Instamama - Chantel Guertin - ebook + audiobook + książka

Instamama ebook i audiobook

Guertin Chantel

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W tym #zabawnym, #mądrym, #emocjonalnie przekonującym spojrzeniu na współczesną miłość i odnalezienie swojej prawdziwej ścieżki poznajemy Kit Kidding. Zarabia na promowaniu marek i udostępnianiu fachowo wyselekcjonowanych postów o swoim zabawnym, bajecznym, bezdzietnym życiu. Kit bardzo lubi dzieci, ale żarliwie wierzy, że kobiety, które nie chcą zostać matkami, nie powinny stawiać czoła poczuciu winy. Will MacGregor jest irytujący, seksowny, wytrwały, niechętny mediom społecznościowym, a z Kit połączy go jednodniowa przygoda. Ale życie zmusi ich do kampanii na Instagramie i im więcej czasu spędzą wspólnie z jego mądrą, ośmioletnią córką Addie – tym trudniej będzie im trzymać się z daleka, a tym bardziej utrzymać to, co Will tak sprytnie nazywa „zrelaksowaną twarzą z plaży”. Idealna ścieżka kariery Kit nagle zderzy się z inną opcją na przyszłość – chaotyczną, skomplikowaną i o wiele bardziej… rzeczywistą. Jakiego życia naprawdę pragnie Kit? Czy będzie musiała wymyślić siebie na nowo? I czy miłość nadal będzie czekać, kiedy się zorientuje, że to właśnie ON? Fani Lauren Weisberger („Diabeł ubiera się u Prady”) i Emily Henry (jej powieści mają po 400 tysięcy recenzji na goodreads) nie będą chcieli przegapić tej zabawnej, seksownej i emocjonalnej powieści, która przygląda się współczesnym związkom, nowoczesnym wyborom i redefinicji – nie wspominając o rebrandingu – naszych marzeń oczami wpływowego Instagrama.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 45 min

Lektor: Mikołaj Krawczyk
Oceny
4,2 (23 oceny)
11
7
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monika309

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka
00
kordianekster

Nie oderwiesz się od lektury

Myślałam, że sięgam po jakieś kolejne romansidło. A książka okazała się bardzo odkrywcza dla mnie samej. Wciągnęłam się i nie mogłam oderwać.
00

Popularność




O Insta­ma­mie

Insta­mama to wspa­niała kome­dia roman­tyczna o nie­po­pu­lar­nych wybo­rach kobiet, zagro­że­niach czy­ha­ją­cych na nowo­cze­sne związki i odwa­dze do zmian. A to wszystko w skom­pli­ko­wa­nej erze Insta­grama. Boha­terką książki jest Kit Kid­ding, o któ­rej czę­sto pomy­ślisz, prze­cze­su­jąc media spo­łecz­no­ściowe!

Ash­ley Audrain, autorka best­sel­le­ro­wej – według „The New York Timesa” – książki The Push

Zabawna, roman­tyczna, dająca do myśle­nia – książka Insta­mama poka­zuje drogę kobiety do odkry­cia swo­ich praw­dzi­wych potrzeb. Postaci wykre­owane przez Chan­tel Guer­tin są ujmu­jące i znie­wa­la­jące, a sama histo­ria rado­sna, pełna nadziei i inspi­ra­cji. Ide­alna, żeby ode­rwać się od rze­czy­wi­sto­ści, a przy tym moty­wu­jąca do speł­nia­nia marzeń.

Saman­tha M. Bailey, autorka książki Woman on the Edge, numeru jeden na liście naj­le­piej sprze­da­ją­cych się ksią­żek w USA

Insta­mama Chan­tel Guer­tin to #Insta­Smieszna kome­dia roman­tyczna. Dow­cipna i pory­wa­jąca. Przed­sta­wia nowo­cze­sną histo­rię o miło­ści, która mile zasko­czy czy­tel­nika uro­czymi i zabaw­nymi sce­nami pierw­szych spo­tkań oraz wni­kli­wymi spo­strze­że­niami. Wspa­niała, sek­sowna, bły­sko­tliwa! #Kocham.

Karma Brown, autorka best­sel­lera Recipe for a Per­fect Wife

Insta­mama to list miło­sny do mojej duszy. Śmieszna do łez, sek­sowna, poru­sza­jąca powieść o miło­ści i rodzi­nie. Bły­sko­tliwa i uro­cza. Odkrywa fascy­nu­jące zawi­ło­ści życia nowo­cze­snych kobiet.

Kerry Clare, autorka książkiWaiting for a Star to Fall

Bły­sko­tliwa i znie­wa­la­jąca. To nowo­cze­sna opo­wieść o nie­spo­dzie­wa­nie poja­wia­ją­cych się wię­ziach mię­dzy­ludz­kich i prze­war­to­ścio­wy­wa­niu prio­ry­te­tów; ze świet­nie wykre­owaną drogą Kit do otwar­cia się na nowe, przy jed­no­cze­snym pozo­sta­niu wierną sobie.

Farah Heron, autorka książki Acci­den­tally Enga­ged

W tej cza­ru­ją­cej kome­dii roman­tycz­nej Chan­tel Guer­tin sta­wia pyta­nie: „A co, jeśli marka stwo­rzona przez cie­bie w mediach spo­łecz­no­ścio­wych dla pro­mo­wa­nia roz­woju oso­bi­stego, powstrzy­muje twój wła­sny roz­wój?”. Przed takim dyle­ma­tem staje Kit Kid­ding, cha­ry­zma­tyczna pro­mo­torka życia wol­nego od dzieci, kiedy zako­chuje się w znie­wa­la­ją­cym, samot­nym tacie i musi zde­cy­do­wać, czy zary­zy­ko­wać utratę swo­jego poukła­da­nego życia. Autorka przy­gląda się życiu influ­en­cerki, a jej opisy są prze­ni­kliwe i zabawne. Pozosta­wia czy­tel­nika z dyle­ma­tem, czy nie zli­kwi­do­wać swo­ich kont w mediach spo­łecz­no­ścio­wych.

Kate Hil­ton, autorka książki Bet­ter Luck Next Time

Chan­tel Guer­tin błysz­czy w tej dow­cip­nej i czu­łej kome­dii roman­tycz­nej, która poka­zuje, z jaką pre­sją mie­rzą się współ­cze­sne kobiety w pracy, związ­kach, macie­rzyń­stwie, i oczy­wi­ście w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. A to z całą ple­jadą uro­czych postaci dru­go­pla­no­wych oraz przy­pra­wia­ją­cym o omdle­nia sze­fem kuchni. Chcia­ła­bym, żeby ktoś poda­ro­wał mi tę książkę, kiedy mia­łam dwa­dzie­ścia lat.

Jean Melt­zer, autorka książki The Mat­zah Ball

Insta­mama Chan­tel Guer­tin to bar­dzo roman­tyczna i jakże aktu­alna kome­dia, z nie­ocze­ki­wa­nymi zwro­tami akcji i zgrab­nie ujętą kry­tyką prze­sta­rza­łych kon­we­nan­sów, które na­dal nas ogra­ni­czają, w tym wiecz­nie żywy dyle­mat: kariera czy macie­rzyń­stwo? A wszystko napi­sane żar­to­bli­wym, cie­płym i wart­kim języ­kiem. Prze­pyszna i do kom­pul­syw­nego czy­ta­nia!

Jen­ni­fer Rob­son, autorka best­sel­lera The Gown

W Insta­ma­mie jest wszystko: boha­terka, z którą chcia­ła­byś się zaprzy­jaź­nić, główna postać męska, którą chcia­ła­byś na chło­paka, a do tego ple­jada postaci, dzięki któ­rym ta mądra i świeża opo­wieść o miło­ści oraz życio­wych wybo­rach jest nie­zwy­kle bły­sko­tliwa.

Dzięki Chan­tel Guer­tin śmia­łam się, omdle­wa­łam i ner­wowo prze­rzu­ca­łam kolejne strony. Ale rów­nież myśla­łam o tym, jak prze­szłość kształ­tuje przy­szłość, oraz o tym, że zmiany wyma­gają odwagi. Ide­alna dla fanów Sally Thorne i Emily Henry. Będzie­cie ją pole­cały wszyst­kim zna­jo­mym!

Marissa Sta­pley, autorka best­sel­lera Lucky

Dla Chrisa

Jeśli zama­wiasz latte,ale nie publi­ku­jesz tego na Insta­gra­mie,to czy naprawdę zamó­wi­łeś latte?

#naj­pierw­kawa #szcze­scieto

Niczyje życie nie jest tak ide­alnejak jego publi­ka­cje na Insta­gra­mie.

ano­nim

jeden

Koń­czę roz­dział książki i powoli wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści. Wstaję z ławki, chło­nąc ostat­nie pro­mie­nie wio­sen­nego słońca, wsu­wam książkę do torby i ruszam w stronę hotelu.

No, Kit, dasz radę!, dodaję sobie odwagi. Jesz­cze tylko ten jeden raz i będziesz miała zali­czone w sumie dwa­dzie­ścia influ­en­cer­skich even­tów w tym tygo­dniu – to chyba rekord. Wia­domo, że wio­sna to czas na otwar­cia, pre­zen­ta­cje nowo­ści i początki współ­pracy. A zapro­sze­nie na event Beach­da­zer gwa­ran­tuje fan­ta­styczną pla­żówkę. Obec­nie mój ideał dobrej zabawy to pój­ście do domu, zrzu­ce­nie naj­bar­dziej nie­wy­god­nych szpi­lek świata, które rezer­wuję jedy­nie na takie wyda­rze­nia, wsko­cze­nie w ulu­bioną piżamę, nala­nie sobie dużego kie­liszka wina i dokoń­cze­nie książki. Ale OK. Jest pią­tek (#Pią­tek!) i cho­ciaż te otwar­cia nie przy­no­szą kasy, to potem spła­cają się w kam­pa­niach. Muszę tylko się tro­chę pouśmie­chać, wypić kok­tajl, popstry­kać zdję­cia i podzie­lić się nimi z fol­lo­wer­sami. Prze­cież to nie ope­ra­cja na otwar­tym sercu, wma­wiam sobie.

Mój tele­fon wibruje.

– Gdzie jesteś?

Czy­tam wia­do­mość od Felo­ise, mojej agentki. Pew­nie widzi posty innych influ­en­ce­rów i boi się, że zde­cy­do­wa­łam się nie pójść na tę imprezę.

