle­sa­mi z Fi­la­del­fii. Ku­zyn jej pra­dziad­ka, Ho­ra­tio, pia­sto­wał przez pe­wien czas funk­cję gu­ber­na­to­ra No­we­go Jor­ku, a w 1872 roku był z ra­mie­nia de­mo­kra­tów kontr­kan­dy­da­tem Ulys­se­sa Gran­ta do fo­te­la pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Tak więc ro­dzi­na Fran­ces skła­da­ła się z sa­mych nie­mal­że wy­bit­nych przod­ków, z nie­szczę­snym wy­jąt­kiem jej ro­dzo­ne­go ojca, Eu­ge­ne For­da Sey­mo­ura, pi­ja­ka i utra­cju­sza, któ­ry w krót­kim cza­sie roz­pu­ścił na czte­ry wia­try przy­pa­da­ją­cą na nie­go, wca­le nie małą część ma­jąt­ku. W związ­ku z po­wyż­szym Fran­ces Sey­mo­ur była w rów­nym stop­niu szla­chet­nie uro­dzo­na, co nie­ste­ty bied­na.

W cza­sie, gdy jej ko­le­żan­ki roz­po­czy­na­ły na­ukę w tak świet­nych szko­łach jak Vas­sar Col­le­ge, Radc­lif­fe, czy Sa­rah Law­ren­ce, Fran­ces stać było je­dy­nie na rocz­ny kurs w Szko­le Se­kre­ta­rek Ka­ta­rzy­ny Gibbs, po ukoń­cze­niu któ­rej na­tych­miast zmu­szo­na zo­sta­ła do pod­ję­cia pra­cy. Tę wiel­ką nie­spra­wie­dli­wość losu po­sta­no­wi­ła jed­nak wy­rów­nać nie tyle sama za­ra­bia­jąc pie­nią­dze, co po­ślu­bia­jąc ko­goś, kto już je ma.

Geo­r­ge T. Bro­kaw wy­dał jej się od­po­wied­nim kan­dy­da­tem. Był co praw­da star­szy od jej wła­sne­go ojca (miał 52 lata, pod­czas gdy Fran­ces 22), nie­zbyt przy­stoj­ny i zde­cy­do­wa­nie za tęgi, ale speł­niał za to pod­sta­wo­wy i za­ra­zem naj­waż­niej­szy wa­ru­nek. Był obrzy­dli­wie bo­ga­ty. Po kil­ku mie­sią­cach upo­rczy­wych za­bie­gów do­pię­ła swe­go, zo­sta­jąc 10 stycz­nia 1931 roku ko­lej­ną pa­nią Bro­kaw. (Ko­lej­ną, po­nie­waż Geo­r­ge T. był już w prze­szło­ści kil­ka­krot­nie żo­na­ty, ostat­nio z Cla­rą Both, przy­szłym am­ba­sa­do­rem Sta­nów Zjed­no­czo­nych w Ita­lii).

Za­miesz­ka­ła w wiel­kim dwu­dzie­sto­pię­cio­po­ko­jo­wym domu swe­go mał­żon­ka przy Fi­fth Ave­nue, ale cena, któ­rą przy­szło jej za­pła­cić za ma­te­rial­ne po­wo­dze­nie, była bar­dzo wy­so­ka. Pan Geo­r­ge T. Bro­kaw oka­zał się ostat­nim łaj­da­kiem, al­ko­ho­li­kiem i sa­dy­stą. Kie­dy tyl­ko so­bie wy­pił – a ro­bił to nie­mal­że co­dzien­nie – za­mie­niał się w krwio­żer­czą be­stię, znę­ca­ją­cą się nad swo­ją żoną za­rów­no psy­chicz­nie, jak i fi­zycz­nie. Zbyt póź­no Fran­ces do­wie­dzia­ła się, że po­wo­dem odej­ścia Cla­ry Both (obec­nie Cla­ry Luce) od męża było jej wie­lo­krot­ne po­bi­cie, czte­ry razy za­koń­czo­ne na­wet po­ro­nie­niem.

Sama rów­nież za­szła w cią­żę i uda­ło jej się uro­dzić zdro­wą i do­rod­ną cór­kę, Fran­ces de Vil­lers Bro­kaw, na­zy­wa­ną z hisz­pań­ska Pan­chet­tą lub też w skró­cie Pan. Po przyj­ściu na świat ma­łej Pan, wio­sną 1934 roku bru­tal­ny Geo­r­ge obie­cał po­pra­wę, pod­jął na­wet le­cze­nie w sa­na­to­rium dla al­ko­ho­li­ków w Gre­en­wich w Con­nec­ti­cut. Dwa ty­go­dnie póź­niej wy­padł tam przez okno swo­je­go po­ko­ju, po­no­sząc śmierć na miej­scu. Dwu­dzie­sto­ośmio­let­niej wdo­wie zo­sta­wił dom przy Pią­tej Ave­nue oraz kon­to w Man­hat­tan Trans­fer Bank, ze spo­czy­wa­ją­cą na nim sumą mi­lio­na do­la­rów.

Po­zna­ny pół­to­ra roku póź­niej w stu­diu Den­ha­ma Hen­ry Fon­da nie był wpraw­dzie bo­ga­ty, ale za to sza­le­nie przy­stoj­ny, a pie­nią­dze mia­ła prze­cież ona. Fran­ces pierw­sza wy­ka­za­ła ini­cja­ty­wę, za­pra­sza­jąc mło­de­go ak­to­ra na obiad do re­stau­ra­cji „Sa­voy Grill”. Wkrót­ce oby­dwo­je wy­bra­li się do Eu­ro­py, naj­pierw do Pa­ry­ża, a stam­tąd do Ber­li­na, w któ­rym wła­śnie od­by­wa­ły się XI Igrzy­ska Olim­pij­skie.

Nie­ste­ty, po­li­ty­ka wkra­cza­ła co­raz bru­tal­niej rów­nież do spor­tu. Ro­ze­gra­ne na trzy lata przed wy­bu­chem II woj­ny świa to­wej Igrzy­ska sta­ły się apo­te­ozą hi­tle­row­skich Nie­miec. Na­krę­co­ny pod­czas ich trwa­nia film Leni Rie­fen­stahlOlym­pia – Fest der Vo­el­ker (Olim­pia­da – świę­to na­ro­dów) jest bar­dzo cen­nym do­ku­men­tem hi­sto­rycz­nym tam­tych po­nu­rych cza­sów. Na mon­stru­al­nej ilo­ści ta­śmy fil­mo­wej (pół mi­lio­na me­trów – z cze­go w fil­mie wy­ko­rzy­sta­no tyl­ko 6500) po­ka­za­no nie tyl­ko prze­bieg za­wo­dów, ale tak­że to­wa­rzy­szą­cą im spe­cy­ficz­ną at­mos­fe­rę. Igrzy­ska mia­ły przede wszyst­kim za­pre­zen­to­wać świa­tu po­tę­gę to­ta­li­tar­ne­go sys­te­mu i jed­ność na­ro­du nie­miec­kie­go sku­pio­ne­go wo­kół Füh­re­ra.

Wpraw­dzie wła­dze za­wie­si­ły na czas ich trwa­nia an­ty­ży­dow­skie i an­ty­mu­rzyń­skie usta­wy o dys­kry­mi­na­cji, ale ko­lo­ro­wi spor­tow­cy byli trak­to­wa­ni jako przed­sta­wi­cie­le gor­szej rasy. Do ran­gi sym­bo­lu uro­sły w tych wa­run­kach wspa­nia­łe osią­gnię­cia czar­no­skó­re­go sprin­te­ra ame­ry­kań­skie­go Jes­se Owen­sa, któ­ry stał się bo­ha­te­rem Igrzysk, zdo­by­wa­jąc aż czte­ry zło­te me­da­le. Zna­ko­mi­ty ską­di­nąd film Leni Ri­fen­stahl nie po­ka­zu­je nie­ste­ty sce­ny, w któ­rej Adolf Hi­tler uciekł z try­bu­ny ho­no­ro­wej, nie chcąc uści­snąć Owen­so­wi ręki.

