Horror show - Łukasz Orbitowski - ebook + książka

Horror show ebook

Łukasz Orbitowski

3,8

Opis

Orbitowski odczarował Kraków z deszczu na Brackiej, złotych nut spadających na Rynek, kawiarenek, słodkiego do obrzydliwości „klimaciku” i wszelkiej cepelii. Rozwalił dekoracje, które przysłaniają rzeczywistość i krępują wyobraźnię. To paradoks, że Krowodrza, Prądnik Biały, legendarna giełda na Balickiej doczekały się najbardziej realistycznego (i w gruncie rzeczy jedynego) portretu w fantastycznym kostiumie.

Jan Bińczycki


Nie licząc Szczęśliwej ziemi, to była najlepsza rzecz, jaka mi wyszła. To była książka wkurwionego gówniarza. Wściekła, spontaniczna opowieść gnoja, który ma pretensje do świata.

Łukasz Orbitowski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 170

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (33 oceny)
10
11
8
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ŁukaszOrbitowski
Horror Show
Korporacja Ha!art

Łukasz Orbitowski

Horror Show

Kraków 2014

Copyright © by Łukasz Orbitowski, 2014

Copyright © for this edition by Korporacja Ha!art, 2014

ISBN 978-83-64057-45-8

Projekt okładki | Agnieszka Zgud

Redaktor serii | Piotr Marecki

Adiustacja i korekta | Dorota Bucka

Wersja epub, mobi | Graphito studio graficzne, www.graphito.pl

Wydawnictwo i księgarnia

Korporacja Ha!art

pl. Szczepański 3a, 31-011 Kraków

tel. 12 426 46 03 (księgarnia), 12 422 25 28 (biuro)

e-mail: [email protected]

http://www.ha.art.pl/

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Rozdział pierwszy,

w którym Giełdziarz znajduje układankę, Szpad traci pracę, a Wuj poucza Zygzaka

„Najdroższy dilu”, pomyślał Giełdziarz, „daj mi fety na kreskę”. Ostatnia piątka powędrowała do kieszeni. Pomyślał o Grubym, potworze z osiedla, który za młodu wpadł do gara ze spidem. Chodź no popatrzeć, jak Grubego nosi. Porządny człowiek śpi, a ten pulchny sukinsyn w pomarańczowych spodniach kręci się jak kawa w młynku. „Dobry Boże piratów komputerowych, daj mi jego siłę”, myślał Giełdziarz, „w ten piątkowy wieczór, gdy nawet stolec jest z ołowiu”.

Rynek. Czerwone słońce. W domu płyty do spakowania. Za tydzień – Monika. Lewy dowód w kieszeni. A tutaj – szklana kula. I nie mów, że nie wiesz, o co chodzi. O ciszę w głowie, tę ciszę z wnętrza dzwonu. Giełdziarz patrzył na Sukiennice, na blizny po maszkaronach, i starał się wprowadzić w dobry nastrój. To zabawne, jak przelewa się czas na mieście. Nie wracasz do domu, bo nie czeka cię tam nic miłego.

– Jasna cholera, Dziełdziarz?!

Znów ten mały gość.

– Tak, Dziełdziarz.

– Jak biznes?

– Jak zawsze. W poniedziałek rozbijasz się taksówkami. W piątek nie idziesz do sracza, bo żal rozmieniać piątki.

– Jasne, jasne. Piątka rozmieniona to piątka wydana.

– Nie inaczej, stary. Siewka.

„Rób na giełdzie, poznasz ludzi”, mówili. Giełdziarz miał wrażenie, że przychodzi do niego tylko jeden człowiek, raz duży, raz mały, raz kobieta, raz stary metal w spranej koszulce Saxon – jeden wyłazi z drugiego, dopada stoiska i, kupując płytkę, wciska nudną historię. Potem idziesz przez miasto i ten człowiek pojawia się znowu. Wypływa z tłumu jak kropla z wrzodu.