Robię zdję­cie Hotelu 6ix, pięć­dzie­się­cio­pię­tro­wego hotelu-rezy­den­cji i jej wysy­łam, opie­ra­jąc się przy tym chęci prze­wró­ce­nia oczami, bo Felo­ise doci­ska mnie ostat­nio. No cóż, robi po pro­stu to, co do niej należy. I to dla­tego jest tak roz­chwy­ty­wana. A ja sama wybra­łam taką pracę i takie życie, mogę więc mieć pre­ten­sje jedy­nie do sie­bie.

Oto ja, super­wo­man w bia­łym T-shir­cie, czar­nych cyga­ret­kach i srebr­nych szpil­kach, wma­wia­jąca sobie, że daje radę. Głowa wysoko, przy­kle­jony uśmiech. Popy­cham masywne szklane drzwi, prze­rzu­ca­jąc przez ramię moje śred­niej dłu­go­ści brą­zowe włosy.

Lobby Hotelu 6ix przy­po­mina jaski­nię – wykoń­czone w ciem­nym drew­nie, zim­nym metalu i lśnią­cych kafel­kach. Po lewej stro­nie cze­kają usta­wione w rzę­dzie asy­stentki. Stoją według wzro­stu, jak matrioszki, z pod­kład­kami do pisa­nia w rękach, błysz­czą­cymi uśmie­chami i wło­sami uło­żo­nymi w stylu pla­żo­wym. Mają na sobie białe sukienki, oku­lary prze­ciw­sło­neczne i torby pla­żowe prze­wie­szone w zgię­ciu ręki.

– Cześć, Kit! – zwraca się do mnie śpiew­nym gło­sem jedna z nich. – Jesteś!

Usi­łuję przy­po­mnieć sobie jej imię. To Ema­line, uświa­da­miam sobie, kiedy ta odha­cza mnie na liście, po czym pro­wa­dzi do lustrza­nej ściany z win­dami. Jedziemy na czter­dzie­ste pię­tro, roz­ma­wia­jąc o niczym. Wysia­damy w olbrzy­miej sali z oknami od pod­łogi do sufitu, dają­cymi per­spek­tywę nie­mal trzy­stu sześć­dzie­się­ciu stopni na Toronto: CN Tower, OVO Cen­tre, w któ­rym koszy­kówkę tre­nuje dru­żyna Rap­tors, no i wyspy, które są ulu­bio­nym miej­scem let­nich wypraw wszyst­kich, poza mną.

Byłam już w tej sali przy oka­zji trzech innych even­tów, ale wciąż zachwyca mnie ten widok na pano­ramę mia­sta. Na dzi­siaj sala została cał­ko­wi­cie prze­kształ­cona i przy­po­mina kom­pleks pla­żowy. Cho­ciaż widzia­łam już z milion trans­for­ma­cji pomiesz­czeń, ta robi na mnie wra­że­nie: na kilku oknach poja­wiły naklejki foto­gra­ficzne z nie­któ­rych państw, na ich tle można sobie zro­bić „zdję­cie z Bali” albo z Taj­lan­dii czy z Austra­lii. Pod­łogę pokryto grubą war­stwą pia­sku, na któ­rym poroz­sta­wiano leżaki i para­sole oraz poroz­rzu­cano piłki pla­żowe.

– Tu możesz ode­brać swoją torbę pla­żową – mówi Ema­line, pro­wa­dząc mnie do usta­wio­nych w rzę­dzie sło­mia­nych koszy­ków z frę­dzel­kami, płó­cien­nych toreb w paski i tore­bek w jasnych kolo­rach z neo­no­wymi rącz­kami. Wszyst­kie są śliczne, z sen­ten­cjami w stylu: „Wszystko mogę, nic nie muszlę!” i „A może nad morze!”. Wybie­ram pasu­jącą do mojego stroju torbę w biało-czarne paski z napi­sem: „Żyj na fali!”. Zaglą­dam do środka. Jest w niej wszystko, czego potrzeba na plażę: japonki, ręcz­nik, oku­lary prze­ciw­sło­neczne, kape­lusz i – gwóźdź pro­gramu – lokówka od Beach-dazer. Zawar­tość robi wra­że­nie. Gdy­bym miała dwa­dzie­ścia lat, pew­nie cie­szy­ła­bym się z tych zaba­we­czek przez długi czas, ale teraz zasta­na­wiam się, czy naprawdę potrze­buję nowej lokówki, ręcz­nika i oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych. Prze­cież to wszystko mogła­bym kupić w skle­pie, nie poświę­ca­jąc na to tyle czasu, ile na ten event. No i na ręcz­niku nie byłoby logo Beach­da­zer.

– Czy te domki pla­żowe nie są fan­ta­styczne? – Ema­line poka­zuje odle­głą ścianę, na któ­rej stwo­rzono pół tuzina jasnych dom­ków pla­żo­wych.

Domki nie są praw­dziwe, nie można do nich wejść, są tylko dla ozdoby. I na potrzeby Insta­grama, żeby dać influ­en­ce­rom moż­li­wość wyboru wła­ści­wego tła. Ale wyglą­dają bar­dzo reali­stycz­nie. A jeśli komuś nie odpo­wia­dają, bo potrze­buje wię­cej natu­ral­nego świa­tła, na przy­kład foto­gra­fowi, któ­rego nie stać na wła­sne prze­no­śne oświe­tle­nie, to znaj­dzie on tutaj ścianę z mro­żo­nego szkła, usta­wioną bli­sko jed­nego z dużych okien. Zresztą jest tu wszystko.

– Jeśli potrze­bu­jesz się prze­brać, przy win­dach są toa­lety – mówi Ema­line. – Są też sto­iska fry­zjer­skie, gdzie możesz sobie zro­bić fry­zurę na „Beach­da­zer” – wkłada pod­kładkę do pisa­nia pod pachę, żeby zro­bić w powie­trzu znak cudzy­słowu. – A potem czę­stuj się jedze­niem i drin­kami. Wspa­nia­łej zabawy i wielu uda­nych zdjęć. Nie mogę się docze­kać, żeby zoba­czyć, jak będziesz wyglą­dała! – klasz­cze z eks­cy­ta­cji, a potem podaje mi różową kar­teczkę. – To jest lista hasz­ta­gów, żebyś nie zapo­mniała.

Patrzę na kartkę: #życie­to­be­ach­da­zer, #napla­że­da­zer, #pla­żo­we­wło­sy­mam­tog­dzieś.

Ema­line prze­pra­sza mnie i zaczyna swoją śpiewkę od nowa, pod­cho­dząc do innej kobiety, która wła­śnie weszła do sali z dużą czarną torbą prze­wie­szoną przez ramię. Podąża za nią foto­graf, dwu­dzie­sto­pa­ro­letni, szczu­pły, wysty­li­zo­wany. Praw­do­po­dob­nie świeżo upie­czony absol­went szkoły foto­graficznej. Cho­ciaż może to jej chło­pak. A może jedno i dru­gie.

Roz­glą­dam się po sali, roz­wa­ża­jąc, czy wyeks­po­no­wać pla­żowe loki czy szkla­neczkę bur­bona usta­wioną na kamie­niu. I wtedy zauwa­żam innych influ­en­ce­rów. @NoNo­JoJo stoi na „plaży”, trzy­ma­jąc dmu­chaną piłkę. Znana jest z tego, że nie używa fil­trów i nie edy­tuje zdjęć, ale ma swo­jego pro­fe­sjo­nal­nego foto­grafa, a on – cały zestaw sprzętu oświe­tle­nio­wego. Widzę, jak robi jej zdję­cia, pod­czas gdy ona pod­rzuca piłkę, śmieje się i łapie ją z powro­tem. Potem pod­cho­dzi do niego, zerka na ekran apa­ratu, przy­ta­kuje, że zdję­cia są OK, to zna­czy akcep­tuje je, następ­nie siada na fotelu pla­żo­wym, zakłada oku­lary prze­ciw­sło­neczne, bie­rze różowy kok­tajl i – krę­cąc para­so­leczką – udaje, że popija go przez papie­rową słomkę w paski. Tym­cza­sem @Mop­sia­Mama usi­łuje nakło­nić swo­jego mopsa do sie­dze­nia w odpo­wied­niej pozy­cji na jed­nym z tych dużych dmu­cha­nych fla­min­gów, umiesz­czo­nych na końcu nie­bie­skiego pasma na pod­ło­dze, które ma przy­po­mi­nać wodę. Mops nie jest zain­te­re­so­wany, dla­tego @Mop­sia­Mama wygląda na zestre­so­waną. W tym momen­cie przy­po­mi­nam sobie, że dziś byłam na otwar­ciu kafejki i spa dla zwie­rza­ków w Yor­kville i dosta­łam torebkę z pre­zen­tami. Się­gam do mojej dużej torby od Balen­ciagi. No i pro­szę, mam sma­ko­łyki dla psa. Prze­py­cham się do @Mop­sia­Mama i podaję jej cia­steczko w kształ­cie lakieru do paznokci. Spo­gląda na nie, potem na mnie, i w podzię­ko­wa­niu obej­muje mnie w teatral­nym geście, po czym wraca do zdjęć.

Tak wła­śnie wyglą­dają eventy. Nie ma tam nud­nych prze­mó­wień czy pre­zen­ta­cji dzia­ła­nia pro­duk­tów – ten aspekt zanikł około pię­ciu lat temu. Wszel­kie potrzebne infor­ma­cje dosta­niemy na skrzynki mej­lowe po zakoń­cze­niu wyda­rze­nia wraz z zawar­tymi w naszych umo­wach danymi doty­czą­cymi spo­sobu infor­mo­wa­nia w postach o efek­tach uży­cia lokówki. Markę obcho­dzą jedy­nie nasze zdję­cia. Wydano dzie­siątki tysięcy dola­rów, żeby pod­czas tego eventu stwo­rzyć nam ide­alne warunki do wyko­na­nia per­fek­cyj­nych fotek, a my mamy je umie­ścić na Insta­gra­mie, by u naszych fol­lo­wer­sów wywo­łać zazdrość, że nie spę­dzili piąt­ko­wego wie­czoru tam gdzie my. A także wmó­wić im, że zakup lokówki Beach­da­zer sprawi, że ich życie będzie pięk­niej­sze. Dla­tego na even­cie jemy pięk­nie zaser­wo­wane potrawy, pijemy zna­ko­mite kok­tajle, roz­ma­wiamy z innymi influ­en­ce­rami i sta­ramy się zro­bić jak naj­lep­sze zdję­cia. Złe zdję­cie nie jest tylko złym zdję­ciem: złe zdję­cie to niski wskaź­nik zaan­ga­żo­wa­nia obser­wu­ją­cych. A to z kolei ozna­cza, że nie możesz żądać dużo pie­nię­dzy za udział w kam­pa­nii. A jeśli wskaź­nik jest naprawdę niski, marka usuwa cię ze swo­jej listy itp., itd. …aż nie jesteś w sta­nie utrzy­mać się z bycia influ­en­ce­rem. Więk­szość z nas zdo­była swo­ich fol­lo­wer­sów, zanim nastą­piła zmiana algo­rytmu. Teraz musisz stale usu­wać boty dla pew­no­ści, że twoja lista fol­lo­wer­sów jest legalna. Bo cho­ciaż marki prze­ko­nują, że nie są tak bar­dzo zain­te­re­so­wane licz­bami fol­lo­wer­sów, w rze­czy­wi­sto­ści jest prze­ciw­nie. A pozy­ski­wa­nie nowych to dłu­go­trwały pro­ces – prze­biega bar­dziej w tem­pie żół­wia niż zająca. Marki są wybredne, a fol­lo­wersi – jesz­cze bar­dziej.