Do­słow­nie du­sząc się w gę­stej at­mos­fe­rze Ber­li­na roku 1936, Fran­ces i Hen­ry rów­nież ucie­kli, prze­no­sząc się na naj­bliż­szy ty­dzień do ro­man­tycz­ne­go Bu­da­pesz­tu. Po po­wro­cie do Sta­nów, 16 wrze­śnia te­goż roku po­bra­li się w Park Ave­nue Christ Church w No­wym Jor­ku. Przy­ję­cie we­sel­ne dla kil­ku­dzie­się­ciu za­pro­szo­nych go­ści od­by­ło się w ogro­dzie usy­tu­owa­nym na da­chu ho­te­lu „Pierz”, a na­stęp­ne­go ran­ka pań­stwo mło­dzi wy­je­cha­li do Ka­li­for­nii, gdzie Hen­ry na­tych­miast przy­stą­pił do krę­ce­nia ko­lej­ne­go fil­mu, Tra­il of the Lo­ne­so­me Pine (W cie­niu sa­mot­nej so­sny). Jego wiel­kie­go za­an­ga­żo­wa­nia w roz­wój ki­ne­ma­to­gra­fii nie zmniej­szy­ła na­wet w naj­mniej­szym stop­niu wia­do­mość, że Fran­ces jest w sta­nie bło­go­sła­wio­nym. Mał­żon­ka mia­ła prze­cież zna­ko­mi­tą opie­kę, naj­lep­szych le­ka­rzy do dys­po­zy­cji, na każ­de ski­nie­nie pie­lę­gniar­ki, więc po cóż miał­by mar­no­wać cen­ny czas na do­glą­da­nie cią­ży? Od tego byli prze­cież świet­nie opła­ca­ni fa­chow­cy.

W nie­dziel­ny ra­nek, 21 grud­nia 1937 roku krą­żył jed­nak w po­cze­kal­ni od­dzia­łu po­łoż­ni­cze­go Do­ctors Ho­spi­tal w No­wym Jor­ku, za­pa­la­jąc jed­ne­go pa­pie­ro­sa od dru­gie­go. To­wa­rzy­szy­ło mu kil­ku in­nych pa­nów, za­cho­wu­ją­cych się rów­nie ner­wo­wo, oto­czo­nych po­dob­nie jak on kłę­ba­mi ty­to­nio­we­go dymu. Co ja­kiś czas do któ­re­goś z nich pod­cho­dzi­ła pie­lę­gniar­ka z ra­do­sną in­for­ma­cją, że oto wła­śnie zo­stał oj­cem. Zbli­ża­ło się po­łu­dnie, kie­dy skie­ro­wa­ła się w koń­cu w stro­nę Hen­ry’ego.

– Są drob­ne kom­pli­ka­cje – oznaj­mi­ła la­ko­nicz­nie. – Le­ka­rze zde­cy­do­wa­li się wy­ko­nać ce­sar­skie cię­cie.

Spo­dzie­wał się tego, praw­dę mó­wiąc, ale co in­ne­go spo­dzie­wać się, a co in­ne­go usły­szeć. Ręce drża­ły mu sil­nie, kie­dy się­gał po ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa. Pie­lę­gniar­ka spoj­rza­ła nań z na­ga­ną.

– Je­że­li ktoś pla­nu­je zo­stać oj­cem, po­wi­nien rzu­cić pa­le­nie – po­wie­dzia­ła su­cho. – To bar­dzo źle wpły­wa na ja­kość na­sie­nia. Pro­szę się nie mar­twić, wszyst­ko bę­dzie do­brze – do­da­ła po chwi­li, chcąc być może za­trzeć nie­mi­łe wra­że­nie wy­wo­ła­ne swym po­przed­nim ko­men­ta­rzem. Po kil­ku kwa­dran­sach po­ja­wi­ła się po­now­nie.

– Ma pan cór­kę – oznaj­mi­ła. – Wszyst­ko w po­rząd­ku. Czy usta­li­li­ście już pań­stwo imię dziec­ka? Mu­szę je wpi­sać do do­ku­men­ta­cji.

– Tak, tak, oczy­wi­ście – wy­ją­kał z tru­dem świe­żo upie­czo­ny tata, zszo­ko­wa­ny jesz­cze nie­co otrzy­ma­ną wia­do­mo­ścią. – Je­że­li to cór­ka… to bę­dzie mia­ła na imię Jane Sey­mo­ur.

4.

Jane przy­szła na świat w No­wym Jor­ku, po­nie­waż Fran­ce, spo­dzie­wa­jąc się pro­ble­mów, już w paź­dzier­ni­ku wy­je­cha­ła do swo­je­go za­ufa­ne­go szpi­ta­la, gdzie pięć lat wcze­śniej, rów­nież przy po­mo­cy ce­sar­skie­go cię­cia, uro­dzi­ła Pan. Kil­ka dni póź­niej Hen­ry za­brał oby­dwie swo­je ko­bie­ty do domu.

Za­raz po ślu­bie pań­stwo Fon­da za­miesz­ka­li w wy­na­ję­tej dwu­pię­tro­wej wil­li w Bren­two­od, przy Chad­bo­ur­ne Dri­ve 255, rzut ka­mie­niem od Hol­ly­wo­od. Dom po­ło­żo­ny był w pięk­nym miej­scu, nie­da­le­ko Oce­anu, w oko­li­cy za­sie­dlo­nej przez wie­lu no­ta­bli ze świa­ta fil­mu, jed­nak Fran­ces od sa­me­go po­cząt­ku ma­rzy­ła o dużo bar­dziej oka­za­łej re­zy­den­cji, a przede wszyst­kim o ich wła­snej.

Pie­nię­dzy mia­ła jak lodu, Hen­ry też co­raz le­piej za­ra­biał, więc ma­rze­nie wkrót­ce się speł­ni­ło. La­tem 1938 roku prze­nie­śli się do wiel­kie­go pa­ła­cu przy 900 North Ti­ger­ta­il Road, wy­bu­do­wa­ne­go spe­cjal­nie dla nich na za­ku­pio­nej wcze­śniej za 27 000 do­la­rów dzie­wię­cio­akro­wej par­ce­li. Dom miał dłu­gi, wy­sy­pa­ny żwi­rem pod­jazd, kort te­ni­so­wy z mącz­ki ce­gla­nej, fan­ta­zyj­ny ba­sen z pod­świe­tla­ną wodą, po­ma­rań­czo­wy za­gaj­nik, ol­brzy­mi ogród wa­rzyw­ny i spe­cjal­ną pra­cow­nię ar­ty­stycz­ną, w któ­rej Hen­ry od­da­wał się w wol­nych chwi­lach swe­mu ulu­bio­ne­mu za­ję­ciu – ma­lo­wa­niu pej­za­ży w sty­lu An­drew Wey­etha.

Był jesz­cze spe­cjal­ny do­mek prze­zna­czo­ny do za­baw dla dzie­ci, ale dzie­ci go­ści­ły tam nie­zwy­kle rzad­ko, a o za­ba­wie to już na­wet nie mo­gło być mowy. Ścia­ny po­miesz­cze­nia bar­dzo szyb­ko bo­wiem prze­sią­kły smro­dem ku­bań­skich cy­gar, wy­pa­lo­nych pod­czas za­cię­tych par­tii po­ke­ra roz­gry­wa­nych po­mię­dzy Hen­rym Fon­dą, Joh­nem Way­nem, Joh­nem For­dem i Jim­mym Ste­war­tem.

Wy­da­wa­ło­by się, że wy­cho­wy­wa­ne­mu w ta­kich wa­run­kach dziec­ku ni­cze­go nie bę­dzie bra­ko­wać. A jed­nak bra­ko­wa­ło, i to rze­czy naj­waż­niej­szej – mi­ło­ści. Od sa­me­go po­cząt­ku, kie­dy tyl­ko Jane po­ja­wi­ła się na świe­cie, jej mat­ka wca­le nie sta­ra­ła się ukryć roz­cza­ro­wa­nia. Fran­ces mia­ła już jed­ną cór­kę, a te­raz chcia­ła syna. Dru­ga dziew­czyn­ka w domu mo­gła jej zda­niem osła­bić po­zy­cję na­leż­ną Pan.