„Możesz myśleć, że masz wielu znajomych, ale to zawsze jeden gość”, powiedziano kiedyś Giełdziarzowi i ten śmiał się z tego. „To jest tak: kupi płytę za dwie jawki, nie? Potem drugi raz, trzeci. I potem ma cię za kumpla. Opowiada. Pyta, co u ciebie. Bo jesteście, kolego, wspólnikami w małym draństwie. A ten kretyn myśli, że was to zbliża”.

„Piątka rozmieniona to piątka wydana”, pomyślał Giełdziarz i ruszył do publicznego sracza. Przeszedł środkiem Sukiennic i powędrował w dół. „Mogliby wyłożyć złotem całe miasto, a tutaj zostanie ten sam smród”. Rozmienił piątkę i ruszył na poszukiwanie wolnej kabiny. Uchylił drzwi i dostrzegł półprzytomnego chłopca gustownie ozdobionego brązowymi plamami wymiocin. Z nosa zwisał mu perłowy śpik.

Giełdziarz stanął w kolejce. Miał przed sobą niemieckie go turystę we flejersie i spodniach z siłowni, studenciaka i starszego faceta wspartego na lasce. Temu śpieszyło się najbardziej – przestępował z nogi na nogę, nadymał wargi i giął się wpół.

– Zawsze mówię, że gdyby każdy miał broń, najwięcej morderstw byłoby w publicznym sraczu – odezwał się student.

– Bardzo możliwe – burknął Giełdziarz.

– No popatrz, przecież każdy życzy tu każdemu śmierci.

Z kabiny wymknął się zabiedzony gość i Niemiec zajął jego miejsce.

– Nieprawda – rzekł Giełdziarz – co najwyżej ja tobie.

Studenciak pomyślał chwilę i wybuchnął śmiechem.

– To dobre, dobre, człowieku.

– Zobacz – kontynuował rozbawiony Giełdziarz – można by pójść w drugą stronę. Wprowadzić limity. Na dobrą sprawę każdy przyzwoity syn naszego narodu jest władny oddać stolec w minutę. Pytasz, czy z podcieraniem? No, z podcieraniem. Więc, kolego, montujemy wyrzutnię na muszli i jak gość się nie wyrobi – srrrru! Wylatuje przez zamknięte drzwi i ląduje z gównem na plecach. Albo obrotowe ostrze, które ucina, co trzeba, ale...

Niemiec wyszedł. Studenciak położył rękę na klamce i patrzył na Giełdziarza z bezbrzeżnym zdumieniem.

– Wówczas cwaniaki nie wkładałyby fiuta do muszli – dokończył Giełdziarz. – No sraj, koleś, póki jeszcze można.

Studenciak zniknął. Giełdziarz obrzucił spojrzeniem pozostałych. Facet o lasce patrzył na niego poważnie. „Założę się, że jak wyjdzie, będzie rozpowiadał o zepsuciu młodzieży. To jeden z tych, którzy wiszą nad tobą w tramwaju i prawie liżą cię w głowę, aż nie wstaniesz. Ale jak trzeba wsiadać do tramwaju, mają turbiny w tyłkach”. Facet uśmiechnął się słabo, jakby wiedział, że Giełdziarz o nim myśli.

– Będę się streszczał – powiedział.

Studenciak wyszedł. Facet o lasce pokuśtykał do środka. Wzrok Giełdziarza zatrzymał się na jego szerokich plecach. Gość musiał być żołnierzem czy kimś podobnym. Kogo to obchodzi? Stoi nad grobem i pluje na trumnę.