Autumn (@Love­Au­tumn) prze­chyla się do mnie z sąsied­niego krze­sła.

– Zała­pa­łaś się na majówkę Cry­stal Clear, prawda? – pyta, a ja kręcę głową.

– O kur­czę, prze­pra­szam. Wyda­wało mi się, że nale­żysz do piątki wybrań­ców. Zabie­rają nas na wyspę Fogo na dwie noce – otwiera usta. – Wie­rzysz w to? Nie, żebyś sama nie mogła tam poje­chać…

Obie wybu­chamy śmie­chem i popi­jamy drinki. Wiemy, że nikt nie jeź­dzi do takich miejsc sam. Jed­nak nie o to cho­dzi. Prze­cież każdy może zatrzy­mać się w insta­gra­mo­wym Fogo Island Inn, jeśli stać go, by na tej wyspie, poło­żo­nej daleko na Atlan­tyku, zapła­cić dwa tysiące dola­rów za noc w hotelu i podró­żo­wać przez cały dzień samo­lo­tem, samo­cho­dem i pro­mem. Nie w tym rzecz. Cho­dzi o to, żeby NIE MUSIEĆ pła­cić. Pozy­ska­nie zapro­szeń na majówkę to nie­for­malne zawody mię­dzy influ­en­ce­rami. I cho­ciaż wma­wiam sobie, że mi nie zależy, że nie jest to mój główny cel even­towy i dar­mowy wyjazd nie opłaci mi rachun­ków, czuję się ura­żona, że nie zna­la­złam się w gru­pie wybrań­ców. I nie zmie­nia tego mój zapeł­niony po brzegi kalen­darz, do któ­rego nie dała­bym rady wci­snąć kil­ku­dnio­wej pro­mo­cyj­nej majówki. Zwłasz­cza że muszę jesz­cze popra­co­wać nad odczy­tem Kobiety w biz­ne­sie, do czego zobo­wią­za­łam się w swo­jej fir­mie.

Godzinę póź­niej moje śred­niej dłu­go­ści brą­zowe – zwy­kle pro­ste – włosy, są poskrę­cane w duże fale, a ja roz­glą­dam się za ide­al­nym miej­scem do usta­wie­nia sta­tywu na apa­rat. Ktoś puka mnie w ramię. Odwra­cam się i widzę męż­czy­znę ubra­nego na czarno, z apa­ratem zawie­szo­nym na szyi.

– Mogę? – pyta i pod­nosi apa­rat.

– Oczy­wi­ście.

Odsu­wam kosmyk wło­sów z twa­rzy. Takie eventy zatrud­niają też swo­ich foto­gra­fów, aby asy­stenci mogli stwo­rzyć spe­cjalne raporty po zakoń­cze­niu imprezy.

– Gdzie mam sta­nąć?

Prze­krę­cam się tro­chę w kie­runku okna, żeby zre­du­ko­wać cie­nie i sto­suję uśmiech, który dopra­co­wa­łam do per­fek­cji pod­czas tysiąca podob­nych zdjęć, na tysiącu podob­nych wyda­rzeń pro­mo­cyj­nych.

Ale foto­graf patrzy gdzieś nade mną. Odwra­cam się i widzę @Legal­na­Bru­netka. To Balaya i jej brą­zowe włosy, oczy w kolo­rze kawy, nie­ska­zi­telna brą­zowa skóra, wzrost metr osiem­dzie­siąt i syl­wetka modelki. Stu­diuje prawo, ale nie ukrywa, że jeśli przed ukoń­cze­niem stu­diów zdo­bę­dzie milion fol­lo­wer­sów, rzuci szkołę dla życia influ­en­cerki. „To moja pasja” – zapew­niała w wywia­dzie dla „The Cut”, który czy­ta­łam przed kil­koma mie­sią­cami. Arty­kuł „kupił” jej kolejne trzy­sta tysięcy fol­lo­wer­sów. A ja jej wie­rzę. Wie­rzę, że kocha się stroić i robić sobie zdję­cia. Jak teraz. Kocha każdą minutę takiego życia.

Umy­kam w prawo, zawsty­dzona, kiedy @Legal­na­Bru­netka idzie w moją stronę – bio­dra do przodu, usta w dzió­bek. Roz­glą­dam się po sali, zasta­na­wia­jąc się, jak długo powin­nam tu jesz­cze zostać.

– Prze­stań! Obec­ność tutaj nie może być aż tak straszna! – mówi ktoś. A ja odwra­cam się i spo­glą­dam w naj­zie­leń­sze oczy, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łam. Wyrzeź­biona twarz z lekko widocz­nym zaro­stem, ciemna skóra i włosy Rogera Fede­rera. Męż­czy­zna jest wysoki, ma sze­ro­kie ramiona i trzyma w jed­nej ręce tacę pełną jedze­nia w taki spo­sób, że wygląda na lekką jak piórko.

– Słu­cham?

– Czy nie powin­naś wyglą­dać, jak­byś się świet­nie bawiła? Uśmie­chać się i tak dalej? Stać cię na wię­cej.

– Uśmie­cha­łam się, dopóki nie zde­cy­do­wa­łeś, że będziesz dyk­to­wał mi, jak powin­nam się zacho­wy­wać – dla­czego w ogóle roz­ma­wiam z tym gościem?

– Eee tam… Uda­wa­łaś tylko, że się uśmie­chasz. Twoje oczy, twój umysł, były gdzie indziej. Powin­naś być zachwy­cona, że tu jesteś. To powinna być wspa­niała zabawa, ale ty tego nie czu­jesz. I do tego źle ci z tym, bo masz świa­do­mość, że powin­naś być bar­dziej zaan­ga­żo­wana, wykrze­sać z sie­bie wię­cej pod­eks­cy­to­wa­nia z dar­mo­wego fry­zjera, drin­ków, ład­nych zdjęć, wspa­nia­łego jedze­nia – i moż­li­wo­ści nazy­wa­nia tego pracą. A ty wyglą­dasz tutaj prze­waż­nie na roz­mytą – prze­pra­szam za wyra­że­nie. Można to wyczy­tać z two­jej twa­rzy z plaży – śmieje się. – Powinni to umiesz­czać na tor­bach, które wam tu roz­dają.

Opa­dła mi szczęka. Dla­czego naj­przy­stoj­niejsi faceci zawsze muszą być jed­no­cze­śnie naj­więk­szymi dup­kami? Już mam na niego nasko­czyć, ale on szcze­rzy się i mówi:

– Draż­nię się z tobą. Masz śliczną buzię, tyko wyglą­dasz, jak­byś nie chciała tu być.

– Po pierw­sze, nie potrze­buję, żebyś ana­li­zo­wał mój wygląd, bo to nie twoja sprawa. A po dru­gie, jesteś męż­czy­zną na even­cie rekla­mu­ją­cym lokówkę. Jak bar­dzo musisz być zde­spe­ro­wany?

– To – wska­zuje na mnie pal­cem – było sek­si­stow­skie. Ale nie wezmę tego do sie­bie, bo – w odróż­nie­niu od cie­bie – nie jestem sta­rze­ją­cym się influ­en­ce­rem. Wła­ści­wie to jestem Insta­ate­istą. Jestem też powo­dem, dla któ­rego nie możesz prze­stać jeść kana­pe­czek, bo to ja je zro­bi­łem – uśmie­cha się, a jego zie­lone oczy iskrzą.

– Wow – mówię, wachlu­jąc się ręką. – Musisz być spe­cem od cate­ringu, skoro zdo­by­łeś to zle­ce­nie.

Wygląda na skon­fun­do­wa­nego.

– Cate­ring na wyda­rze­niu pro­mo­cyj­nym wyłącz­nie dla kobiet, na któ­rym nikt nawet nie dotyka jedze­nia. Te przy­stawki mogłyby być nie­ja­dalne, a nikt i tak by się nie zorien­to­wał.

Oczy mu się zwę­ziły, a ja pry­cham i odcho­dzę z łomo­cą­cym ser­cem i bur­cze­niem w brzu­chu. Nie, nie ma mowy, żebym zja­dła cokol­wiek, co zro­bił ten kre­tyn.

Pod­cho­dzi do mnie Lucy, sze­fowa firmy PR-owej, zatrud­niona do popro­wa­dze­nia tego eventu.

– Ahoj! – szcze­rzy się.

Sta­wiam szklankę na wyso­kim sto­liku obok, bo Lucy wita się nie cału­sem w powie­trzu, tak jak inni spe­cja­li­ści od reklamy, ale moc­nym uści­skiem. Znamy się od czasu, kiedy obie racz­ko­wa­ły­śmy w tej branży. Jest jedną z moich naj­ulu­bień­szych zna­jo­mych.

– Dzięki, że przy­szłaś. Wiem, że nie zno­sisz takich imprez. Tym bar­dziej dużo to dla mnie zna­czy.

– Żar­tu­jesz, ośmior­niczko? Świet­nie się pła­wię!

Obie wybu­chamy śmie­chem, a ja w duchu prze­kli­nam gościa od cate­ringu.

– Wiem, że to prze­sada, ale klient wydaje się zado­wo­lony.

Wzru­szam ramio­nami i uśmie­cham się. Lucy i ja współ­pra­cu­jemy z tymi samymi mar­kami, mię­dzy innymi z Fresh Food Fast, która prze­syła klien­tom skład­niki do wyko­na­nia domo­wych posił­ków. Wszystko w odmie­rzo­nych ilo­ściach, zapa­ko­wane w ładne kar­to­nowe pudełka nada­jące się do recy­klingu. Kiedy zja­dasz przy­go­to­wane z tych skład­ni­ków potrawy, czu­jesz się, jak­byś rato­wał Zie­mię. Albo przy­naj­mniej takie jest zało­że­nie. Fresh Food Fast jest moim naj­więk­szym klien­tem. Lucy pomaga mi w pracy dla nich, a ja wspie­ram ją w pracy dla innych klien­tów.