W po­cząt­kach 1940 roku po­now­nie uda­ła się do No­we­go Jor­ku, gdzie 23 lu­te­go w Do­ctors Ho­spi­tal uro­dzi­ła za po­mo­cą ce­sar­skie­go cię­cia nie­mow­lę płci mę­skiej, któ­re­mu nada­no imię Pe­ter Hen­ry. Wy­da­rze­nie to wpra­wi­ło ją w zna­ko­mi­ty na­strój, tym nie­mniej, od tej pory już dwo­je dzie­ci cier­pia­ło z po­wo­du bra­ku do­sta­tecz­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia się nimi przez ro­dzi­ców.

Więk­szość dnia prze­by­wa­ły w to­wa­rzy­stwie wy­na­ję­tych gu­wer­nan­tek oraz za­trud­nio­ne­go w re­zy­den­cji per­so­ne­lu po­moc­ni­cze­go, skła­da­ją­ce­go się po­nad­to z oso­bi­stej se­kre­tar­ki pani Fran­ces, dwóch słu­żą­cych, ogrod­ni­ka, ku­cha­rza, pracz­ki i szo­fe­ra.

Za­ję­ty krę­ce­niem ko­lej­nych fil­mów oj­ciec po­ja­wiał się w domu ra­czej spo­ra­dycz­nie, a i wte­dy nie miał dla swych po­ciech wie­le cza­su. Wo­lał za­mknąć się w pra­cow­ni i ma­lo­wać pej­za­że, bądź też w dom­ku za­baw gry­wać z kum­pla­mi w kar­ty. Jego ka­rie­ra na­bie­ra­ła co­raz więk­sze­go roz­pę­du. Głów­na rola w na­krę­co­nych we­dług po­wie­ści Ste­in­bec­ka Gro­nach gnie­wu przy­nio­sła mu praw­dzi­wą sła­wę oraz uzna­nie kry­ty­ki.

Hen­ry wie­dział od po­cząt­ku, że ta wła­śnie rola może sta­no­wić prze­łom. Kie­dy tyl­ko do­wie­dział się o pro­jek­cie zre­ali­zo­wa­nia fil­mu, go­tów był za otrzy­ma­nie roli Toma Jo­ada od­dać dia­błu du­szę. I zro­bił to. Szef Twen­tieth Cen­tu­ry-Fox, Dar­ryl Za­nuck, za­żą­dał w za­mian pod­pi­sa­nia mało ko­rzyst­ne­go dla ak­to­ra kon­trak­tu, w do­dat­ku jesz­cze wią­żą­ce­go go z wy­twór­nią na naj­bliż­szych sie­dem lat.

Wy­da­wa­ło się, że Osca­ra ma już w kie­sze­ni, ale po osta­tecz­nym gło­so­wa­niu sprząt­nął mu go tuż sprzed nosa Ja­mes Ste­wart za The Phi­la­del­phia Sto­ry. Tym nie­mniej z Gro­na­mi gnie­wu (The Gra­pes of Wrath) Fon­da zna­lazł się na sa­mym szczy­cie naj­bar­dziej wzię­tych ak­to­rów Ame­ry­ki. Do tego mo­men­tu dwu­let­nia Jane prze­ko­na­na była, że jej rzad­ko wi­dy­wa­ny ta­tuś jest far­me­rem. Parę ty­go­dni póź­niej zo­ba­czy­ła go na du­żym ekra­nie w Drums Along the Mo­hawk (Bęb­ny nad Mo­haw­kiem). Wy­nie­sio­no ją z kina roz­trzę­sio­ną i pła­czą­cą, kie­dy w jed­nej ze scen po­tęż­ny In­dia­nin za­mie­rzył się na jej ojca to­ma­haw­kiem.

Fran­ces rów­nież rzad­ko spę­dza­ła czas z dzieć­mi. Zbyt za­ję­ta była do­glą­da­niem fi­nan­so­wej stro­ny mę­żow­skiej ka­rie­ry, kon­tro­lo­wa­niem każ­de­go wy­da­ne­go przez służ­bę cen­ta (nie za­mie­rza­ła dać się bez­kar­nie oszu­ki­wać) oraz wi­zy­ta­mi u die­te­ty­ków i le­ka­rzy, za­czę­ła bo­wiem po uro­dze­niu Pe­te­ra cier­pieć na kom­plek­sy zwią­za­ne z nad­mier­ną wagą. Roz­ma­ite ku­ra­cje od­chu­dza­ją­ce osła­bia­ły ją za­rów­no fi­zycz­nie, jak i psy­chicz­nie, lecz za żad­ne skar­by świa­ta nie za­mie­rza­ła z nich re­zy­gno­wać. Do tego wszyst­kie­go do­szedł jesz­cze po kil­ku la­tach neu­ro­tycz­ny strach przed ze­sta­rze­niem się i po­by­ty w róż­nych dziw­nych szpi­ta­lach i kli­ni­kach.

Ży­ją­cy na dwóch zu­peł­nie prze­ciw­staw­nych bie­gu­nach pań­stwo Fon­do­wie mie­li so­bie wza­jem­nie co­raz mniej do po­wie­dze­nia. Co­raz mniej rów­nież mie­li do po­wie­dze­nia swo­im dzie­ciom. Lo­do­wa­ta i ste­ryl­na at­mos­fe­ra pa­ła­cu przy Ti­ger­ta­il Road ko­ja­rzy­ła się bar­dziej ze szpi­ta­lem niż ro­dzin­nym do­mem.

5.

W nie­dziel­ny ra­nek, 7 grud­nia 1941 roku ja­poń­skie my­śliw­ce za­ata­ko­wa­ły ame­ry­kań­ską bazę woj­sko­wą Pe­arl Har­bor na wy­spie Oaku na Ha­wa­jach, gdzie sta­cjo­no­wał głów­ny trzon sław­nej Flo­ty Pa­cy­fi­ku. Była go­dzi­na 7.50 miej­sco­we­go cza­su. Oko­ło go­dzi­ny 10.00 bi­twa była już za­koń­czo­na. Nad Pe­arl Har­bor za­milkł ryk sil­ni­ków, świst i wy­bu­chy bomb oraz se­rie ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Sły­chać było tyl­ko wy­cie sy­ren am­bu­lan­sów, eks­plo­zje po­ci­sków w ka­dłu­bach pło­ną­cych okrę­tów i ło­skot za­ła­mu­ją­cych się han­ga­rów. Nie­przy­ja­ciel wy­co­fał się, po­zo­sta­wia­jąc za sobą mo­rze pło­mie­ni i chmu­ry dymu.

Stra­ty były ogrom­ne. Z dwu­stu sa­mo­lo­tów ma­ry­nar­ki osta­ło się za­le­d­wie 52. Trzy ty­sią­ce Ame­ry­ka­nów stra­ci­ło ży­cie, ośmiu­set zo­sta­ło ran­nych. Naj­więk­sze stra­ty po­nio­sła ma­ry­nar­ka. Pan­cer­ni­ki „Ari­zo­na”, „West Vir­gi­nia” i „Ca­li­for­nia” zo­sta­ły znisz­czo­ne. „Okla­ho­ma” prze­wró­ci­ła się do góry dnem, wszyst­kie inne – z wy­jąt­kiem „Pen­syl­wa­nii” – zo­sta­ły do­tkli­wie uszko­dzo­ne.

Dzień po ata­ku Kon­gres za­twier­dził (przy jed­nym gło­sie wstrzy­mu­ją­cym się) de­kla­ra­cję o roz­po­czę­ciu dzia­łań wo­jen­nych prze­ciw­ko Ja­po­nii. Nie po­wia­do­mie­ni uprzed­nio o ja­poń­skich pla­nach Niem­cy i Wło­si wy­po­wie­dzie­li Ame­ry­ce woj­nę 11 grud­nia. W ten spo­sób Sta­ny Zjed­no­czo­ne przy­stą­pi­ły do wal­ki po stro­nie ko­ali­cji.