Giełdziarz oparł się o drzwi i usłyszał, że facet wymiotuje. Giełdziarz przeżył wiele imprez i widział wiele pawi: były pawie nieśmiałe i drobne, pawie, które nie chciały się skończyć, pawie leguminowe, pawie „szybkie piłki”, granulkowe pawie, glonowe pawie, pawie wodne, pawie maratony i wreszcie pawie do spodu, kiedy żołądek wywraca się na lewą stronę. Ale gość po drugiej stronie wyrzygiwał chyba wszystkie grzechy świata. Wymiotował w rytm szarpnięć i nie chciał skończyć. Wszyscy się rozeszli. Facet przestał i oparł się o drzwi. Giełdziarz się odsunął.

Facet wyszedł powoli, wsparty o lasce, z głową schowaną między ramionami.

– Dziadek, dobrze tam? – rzucił Giełdziarz, ale nie czekał na odpowiedź. „Mógłby chociaż spuścić wodę”, pomyślał i wszedł do kabiny. Zdjął plecak i zabrał się za pasek od spodni. Sięgnął po spłuczkę, starając się nie patrzeć do muszli. Ale zerknął i natychmiast puścił pawia na kafelki.

W kiblu pełzały setki białych robaczków. Przypominały ożywione niedopałki. Biała, zbita masa spieniła się na wodzie jak wielki kożuch na mleku, spływała po muszli, a pojedyncze sztuki wiły się na desce. Giełdziarz odwrócił się, chciał wybiec, ale wyrósł przed nim facet o lasce. Zatarasował wyjście. Rozchylił wargi i Giełdziarz dostrzegł robaka w kąciku ust. Stworzonko wiło się gwałtownie. Facet strącił je językiem.

„Teraz powinno przelecieć mi przed oczami całe życie”, pomyślał Giełdziarz.

Facet pogmerał w kieszeni i wydobył zdjęcie. Podsunął Giełdziarzowi pod nos. Zwykły polaroid. Fotografia przedstawiała chłopaka na tle kamienicy. Chłopak miał czarny T-shirt i spodnie dresowe.

– Znasz go? – zapytał. Odsunął się, by zrobić Giełdziarzowi przejście, pokazać, że nic mu nie grozi.

– Jezu Chryste – wyszeptał Giełdziarz – w życiu go nie widziałem.

Szpad uśpił synka i zmagał się ze światem komputerowej pornografii. Uruchomił przeglądarkę, wklepał „young teens” i czekał. Nic. Spróbował „perfect tits”, „asian”, „bondage”, wreszcie przy „dildo” wyskoczył link i Szpad pomyślał, że to pierwszy sukces tego dnia. Znalazł piwo w lodówce i trzask otwieranej puszki zbiegł się z zerwaniem połączenia. Szpad zaklął i włączył wyszukiwarkę. „Young teens + free + mpg”. „I proszę. Milion linków”.

Cztery pierwsze prowadziły do stron płatnych i Szpad je szybko zamknął. Trafił na portal pełen odnośników. Kliknął na trzy. „Nie można wyświetlić strony”. Kolejny spis. Nastolatka z brzuchem jak po porodzie i stogiem siana na małej głowie. Inna w kostiumie kąpielowym. Tyle. Po zabawie.

Kuba wiercił się w łóżku. Szpad zerknął na zegarek. Dochodziła dwunasta. Strony wyskakiwały jak diabły z elektronicznego pudełka, a „instant access” mienił się pikselowym złotem. Gwiazdy, kolory nieba i słońca nachodziły na biusty z silikonowego disneylandu. Szpad wiedział świetnie, że gdzieś jest lepszy świat, odległy o cztery dolary i kartę kredytową. Zamknął wszystkie strony, zrestartował komputer i gdy włączył go ponownie, pojawiła się tylko jedna. „Busty pornstars”. Machają do ciebie z ekranu, ich cipy są owocowo słodkie, więc kolego, płać i do dzieła, bo koniobijstwo to jedyna rozrywka, na jaką wciąż stać Polaka. „Musisz wiedzieć”, czytał Szpad między wierszami, „że kobiety dzielą się na dwa rodzaje: te, które możesz mieć i te, których nie. A czy chciałbyś mieć dziewczynę, która leci na Szpada?”.