– Przy­po­mnij mi, że mam coś dla cie­bie. To wej­ściówka do mini­spa na Dzień Matki. Goście mogą przy­pro­wa­dzić córki lub matki, więc możesz zabrać… – gry­zie się w język. – O, cho­lera. Jestem bez­na­dziejna. Prze­pra­szam!

– W porządku, Luce – kręcę głową i kładę rękę na jej ramie­niu. – Nie przej­muj się.

– Chcę ci kogoś przed­sta­wić – mówi, roz­glą­da­jąc się po sali, i znika, a po chwili wraca, pro­wa­dząc kogoś pod rękę.

I oto stoi przede mną szef kuchni. Znowu. Uśmie­cha się do mnie tymi swo­imi dołecz­kami w policz­kach.

– Poznaj Willa McGre­gora – mówi Lucy. – Jest sze­fem kuchni. Zatrud­ni­łam go na ten event. Pró­bo­wa­łaś jego potraw? Są nie­sa­mo­wite. Will, poznaj Kit Kid­ding, jedną z naszych głów­nych influ­en­ce­rek.

Patrzy na mnie wycze­ku­jąco. To nie pierw­szy raz, kiedy Lucy usi­łuje mnie z kimś wyswa­tać. Potrafi wyło­wić dla mnie sek­sow­nych męż­czyzn. Jestem jej wdzięczna, że nawet w takim nawale pracy myśli naj­pierw o mnie. Tylko że ja nie jestem pewna, czy chcę jesz­cze zaan­ga­żo­wać się w jakiś zwią­zek. Cza­sami myślę, że naj­le­piej będzie mi już zawsze samej.

– Pozna­li­śmy się już – mówię grzecz­nie, a z mojego brzu­cha dobiega gło­śne bur­cze­nie.

Jakiś spec od reklamy dotyka ramie­nia Lucy, a ona, uno­sząc palec, każe mu chwilę zacze­kać.

– Prze­pra­szam, muszę was opu­ścić. Powin­ni­ście ze sobą poroz­ma­wiać. Will nie ma Insta­grama – z sze­roko otwar­tymi oczami zwraca się do Willa: – Może Kit mogłaby ci z tym pomóc – uśmie­cha się, kle­piąc go po ramie­niu.

– Nie ma szans – mówię, kiedy już jestem pewna, że Lucy nie sły­szy.

– No i dobrze. Nie potrze­buję pomocy. Nie jesteś nieco za stara na influ­en­cerkę? – pyta Will z uśmiesz­kiem w oczach.

– Nie jesteś za dużym dup­kiem, żeby być sze­fem kuchni?

– Myślę, że sze­fo­wie kuchni powinni być dup­kami – śmieje się. – A ja nie twier­dzę, że jesteś stara, per se. Jesteś cał­kiem ładna.

Nie tak­suje mnie wzro­kiem z góry na dół, jak się tego spo­dzie­wam. Jego oczy są sku­pione na moich, a ja nie potra­fię uciec wzro­kiem od jego spoj­rze­nia.

– Czy influ­en­cerki to nie nasto­latki czy dwu­dzie­sto­pa­ro­latki, miesz­ka­jące z rodzi­cami i przez cały dzień robiące sobie sel­fie? – drażni się ze mną.

– Skąd czer­piesz infor­ma­cje, dziadku? Z pro­gramu Date­line? – odpa­lam, choć stra­ci­łam rezon. – Zda­jesz sobie sprawę, że pro­wa­dze­nie kuchni bez konta na Insta­gra­mie to słaba decy­zja? Jedna z naj­bar­dziej popu­lar­nych kate­go­rii na Insta to żywie­niowe porno.

– Wow, już mówisz do mnie nie­grzecz­nie – unosi brwi i świ­druje mnie wzro­kiem. Serce mi pod­ska­kuje. Cho­lera.

– I skąd w ogóle Lucy cię wytrza­snęła? Z Alle­gro Lokal­nie? – no i odzy­ska­łam rezon.

– Z życia – odpo­wiada. – Powin­naś kie­dyś spró­bo­wać. A, racja, jeśli nie możesz zro­bić zdję­cia i go wrzu­cić do sieci, to czy zda­rze­nie rze­czy­wi­ście ma miej­sce?

Oczy mu błysz­czą ze zło­ści, ale zdra­dzają go dołki w policz­kach. Zapiera mi dech i zanim zdążę się poha­mo­wać, flir­tuję z nim.

– A może byśmy się prze­ko­nali? – podaję mu mój tele­fon. – Przy­daj się na coś. Zrób mi zdję­cie, żebym mogła już stąd wyjść i wró­cić do mojego praw­dzi­wego życia.

Odcho­dzę, kie­ruję się do nie­bie­skiego domku pla­żo­wego, ale w duchu modlę się, żeby za mną szedł. Odwra­cam się. Jest. Idzie w moją stronę. Przyj­muję pozę wypra­co­waną przez ostat­nie lata. Will patrzy na mnie przez obiek­tyw, a ja przy­glą­dam się jego syl­wetce. Umię­śnio­nym ramio­nom, mocno zary­so­wa­nej szczęce, opa­lo­nej skó­rze. O rany!

– Może rzuć fris­bee – mówi Will. Robię do niego głu­pią minę, a on wyrzuca ręce w górę w obron­nym geście i dodaje: – No co? Myśla­łem, że zada­niem insta­gra­mo­wego chło­paka jest dawa­nie wska­zó­wek.

– Po pro­stu zrób zdję­cie.

Pozuję jesz­cze kilka razy, od nie­chce­nia bio­rąc fris­bee, bo zaję­cie czymś rąk to tak naprawdę nie naj­gor­szy pomysł.

– Pro­szę – Will oddaje mi tele­fon. – Zro­bi­łem trzy czy cztery zdję­cia. Na pewno jedno z nich się nada.

– Trzy czy cztery?! – chwy­tam za tele­fon.

Wybu­cha śmie­chem.

– Spo­koj­nie. Jest jakieś sto.

– Świet­nie. Dzię­kuję. Muszę już iść. Do zoba­cze­nia, Willu McGre­go­rze.

Kiwa głową, zaci­ska­jąc wydatne usta.

– Do zoba­cze­nia, Kit.

Kie­ruję się do wyj­ścia. Żegnam się z asy­stent­kami, które roz­dają ponow­nie kartki z hasz­ta­gami, na wypa­dek gdyby ktoś jakimś cudem zgu­bił te pierw­sze. Docie­ram do windy, a kiedy zamy­kają się drzwi, wydy­cham powie­trze i roz­luź­niam się. Szkoda, że nie inte­re­suje mnie teraz rand­ko­wa­nie, bo ten facet jest sek­sowny. Mimo że jest dup­kiem.

Prze­cho­dząc przez lobby, otwie­ram apli­ka­cję Ubera i kiedy wpi­suję swój adres, dostaję ese­mesa od nie­zna­nego numeru.

Pójdź ze mną na praw­dzi­wego drinka. W barze w lobby za trzy minuty.

Serce mi pod­sko­czyło. Wpa­truję się w tele­fon. Jak? Kiedy? Czy to wia­do­mość do mnie?

Kli­kam w ese­mesa i widzę, że jest tam wia­do­mość ode mnie do tego kogoś. Brzmi nastę­pu­jąco:

Cześć, cia­cho! Serio?!

Gapię się na swój tele­fon. Prze­krę­cam go, żeby się upew­nić, że jest rze­czy­wi­ście mój. Na etui widzę zdję­cie sta­rych fran­cu­skich drzwi, przed któ­rymi leżą na pod­ło­dze wiel­kie sterty ksią­żek. Tak. To mój tele­fon. Ale ja nie wysy­ła­łam tego ese­mesa. Zer­kam na tę wia­do­mość – jest sprzed trzech minut.

– Nie­zły trick, prawda? – pod­no­szę głowę i widzę przed sobą Willa.

– Jak to zro­bi­łeś?

Wzru­sza ramio­nami.

– Chodź – w rękach trzyma pudełko. – Przy­nio­słem ci moje przy­stawki. Pomy­śla­łem, że jesteś głodna. Bur­cze­nie w brzu­chu zwy­kle ozna­cza głód – śmieje się. – Choć podzi­wiam twoją deter­mi­na­cję, by nie spró­bo­wać moich kana­pek tylko dla­tego, że mnie nie lubisz.

– Daj mi to – mówię, łapiąc za pudełko. – I dzię­kuję.

– Pro­szę bar­dzo – lewą ręką odsuwa z twa­rzy pukiel błysz­czą­cych gru­bych wło­sów.

Żad­nego dzwonka. Idę za nim do baru w lobby. Zaj­mu­jemy dwa stołki przy barze i otwie­ramy pudełko. Bar­man prze­ciera sha­ker do mar­tini.

– Co podać? – pyta.

– Bur­bon z lodem – mówię z peł­nymi ustami. Will unosi brew.

– A nie dziew­czyń­ski drink? Podoba mi się twój styl. Dla mnie to samo.

Bar­man kiwa głową.

– Na rachu­nek?

– Nie – odpo­wia­dam, a Will mówi w tej samej chwili: – Pew­nie! – I spo­gląda na mnie.

– Sama płacę za swoje drinki – infor­muję. I sama roz­li­czam sobie podatki, i sama radzę sobie z pro­ble­mami, dodaję w myślach.

– Nie cho­dziło mi o to, że ja posta­wię drinka tobie. Pomy­śla­łem, że to ty mogła­byś posta­wić drinka mnie po tym, jak zro­bi­łem ci zdję­cia warte milion dola­rów i przy­nio­słem ci jedze­nie.

Prze­wra­cam oczami.

– Dobrze. Na jeden rachu­nek – wrzu­cam do ust coś w rodzaju sma­żo­nego pie­rożka. Jest prze­pyszny.

Chwilę póź­niej bar­man popy­cha w naszym kie­runku drinki. Bie­rzemy szklanki do rąk, a Will stuka swoją o moją.

– Opu­bli­ko­wa­łaś już to zdję­cie? Dosta­łaś już milion laj­ków? Bo o to cho­dzi w tej grze, prawda?

– To nie gra. Popro­si­łeś mnie o drinka, żeby mnie drę­czyć, czy z jakie­goś innego powodu?

Will wzru­sza ramio­nami.

– Mniej wię­cej o to cho­dziło. Tak łatwo się z tobą dro­czyć.

– A cie­bie łatwo klep­nąć – ude­rzam go lekko w ramię.