W po­ło­wie 1943 roku Hen­ry Fon­da wsiadł do au­to­bu­su zmie­rza­ją­ce­go do San Die­go, gdzie znaj­do­wał się obóz tre­nin­go­wy dla przy­szłych ma­ry­na­rzy. Po od­by­ciu pod­sta­wo­we­go szko­le­nia, zo­stał w stop­niu pod­po­rucz­ni­ka za­okrę­to­wa­ny na po­kład nisz­czy­cie­la „Sat­ter­lee” i znik­nął z domu na dłu­gie trzy lata.

Fran­ces rów­nież włą­czy­ła się w wo­jen­ny wy­si­łek ame­ry­kań­skie­go na­ro­du. Po­po­łu­dnia­mi pra­co­wa­ła spo­łecz­nie w woj­sko­wej kan­ty­nie w Hol­ly­wo­od, od­wie­dza­ła szpi­ta­le i sprze­da­wa­ła wo­jen­ne ob­li­ga­cje. Dzie­ci czu­ły się jesz­cze bar­dziej opusz­czo­ne niż do­tąd i jesz­cze bar­dziej sa­mot­ne.

Wy­na­gro­dze­niem za to mia­ły być or­ga­ni­zo­wa­ne spe­cjal­nie dla nich oka­za­łe przy­ję­cia, czy­li – jak to mó­wią Ame­ry­ka­nie – par­ty. Naj­częst­szy­mi go­ść­mi na par­ty u Fon­dów byli Chri­stia­na – cór­ka Joan Craw­ford, Ma­ria – cór­ka Gary Co­ope­ra oraz syn Lau­ren­ce’a Oli­ve­ra – Ta­rqu­in, a tak­że dzie­ci Man­kie­wi­czów i Sel­znic­ków. Nie­ste­ty, Jane nie czu­ła się z tego po­wo­du szczę­śli­wa, głów­nie dla­te­go, że ka­za­no jej się stro­ić w dziew­czę­ce ciusz­ki, któ­rych nie cier­pia­ła z ca­łej du­szy.

Za­przy­jaź­ni­ła się na­to­miast bar­dzo z przy­rod­nią sio­strą Pan oraz swo­ją ró­wie­śnicz­ką Bro­oke, cór­ką miesz­ka­ją­cych po są­siedz­ku pań­stwa Hay­war­dów. Pan Le­land Hay­ward był me­ne­dże­rem jej ojca, zaś pani Mar­ga­ret Hay­ward kil­ka lat temu no­si­ła na­zwi­sko Fon­da, jesz­cze wcze­śniej Sul­la­van i była pierw­szą żoną Hen­ry’ego.

Po­zba­wio­nym na­le­ży­tej tro­ski i opie­ki ze stro­ny do­ro­słych, ma­łym po­cie­chom Fon­dów przy­cho­dzi­ły do gło­wy róż­ne sza­lo­ne po­my­sły, jak cho­ciaż­by ten, któ­re­go ini­cja­to­rem i głów­nym wy­ko­naw­cą był Pe­ter.

– Zo­bacz, co mam – po­wie­dział pew­ne­go dnia do sio­stry, wy­cią­ga­jąc z kie­sze­ni małe ko­lo­ro­we pu­deł­ko.

– Phi – wy­dę­ła war­gi Jane – to są tyl­ko zwy­kłe za­pał­ki. Gdzie je zwę­dzi­łeś?

– Le­ża­ły na sto­le w kuch­ni. Czy wiesz, że jak się nimi po­trze tu­taj z boku, to po­ja­wia się ogień?

– No pew­nie, prze­cież to za­pał­ki.

– Chodź, za­pa­li­my coś.

– Do­brze – zgo­dzi­ła się Jane. – Ale żeby nie było z tego ja­kiejś dra­ki.

Po dłuż­szej na­ra­dzie po­sta­no­wi­li pod­pa­lić biur­ko w ga­bi­ne­cie taty. Po pro­stu, żeby zo­ba­czyć, co się sta­nie. Nie­ste­ty, twar­de dę­bo­we drze­wo za nic nie chcia­ło się za­jąć, tro­chę tyl­ko okop­ci­ło się z jed­nej stro­ny, co zu­peł­nie mal­ców nie sa­tys­fak­cjo­no­wa­ło. Po kil­ku­na­stu pró­bach zo­sta­ły im za­le­d­wie trzy za­pał­ki. Wte­dy Jane wpa­dła na zna­ko­mi­ty po­mysł.

– Trze­ba wziąć z ogro­du tro­chę su­chych ga­łą­zek – po­wie­dzia­ła. – Nasz ogrod­nik tak wła­śnie ro­bił, kie­dy pa­lił li­ście. I jesz­cze pa­pier.

Przy­nie­śli do ga­bi­ne­tu garść chru­stu, wy­dar­li kil­ka kar­tek z jed­ne­go ze znaj­du­ją­cych się w bi­blio­tecz­ce al­bu­mów i spró­bo­wa­li jesz­cze raz. Tym ra­zem się uda­ło. Zół­ty pło­myk we­so­ło za­tań­czył na pa­pie­rze, po­łknął z sy­kiem kil­ka naj­bliż­szych ga­łą­zek, li­znął raz i dru­gi ścia­nę biur­ka, po czym zmie­nił się w hu­czą­cy ogień.

– Zgaś to! – krzyk­nę­ła Jane. – Już wy­star­czy.

Pe­ter dmuch­nął z ca­łej siły, tak samo jak tata, kie­dy po za­pa­le­niu cy­ga­ra ga­sił trzy­ma­ną w ręku za­pał­kę, ale ogień wca­le nie znik­nął. Wręcz prze­ciw­nie, jesz­cze tro­chę urósł.

– Po­móż mi! – roz­ka­zał sio­strze.

Nie­ste­ty, po­łą­czo­ne wy­sił­ki oby­dwoj­ga ma­łych Fon­dów oka­za­ły się rów­nie mało sku­tecz­ne. Pło­mień za­miast zga­snąć, obej­mo­wał co­raz to więk­szy ob­szar oj­cow­skie­go me­bla.

– Trze­ba wodą – stwier­dzi­ła przy­tom­nie Jane.

Ro­zej­rze­li się uważ­nie do­oko­ła, ale kra­ny w prze­zna­czo­nych do biu­ro­wej pra­cy ga­bi­ne­tach są rze­czą na­der rzad­ką, na­wet u Ame­ry­ka­nów.

– Ba­sen! – mała Fon­dów­na zno­wu wy­ka­za­ła się prak­tycz­nym zmy­słem.

Chwi­lę póź­niej gna­li już obo­je co sił w no­gach w kie­run­ku wspo­mnia­ne­go akwe­nu. Po dro­dze Jane chwy­ci­ła le­żą­ce przy kor­cie dwie pu­ste pusz­ki po te­ni­so­wych pił­kach. Na­peł­ni­li je wodą i bły­ska­wicz­nie po­bie­gli z po­wro­tem. W ga­bi­ne­cie tym­cza­sem pło­mie­nie ogar­nę­ły już więk­szą część biur­ka i nie­śmia­ło za­czy­na­ły ca­ło­wać za­sło­ny. Chlu­snę­li na nie całą za­war­to­ścią po­sia­da­nych na­czyń, ale po­mo­gło tyle, co sta­rej pan­nie ma­ki­jaż.

– Mó­wi­łam: żeby tyl­ko nie było z tego ja­kiejś dra­ki – przy­po­mnia­ła bra­tu Jane, ale ten nie za­mie­rzał wda­wać się z nią w po­le­mi­kę. – Leć­my po wię­cej wody! – wrza­snął tyl­ko i już go nie było w ga­bi­ne­cie. Jane wy­pa­dła stam­tąd se­kun­dę po nim.

– Hej, dzie­cia­ki, a do­kąd to tak pę­dzi­cie na zła­ma­nie kar­ku? – osa­dził ich na miej­scu głos gru­bej Pa­oli, jed­nej ze słu­żą­cych. – Ska­ra­nie bo­skie z wami. Jesz­cze któ­re zła­mie so­bie nogę.