Ale wyrok już zapadł. Szpad pociągnął łyk piwa i zapalił czterdziestkę. Pomyślał, że jego życie da się opisać poprzez papierosy – w zawodówce palił davidoffy, wówczas niebotycznie drogie, ale nie zużywał ich dużo. Poszedł do liceum, przerzucił się na czerwone setki marlboro, a gdy przyszła praca (roznoszenie mleka, pieprzony interes z wstawaniem o trzeciej i dobijaniem się do drzwi), wraz z nią zjawiły się L&M-y. Potem Agnieszka, pierwsza dziewczyna, na poważnie i w ogóle, więc dzielił się z nią tym, co miał i trafił na półkę zarezerwowaną dla Sobieskich. Potem Agnieszce urósł brzuch, ślub klepnięto, a Szpad przerzucił się na czterdziestki. Tyleż sztuk za sześć złotych, w czarnej, pękatej paczce. Można pomyśleć, że trzymasz usta w kominie.

Nie trzeba dodawać, że mleczarnię trafił szlag i Szpad musiał sobie jakoś radzić. Jak każdy.

Agnieszka także miała swój sposób. Ani jego, ani jej nie był dość dobry, by nakarmić dziecko. Szpad kochał swojego brzdąca. Zabawne, jak człowiek się zmienia. Rozmowę o skrobance pamiętał, jakby odbyła się wczoraj. Te cudowne ogłoszenia w prasie: „Ginekologia – wszystko”. Ksiądz może sobie gadać, aż językiem dotknie pępka, ale naród ma swoje zdanie i Szpad nie wahałby się ani chwili. Aborcja, wyrostek – jeden chuj, trochę tkanki. Nie zmienił zdania do dziś.

Pochylił się nad łóżeczkiem i pomyślał o drodze, jaką przewędrowała ta mała istota.

– Najpierw skakałeś mi z jajka na jajko – powiedział – potem, cwaniaku, prześcignąłeś innych Ogonkowych Skurwieli, a droga z brzuszka tutaj była jak otwarcie piwa.

Usiadł i dodał:

– Oczywiście z perspektywy tej nory.

Z żalem spojrzał na wypite piwo. Czuł senność. Agnieszka powinna niedługo wrócić. Najczęściej zjawiała się o drugiej. Szpad próbował zasnąć bez niej. Wpadał w płytki sen i budził się gwałtownie wraz z jej powrotem. Potem nie mógł zasnąć, leżąc dwie godziny na wznak i wędrując wzrokiem za cieniami samochodów na suficie, aż Kuba zaczynał koncert i Szpad wstawał. Agnieszka mogłaby pomylić go z butelką.

Uruchomił starą grę. Wszedł w jej świat bez entuzjazmu. Biegał szarymi korytarzami, strzelał, ginął i odradzał się w ten sam bezbarwny sposób. Porzucił rozrywkę wraz ze szczękiem zamka. Podniósł się z krzesła i podszedł do żony.

– Dochodzi pierwsza – powiedział.

Agnieszka zrzuciła płaszcz i usiadła na brzegu łóżka. Natychmiast opadły z niej siły. Podniosła pijane oczy.

– Skurwysyn taksówkarz.

– Co takiego ci zrobił, ten taksówkarz?

– Prosiłam, by zawiózł mnie na róg Kazimierza i Opolskiej – odgarnęła włosy z czoła. – A on na to, że takiego rogu nie ma. Ja, że tak, bo wysiadam tutaj co drugi dzień, a on, kurwa, że nie. I tak w kółko, aż stanęło na flaszce. No i dałam mu na flaszkę, a on wysadził mnie tutaj i rechotał, cholerny kutas, przecież wiedział, że jestem pijana.

– Zakład jest zakład.

– Powiesz mi teraz, że postąpiłbyś tak jak on?

– Zakład jest zakład.