– Ręka mi pło­nie.

– To te mię­śnie. Nie możesz przejść obok nich obo­jęt­nie – Will się prze­ciąga. – Ćwi­czysz te drę­twe powie­dzonka przed lustrem, zanim wyj­dziesz z domu?

Prze­ko­ma­rzamy się tak przez jakiś czas. W pew­nej chwili jego kolano dotyka mojego. To elek­try­zu­jące uczu­cie, jakby prąd prze­biegł przez moje ciało. Zama­wiamy kolejne drinki, a ja cze­kam na te małe spię­cia, cza­sem sama je pro­wo­kuję: tu ręka, tam kolano… Nie­winne, ale odu­rza­jące. Wresz­cie bar­man ogła­sza ostat­nią kolejkę.

Wstaję i biorę torbę. Will też się pod­nosi.

– Faj­nie było – mówi.

– Może dla cie­bie – teraz ja się z nim draż­nię. Część mnie nie chce, żeby to spo­tka­nie się skoń­czyło. Nie­chęt­nie przy­znaję, że bawię się znacz­nie lepiej niż sama w pustym miesz­ka­niu.

– Chcesz zoba­czyć widok z mojego pokoju? – pyta.

– Czy jest lep­szy niż z okna sali even­to­wej? – ripo­stuję, ale jestem zain­try­go­wana. Jeśli ma tu pokój, to zna­czy, że nie jest z mia­sta. A to z kolei ozna­cza, że byłaby to przy­goda na jedną noc. Nie musia­ła­bym się z nim już spo­ty­kać. Jed­no­ra­zowa sprawa. Takie mi teraz naj­bar­dziej pasują. Żad­nych zobo­wią­zań, żad­nego zaan­ga­żo­wa­nia. To jest rok, w któ­rym mam się sku­piać tylko na karie­rze – niczym innym.

– Will kręci głową.

– Widok jest gor­szy. Ale mam orzeszki w barku. Chcesz zoba­czyć moje orzeszki?

Usi­łuje zacho­wać powagę, ale kiedy zaczy­nam się śmiać, on też wybu­cha śmie­chem.

– No widzisz? Wie­dzia­łem. Chcesz zoba­czyć moje orzeszki. Chodźmy.

Kiwam głową, a Will bie­rze mnie za rękę i pro­wa­dzi do windy. A potem jedziemy wyżej i wyżej. Ciało przy ciele, aż bra­kuje mi tchu. Will prze­suwa dłoń po moich ple­cach. Opusz­kami pal­ców dociera do szyi. Jego dotyk wywo­łuje mro­wie­nie w całym ciele, jakby doty­kał mnie wszę­dzie. Chcę spo­wol­nić czas, żeby prze­dłu­żyć chwilę cudow­nego ocze­ki­wa­nia.

Sły­chać pik­nię­cie i drzwi windy otwie­rają się. Will łapie mnie za rękę i pro­wa­dzi wzdłuż kory­ta­rza, grze­biąc w kie­szeni w poszu­ki­wa­niu karty. Prze­ciąga ją przez zamek, otwiera drzwi i wciąga mnie do środka. Kop­nia­kiem zamyka drzwi, a ja odwra­cam się i popy­cham go na nie. Chcę rzą­dzić. Pod­cho­dzę do niego. Łapie mnie za bio­dra, a ja prze­su­wam rękami po jego ramio­nach. Przy­ciąga mnie do sie­bie i pró­buje poca­ło­wać, ale ja kie­ruję usta do jego ucha. Przy­gry­zam pła­tek, a on dyszy, ści­ska­jąc moje bio­dra. Roz­pi­nam kilka guzi­ków jego dopa­so­wa­nej koszuli, ale prze­rywa mi i ściąga ją przez głowę. Całuje i przy­gryza moją szyję. Jego klatka pier­siowa jest umię­śniona i opa­lona. Pasmo wło­sków pro­wa­dzi w dół brzu­cha i znika za linią bie­li­zny. Ścią­gam biały pod­ko­szu­lek, przy­po­mi­na­jąc sobie, że wło­ży­łam pod niego prak­tyczny cie­li­sty biu­sto­nosz. Na chwilę wraca mi świa­do­mość, ale za moment to uczu­cie znika, kiedy Will zbliża się do mnie, prze­su­wa­jąc pal­cami w górę moich ple­ców. Potem roz­pina zapię­cie biu­sto­nosza. Kręci nim na palcu, po czym strzela jak z procy na drugi koniec pokoju. Wybu­cham śmie­chem.

– O! Podo­bają ci się moje sztuczki, co?

– Jesz­cze nie wiem – odpo­wia­dam, kiedy prze­suwa mnie w kie­runku łóżka. Sia­dam na kra­wę­dzi, a on pochyla się nade mną. Języ­kiem wyty­cza linię pomię­dzy moimi pier­siami w dół – do brzu­cha, do kra­wę­dzi spodni. Roz­pina je, a ja się z nich wyśli­zguję, zrzu­ca­jąc jed­no­cze­śnie szpilki.

– Mam nie prze­sta­wać? – pyta, patrząc na mnie. Naci­skam jego głowę w dół, a on deli­kat­nie popy­cha mnie do tyłu, tak abym się poło­żyła. Rękami roz­chyla mi nogi i przy­suwa głowę do mojej W. Jego usta poru­szają się coraz szyb­ciej. Jęczę. Nie mogę się powstrzy­mać.

– Cze­kaj – mówi. Odcho­dzi, a ja mogę obej­rzeć go w całej oka­za­ło­ści.

Jak to moż­liwe, że jesteś taki wyspor­to­wany, skoro jesteś kucha­rzem? Nie powi­nie­neś mieć obwi­słego brzu­cha od jedze­nia masła i sera?! – wołam za nim.

– Uch…

Sły­chać, że cze­goś szuka.

– Nie prze­chwa­la­łeś się cza­sem, jakim to jesteś dobrym sze­fem kuchni? – draż­nię się z nim.

– Czemu roz­ma­wiamy o moich zdol­no­ściach kuli­nar­nych?! – woła z łazienki. – Powin­naś raczej pytać, czy jestem dobry w łóżku.

Czuję, jak twarz mi czer­wie­nieje, ale udaję pewną sie­bie, co ma suge­ro­wać, że cokol­wiek tu robimy, nie jest dla mnie nowo­ścią. – Dobrze więc. Jesteś dobry w łóżku?

– Będziesz musiała się prze­ko­nać – mówi, wycho­dząc z łazienki z błysz­czącą kwa­dra­tową paczuszką w ręce.

– Wygląda to pew­nie, jak­bym pla­no­wał seks na dzi­siej­szy wie­czór. Ale prawda jest taka, że trzy­mam kon­dom w walizce. Był tam od zawsze.

– Od zawsze?

Marsz­czy brwi.

– No tak, wła­ści­wie to nie od zawsze. Ale spraw­dzę, żeby mieć pew­ność – mruży oczy, żeby odczy­tać datę, a potem unosi zaci­śniętą pięść. – Dobra. Uff!

Roz­rywa opa­ko­wa­nie i zakłada kon­dom, a ja czuję gorąco od pra­gnie­nia, aby poczuć go pod sobą. Zaczy­namy powoli, a potem tempo przy­spie­sza. Prze­wra­cam go na plecy. Sia­dam na nim i poma­ga­jąc sobie ręką, zsu­wam się na niego. Poru­szamy się w zgod­nym ryt­mie. Wygi­nam plecy do tyłu. Jego ręce na moich bio­drach. A potem prze­kłada mnie tak, że to on jest na górze. Znowu łapiemy rytm. Opiera ręce obok moich ramion, jakby robił nade mną pompki. Seks z nim jest lep­szy niż jaki­kol­wiek inny. Szczy­tuję, a chwilę póź­niej on także roz­luź­nia mię­śnie. Opa­damy bez tchu na plecy.

– Tego się nie spo­dzie­wa­łem – mówi Will, a jego oczy się śmieją. Potwier­dzają to także jego dołeczki w policz­kach.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej na­dal leżymy w masyw­nym hote­lo­wym łóżku. Will wpa­truje się inten­syw­nie w moje oczy. Głasz­cze moje włosy, a ja się do niego uśmie­cham. To jest takie pro­ste i wygodne, jak­by­śmy się znali od wie­ków, a nie od kilku godzin. Jak to moż­liwe? Prze­chyla się i całuje mnie w usta. Poca­łu­nek jest miękki i czuły. Potem opiera mnie na swo­jej zgię­tej ręce i jest mi tak dobrze. Zbyt dobrze. Owi­jam się pościelą i sia­dam.

– Muszę iść – mówię.

– Nie, nie musisz – odpo­wiada z zaska­ku­jącą pew­no­ścią sie­bie. – Zostań. Rano zamó­wimy jedze­nie. Co tylko zechcesz. Gofry, bitą śmie­tanę…

– Nie mogę – powta­rzam. – Rano mam coś do zro­bie­nia.

Will przy­gląda się w mil­cze­niu, jak zbie­ram ubra­nia. Tyłem do niego. Ubie­ram się, świa­doma jego spoj­rze­nia. Potem odwra­cam się i całuję go szybko.

– Faj­nie było. Do zoba­cze­nia – mówię, choć wiem, że to nie­prawda. Ni­gdy wię­cej się z nim nie spo­tkam. Szu­kam torebki i torby pla­żo­wej. Wiszą na krze­śle. Chwy­tam je i wycho­dzę.

dwa

Nie ma nic lep­szego od poran­nego jog­gingu, prawda? Wła­śnie prze­bie­głam się wzdłuż pro­me­nady i czuję się jak na waka­cjach w mie­ście! Bie­ga­nie to jeden z lep­szych spo­so­bów na pod­krę­ce­nie kre­atyw­no­ści! #uda­ne­go­week­endu #tre­ning #fit­nes­smo­ty­wa­cja

Oczy­wi­ście nie bie­gam. Leżę w łóżku w piża­mie, roz­my­śla­jąc o nocy z Wil­lem. O tym, jak nam było dobrze razem, tak pro­sto, bez kom­pli­ka­cji. Cie­kawe, czy jesz­cze kie­dyś się zoba­czymy?