– No bo… – za­jąk­nął się Pe­ter – … bo tam się chy­ba pali.

– Gdzie? – zmarsz­czy­ła z nie­do­wie­rza­niem czo­ło Pa­ola.

– W ga­bi­ne­cie taty, pro­szę pani. – Jane wy­ka­za­ła zde­cy­do­wa­nie wię­cej zim­nej krwi niż młod­szy brat.

Tęga słu­żą­ca uchy­li­ła po­wo­li drzwi, prze­ko­na­na cią­gle jesz­cze, że to ra­czej ja­kiś dzie­cię­cy ka­wał. Ale to, co zo­ba­czy­ła, wy­rwa­ło jej z pier­si roz­pacz­li­wy, grom­ki okrzyk:

– Ma­don­na mia!

Kil­ka­na­ście mi­nut póź­niej ogień uga­szo­no w wy­ni­ku sko­or­dy­no­wa­nych dzia­łań ca­łej służ­by. Spo­ra część ga­bi­ne­tu Hen­ry’ego Fon­dy pa­dła jed­nak pa­stwą ognia. Sam za­in­te­re­so­wa­ny znaj­do­wał się w tym cza­sie bar­dzo da­le­ko i praw­do­po­dob­nie tyl­ko dla­te­go spraw­cy po­ża­ru unik­nę­li la­nia.

6.

Swo­ją edu­ka­cję Jane Fon­da roz­po­czę­ła w roku 1944 w Town and Co­un­try Scho­ol w Bren­two­od. Dy­rek­tor­ka szko­ły, Ca­th­ryn Dye, wspo­mi­na ją jako „zdol­ną, lecz śred­nio pil­ną uczen­ni­cę, za­wsze jed­nak do­sta­tecz­nie spryt­ną, by unik­nąć kary za swo­je pso­ty”. Tym, co naj­bar­dziej wy­róż­nia­ło mło­dą Jane spo­śród ró­wie­śni­czek, była jej bun­tow­ni­cza na­tu­ra i usta­wicz­ne pro­te­sty prze­ciw­ko dość su­ro­wym – co tu owi­jać w ba­weł­nę – szkol­nym re­gu­łom.

„Była wy­so­ką jak na swój wiek dziew­czy­ną o dłu­gich i cien­kich no­gach, z wiecz­nie po­dra­pa­ny­mi ko­la­na­mi – po­wie­dzia­ła dzien­ni­ka­rzom Jill Scha­ry, jed­na ze szkol­nych ko­le­ża­nek przy­szłej gwiaz­dy ekra­nu. – Nie wia­do­mo tyl­ko, dla­cze­go cią­gle na­rze­ka­ła, że jest za gru­ba. Jej naj­lep­sza przy­ja­ciół­ka, Sue-Sal­ly Jo­nes była więk­sza i dużo cięż­sza, ale Jane nig­dy nie my­śla­ła o niej w ten spo­sób. Nie­któ­rzy mó­wi­li o Fon­dzie, że jest nie­uprzej­ma, ale w mo­jej opi­nii za­wsze była bar­dzo miła, we­so­ła i sym­pa­tycz­na”.

W 1947 roku stra­cił wresz­cie waż­ność cy­ro­graf, któ­ry Hen­ry Fon­da pod­pi­sał z Twen­tieth Cen­tu­ry-Fox, żeby móc za­grać w Gro­nach gnie­wu. Był wol­ny jak ptak i ze swo­ją po­pu­lar­no­ścią nie mu­siał się mar­twić o przy­szłość. Inna rzecz, że na ra­zie nie miał na­wet bla­de­go po­ję­cia, co z od­zy­ska­ną wol­no­ścią zro­bić. Kie­dy za­sta­na­wiał się nad dal­szym prze­bie­giem ka­rie­ry, wszyst­kie pro­ble­my roz­wią­zał pe­wien te­le­fon z No­we­go Jor­ku.

– Hen­ry? – zna­jo­my głos był wła­sno­ścią sce­na­rzy­sty i re­ży­se­ra Jo­sha Lo­ga­na, pry­wat­nie przy­ja­cie­la Hen­ry’ego i ojca chrzest­ne­go jego cór­ki.

– Wi­taj Josh, sta­ry szo­pie – ucie­szył się Fon­da. – Daw­no nie da­wa­łeś zna­ku ży­cia. Co tam u cie­bie do­bre­go?

– Same do­bre rze­czy, Hen­ry. Są­dzę, że do­bre tak­że dla cie­bie.

– Chcesz mi za­pro­po­no­wać ja­kąś rolę?

– Two­ja prze­ni­kli­wość przy­no­si ci za­szczyt. Tak wła­śnie jest w isto­cie. Przed chwi­lą skoń­czy­łem naj­lep­szą po­wieść, jaką uda­ło mi się w ży­ciu prze­czy­tać. Nosi ty­tuł Mi­ster Ro­berts i za­mie­rzam prze­ro­bić ją na sce­na­riusz, ja­kie­go nie wi­dział jesz­cze ża­den te­atr na Broad­wayu. Sta­wiam mo­je­go no­we­go che­vro­le­ta prze­ciw­ko two­im śmier­dzą­cym skar­pet­kom, że cię ten sce­na­riusz za­in­te­re­su­je.

Kie­dy tego po­po­łu­dnia Jane wró­ci­ła ze szko­ły do domu, nie mia­ła jesz­cze po­ję­cia, że jej dni w Town and Co­un­try Scho­ol są już po­li­czo­ne. Ze nie bę­dzie wię­cej ro­bie­nia głu­pich ka­wa­łów pan­nie Dye, pro­te­stów prze­ciw­ko dra­koń­skim za­rzą­dze­niom na­uczy­ciel­ki i wspól­nych wy­praw z Sue-Sal­ly na ko­nie.

Jej mat­ka rów­nież nie zda­wa­ła so­bie jesz­cze spra­wy, że czas za­miesz­ki­wa­nia w Bren­two­od do­biegł wła­śnie koń­ca. Hen­ry wy­ja­śnił to na­stęp­ne­go dnia przy obie­dzie.

– Wy­jeż­dżam w przy­szłym ty­go­dniu do No­we­go Jor­ku – stwier­dził, żu­jąc pra­co­wi­cie ostat­ni kęs krwi­ste­go bef­szty­ku. Zło­śli­wi twier­dzi­li, że wspo­mnia­ny ka­wa­łek wo­ło­we­go mię­sa to je­dy­na rzecz, któ­ra jest go w sta­nie wzru­szyć.

– Na dłu­go? – za­py­ta­ła Fran­ces.

– My­ślę, że na dłu­go. Może na­wet na za­wsze.

W czerw­cu, kie­dy tyl­ko rok szkol­ny do­biegł koń­ca, Fon­do­wie sprze­da­li swo­ją po­sia­dłość w Ka­li­for­nii i prze­nie­śli się do miej­sco­wo­ści Gre­en­wich w Con­nec­ti­cut, któ­ra ze wzglę­du na za­moż­nych miesz­kań­ców, ko­rzyst­ne po­ło­że­nie, wa­lo­ry kul­tu­ral­ne i do­bre szko­ły po­wo­li sta­wa­ła się jed­nym z naj­wy­żej ce­nio­nych sub­ur­biów w ca­łych Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Były oczy­wi­ście miej­sco­wo­ści droż­sze, na przy­kład Palm Be­ach na Flo­ry­dzie, ale Gre­en­wich sta­no­wi­ło zu­peł­nie inną ka­te­go­rię. Tam­te miej­sco­wo­ści były oa­za­mi, re­jon Gre­en­wich na­to­miast był praw­dzi­wym za­głę­biem. Bar­dzo przy­jem­nie się tu miesz­ka­ło, da­le­ko od prze­my­słu, Mu­rzy­nów i Por­to­ry­kań­czy­ków, wśród ci­szy, zie­le­ni i do­bre­go to­wa­rzy­stwa. Lasy, pla­że, klu­by jach­to­we i gol­fo­we, bez­piecz­ne uli­ce, do­brzy na­uczy­cie­le i uprzej­mi po­li­cjan­ci. Ci­che mia­stecz­ko le­ża­ło nie­ca­łą go­dzi­nę jaz­dy sa­mo­cho­dem od No­we­go Jor­ku i w peł­ni za­spo­ka­ja­ło po­trze­bę pięk­na. Luk­su­so­we re­zy­den­cje ukry­te były dys­kret­nie na du­żych par­ce­lach i oto­czo­ne wła­sny­mi par­ka­mi, pie­lę­gno­wa­ny­mi przez wy­na­ję­tych ogrod­ni­ków.