– Myślałam, że nie weźmie tych pieniędzy.

– Taryfiarz? – roześmiał się Szpad.

Agnieszka spróbowała wstać. Oklapła na łóżko.

– Też byś się śmiał, co? Właśnie o ten śmiech mi chodzi!

„Dziewczyna tak pijana, że nie wie, gdzie mieszka, jest zabawna”, chciał powiedzieć Szpad, ale ugryzł się w język.

– Z jego punktu widzenia to jest śmieszne. A zakładanie się z taryfiarzem o to, co gdzie jest na mieście, to głupi pomysł.

– Rozczarowałam się – powiedziała Agnieszka bez śladu rozbawienia. – Ciebie to też cieszy. Wszystkich to bawi. Jesteś takim samym skurwysynem jak twój ojciec.

Szpad wstrzymał oddech, jakby dostał szybki cios w splot słoneczny.

– Śpij już.

Agnieszka zrzuciła buty i owinęła się w kołdrę.

– Nie śpij w ubraniu! – rzucił z kuchni.

Przesiedział przy komputerze jeszcze pół godziny – wędrował przez wyludnione statki kosmiczne, walczył z makabrycznymi wytworami genetyki, a przez kroki, strzały i wybuchy słyszał, jak Agnieszka rozbiera się w półśnie i mości sobie miejsce. Wreszcie zgasił monitor, wypalił papierosa na balkonie, rozebrał się do slipek i wśliznął się pod kołdrę. Agnieszka drgnęła.

Leżał i myślał o swoim ojcu – dobry Boże, otocz opieką tę zapitą duszę – i o rowerze, który ojciec połamał mu, całkiem na trzeźwo. Rower był czerwony i piękniejszy od wszystkich samochodów. Ojciec był silny i potrafił wygiąć ramę i koła w ósemki. Matka mówiła, że cały się zasapał.

– Kocham cię – szepnęła Agnieszka.

Oto giełda w Balicach. Wejdźmy przez bramę, dwa zeta dla ochroniarzy. Mijamy paru chłopców patrzących we wszystkie strony. Jeszcze kilku stoi za wejściem i patrzy na ulicę. Pilnują, czy nie zbliża się nalot. Widzimy rzędy stoisk przecięte trzema alejkami. Wiatr wybrzusza ogrodowe parasole – szare, bez względu na poprzedni kolor. Wiruje śnieg. Dobiega nas szum, owiewający niczym zimne powietrze. Falują dźwięki z dziesiątek głośników, kroki, rozmowy.

Pójdźmy naprzód. Muzyka za piętnaście złotych. Podrabiane ciuchy. Radia samochodowe, telewizory, wieże stereo, niekiedy większe od budki klozetowej przed papieską pielgrzymką, telefony w gablotkach, futerały, portfele, papierosy, części do głośników, łańcuchy, kobieta z psem, a dalej straszy gość z trzema kotami w wiklinowym koszu.

Zastanówmy się razem, jak rozróżnić giełdziarza od jelenia? Jeleń jest młody i stoi z piratami. Czuje się już pewnie, ale wciąż patrzy na boki. Starzy giełdziarze to inna glina. Stoją pewnie, kiełbaski przepijają herbatą i wódką. Wiedzą co robić, gdy pojawi się zagrożenie. Bo prawie wszystko tutaj jest trefne, a nikt nie płaci podatków.

Powędrujmy w stronę hali, przed wejściem szerokie stoły z grami komputerowymi. Przyjrzyjmy się uważnie, tu nie ma ani jednej płyty. Same zafoliowane okładki i nowości wypisane grubym flamastrem na targanej wiatrem kartce. Ale gdy zapytać czatującego przy stoisku chłopaka, najpierw zmierzy nas wzrokiem, potem zniknie i wciśnie w rękę kopertę z płytą. Żadne z nas nie podniesie ręki. Transakcja na wysokości kieszeni.