Publi­kuję zdję­cie, które zro­biła mi Felo­ise kilka tygo­dni temu. Nie bie­ga­łam wtedy. Jedy­nie prze­bra­łam się w nowe błysz­czące leg­ginsy, spor­towy top i buty. Truch­ta­łam w tę i z powro­tem, aż Felo­ise zła­pała odpo­wied­nie uję­cie. Zdję­cia fit­ness robią dobrą robotę na Insta­gra­mie, a Felo­ise zała­twia mi wła­śnie kon­trakt z dużą marką spor­tową. Mówi, że podo­bam się temu klien­towi, ale jeśli mie­liby roz­wa­żyć pod­pi­sa­nie ze mną umowy, moje konto musi być bar­dziej #fit­nes­smo­ty­wu­jące. Ostat­nio nie wsta­wia­łam takich tre­ści na konto. Wpraw­dzie jeź­dzi­łam na rowe­rze i cho­dzi­łam na jogę, ale robi­łam to dla sie­bie, a nie żeby pstry­kać sel­fie. Jed­nak nie mogę odrzu­cać takich intrat­nych kon­trak­tów, bo życie w poje­dynkę jest o wiele bar­dziej kosz­towne, niż kie­dy­kol­wiek myśla­łam. Dla­tego powin­nam bar­dziej wyko­rzy­stać konto insta­gra­mowe, w końcu do tego wła­śnie mi służy. Mam to w gło­wie za każ­dym razem, gdy muszę zro­bić coś, czego nie lubię. To tylko praca, tłu­ma­czę sobie.

Tele­fon bzy­czy, a moje serce pod­ska­kuje. Ale to nie może być Will, prze­cież kom­plet­nie go spła­wi­łam. I wypa­dłam z jego pokoju jak strzała. Taki wła­śnie mia­łam plan, upo­mi­nam sie­bie. Nawet jeśli był to naj­lep­szy seks od czasu dobrych rela­cji z Eri­kiem. Albo jesz­cze wcze­śniej. Myślę o Ericu. I zmar­no­wa­nych pię­ciu latach. I roz­sta­nie z nim zaraz po stu­diach… Ni­gdy wię­cej. Tym razem będzie po mojemu. Żad­nych zobo­wią­zań. Żad­nego uza­leż­nie­nia od dru­giej osoby. Żad­nych związ­ków.

Tele­fon na­dal bzy­czy, a ja wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści.

To Felo­ise.

– Przed chwilą opu­bli­ko­wa­łam zdję­cie z bie­ga­nia – mówię, zanim zdąży o coś zapy­tać. Męczy mnie o to od kilku tygo­dni.

– Ci od Fresh Food Fast są źli – mówi.

– Ale o co cho­dzi? Moje zdję­cia są zawsze świetne.

– Ale to nie jest jedze­nie przez cie­bie przy­rzą­dzone.

Poczu­łam się zawsty­dzona, co zda­rza się za każ­dym razem, gdy zawa­lam jakieś domowe zaję­cie. Zaraz myślę o mamie i o tym, jak dobrze radziła sobie abso­lut­nie ze wszyst­kim: goto­wa­niem, dzier­ga­niem, szy­ciem… Czemu nie odzie­dzi­czy­łam po niej tej cechy?

– No i?

– Robisz kam­pa­nię marki, któ­rej jedy­nym celem jest dostar­cza­nie ludziom skład­ni­ków do GOTO­WA­NIA W DOMU. Musisz goto­wać, Kit.

– Ale ja nie gotuję. Uprze­dza­łam cię o tym, kiedy pod­pi­sy­wa­ły­śmy umowę. Zapew­nia­łaś mnie wtedy, że nie ma pro­blemu.

Felo­ise wzdy­cha:

– Tak. I oni to rozu­mieją. Dla­tego ich agen­cja PR przy­syła kogoś, kto będzie goto­wać za cie­bie. Twoim zada­niem będzie tylko zro­bić odpo­wied­nie zdję­cia. To chyba możesz zro­bić?

Robię minę do tele­fonu.

– Kucharz będzie u cie­bie dzień po twoim powro­cie. Przy­ślę ci zapro­sze­nie.

Roz­łą­czam się, a moje myśli natych­miast wra­cają do Willa. Natych­miast zapo­mi­nam o Fresh Food Fast. Pew­nie już wyjeż­dża. Otwie­ram wia­do­mość, którą prze­słał mi wczo­raj i wtedy to do mnie dociera: numer jest tutej­szy.

#

Po połu­dniu jestem już w samo­lo­cie. Lecę do Mil­wau­kee na kon­fe­ren­cję Kobiety Ame­ryki Pół­noc­nej w biz­ne­sie – jeden z moich ulu­bio­nych even­tów, na któ­rym nie muszę tylko pozo­wać do sel­fie. Mam tam wygło­sić mowę moty­wa­cyjną, nad którą pra­co­wa­łam od tygo­dni. To wła­śnie uwiel­biam robić. Zamiast być influ­en­cerką z Insta­grama i wpły­wać na życie kobiet poprzez moją książkę Na zawsze bez dzieci – o aspek­tach i rado­ściach nie­po­sia­da­nia potom­stwa. Jej wyda­nie zapo­cząt­ko­wało powsta­nie dzie­sią­tek grup Bez dzieci w całych Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Kana­dzie. Grup umoż­li­wia­ją­cych kobie­tom wymianę doświad­czeń na temat kariery, życio­wych celów i wielu innych rze­czy, oczy­wi­ście oprócz wycho­wy­wa­nia dzieci. Co chwila poja­wiają się infor­ma­cje o utwo­rze­niu kolej­nej takiej grupy. Wygląda na to, że kobiety despe­racko potrze­bo­wały prze­strzeni do roz­mów o swo­ich pra­gnie­niach oraz decy­zjach o nie­po­sia­da­niu dzieci bez odczu­wa­nia przy tym poczu­cia winy.

Sia­dam wygod­nie w fotelu. Sły­szę pik­nię­cie tele­fonu.

Tamta noc była fajna. Znaj­dziesz czas na kola­cję w tym tygo­dniu? Może w czwar­tek?

Czuję ciarki na całym ciele. Coś mnie w nim tak bar­dzo pociąga – mimo począt­ko­wego znie­sma­cze­nia jego aro­gan­cją. Wydaje się sta­ro­modny i to mi się w nim podoba – to jego ese­me­so­wa­nie peł­nymi zda­niami, jakby pisał mejla, i ta wład­czość – zapra­sza­nie do zro­bie­nia kon­kret­nej rze­czy w kon­kret­nym dniu, a nie jak inni, tak nie­pewni, że nie wiesz, czy zapra­szają cię na spo­tka­nie w tym stu­le­ciu, i czy w ogóle zależy im na spo­tka­niu z tobą. Może powin­nam się z nim spo­tkać? No co takiego się sta­nie? Targa mną nie­po­kój, bo czuję, że on ma nadzieję na coś wię­cej. Nie, nie mogę sobie na to pozwo­lić. Nie teraz. Nie mogę zako­chać się w męż­czyź­nie, który naj­pierw będzie mnie bło­go­sła­wił za to, że nie goni go mój tyka­jący zegar bio­lo­giczny, a potem z pew­no­ścią z tego powodu mnie opu­ści. Tak jest zawsze. Dla­tego na razie, do czasu, aż znajdę nie­za­wodną metodę, jak nie dać sobie zła­mać serca, będę trzy­mała się face­tów, któ­rych imiona ledwo pamię­tam, któ­rzy nie zaj­mują moich myśli dłu­żej niż jedną mili­se­kundę dzien­nie. Will stąpa po kru­chym lodzie.

Zamy­kam wia­do­mość. Wsu­wam tele­fon do torebki i wycią­gam książkę.

#

Reje­struję się w hotelu. Piszę do Glo­rii i Xiu – moich naj­lep­szych kole­ża­nek, które będą na kon­fe­ren­cji – że już jestem. Roz­pa­ko­wuję walizkę, ogar­niam się i raz jesz­cze zer­kam na swój odczyt, który mam wygło­sić wie­czo­rem na kola­cji z oka­zji otwar­cia kon­fe­ren­cji. Kiedy już jestem gotowa, scho­dzę do baru w lobby – ciem­nego pomiesz­cze­nia w odcie­niu bursz­tynu.

Wita mnie kilka kobiet z lokal­nej grupy Bez dzieci.

– Obser­wu­jemy cię na Insta­gra­mie od lat – mówi jedna z nich.

Inna twier­dzi, że jest moją fanką od cza­sów, kiedy nie pro­wa­dzi­łam jesz­cze bloga No Kid­ding na Buz­z­Feed. Wydaje mi się, że to było wieki temu. Pisa­łam wtedy na temat: Rand­ko­wa­nie, kiedy wiesz, że nie chcesz mieć dzieci. Kobieta jest mniej wię­cej w moim wieku. Przed­sta­wia się jako Arietta Smith. Roz­po­znaję to imię.

– Uwiel­biam to, co robisz – mówię. – Co roku zama­wiam twoje plan­nery.

Arietta two­rzy inspi­ru­jące kalen­da­rze dla kobiet pra­cu­ją­cych. W jej plan­ne­rach nie­dziela na przy­kład to dzień, kiedy odpo­wia­dasz na te setki mejli, które pomi­nę­łaś w ciągu tygo­dnia, a nie – jak w typo­wych plan­ne­rach dla kobiet – dzień na tygo­dniowe roz­pla­no­wa­nie posił­ków.

Odnaj­dują mnie Glo­ria i Xiu. Sia­damy przy sto­liku. Xiu jest cich­sza niż zwy­kle. Wydaje mi się, że to ze zmę­cze­nia, bo ma za sobą osiem­dzie­się­cio­go­dzinny – albo i dłuż­szy – tydzień pracy, który zali­czyła, by móc tu przy­je­chać. Glo­ria za nią nad­ra­bia, traj­ko­cząc o domu, który udało się jej sprze­dać w trak­cie lotu tutaj.

– Apar­ta­menty Lane­way to dla mnie żyła złota – mówi. – Powin­naś o tym pomy­śleć.

Kręcę głową.

– Bez garażu nie biorę.

– Wiem. Ale w twoim zakre­sie ceno­wym… – Spo­gląda na mnie jak znaw­czyni rynku nie­ru­cho­mo­ści. I może rze­czy­wi­ście jest w tym świet­nie roze­znana, ale tylko ja wiem, czego mi potrzeba. I po co szu­kam garażu.

Kobieta przy sto­liku obok roz­ma­wia przez tele­fon i z minuty na minutę wydaje się coraz bar­dziej poru­szona. Sły­szymy, jak mówi:

– To tylko jeden week­end, Miles. Musisz sobie pora­dzić. Też jesteś rodzi­cem.

Glo­ria par­ska śmie­chem:

– Kocham życie bez dzieci, a wy?

Wypusz­czam powie­trze, bo JA TEŻ!