Jane przy­ję­ła zmia­nę śro­do­wi­ska ze sto­ic­kim spo­ko­jem, Pe­ter na­to­miast po­czuł się jak wy­rzu­co­ny z raju. Cho­ciaż przy­szedł na świat w No­wym Jor­ku, za­wsze uwa­żał się za ro­do­wi­te­go Ka­li­for­nij­czy­ka. W ra­mach pro­te­stu na każ­dej ze ścian swe­go no­we­go domu wy­ma­lo­wał far­bą olej­ną wiel­ki na­pis: „Fuck East”, któ­re­go zna­cze­nia nie trze­ba chy­ba tłu­ma­czyć na­wet sła­bo obe­zna­nym z ję­zy­kiem an­giel­skim czy­tel­ni­kom.

Jane roz­po­czę­ła na­ukę w Gre­en­wich Aca­de­my, gdzie sta­ła się nie lada sen­sa­cją.

„Nasi oj­co­wie byli prze­waż­nie praw­ni­ka­mi, ban­kie­ra­mi czy in­we­sto­ra­mi – wspo­mi­na jed­na z jej ów­cze­snych ko­le­ża­nek. – Do tej sa­mej kla­sy cho­dzi­ła z nami na­wet cór­ka kon­gres­ma­na, ale obec­ność cór­ki Hen­ry’ego Fon­dy, to do­pie­ro była bom­ba. Wszyst­kie chcia­ły­śmy się z nią przy­jaź­nić, sie­dzieć w tej sa­mej ław­ce”.

Jane za­akli­ma­ty­zo­wa­ła się w no­wym miej­scu dużo ła­twiej niż jej brat tak­że i z tej przy­czy­ny, że już po kil­ku ty­go­dniach są­sied­nią wil­lę wy­ku­pi­li pań­stwo Le­land i Mar­ga­ret Hay­ward, z któ­ry­mi przy­je­cha­ła oczy­wi­ście jej naj­lep­sza przy­ja­ciół­ka Bro­oke. Wza­jem­ne re­la­cje Hen­ry’ego i jego by­łej żony przed­sta­wia­ły się co naj­mniej dziw­nie. Fon­da za­cho­wy­wał się ze szcze­gól­ne­go ro­dza­ju non­sza­lan­cją, Mar­ga­ret na­to­miast nie­odmien­nie czer­wie­ni­ła się na jego wi­dok.

– Oni wciąż się ko­cha­ją, to ja­sne – sko­men­to­wa­ła ten cały te­atr Bro­oke.

Pre­mie­ra Pana Ro­bert­sa od­by­ła się 19 lu­te­go 1948 roku w Alvin The­atre na Broad­wayu. Dzie­je bo­ha­ter­skie­go ofi­ce­ra ma­ry­nar­ki Do­uga Ro­bert­sa w wy­ko­na­niu po­rucz­ni­ka tej­że sa­mej służ­by Hen­ry’ego Fon­dy za­chwy­ci­ły za­rów­no no­wo­jor­ską pu­blicz­ność, jak i kry­ty­kę, któ­rych gu­sta rzad­ko są ze sobą zbież­ne. Przez trzy naj­bliż­sze lata sztu­ka nie scho­dzi­ła ze sce­ny, a w prze­rwach Fon­da na­krę­cił bły­ska­wicz­nie dwa ko­lej­ne fil­my. (W 1955 roku wy­stą­pił w fil­mo­wej wer­sji Mi­ster Ro­bert­sa, wy­re­ży­se­ro­wa­nej przez Joh­na For­da i Me­rvy­na Le­Roya).

At­mos­fe­ra domu w Gre­en­wich jako żywo przy­po­mi­na­ła tę z Bren­two­od, cho­ciaż przy­słó­wek „żywo” nie jest tu ra­czej naj­wła­ściw­szym sło­wem. Okre­śle­nie „jako żywo”, se­man­tycz­nie bo­wiem po­praw­ne, nie naj­le­piej pa­su­je jed­nak do at­mos­fe­ry cmen­ta­rza. Mał­żeń­stwo pań­stwa Fon­dów ist­nia­ło wła­ści­wie już tyl­ko na pa­pie­rze. Cza­sa­mi Hen­ry za­bie­rał dzie­ci na spa­cer czy do kina, ale zda­rza­ło się to na­der rzad­ko.

Fran­ces po­świę­ca­ła po­tom­stwu nie­co wię­cej cza­su, co wca­le nie zna­czy dużo. Od tego była gu­wer­nant­ka. Nowy Jork był od­da­lo­ny tyl­ko o pół go­dzi­ny jaz­dy szyb­ką ko­le­ją, więc by­wa­ła tam czę­sto, ro­biąc za­ku­py. Nie była – przy­najm­niej we wła­snym mnie­ma­niu – złą mat­ką. Wy­da­wa­ła prze­cież całą kupę for­sy, przy­wo­żąc im stam­tąd wspa­nia­łe za­baw­ki i dro­gie ciu­chy.

Dłu­gie go­dzi­ny spę­dza­ła w eks­klu­zyw­nych klu­bach. Przy­na­leż­ność do roz­ma­itych klu­bów sta­no­wi sól ży­cia oby­wa­te­li Ame­ry­ki. Po­zwa­la prze­by­wać ra­zem lu­dziom, któ­rych „coś” łą­czy, na przy­kład przy­na­leż­ność do okre­ślo­nej kla­sy spo­łecz­nej lub za­wo­do­wej, za­in­te­re­so­wa­nie sztu­ką albo kle­pa­nie po grzbie­cie ży­we­go wie­lo­ry­ba. A co naj­waż­niej­sze, czło­wiek nie jest na­ra­żo­ny w ta­kich miej­scach na to­wa­rzy­stwo „in­nych”, czy­taj „gor­szych”. Bied­nych nie wpusz­cza się do klu­bów dla bo­ga­tych. Ko­lo­ro­wych do klu­bów dla bia­łych i od­wrot­nie. Hy­drau­li­cy nie mają wstę­pu do klu­bu że­gla­rzy, a że­gla­rze do klu­bu mi­ło­śni­ków jaz­dy kon­nej. Les­bij­ki nie spo­tka­ją w swo­im klu­bie męż­czy­zny, wy­so­cy nie mu­szą mę­czyć się w to­wa­rzy­stwie ni­skich, zaś wy­kształ­ce­ni ob­co­wać z pro­sta­ka­mi. Wszyst­ko to ła­go­dzi przy­kre skut­ki sys­te­mu zwa­ne­go „de­mo­kra­cją”, któ­re­go tak poza tym wszy­scy są go­rą­cy­mi zwo­len­ni­ka­mi.

Wzo­ro­wa­ne na an­giel­skim przy­kła­dzie klu­by były za­wsze miej­scem spo­tkań to­wa­rzy­skich dla dżen­tel­me­nów, a od pew­ne­go cza­su i dla pań. Ko­bie­ty uma­wia­ły się na lunch, pa­no­wie na par­tyj­kę gol­fa czy kry­kie­ta, a mło­dzież na ba­sen. Lu­dzie spo­ty­ka­li się tam z in­ny­mi ludź­mi, a jed­no­cze­śnie byli wśród swo­ich, bo obcy mo­gli wejść na te­ren klu­bu tyl­ko na spe­cjal­ne za­pro­sze­nie. Moż­na było za­pro­sić ich na krę­gle czy whi­sky, albo na jed­no i dru­gie, ale w żad­nym wy­pad­ku przy­jąć na sta­łe. No­wych człon­ków przyj­mo­wa­ły spe­cjal­ne ko­mi­sje kwa­li­fi­ka­cyj­ne. Żeby „wstą­pić” do klu­bu, trze­ba było mieć re­ko­men­da­cję kil­ku jego człon­ków, a po­tem cze­kać, cza­sa­mi na­wet kil­ka lat, za­nim prze­kro­czy się wy­so­kie pro­gi. Wyż­sze sfe­ry za­wsze pil­no­wa­ły za­zdro­śnie swo­jej od­ręb­no­ści i nie lu­bi­ły mie­szać się to­wa­rzy­sko z byle kim.

Fran­ces za­pi­sa­ła się do Ro­und Hill Club i Gre­en­wich Co­un­try Club, któ­re przyj­mo­wa­ły w swe sze­re­gi je­dy­nie WASP-ów. (Whi­te, An­glo-Sa­xon, Pro­te­stant – bia­ły, An­glo­sas, pro­te­stant – trzy kry­te­ria, któ­re w kon­ser­wa­tyw­nej Ame­ry­ce okre­śla­ją praw­dzi­we­go Ame­ry­ka­ni­na, du­cho­we­go spad­ko­bier­cę pierw szych ko­lo­ni­stów ze stat­ku „May­flo­wer”). Ame­ry­kań­ska eli­ta Wschod­nie­go Wy­brze­ża nie mia­ła naj­mniej­sze­go za­mia­ru mie­szać i roz­cień­czać swo­jej krwi. Żyda albo nie daj Boże Mu­rzy­na nikt tam nig­dy nie uświad­czył (je­dy­ną Mu­rzyn­ką, któ­ra w przy­szło­ści za­miesz­ka­ła w Gre­en­wich, była Dia­na Ross – pio­sen­kar­ka zwią­za­na z ze­spo­łem The Su­pre­mes). Moż­na było wpraw­dzie spo­tkać ko­lo­ro­wych w skle­pach, ale głów­nie w cha­rak­te­rze sprze­daw­ców lub służ­by wy­sła­nej na za­ku­py. Do „błę­kit­no­kr­wi­stych” klu­bów nikt ich oczy­wi­ście nie wpro­wa­dzał. Choć for­tu­ny tu­tej­sze po­wsta­ły w róż­ny spo­sób – dzię­ki ge­nial­nym wy­na­laz­kom, prze­róż­nym in­we­sty­cjom, czy (nie­rzad­ko) po­dej­rza­nym spe­ku­la­cjom, ich wła­ści­cie­le nie mie­li naj­mniej­sze­go za­mia­ru psuć so­bie do­bre­go sa­mo­po­czu­cia wi­do­kiem Mu­rzy­na ką­pią­ce­go się w tym sa­mym co oni ba­se­nie, czy Żyda wy­wi­ja­ją­ce­go gol­fo­wym ki­jem.

Na­wet bę­dąc w domu, więk­szość cza­su pani Fon­da spę­dza­ła w swo­im po­ko­ju na gó­rze, z no­sem wto­pio­nym w księ­gi ra­chun­ko­we. Wy­su­wa­ła go na ze­wnętrz głów­nie po to, by skar­cić dzie­ci za ich nie­wła­ści­we, to zna­czy zbyt gło­śne za­cho­wa­nie, bądź też ob­sztor­co­wać służ­bę za złą pra­cę. Prze­ży­wa­ła strasz­li­we męki zwią­za­ne z nie­uchron­nym sta­rze­niem się i ka­tu­sze z po­wo­du ni­czym nie­uza­sad­nio­nych obaw o utra­tę ma­jąt­ku. Wkrót­ce oka­za­ło się rów­nież, że cier­pi na ago­ra­fo­bię, czy­li cho­ro­bli­wy lęk przed otwar­tą prze­strze­nią. Przez ja­kiś czas le­czy­ła się na­wet w szpi­ta­lu dla ner­wo­wo cho­rych – Au­sten Riggs Fo­un­da­tion w Stock­brid­ge, Mas­sa­chu­setts.

La­tem 1949 roku wy­je­cha­ła z Pan do Pa­ry­ża, gdzie jej cór­ka mia­ła wyjść za mąż za mło­de­go czło­wie­ka na­zwi­skiem Ben Abry. Ob­se­syj­nie wie­rzy­ła w to, że jej nie­obec­ność obu­dzi w mężu więk­sze za­in­te­re­so­wa­nie jej oso­bą. Cho­ciaż nie po­tra­fi­ła mu swej mi­ło­ści oka­zać, tak na­praw­dę bar­dzo go ko­cha­ła. Dla­te­go jak grom z ja­sne­go nie­ba spa­dły na nią tuż po po­wro­cie sło­wa, a ra­czej jed­no sło­wo Hen­ry’ego:

– Od­cho­dzę.

7.

Ła­two się chy­ba do­my­ślić, że po­wo­dem tej de­cy­zji była inna ko­bie­ta. Na­zy­wa­ła się Su­san Blan­chard i mia­ła 21 lat, co dla sta­rze­ją­cych się pa­nów jest zwy­kle atu­tem pierw­szej wagi. Poza tym trze­ba przy­znać, iż – jak ma­wiał je­den ze zna­nych show­ma­nów – nie była obrzy­dli­wa z uro­dy.

Jane i Pe­ter nie zda­wa­li so­bie spra­wy z tego, co się sta­ło, żad­ne z ro­dzi­ców nie uwa­ża­ło rów­nież za sto­sow­ne po­in­for­mo­wać ich o swo­im roz­wo­dzie. Za­uwa­ży­li tyl­ko, że oj­ciec prze­stał się wła­ści­wie zja­wiać w domu, a mat­ka wpa­dła w jesz­cze głęb­szą de­pre­sję. Te­raz już wła­ści­wie bez prze­rwy sie­dzia­ła za­mknię­ta w po­ko­ju, nie wy­cho­dząc na­wet na chwi­lę i ka­żąc so­bie przy­no­sić na górę po­sił­ki.

Do­wie­dzie­li się tuż przed Świę­ta­mi, kie­dy wia­do­mość o roz­wo­dzie zna­ne­go ak­to­ra po­da­ły wszyst­kie nie­mal ga­ze­ty, w tym czy­ty­wa­ny w szko­le przez mło­dzież „Gre­en­wich Time”. Nie trze­ba do­da­wać, że Boże Na­ro­dze­nie a.d. 1949 nie za­li­cza­ło się w ro­dzi­nie Fon­dów do naj­we­sel­szych. Pe­ter rzu­cał wo­ko­ło prze­kleń­stwa­mi, któ­rych nie wia­do­mo gdzie się na­uczył, bo z pew­no­ścią nie w eks­klu­zyw­nej szko­le, do któ­rej uczęsz­czał. Jane za­mknę­ła się w so­bie i z ni­kim nie chcia­ła o swo­ich pro­ble­mach roz­ma­wiać, na­wet z Bro­oke. Któ­re­goś dnia usi­ło­wa­ła po­ga­dać z mat­ką, ale Fran­ces nie nada­wa­ła się do żad­nej dys­ku­sji. Nie­dłu­go po tym za­bra­no ją na le­cze­nie do cie­szą­ce­go się zna­ko­mi­tą re­no­mą szpi­ta­la Cra­ig Ho­use w Be­acon pod No­wym Jor­kiem. Ufun­do­wa­ny w 1915 roku przez awan­gar­do­we­go psy­chia­trę Cla­ren­ce’a Slo­cu­ma, uwa­ża­ny był za naj­lep­szy szpi­tal psy­chia­trycz­ny na Wschod­nim Wy­brze­żu, dys­po­no­wał kil­ko­ma ba­se­na­mi, a na­wet po­lem gol­fo­wym.

W domu peł­nym cier­pią­cych dusz po­ja­wi­ła się jej mat­ka, 64-let­nia So­phie Sey­mo­ur, któ­ra z du­żym po­świę­ce­niem za­ję­ła się wnu­czę­ta­mi. Była je­dy­ną chy­ba oso­bą, któ­ra od mo­men­tu ich przyj­ścia na świat ofe­ro­wa­ła Jane i Pe­te­ro­wi tro­chę cie­pła.

Po kil­ku ty­go­dniach stan Fran­ces po­pra­wił się na tyle, że ze­zwo­lo­no jej w asy­ście pie­lę­gniar­ki na kil­ku­go­dzin­ne wi­zy­ty w domu pod­czas week­en­dów. Jane wca­le nie była pew­na, że czu­je się z tego po­wo­du szczę­śli­wa.

„Tak na­praw­dę, to chy­ba nie ko­cha­łam swo­jej mat­ki – zwie­rzy­ła się po la­tach. – Była ostra jak szty­let, zim­na jak lód i chy­ba też mnie nie ko­cha­ła. Czę­sto wy­obra­ża­łam so­bie, że mój oj­ciec oże­nił się z inną ko­bie­tą i że to ona jest te­raz moją mat­ką. Zwy­kle była to oglą­da­na na ki­no­wym ekra­nie Ka­tha­ri­ne Hep­burn”.

Trze­cie z ko­lei od­wie­dzi­ny mia­ły miej­sce w dru­gą so­bo­tę kwiet­nia. Sie­dzie­li wszy­scy, to zna­czy Jane, Pe­ter, ich bab­ka i mat­ka oraz to­wa­rzy­szą­ca jej pie­lę­gniar­ka przy sto­le w sa­lo­nie, kie­dy Fran­ces po­wie­dzia­ła w pew­nym mo­men­cie, że musi się udać do to­a­le­ty.

Po kil­ku mi­nu­tach pie­lę­gniar­ka zo­rien­to­wa­ła się jako pierw­sza, że pani Fon­da po­szła zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie do to­a­le­ty na pię­trze, za­miast do tej na par­te­rze. Opo­wie­ści cho­rej na te­mat ode­bra­nie so­bie ży­cia nie były ta­jem­ni­cą, więc za­nie­po­ko­jo­na po­bie­gła na­tych­miast za nią. Fran­ces wy­cią­ga­ła aku­rat z szaf­ki małe pu­deł­ko z ręcz­nie ma­lo­wa­nej, chiń­skiej por­ce­la­ny.

– To pu­deł­ko jest dla mnie bar­dzo cen­ną pa­miąt­ką – po­wie­dzia­ła. – Chcia­ła­bym je za­brać ze sobą do szpi­ta­la.

– Oczy­wi­ście, jak pani so­bie ży­czy – od­rze­kła jej opie­kun­ka. Po­peł­ni­ła jed­nak przy tym za­sad­ni­czy błąd, nie spraw­dza­jąc za­war­to­ści. Tej pięk­nej, ko­lo­ro­wej skrzy­necz­ki Hen­ry Fon­da uży­wał bo­wiem jako po­jem­ni­ka na brzy­twy do go­le­nia.

Na dwo­rze było już ciem­no, kie­dy Fran­ces za­czę­ła się zbie­rać z po­wro­tem. Po­że­gna­ła się z mat­ką, chcia­ła rów­nież dać ca­łu­sa dzie­ciom, ale nie było ich nig­dzie w po­bli­żu.

– Pe­ter, Jane! – za­wo­ła­ła, ale nie było od­ze­wu. – Dzie­ci! Ma­mu­sia już je­dzie, chce się z wami po­że­gnać! – krzyk­nę­ła gło­śniej, lecz po­now­nie od­po­wie­dzia­ło jej tyl­ko echo wiel­kie­go domu.

Jane i Pe­ter byli w po­ko­ju na gó­rze, kie­dy do­bie­gło ich wo­ła­nie. Pe­ter ru­szył ku drzwiom, ale sio­stra osa­dzi­ła go sil­nym szarp­nię­ciem na miej­scu.

– Daj spo­kój – mruk­nę­ła. – Chy­ba nie masz ocho­ty uczest­ni­czyć po­now­nie w tym ca­łym cyr­ku. Ona zno­wu bę­dzie hi­ste­ry­zo­wać, pła­kać i śmiać się na prze­mian.

– No… nie wiem – za­wa­hał się brat.

– Więc jak chcesz, to idź, ale ja zo­sta­ję – po­wie­dzia­ła twar­do. – Tyl­ko nie mów ni­ko­mu, że tu je­stem.

Po chwi­li za­sta­no­wie­nia Pe­ter zde­cy­do­wał się rów­nież nie scho­dzić na dół. Kil­ka­krot­nie jesz­cze sły­sze­li, jak mat­ka i bab­ka wy­wo­ły­wa­ły ich imio­na, lecz po kil­ku mi­nu­tach wszyst­ko uci­chło. Z okna po­ko­ju ob­ser­wo­wa­li, jak pie­lę­gniar­ka wy­pro­wa­dza mat­kę na pod­jazd i po­ma­ga jej wsiąść do sa­mo­cho­du. Nie zda­wa­li so­bie oczy­wi­ście spra­wy, że wi­dzą ją po raz ostat­ni.

8.

Kil­ka dni póź­niej, do­kład­nie 25 kwiet­nia 1950 roku, pie­lę­gniar­ka Amy Gray przy­nio­sła do po­ko­ju pani Fran­ces Fon­dy tacę ze śnia­da­niem, jak zwy­kła była czy­nić to każ­de­go ran­ka. Łóż­ko pa­cjent­ki było sta­ran­nie za­ście­lo­ne, ze szpa­ry pod drzwia­mi ła­zien­ki do­cho­dził pro­myk świa­tła. Wte­dy jej oko spo­czę­ło na wy­ma­lo­wa­nym szmin­ką na pod­ło­dze du­żym na­pi­sie: „Pani Gray. Pro­szę nie wcho­dzić do ła­zien­ki. Niech pani po­pro­si o to dok­to­ra Be­net­ta!”.

Za­nie­po­ko­jo­na szarp­nę­ła na­tych­miast klam­kę, otwie­ra­jąc drzwi. Jej oczom uka­zał się prze­ra­ża­ją­cy wi­dok. Pani Fon­da le­ża­ła zwi­nię­ta na pod­ło­dze. Jej noc­na ko­szu­la, kie­dyś bia­ła, przy­bra­ła obec­nie bar­wę rdza­wo­czer­wo­ną. Roz­chla­pa­na krew była zresz­tą wszę­dzie: na wan­nie, na se­de­sie i przede wszyst­kim na ścia­nach. Pod zbry­zga­ną po­so­ką umy­wal­ką za­lśni­ło zło­wiesz­czo ostrze brzy­twy, któ­rą jej pod­opiecz­na prze­cię­ła so­bie gar­dło od ucha do ucha.

Gdy po mi­nu­cie na miej­sce do­tarł le­karz, Fran­ces Fon­da żyła jesz­cze, lecz ostat­ki tego ży­cia wła­śnie z niej ucho­dzi­ły. Kwa­drans póź­niej mógł już tyl­ko stwier­dzić zgon.

Na biur­ku w po­ko­ju zmar­ła zo­sta­wi­ła sześć li­stów w za­kle­jo­nych ko­per­tach: Do pro­wa­dzą­ce­go ją dok­to­ra Be­net­ta, do opie­ku­ją­cej się nią pie­lę­gniar­ki, do swo­jej mat­ki i po jed­nym dla każ­de­go z dzie­ci. Ich tre­ści nig­dy pu­blicz­nie nie ujaw­nio­no. Hen­ry Fon­da nie do­stał żad­nej wia­do­mo­ści.

Je­że­li ktoś zaj­rzał­by tego wie­czo­ru do jed­ne­go z po­ko­jów w wil­li Fon­dów w Gre­en­wich, zo­ba­czył­by sie­dzą­cą na brze­gu łóż­ka trzy­na­sto­let­nią dziew­czyn­kę. My­śli Jane krą­ży­ły in­ten­syw­nie wo­kół oczy­wi­stej praw­dy, że już nig­dy nie zo­ba­czy swo­jej mat­ki. Za­sta­na­wia­ła się rów­nież nad tym, dla­cze­go nie po­tra­fi pła­kać.