Dach hali wygląda jak w wymarłym statku kosmicznym. Niżej prawdziwy pchli targ. Przestrzeń zgniata ludzi. Wędrujemy chwilę w tym ulu, sprawdzamy, czy portfel wciąż wypycha kieszeń i zawracamy. Wędrujemy z hali na lewo i skręcamy wzdłuż jej muru. Tutaj stoją odpadkowcy.

Giełda składa się z trzech części. Pierwszą stanowią stoiska na zewnątrz hali, drugą ciżba ludzka w środku, a trzecia to niedobitki, rozkładające małe skarby w najmniej uczęszczanym miejscu. Niektórzy znaleźli się w nagłej potrzebie i wyprzedają, co mieli pod ręką. Inni tworzą pozory małego przedsiębiorstwa, licząc, że pewnego dnia trafi się rzecz warta grubych pieniędzy: stolik – pierwszy stopień, z którego widać słońce.

Giełda jest dla biednych i bogatych. Biedny odda dwie dychy na stoisku z kompaktami, bogaty wróci z telefonem za połowę ceny, nowym radiem, a jak się pokręci, dorwie wódkę w kartonie i najprawdziwszą klamkę z pełnym magazynkiem.

„Trzeba być zdrowo popierdolonym, by kupić tutaj gnata”, pomyślał Giełdziarz, ruszając na obchód stoisk. „Kula z każdej spluwy wygląda inaczej. Chcesz mieć broń, z której posłano kogoś do aniołków? Świetnie, wspomagasz kombinatorów i jeszcze zwiększysz statystykę w psiarni. Chwała ci, bezmózgi patrioto”.

Z papierosem i herbatą powędrował między stoiska. Najpierw odwiedził Baśkę, dziewczynę kumpla, którą posadził tu z litości, ale chronił, jak tylko potrafił. Stała, tupiąc nogami. Październik. Zimno.

– Herbaty?

Ujęła kubek i pociągnęła ostrożny łyk.

– Coś się dzieje? – zapytał.

Pokręciła głową.

– Jakby coś się działo, zwijaj się, kochanie – uśmiechnął się. – Coś mi strzyka, że może być cieplutko.

– Warszawa? – ściszyła głos.

– Nie, Duch Święty. Tylko te dwie rzeczy nas rozpierdolą.

– Powiedz Czarnemu.

– Właśnie tam się wybieram.

Zostawił Baśkę z herbatą. Maćkowi tylko pomachał. Nie potrzebował ani wsparcia, ani ochrony. Szesnastolatek, cwany jak stara kurwa. Nie zagrzeje tu miejsca. Lubi powietrze dobrych klubów i trafi do nich, nie dziś, to jutro. Na giełdę krzywi się, jakby mu pod nosem śmierdziało. Ale stoi, bo wie, że musi, i za to Giełdziarz darzył go dziwnym rodzajem sympatii. „Maciek”, myślał, „to prawdziwy sukinsyn. Nie zrobi ci koło pióra dla czystej frajdy. Boże, chroń mnie od ludzi uczciwych – ze skurwysynami jakoś dam sobie radę”. Taka była modlitwa Giełdziarza.

Szpad stał przy turystycznym stoliku i jadł kiełbaskę. Giełdziarz podał mu rękę.

– Leci?

– Jak trup na dno. Popatrz, jaki dzień.

Giełdziarz podniósł oczy na stalowe niebo.

– Zaraz lunie. Prędzej, niż ja pogonię płytę.

– A ile zeszło?

– Dwunastka. Popatrz, jaki syf. Po coś to, na przykład, wziął? – Szpad wskazał na płytę pewnego krakowskiego zespołu, grającego od dwóch dekad, jednego z tych, które zaczęły od punka, by na stare lata wylądować w koszyku dla spokojnych trzydziestolatek.

– Wyszło, to wziąłem. Wszyscy klną.