Nagle zja­wia się jedna z orga­ni­za­to­rek i pyta, czy zro­bi­ły­śmy już sobie zdję­cie na tle bil­l­bo­ardu z reklamą kon­fe­ren­cji, opa­trzo­nego hasz­ta­giem #kobie­tyw­biz. Szybko się uwiecz­niamy, by mieć już to z głowy, po czym idziemy do głów­nej sali, w któ­rej odbę­dzie się kola­cja. Uma­wiam się z Glo­rią i Xiu na póź­niej, w barze, a sama prze­cho­dzę do głów­nego stołu, gdzie zare­zer­wo­wano mi miej­sce obok jed­no­rę­kiej sur­ferki. Jej pamięt­nik pochło­nę­łam pół roku temu, cho­ciaż słowo „pochło­nę­łam” nie jest na miej­scu, skoro to histo­ria o dziew­czy­nie, która prze­żyła atak rekina. Lepiej zabrzmi: „nie mogłam się ode­rwać od jej książki”.

Dziew­czyna mówi, że także czy­tała moją książkę i pyta, czy zamie­rzam wydać drugą.

– Mój wydawca ma nadzieję, że napi­szę kon­ty­nu­ację w stylu „pięć lat póź­niej” – odpo­wia­dam.

Krzywi się, a ja jej przy­ta­kuję.

– No wła­śnie.

Nasze książki może i są teraz best­sel­le­rami, ale daleko im do kla­sy­ków, które się nie sta­rzeją, a ich sprze­daż ni­gdy nie spada. Więk­szość kobiet na sali pew­nie też czy­tała moją książkę, dla­tego wkrótce orga­ni­za­to­rzy kon­fe­ren­cji nie będą już jej zama­wiać w ramach kon­traktu.

Bar­dzo podo­bało mi się two­rze­nie Na zawsze bez dzieci, ale trwało bar­dzo długo, cho­ciaż pisa­łam tę książkę, zanim kam­pa­nie do Insta­grama zaczęły pochła­niać moją ener­gię. Dla­tego teraz, gdy mam na gło­wie tyle spraw do zała­twie­nia, pisa­nie książki nie wcho­dzi jed­nak w rachubę.

Kątem oka dostrze­gam orga­ni­za­torkę tego spo­tka­nia. Drobną kobietkę około czter­dziestki z krót­kimi blond wło­sami przy­cię­tymi na boba. W koper­to­wej sukience do łydki i cie­li­stych szpil­kach zmie­rza do sceny. Ude­rza paznok­ciem w mikro­fon, pro­sząc o ciszę. Zamie­niamy się w słuch.

Kobieta przed­sta­wia się, wita uczest­ni­ków, po czym pre­zen­tuje moje naj­waż­niej­sze osią­gnię­cia. Brzmią impo­nu­jąco. Nawet dla mnie. Choć prawda jest taka, że na poin­ter­ne­to­wym rynku wydaw­ni­czym nawet best­sel­le­rowa książka nie przy­nosi docho­dów, z któ­rych można się utrzy­mać. Nato­miast gwa­ran­tuje fanów w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, a co za tym idzie – stałe zain­te­re­so­wa­nie róż­nych marek współ­pracą w celu spie­nię­że­nia owego zain­te­re­so­wa­nia.

Sły­szę grom­kie brawa, co ozna­cza, że teraz moja kolej, by podejść do mikro­fonu. Wstaję, odwra­cam się i macham ręką do setek zgro­ma­dzo­nych kobiet. Wystę­po­wa­łam z odczy­tem już wiele razy, ale jesz­cze ni­gdy przed tak liczną publicz­no­ścią. Ten week­end, prze­zna­czony dla kobiet w biz­ne­sie, przy­cią­gnął ponad dwa tysiące uczest­ni­czek. Wszyst­kie miej­sca na kola­cję zostały wyprze­dane. I – co ważne dla mnie – każda z tych kobiet kupi egzem­plarz mojej książki. To moi ludzie. Moje kobiety. Moje przy­ja­ciółki. Bez­dzietne z wyboru. Te zaś, które nie zga­dzają się z moją filo­zo­fią, w trak­cie moty­wu­ją­cej prze­mowy praw­do­po­dob­nie wymkną się do baru albo toa­let.

– Witam panie! – mówię do mikro­fonu. – Kto się cie­szy, że jest tu z nami? Na tej kon­fe­ren­cji, w ten week­end? Wśród tysięcy inspi­ru­ją­cych kobiet, które myślą podob­nie? Jeste­ście pra­co­wite. Jeste­ście nie­za­leżne. Jeste­ście silne. Jeste­ście mądre. I być może nie macie dzieci, jak ja – robię prze­rwę na nad­cho­dzący aplauz i okrzyki. – A może macie. Ale w ten week­end jeste­śmy tu razem, co ozna­cza, że posta­no­wi­ły­śmy posta­wić sie­bie na pierw­szym miej­scu. Cie­szę się, że widzę tyle zna­jo­mych twa­rzy i tyle nowych, które mam nadzieję poznać. Bo jeste­śmy kobie­tami. Jeste­śmy fan­ta­styczne. I jeste­śmy tu, żeby zmie­nić na lep­sze naszą pracę. Popra­wić same sie­bie. Ulep­szyć nasze życie. Razem.

Tłum wiwa­tuje. Jestem zachwy­cona.

#

Następ­nego ranka, z iden­ty­fi­ka­to­rem na szyi, zaj­muję miej­sce na pierw­szej sesji w tym dniu. Bośniacka uchodź­czyni opo­wiada o swo­jej dro­dze do uzy­ska­nia stop­nia pro­fe­sora w dzie­dzi­nie sztucz­nej inte­li­gen­cji. Potem wdowa po kapo z kar­telu Sina­loa refe­ruje, jak udało jej się utwo­rzyć sto­wa­rzy­sze­nie dobro­czynne na rzecz edu­ka­cji. Następ­nie słu­cham wykładu, jak wyna­le­zie­nie roweru wywo­łało wcze­sną falę femi­ni­zmu w epoce wik­to­riań­skiej. Do prze­rwy obia­do­wej czuję się już tak zain­spi­ro­wana, że mogła­bym pod­bi­jać świat.

Po połu­dniu impreza dzieli się na trzy czę­ści. Uczest­ni­czę w panelu Bez­dzietna z wyboru. Sala jest mała, ale pełna. Zwy­kle nawet kobiety, które mają dzieci, przy­cho­dzą na te panele, bo dla wielu posia­da­nie dzieci nie jest rów­no­znaczne z odsta­wie­niem na bok kariery. Ozna­cza to jed­nak, że dys­ku­sje bywają kon­tro­wer­syjne. Ale potra­fię sobie z tym pora­dzić.

– Czy wywyż­szasz się nad kobie­tami, które decy­dują się na dzieci? – nie­unik­nione pyta­nie pada pod koniec spo­tka­nia. Kie­ro­wane jest do mnie jako przy­wód­czyni przed­mio­to­wego ruchu.

– Oczy­wi­ście, że nie – odpo­wia­dam. – Nie wywyż­szam się nad nikim. Decy­zja o nie­po­sia­da­niu dziecka jest bar­dzo oso­bi­sta i każda z nas musi ten wybór zde­fi­nio­wać po swo­jemu. Mogę mówić tylko za sie­bie, ale czego naj­bar­dziej bym chciała? Żeby wkład, jaki wno­szą kobiety w spo­łe­czeń­stwo, wykra­czał daleko poza ich zdol­ność do pro­kre­acji. Zdol­ność do two­rze­nia życia nie jest rów­no­znaczna z obo­wiąz­kiem jego two­rze­nia. Nie rozu­miem, dla­czego fakt, że posia­dam tę kobiecą funk­cję bio­lo­giczną miałby komu­kol­wiek – męż­czyź­nie czy kobie­cie – pozwa­lać na decy­do­wa­nie o moim życiu. Dla­czego? Tylko dla­tego, że mam macicę? Życie z wyboru bez dzieci jest odrzu­ce­niem tych zało­żeń. Silne kobiety, które podej­mują taką decy­zję, codzien­nie muszą wal­czyć z prze­ko­na­niem, że kobieta MUSI być matką. Two­rzą nowy wzór kobie­cej toż­sa­mo­ści. Posze­rzają hory­zonty, a to trudna praca.

– A twoja matka? Co w takim razie o niej myślisz? – pada pyta­nie.

Zaci­skam zęby.

– Moja matka nie ma tu nic do rze­czy. Pro­szę o następne pyta­nie.

#

Kolej­nego dnia stoję w kolejce do kon­troli na lot­ni­sku. Cze­kam na prze­świe­tle­nie bagażu, kiedy pod­cho­dzi do mnie ofi­cer i pyta:

– To należy do pani?

Wska­zuje na małą nie­bie­ską walizkę.

– Tak, do mnie.

– Muszę panią popro­sić o uda­nie się za mną na koniec kolejki – mówi zim­nym tonem.

Jest mniej wię­cej w moim wieku. Ma ciemną skórę, prze­szy­wa­jące brą­zowe oczy, pełne usta, i sze­ro­kie ramiona. Uśmie­cham się do niego słodko, ale on nie reaguje. Zaczy­nam się dener­wo­wać.

– Dokąd pani leci?

– Do Toronto.

Kiwa głową.

Patrzę, jak zakłada czarne gumowe ręka­wiczki i otwiera moją walizkę.

Na szczę­ście ubra­nia są uło­żone, a bie­li­zna dobrze ukryta, ale on zaczyna grze­bać w bagażu. Wsuwa dło­nie głę­boko i wyciąga pierw­szy z upo­min­ków.

Jesz­cze pod­czas kon­fe­ren­cji zawie­ziono nas auto­bu­sem do sta­rej fabryki Har­leya-David­sona na obrze­żach Mil­wau­kee, w któ­rej teraz pro­du­ko­wane są wibra­tory dla firmy pro­wa­dzo­nej wyłącz­nie przez kobiety. Opro­wa­dzono nas po obiek­cie, a na koniec, oczy­wi­ście, każda z nas dostała w pre­zen­cie kilka fir­mo­wych best­sel­le­rów – impre­zo­wych upo­min­ków, z czego nie­źle się uśmia­ły­śmy. Ale teraz nie jest mi do śmie­chu. Moja walizka leży sze­roko otwarta przy flu­ore­scen­cyj­nym świe­tle, a ja się zasta­na­wiam, dla­czego musia­łam przy­jąć te wszyst­kie podarki.

– A to co? – pyta ofi­cer.

– Smu­kły Softail – odpo­wia­dam, patrząc na połą­cze­nie chromu i gumy w jego ręce. Opo­wia­dano nam o korzy­ściach z jego niskich pomru­ków, ale o tym nie zamie­rzam mu mówić.