– Widziałem w telewizorze – rzekł Giełdziarz – jak ta babka... Kara Janowska, tak?

– Coś takiego.

– Nawet była szefowa tej, no, Federacji Antypirackiej.

– Było coś takiego – zgodził się Giełdziarz.

– Rozpaczała, że jej płyty nie schodzą, bo już są spiracone. Ciekaw jestem, czy słucha własnych nagrań.

Szpad parsknął śmiechem i trącił Giełdziarza.

– Mam pomysł. Zbierzmy wszystkie płyty, jak nie zejdą, i wyślijmy tej babce, co? Z listem, że nawet tutaj nie schodzą. Wyobrażasz sobie podpis? „Rozczarowani złodzieje własności intelektualnej”.

Giełdziarz myślał obrazami. Wyobraził sobie kilkaset płyt ściągniętych z całej giełdy, tę ogromną paczkę na wadze pocztowej i wreszcie minę babeczki, gdy otwiera ją, wyjmuje list i pięćdziesięcioletnie serce zgasłej rockmenki zaczyna wściekle tłuc. Śmiał się tak, że łzy nabiegły mu do oczu. Klepnął Szpada w bark, poradził, żeby jednak coś pogonił i poszedł w stronę odpadkowców.

Z dobrym okiem można dorwać skarby. Trzeba umieć je wyłowić z plątaniny kabli, tonerów, obudów, drukarek i innego dziadostwa, rozrzuconego niedbale na szarych kartonach. Giełdziarz szedł powoli i zwrócił uwagę na chłopaka, który najwyraźniej pomylił giełdę elektroniki z pchlim targiem. Dzieciak był szczupły i zabiedzony.

Kucał nad kupką skarbów. Miał świecznik, parę talerzy, stary zegarek na rękę, trochę sztućców i układankę bez obrazka, wrzuconą do foliowego worka. Giełdziarzowi spodobał się świecznik. Z małą fantazją można przerobić taki na lampę i sprzedać drożej niż za pięć złotych.

Giełdziarz dał chłopakowi piątkę, zabrał świecznik i spytał:

– Skąd masz te graty?

– Tak się do mnie przykleiły – wyjaśnił i Giełdziarz wiedział wszystko. To rzeczy z domu starego człowieka. Chłopak był niedobrym wnuczkiem albo cwaniakiem, przetrząsającym szuflady staruszków. „No... nie można obłowić się na tym biznesie i prędzej czy później chłopak wpadnie”, myślał Giełdziarz, „co obrobi to jego”. Schował świecznik i wrócił do przyjaciół, na swoje stoisko.

– Czarny – powiedział – mam ci do przekazania, że Duch Święty cię rozpierdoli.

Czarny wzruszył ramionami. Miał sztruksy, sweter, spod którego wychodził kołnierzyk koszuli i kurtkę typu złodziej samochodów. Bardziej przypominał inżyniera niż handlarza. Patrzył ponuro w niebo.

– Na razie męczy mnie pogoda.

– Idzie jakoś? – chciał wiedzieć Giełdziarz.

Czarny handlował horror rockiem, metalem, punkiem, zdany na łaskę i niełaskę wiernej, lecz szczupłej i ubogiej klienteli.

– Sami apacze.

Giełdziarz spojrzał pytająco.

– No wiesz, „a, patrzę”.

Tym razem Giełdziarz się nie śmiał.

– Widzę, że miłość kwitnie – zagadał Artur, gruby facet z sygnetem.

– Tak to widać?

– Jesteś trzeźwy – rzekł Artur.

– Poskładałem się.

– Kiedy wpada?

– Za tydzień.

– Zawsze mówiłem – Czarny smętnie przerzucał karton z płytami – że dziewczyna na odległość to najlepsze, co można mieć. Nie kłócisz się o pierdoły. Spotykasz się rzadko i cieszysz się nią jak nikim innym.

– A potem zaczynasz mieszkać i jest