Kła­dzie przed­miot na sto­liku obok walizki. Następ­nie wyciąga Gru­ba­ska. Jest jasno­ró­żowy, błysz­czący i trzę­sie się w ręce. Tra­fia obok Smu­kłego Softa­ila. A potem ofi­cer wyciąga Niskie Zawie­sze­nie (działa na małych obro­tach i powoli…), a następ­nie Króla Szosy (zabie­rze cię w różne miej­sca…).

Czuję obec­ność osób usta­wio­nych za mną. Męż­czyzn, kobiet, dzieci i sta­rusz­ków. Wszy­scy obser­wują, jak ofi­cer wyciąga ostat­nie urzą­dze­nie – Elek­tryczny Ślizg, do któ­rego pasuje mała kuleczka słu­żąca do – zresztą, nie­ważne. Twarz mi pło­nie. Czy mogła­bym porzu­cić, ot tak, tę walizkę? Czy mam w niej coś, czego NAPRAWDĘ potrze­buję? Ale nagle uświa­da­miam sobie, że tak naprawdę nie mam się czego wsty­dzić. Biorę głę­boki oddech, pro­stuję się i patrzę ofi­cerowi pro­sto w oczy.

– To wszystko? – pyta. Spu­ścił tro­chę z tonu i uśmie­cha się do mnie.

– Tak. To wszystko – odpo­wia­dam pew­nie.

– Wie pani – mówi, wkła­da­jąc wibra­tory z powro­tem do walizki i zapi­na­jąc suwak. – Odro­bina szminki i mogłaby pani zna­leźć męż­czy­znę, który zastą­piłby to wszystko…

trzy

Następ­nego dnia cią­gle myślę o tym kre­ty­nie z ochrony lot­ni­ska. Im wię­cej, tym bar­dziej jestem wście­kła. Nie potrze­buję męż­czy­zny, żeby mi wyja­śniał, jak zna­leźć roz­kosz czy ją uzy­skać. I z góry zało­żył, że jestem hete­ro­sek­su­alna. A gdy­bym była les­bijką? Osobą nie­bi­narną? Nie jego zasrany inte­res! Nie będzie mi jakiś sztywny dupek mówił, jak mam żyć. To kolejny powód, dla­czego nie anga­żuję się w związki z męż­czy­znami. Seks? OK. Coś poważ­niej­szego? Nic z tego. Pro­blem jedy­nie polega na tym, że chyba za dużo roz­my­ślam o sek­sie – a to dla­tego, że nie pozwa­lam sobie na nic ponadto. Na przy­kład, dla­czego moją pierw­szą reak­cją na tego kre­tyna musiał być zachwyt nad jego brą­zo­wymi oczami? Czemu nie mogłam od razu doj­rzeć dupka, który się za nimi ukry­wał?

Bzy­czy inter­kom. Fionn, znany jako miły dozorca (w moim budynku pra­cuje dwóch peł­no­eta­to­wych dozor­ców. Fionn to sym­pa­tyczny dzia­dek), infor­muje mnie, że szef kuchni z Fresh Food Fast czeka w lobby.

– I ma ze sobą duże pudło z jedze­niem, więc lepiej go wpuść, zanim go prze­ko­nam, aby mi coś ugo­to­wał na lunch – śmieje się rubasz­nie, a ja odwza­jem­niam uśmiech. Otwie­ram drzwi i pra­wie upusz­czam tele­fon.

– Ty?! To ty jesteś tym sze­fem kuchni?

– Do usług – odpo­wiada Will, uno­sząc deli­kat­nie kąciki ust i pre­zen­tu­jąc dołeczki w policz­kach. – Nie wie­dzia­łaś, że to ja?

Zabiję Lucy.

Will ma na sobie zno­szone dżinsy i szary dopa­so­wany pod­ko­szu­lek, który pod­kre­śla jego opa­lone ramiona, jego mię­śnie napi­nają się od dźwi­ga­nia dużego pudła uło­żo­nego na zie­lo­nym pudełku Fresh Food Fast. Myślami jestem przy tej nocy w hotelu. Odpy­cham te myśli, ale jego ciało ociera się o moje, kiedy wcho­dzi do miesz­ka­nia. I znowu wszyst­kie te odczu­cia powra­cają.

Sta­wia pudełka na wyspie kuchen­nej.

– Więc to ty jesteś tą influ­en­cerką, która nie umie goto­wać? – szcze­rzy się. – Powi­nie­nem się domy­ślić.

– To jak ty mówisz o sobie? Insta­ate­ista? – sztur­cham go w żebra.

Zga­dza się, ale to tutaj to twoja sprawa, nie moja. Nie dbam o to, jakie zdję­cia zro­bisz czy opu­bli­ku­jesz. Ja mam tylko przy­rzą­dzić to – kle­pie kar­to­nowe pudło. – Wygląda na pię­cio­gwiazd­kowy posi­łek. Ale nie rozu­miem: skoro nie lubisz goto­wać, czemu zgo­dzi­łaś się na współ­pracę z firmą dostar­cza­jącą pro­dukty na posiłki?

Zakła­dam ręce na piersi.

– To naprawdę nie twoja sprawa.

– Wiem… Zro­bi­ła­byś wszystko dla kasy. Rozu­miem – wzru­sza ramio­nami, po czym odwraca się, aby zoba­czyć widok z okna. – No tak, budy­nek miesz­kalny, kolejny budy­nek miesz­kalny, budowa budynku miesz­kal­nego i mały kawa­łek jeziora. – Gapię się na niego i pozwa­lam, aby jego komen­tarz pozo­stał bez odpo­wie­dzi. – No to utknę­li­śmy tu razem – mówi, odwra­ca­jąc do mnie twarz z uśmie­chem od ucha do ucha. – Mogło być gorzej.

– Zaj­mijmy się pracą – mówię. – Rób swoje – macham nad pudłem – a ja zajmę się swoim – pod­no­szę tele­fon.

Zie­lone oczy wpa­trują się we mnie.

– Tak jest, sze­fowo – odpo­wiada i z zaska­ku­jącą zręcz­no­ścią wypa­ko­wuje kilka dużych noży, blok do sie­ka­nia, ręcz­niki kuchenne… Jak kuchenny magik.

– Wow, przy­go­to­wa­łeś się – mówię, sia­da­jąc na tabo­re­cie.

Przy­go­to­wa­łeś się? Mój gen od bły­sko­tli­wych ripost chyba ma dzi­siaj wolne. Może nie powin­nam z nim w ogóle roz­ma­wiać?

– Lubię uży­wać wła­snego sprzętu.

Alu­zja jest tak oczy­wi­sta, że nawet nie odpo­wia­dam. Gapię się na niego.

Zaczer­wie­nił się.

– Serio, powin­naś zoba­czyć, co znaj­duję w szaf­kach, kiedy robię u ludzi cate­ring.

O nie! Natych­miast przy­po­mi­nam sobie o książ­kach. Cał­kiem o nich zapo­mnia­łam.

– Wyja­śnij mi – mówi Will, otwie­ra­jąc pudełko od Fresh Food Fast – dosta­jesz to jedze­nie za darmo i pła­cisz, aby ci to ktoś ugo­to­wał na pod­sta­wie tych bar­dzo, bar­dzo, bar­dzo łatwych prze­pi­sów. – Poka­zuje dużą zło­żoną na pół kartę z kolo­ro­wymi zdję­ciami. – Ale sama ni­gdy nic z tego nie ugo­to­wałaś?

Kiwam głową.

– A zja­dasz to cho­ciaż?

– Nie.

Patrzy na mnie zie­le­nią sze­roko otwar­tych oczu. Jest dziś świeżo ogo­lony i nie mogę prze­stać myśleć, jak byłoby czuć na skó­rze tę świeżo ogo­loną twarz. Tę gładką, miękką skórę na moich rękach, policzku, mię­dzy nogami… Prze­stań, Kit! Pełen pro­fe­sjo­na­lizm!

– Wiesz, że codzien­nie jedna na dzie­więć osób cho­dzi spać głodna? Wła­śnie jako wolon­ta­riusz bra­łem udział w even­cie dla jed­nego z ban­ków żyw­no­ści. A u cie­bie takie mar­no­traw­stwo. Jak możesz wyrzu­cać tyle jedze­nia?

– Nie wyrzu­cam go – odpo­wia­dam obra­żona. – Oddaję tym, któ­rzy lubią goto­wać, albo zano­szę do przy­tułku na końcu ulicy.

Szcze­rze mówiąc, zro­bi­łam to tylko raz, i cho­ciaż oka­zano mi wdzięcz­ność, zro­zu­mia­łam, że pudełko z żyw­no­ścią tylko dla dwóch osób nie do końca jest tym, czego potrze­bują w tym miej­scu. On ma rację, oczy­wi­ście. Twarz mi czer­wie­nieje, ale nawet jeśli Will to zauwa­żył, nie dał tego po sobie poznać.

– Chyba zapo­mnia­łem sitka – mru­czy do sie­bie z pochy­loną głową.

Otwiera szafkę, zanim zdą­ży­łam go powstrzy­mać. Spo­gląda na książki. Zamyka drzwiczki i otwiera następną. Kolejne książki. I kolejną. Jesz­cze wię­cej ksią­żek. Pochyla się i otwiera szafkę pod wyspą kuchenną. Nie widzę otwar­tej szafki, ale wiem, co on widzi. Książki. Will pro­stuje się i patrzy na mnie.

Wzru­szam ramio­nami.

– Mało tutaj pó­łek na książki, więc impro­wi­zuję.

Kie­ruje na mnie palec.

– Mhm. Gotu­jesz ze mną. Nie będziesz mnie roz­pra­szała, sie­dząc tam tylko i pach­nąc. – Unosi brew i przy­gląda mi się prze­cią­gle, po czym odwraca się i otwiera pie­kar­nik. – Kurwa mać! Prze­cież to grozi poża­rem!

– Nie, jeśli ni­gdy nie włą­czasz pie­kar­nika – odpo­wia­dam spo­koj­nie.

Myślę o mojej mamie. Tak dobrze goto­wała i pie­kła. Pie­kar­nik ni­gdy nie odpo­czy­wał, a zapach bułe­czek czy cia­stek roz­no­sił się po domu zawsze, kiedy wra­ca­łam ze szkoły. Czę­sto łapa­łam jakiś sma­ko­łyk jesz­cze w dro­dze do pokoju, gdzie roz­ma­wia­łam przez tele­fon z kole­żan­kami. Czemu czę­ściej nie zosta­wa­łam z mamą na dole? Gdy­bym tylko wie­działa, jak mało mamy czasu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki