Historia pewnego narzeczeństwa - Danka Braun - ebook + audiobook + książka

Historia pewnego narzeczeństwa ebook i audiobook

Braun Danka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Krzysztof Orłowski, syn Renaty i Roberta, wchodzi w dorosłość. Jest podobny do ojca - przystojny i inteligentny. W klasie maturalnej zakochuje się w nieodpowiedniej zdaniem rodziców dziewczynie, przez co zaniedbuje naukę, staje się krnąbrny i opryskliwy. Ponieważ rozmowy z nim nie przynoszą oczekiwanych efektów, Robert postanawia wdrożyć inne metody działania. Razem z Renatą uknuwają misterną intrygę... Tymczasem z Australii powraca teściowa Renaty. Jest wylewna i uczuciowa, pragnie naprawić dawne szkody. Jej intencje wydają się czyste, szybko zdobywa sympatię członków rodziny. Renata jednak nie potrafi jej zaufać. Czy obawy okażą się słuszne?

Wcześniejsze losy Renaty i Roberta znajdziecie w książce „Historia pewnego związku” oraz "Historia pewnej niewierności"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 19 min

Lektor: Ewa Abart

Oceny
4,6 (172 oceny)
118
41
10
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LukasJakubiec

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
Wiecich

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
00
LadyPok

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
angela3022

Całkiem niezła

ok
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Dan­ka Braun, 2014

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o., 2014

Re­dak­cja:

Syl­wia Drożdżyk-Resz­ka

Ko­rek­ta:

Ju­sty­na Ja­kub­czyk

Pro­jekt gra­ficz­ny okładki:

Ilo­na Go­styńska-Rym­kie­wicz

Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o.

www.pro­za­mi.pl

War­sza­wa 2014

ISBN e-book 978-83-63742-15-7

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Moim mężczy­znom:

Lesz­ko­wi, Mir­ko­wi i Krzyśkowi

– dziękuję, że mnie wspie­ra­cie.

PRO­LOG

Zima 2014

Kościół pękał w szwach. Oczy wszyst­kich utkwio­ne były w syl­wet­ki państwa młodych. Krzy­siek Orłowski, ubra­ny w czar­ny smo­king, pre­zen­to­wał się wyjątko­wo do­brze. Wy­so­ki, o zgrab­nej po­stu­rze i twa­rzy aman­ta fil­mo­we­go był ucie­leśnie­niem sen­nych ma­rzeń każdej ro­man­tycz­nej dziew­czy­ny. Piękna na­rze­czo­na w ślub­nej suk­ni pre­zen­to­wała się równie olśnie­wająco.

W pierw­szej ławce sie­działa naj­bliższa ro­dzi­na pana młode­go. Re­na­ta z roz­rzew­nie­niem pa­trzyła na syna. Jak to się stało, że z małego, roz­wrzesz­cza­ne­go bo­ba­ska wyrósł taki piękny mężczy­zna, pomyślała z no­stal­gią. Wy­da­wało się, że było to wczo­raj, gdy pielęgniar­ka po­ka­zała jej Krzy­sia za­wi­niętego w be­cik, a prze­cież od tego cza­su minęły już dwa­dzieścia czte­ry lata.

Po le­wej stro­nie Ro­ber­ta nie­spo­koj­nie kręciła się nie­spełna trzy­na­sto­let­nia Iza. Rozglądała się z za­cie­ka­wie­niem po koście­le, ob­ser­wując ze­bra­nych gości.

– Iza, nie wierć się – Re­na­ta Orłowska zwróciła córce uwagę.

– Tat­ku, kie­dy się za­cznie? Na co cze­ka­my?

– Na czci­god­ne­go księdza pro­bosz­cza – od­parł Ro­bert. – Wy­trzy­maj córecz­ko, weź ze mnie przykład. Ja też nie mogę się do­cze­kać, aż usiądzie­my za stołem, żeby się wresz­cie napić we­sel­nej oko­wi­ty, ale je­stem grzecz­ny i nie kręcę się na ławce tak jak ty.

– Ci­szej – syknęła Re­na­ta.

– Po­uczam naszą córkę, że war­to być cier­pli­wym. Iza, ma­gik jest nie­sa­mo­wi­ty. Wi­działem jego nu­mer z kar­ta­mi, mówię ci: eks­tra. Wy­trzy­maj­my jesz­cze go­dzinkę tych kościel­nych tor­tur, a będzie­my na­gro­dze­ni… – Za­milkł, widząc groźną minę żony.

Za­wsze się nu­dził w koście­le. Nie po­tra­fił sku­pić się ani pod­czas ka­za­nia, ani w cza­sie tego całego kościel­ne­go obrządku. Nie­kie­dy przy­cho­dził oka­zjo­nal­nie na mszę, żeby zro­bić przy­jem­ność żonie. Te­raz również chcąc zabić czas ocze­ki­wa­nia, rozglądał się po świątyni. Jego oczy przez chwilę za­trzy­mały się na po­sta­ci młodej blon­dyn­ki w oku­la­rach, klęczącej przy bocz­nym ołta­rzu. Było w niej coś zna­jo­me­go. Wytężył pamięć, sta­rając się przy­po­mnieć, skąd może ją znać. Za­raz prze­stał jed­nak roz­myślać o dziew­czy­nie, bo nad­szedł ksiądz.

Roz­poczęła się uro­czy­stość.

Ro­bert, patrząc na Krzyśka, wes­tchnął głośno. Jak ten czas szyb­ko leci. Niedługo zo­sta­nie dziad­kiem, a prze­cież nie­daw­no Krzy­siek był mały. Do­sko­na­le pamięta dzień, kie­dy pierw­szy raz uj­rzał syna. Wte­dy jesz­cze nie wie­dział, że jest jego oj­cem. Cofnął się myślami kil­ka lat. Zaczął wspo­mi­nać lata szkol­ne syna i jego wczesną młodość…

Re­na­ta usiłowała słuchać słów księdza, ale również nie mogła się sku­pić. Jej myśli biegły do pew­ne­go sierp­nio­we­go dnia, od którego to wszyst­ko się zaczęło… do dnia, kie­dy Krzyś przy­pro­wa­dził swoją dziew­czynę.

Re­na­ta. Lato 2008

Kończyły się wa­ka­cje, był ostat­ni ty­dzień sierp­nia. Obo­je, ja i Ro­bert, od­po­czy­wa­liśmy. Zmęcze­ni… ale za­spo­ko­je­ni. Sie­dzie­liśmy na świeżo ku­pio­nym narożniku, przy­tu­le­ni do sie­bie. Ro­bert bawił się mo­imi włosa­mi, a ja z twarzą wtu­loną w nie­go wdy­chałam za­pach jego skóry, dez­odo­ran­tu i wody kolońskiej. Uwiel­białam tę mie­szankę aro­matów, działała na mnie jak naj­lep­szy afro­dy­zjak.

Narożnik zo­stał ku­pio­ny nie do na­szej sy­pial­ni, tyl­ko do kuch­ni. Ro­bert po­sta­no­wił go „ochrzcić”. Ostat­nio mój mąż lubił się ko­chać nie w sy­pial­ni, ale w różnych in­nych miej­scach, na przykład ta­kich, jak ka­na­pa w sa­lo­nie, biur­ko w jego ga­bi­ne­cie czy ku­chen­ny stół… Na­wet za­mon­to­wał za­suwkę w drzwiach wejścio­wych, żeby ktoś z do­mow­ników nie na­krył nas in fla­gran­ti. Nie sprze­ci­wiałam się jego ero­tycz­nym za­chcian­kom – za­wsze to lep­sze niż via­gra. Jeśli miał ochotę na małe uroz­ma­ice­nia, chętnie na nie przy­sta­wałam, po­nie­waż nie ma nic gor­sze­go dla małżeństwa niż przy­zwy­cza­je­nie i nuda w pożyciu sek­su­al­nym. Wy­cho­dziłam z założenia, że najlep­sze efek­ty w ste­ro­wa­niu mężem ko­bie­ta od­no­si za po­mocą, hm, jego pe­ni­sa – to taki joy­stick w dam­sko-męskiej roz­gryw­ce. Już Ba­sia Wołody­jow­ska o tym wie­działa, i wszyst­kie trud­ne spra­wy wy­ma­gające zgo­dy pana Mi­chała załatwiała w al­ko­wie, a nie w izbie bie­siad­nej. Może ta za­sa­da nie do­ty­czy wszyst­kich mężczyzn, ale mo­je­go na pew­no.

– Kto po­je­dzie po Izę? – za­py­tałam Ro­ber­ta.

– Krzy­siek. Dzwo­nił, że od­bie­rze ją z McDo­nal­da. Uro­dzi­ny Pa­try­ka miały skończyć się o osiem­na­stej. – Spoj­rzał na mnie. – Dzwo­nił Woźniak. Wpro­sił się na jacht, też chce z nami pożeglo­wać w so­botę. O rej­sie do­wie­dział się od Ada­ma. Co ty na to?

– Woźniak mi nie prze­szka­dza. No i pożyczył mi prze­cież pie­niądze. Mam na­dzieję, że nie przy­pro­wa­dzi Anki. – Za­chmu­rzyłam się. Wspo­mnie­nie o byłej stażyst­ce mo­je­go męża nie należało do przy­jem­nych.

– Przy­je­dzie sam. – Ro­bert szyb­ko zo­sta­wił te­mat Anki. – Szko­da, że kończy się lato. To chy­ba ostat­ni rejs w tym se­zo­nie.

– Może wrze­sień będzie ładny? – Na­gle przy­po­mniała mi się szkoła. – Mu­si­my kupić jesz­cze bra­kujące książki dla Izy i Krzy­sia.

Na myśl o synu wes­tchnęłam. W tym roku szkol­nym cze­kała go ma­tu­ra. Przez ostat­nie mie­siące Krzyś zmie­nił się bar­dzo, już nie był tym ideałem co rok wcześniej. Na świa­dec­twie nie było już sa­mych szóstek, tra­fiły się na­wet dwie dwóje: z re­li­gii i z geo­gra­fii – kie­dyś nie do pomyśle­nia.

Ale nie tyl­ko to mnie mar­twiło. Głównym pro­ble­mem mo­je­go nie­po­ko­ju były dziew­czy­ny. Zmie­niały się szyb­ciej niż no­to­wa­nia złotówki na giełdzie. Wszyst­kie były star­sze od nie­go o kil­ka lat i żad­nej z nich nie miałam przy­jem­ności po­znać, mimo że spały w na­szym domu. Przy­pro­wa­dzał je w nocy po dys­ko­te­ce i wy­pro­wa­dzał rano, gdy jesz­cze spa­liśmy. Ro­bert nie­zbyt kwa­pił się do mo­ra­li­za­tor­skiej po­ga­dan­ki z na­szym sy­nem, bo uważał, że byłoby to z jego stro­ny hi­po­kryzją, po­nie­waż on w jego wie­ku wca­le nie był lep­szy. Kie­dy jed­nak, będąc ubra­nym tyl­ko w gat­ki, zde­rzył się w środ­ku nocy z jedną z jego pa­nie­nek, wziął go na stronę, żeby się z nim rozmówić. Po­skut­ko­wało to tym, że Krzy­siek nie przy­pro­wa­dzał te­raz dziew­czyn na noc, ale sam również nie wra­cał do domu. Nie chcąc nas nie­po­koić, za­wsze wysyłał mi SMS, że wróci rano (czy­li o go­dzi­nie trzy­na­stej). W kwe­stii jego po­wrotów byłam bez­sil­na, a Ro­bert zno­wu umy­wał ręce, by nie być hi­po­krytą.

Te­raz moim naj­większym ma­rze­niem było, żeby Krzy­siek zna­lazł so­bie jakąś dziew­czynę. Nie miałam dużych wy­ma­gań: mogłaby być na­wet star­sza od nie­go, by­le­by tyl­ko zagościła trochę dłużej przy jego boku… Cho­ciaż na tyle długo, żeby war­to było za­pa­miętać jej imię.

– Muszę zro­bić ko­lację. Dziś mój dyżur. – Prze­stałam po­dzi­wiać tors męża i wstałam z ka­na­py.

– W ta­kim ra­zie idę dokończyć ar­ty­kuł do „Lan­ce­tu”. Zno­wu dzwo­ni­li z wy­daw­nic­twa, do­po­mi­nając się o go­to­wy ma­te­riał.

Chwilę później pod dom pod­je­chał sa­mochód Krzyśka. Ro­bert kupił mu na osiem­na­ste uro­dzi­ny no­we­go opla corsę. Na pa­li­wo jed­nak Krzy­siek mu­siał za­pra­co­wać sam. Mój mąż nie chciał, żeby nasz syn stał się po­dob­nym do roz­piesz­czo­nych sy­nalków jego zamożnych ko­legów, roz­bi­jających się dro­gi­mi sa­mochodami i wy­su­wającymi co­raz to większe rosz­cze­nia w sto­sun­ku do ro­dziców. Bar­dzo cenił u Ame­ry­kanów sza­cu­nek do pra­cy. Tam normą było, że młody człowiek do­ra­biał do kie­szon­ko­we­go. Je­den mie­siąc wa­ka­cji pra­co­wał na zmy­wa­ku, żeby móc spędzić dru­gi mie­siąc na obo­zie let­ni­sko­wym. Dla­te­go Ro­bert, wzo­rem Ame­ry­kanów, dał sy­no­wi możliwość pra­cy. Naj­pierw Krzy­siek był „sa­lową” w kli­ni­ce ojca, a te­raz „po­mocą den­ty­styczną”. Od kil­ku mie­sięcy, oprócz li­ceum ogólno­kształcącego, uczęszczał również za­ocz­nie do li­ceum pielęgniar­skie­go – oj­ciec chciał przy­go­to­wać go do pra­cy le­ka­rza od pod­staw.

Z sa­mo­cho­du wy­szedł Krzy­siek, Iza i ktoś jesz­cze. Zdzi­wiłam się – tym kimś była dziew­czy­na!

Po chwi­li usłyszałam dzwo­nek u drzwi.

– Cho­le­ra! Ro­bert nie otwo­rzyłeś za­suw­ki w drzwiach – zawołałam.

Mój małżonek skrzy­wił się i po­szedł do wia­trołapu.

– Tato, czy nie możecie robić tego w sy­pial­ni? – usłyszałam słowa syna. – Po­znaj moją dziew­czynę. Mam na­dzieję, że mi jej nie od­bi­jesz.

– Za­sta­no­wię się. Jak będziesz grzecz­ny i umy­jesz mi sa­mochód, to zo­ba­czy­my – od­parł. – Ro­bert Orłowski. Za­pra­szam da­lej.

Po to­nie głosu męża wy­wnio­sko­wałam, że jest lek­ko roz­drażnio­ny słowa­mi Krzyśka. Mnie również nie spodo­bało się za­cho­wa­nie syna.

Po chwi­li uj­rzałam na­sze­go gościa. Dziew­czy­na była nie­wy­so­kie­go wzro­stu, szczupła, o ja­snych kędzie­rza­wych włosach, długich do ra­mion. Miała ładną, drobną twarz i lek­ko za­dar­ty no­sek. Ubra­na była w kusą, odsłaniającą pępek blu­zeczkę i w długą do ko­stek, wzo­rzystą spódnicę. Czoło prze­wiązane miała cienką, złotą opaską. Praw­do­po­dob­nie nie miała kom­pleksów tak jak ja, bo mimo ni­skie­go wzro­stu na sto­py założyła ba­le­rin­ki na płaskiej po­de­szwie. Od razu domyśliłam się, że to dziewczę ma coś wspólne­go ze sztuką i świat­kiem ar­ty­stycz­nym. Po­zo­wała na młodą hi­piskę. Widać było, że wyglądem chce wy­ra­zić swoją ory­gi­nal­ność. Świad­czyły też o tym kol­czy­ki. Była nimi ude­ko­ro­wa­na jak tort uro­dzi­no­wy. Kol­czy­ki miała wszędzie: w uszach czte­ry sztu­ki, w no­sie je­den, w brwi trzy. Pępek również jej się mie­nił cyr­ko­nia­mi. Ręce mi opadły, gdy za­uważyłam, że na­wet na języku coś jej zabłysz­czało. Nie miałam dużych wy­ma­gań co do dziew­czy­ny swo­je­go syna, ale do­szedł je­den punkt: chciałabym, żeby jej ciało nie świe­ciło się jak cho­in­ka w Wi­gi­lię!

O dzi­wo, wbrew ocze­ki­wa­niom, miała tyl­ko je­den ta­tuaż – małego ko­lo­ro­we­go mo­tyl­ka nad lewą pier­sią. Właści­ciel­ka mo­tyl­ka i fa­bry­ki cyr­ko­nii uśmiechnęła się do mnie słodko i mi­lut­kim głosem przed­sta­wiła się:

– Mam na imię Halsz­ka. Miło mi panią po­znać. – Wca­le się nie zdzi­wiłam, wszyst­ko mu­siała mieć ory­gi­nal­ne, na­wet imię.

Zje­dliśmy ko­lację, usłysze­liśmy jej życio­rys i mały wykład na te­mat twórczości To­ulo­use-Lau­tre­ca. Nie myliłam się – była stu­dentką Aka­de­mii Sztuk Pięknych. Czwar­te­go roku! Pod ko­niec ko­lacji nasz syn za­ko­mu­ni­ko­wał nam no­winę:

– W so­botę Halsz­ka też popłynie z nami jach­tem.

Po chwi­li wsta­li od stołu i po­szli do jego po­ko­ju. Nie wiem, co tam ro­bi­li, w każdym ra­zie drzwi były za­mknięte na klucz, co się bar­dzo nie spodo­bało na­szej córce. Przyszła do nas obu­rzo­na, że nie chcą jej wpuścić do po­ko­ju. Żeby udo­bru­chać Izę, wzięliśmy ją na lody. Wróciliśmy dosyć późno, bo przed dzie­siątą. Krzy­siek był sam w po­ko­ju, „dzie­cię kwiatów” gdzieś zniknęło.

Ro­bert zajął się Izą, a ja poszłam rozmówić się z sy­nem. Krzy­siek sie­dział w fo­te­lu i oglądał jakiś film na Di­sco­ve­ry. Obok stała roz­memłana ka­na­pa, cor­pus de­lic­ti tego, co się tu­taj nie­daw­no działo. Chwy­ciłam za pi­lo­ta i bez słowa wyłączyłam te­le­wi­zor.

– Mamo, co ro­bisz?! To mnie in­te­re­su­je! – obu­rzył się.

– Mnie nie in­te­re­su­je, co cię in­te­re­su­je, tyl­ko dla­cze­go zro­bił się z cie­bie tak bez­czel­ny smar­kacz, bez gra­ma tak­tu i do­brych ma­nier! – oznaj­miłam ostro.

– Nie wiem, o co ci cho­dzi, mamo.

– Po pierw­sze: wy­ma­gam od cie­bie, żebyś oka­zy­wał ojcu więcej sza­cun­ku. Nie masz pra­wa zwra­cać się do nie­go w taki sposób, jak to zro­biłeś nie­daw­no w przed­po­ko­ju. To, że twój oj­ciec trak­tu­je cię jak part­ne­ra, wca­le nie ozna­cza, że nim je­steś. Gdy osiągniesz w swo­im życiu tyle co on, wte­dy do­pie­ro będziesz mógł się z nim zrównać. Na ra­zie je­steś tyl­ko za­ro­zu­miałym szcze­nia­kiem, nie­po­tra­fiącym do­ce­nić tego, co otrzy­mał od życia. Po dru­gie: nie życzę so­bie, żebyś sta­wiał nas w niezręcznej sy­tu­acji. Za­bra­niam ci osten­ta­cyj­nie upra­wiać seks, kie­dy obok za ścianą są twoi ro­dzi­ce i sio­stra. Po trze­cie: nie mam naj­mniej­szej ocho­ty na to­wa­rzy­stwo two­je i two­jej dziew­czy­ny pod­czas sobotnie­go rej­su. Ta­kie rze­czy trze­ba usta­lać z nami wcześniej, a nie przy­pro­wa­dzać obcą osobę bez na­sze­go za­pro­sze­nia – skończyłam ty­radę. – I radzę ci prze­pro­sić ojca.

Wyszłam z jego po­ko­ju i zeszłam do kuch­ni. Na­sta­wiłam wodę, żeby zro­bić so­bie her­batkę z me­li­sy. Ro­bert był w swo­im ga­bi­ne­cie. Po ja­kiejś chwi­li usłyszałam słowa Krzyśka:

– Tato, obej­rzy­my ra­zem film o no­wej teo­rii po­wsta­wa­nia wszechświa­ta? Na­grałem na DVD.

– Nie mam cza­su – su­cho od­parł Ro­bert.

– Tato… prze­pra­szam za swo­je dzi­siej­sze za­cho­wa­nie – ci­cho po­wie­dział.

– Jak ci się po­do­ba kan­dy­dat­ka na sy­nową? – za­py­tałam męża, gdy zna­leźliśmy się w na­szej sy­pial­ni.

– A jak myślisz? Znasz prze­cież mój gust.

– Hm. Jest blon­dynką i ma duży biust. To chy­ba twój typ.

– No wiesz co?! – obu­rzył się. – Ona świe­ci tymi cyr­ko­nia­mi bar­dziej niż gwiaz­dy na nie­bie! Patrząc na nią, człowiek się de­kon­cen­tru­je, myśli tyl­ko o tych kol­czy­kach.

Ja również nie po­wstrzy­małam się od ko­men­ta­rza na te­mat dziew­czy­ny:

– Mogę zro­zu­mieć, że uważa kol­czy­ki za ozdobę, ale nie ro­zu­miem, dla­cze­go ma ćwie­ka w języku. Prze­cież go nie widać?! – zdzi­wiłam się.

Mój mąż uśmiechnął się pod no­sem.

– Nie za­uważyłem. Ale to tłuma­czy, dla­cze­go Krzy­siek się nią za­in­te­re­so­wał.

– Dla­cze­go? – Po chwi­li do­pie­ro za­sko­czyłam. – Na­prawdę?! W życiu bym tego sama nie wymyśliła! A swoją drogą skąd wiesz, że są wte­dy lep­sze do­zna­nia? Two­je pa­nien­ki też miały ćwie­ki na języku?

Nie od­po­wie­dział, tyl­ko zmie­nił te­mat:

– Te­raz już wie­my, dla­cze­go Krzy­siek ostat­nio czy­tał „Mo­ulin Ro­uge”.

– Jeśli nam przed­sta­wił tę dziew­czynę, to zna­czy, że mu na niej zależy. Może wresz­cie prze­sta­nie się włóczyć po dys­ko­te­kach i za­cznie się uczyć. Prze­cież niedługo ma ma­turę. – Po chwi­li dodałam: – Gdy­by nie te kol­czy­ki, to byłaby całkiem ładna. Jest też dosyć in­te­li­gent­na.

– W każdym ra­zie czy­tała: „Mo­ulin Ro­uge”. Cała jej wie­dza o To­ulo­use-Lau­tre­cu wy­wo­dzi się z tej po­wieści. O tym, że „Pracz­ka” poszła na au­kcji za pra­wie dwa­dzieścia dwa i pół mi­lio­na do­larów, już nie wie­działa. A po­win­na wie­dzieć, jeśli tak bar­dzo in­te­re­su­je się jego ob­ra­za­mi… Oprócz tego praw­do­po­dob­nie ma krzy­we nogi, bo założyła spódnicę do ko­stek – po­wie­dział na ko­niec.

Mój mąż się mylił, oka­zało się, że nogi Halsz­ki wca­le nie są krzy­we. Prze­ko­na­liśmy się o tym w so­botę. Oczy­wiście Krzy­siek i jego dziew­czy­na, wbrew temu, co wcześniej mówiłam, po­je­cha­li z nami na wy­cieczkę. Tym ra­zem Halsz­ka założyła króciut­ki to­pik, krótkie spoden­ki i… gla­ny. O dzi­wo, w brwiach nic już jej nie błysz­czało. Trze­ba przy­znać, że mimo nie­wy­so­kie­go wzro­stu była wyjątko­wo zgrab­na. Tego sa­me­go zda­nia był miłośnik ko­bie­ce­go ciała, Jan Woźniak.

– Faj­ne, świeżutkie mięsko – pod­su­mo­wał dziew­czynę. – Tyl­ko po co założyła te bu­cio­ry?

Ra­zem z nami na jach­cie byli zna­jo­mi: Adam (kar­dio­log) i jego żona Bożena (oku­list­ka), Lid­ka (der­ma­to­log) z mężem Wald­kiem nie-le­ka­rzem i Jan Woźniak – kie­dyś le­karz, a ostat­nio far­ma­ceu­tycz­ny biz­nes­men. Ja­nek był star­szy od nas, już po pięćdzie­siątce. Jakiś czas temu roz­wiódł się, by pro­wa­dzić bar­dziej hu­lasz­cze i roz­wiązłe życie. Uwiel­biał moc­ne trun­ki na sto­le i młode dziew­czy­ny w łóżku. Te­raz ob­ser­wo­wał opa­lającą się na ru­fie Halszkę. Obok niej przy­cupnęła Iza. My sie­dzie­liśmy trochę da­lej, Halsz­ka nie mogła więc słyszeć na­szej roz­mo­wy.

– Krzy­siek, wziąłbyś mnie kie­dyś ze sobą na dys­ko­tekę – po­wie­dział Jan.

– Nie ma spra­wy, pa­nie Ja­nie, ale po­trze­buję pańskie­go zdjęcia, żeby spre­pa­ro­wać panu inny dowód oso­bi­sty. Na te dys­ko­te­ki, na które ja chodzę, nie wpusz­czają mężczyzn w wie­ku ma­tu­za­le­mo­wym.

– Nie martw się, swo­je zdjęcie przysłonię wi­ze­run­kiem króla Ja­giełły, i od razu mnie wpuszczą. Nie zda­jesz so­bie spra­wy, co mogą zdziałać bank­no­ty. Po­tra­fią spo­wo­do­wać, że fa­cet wy­da­je się młod­szy i piękniej­szy niż jest w rze­czy­wi­stości. Wy­stający brzuch sta­je się nie­wi­docz­ny, łysa czasz­ka przesta­je razić. Na­wet mały, bo­ga­ty pe­nis bar­dziej się po­do­ba niż duży, ale bied­ny. Bank­no­ty mają cu­downą moc. Spy­taj swoją dziew­czynę.

– Nie muszę pytać, wiem o tym. Dla­te­go już te­raz co mie­siąc ze swo­je­go kie­szon­ko­we­go odkładam pewną sumkę na sta­rość, żebym, jak będę w pana wie­ku, też mógł so­bie kupić jakąś młodą dziew­czynę.

Przesłałam Krzyśkowi ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie. Po ta­kim tekście na­wet Woźniak miał pra­wo się ob­ra­zić. Ja­nek jed­nak nie ob­ra­ził się, tyl­ko się roześmiał.

– Ależ ten wasz syn py­ska­ty! Słuchaj, Krzy­siek, patrzę na tę twoją dziew­czynę i cały czas się za­sta­na­wiam, czy to są wszyst­kie kol­czy­ki, ja­kie ona ma na so­bie. Oglądałem por­no­sy z pa­nien­ka­mi, które mają kol­czy­ki na­wet na war­gach sro­mo­wych. Czy ta Halsz­ka pod majt­ka­mi nie ma tam ja­kiegoś ukry­te­go kol­czy­ka? – Ja­nek był zna­ny ze swych mało sub­tel­nych wy­po­wie­dzi.

– Nie wiem, pa­nie Ja­nie. Ksiądz na re­li­gii za­bra­nia nam przed ślu­bem in­te­re­so­wać się dam­ski­mi majt­ka­mi. A tak na mar­gi­ne­sie: mój oj­ciec oprócz pa­cior­ka na­uczył mnie również, że dżen­tel­me­ni nie roz­ma­wiają między sobą o ta­kich spra­wach.

– Hm, a czy twój oj­ciec nie uczył cię sza­cun­ku dla si­wych skro­ni?

– Ale pan nie ma si­wych skro­ni, tyl­ko szpa­ko­wa­te.

– Pod­daję się, nie wy­gram z tobą na po­tycz­ki słowne. – Woźniak do­bro­dusz­nie się uśmiechnął. – Wiesz, Ro­bert, z two­je­go chłopa­ka zro­bił się strasz­ny mądra­la! – Po czym zno­wu wrócił do te­ma­tu Halsz­ki. – Ale ten mo­ty­lek nad jej cy­cusz­kiem bar­dzo mi się po­do­ba. Re­na­ta, ty też po­win­naś so­bie zro­bić jakiś faj­ny ta­tuaż.

– Po co? Już mam. Wy­star­czy mi je­den – od­po­wie­działam.

– Nie wierzę! Nie po­zwo­liłby ci na to Ro­bert, jest wro­giem ta­tuaży.

– Zro­biłam go pod­czas jego nie­obec­ności… Wte­dy gdy za­ba­wiał się z An­gelą w Bo­sto­nie. – Wy­pi­te piwo roz­luźniły moje to­wa­rzy­skie ha­mul­ce. – Za­py­taj Ro­ber­ta.

– Ro­bert, czy to praw­da, co mówi two­ja żona? Na­prawdę ma ta­tuaż? – Zi­gno­ro­wał moją wzmiankę o An­ge­li. Ro­mans mo­je­go męża był dla na­szych zna­jo­mych ta­jem­nicą po­li­szy­ne­la.

– Praw­da.

– Jaki? – Woźniak da­lej drążył te­mat. – Gdzie go masz?

– Mam wy­ta­tu­owaną gałązkę róży. Ale tę różę może wąchać tyl­ko mój mąż.

– To gdzie ją masz? Na „małej”?

– Ta­tuażem za­ma­sko­wała bliznę po ce­sar­ce – Ro­bert uchy­lił rąbek ta­jem­ni­cy. – Kto jesz­cze chce piwa?

Pa­no­wie pili, roz­pra­wia­li o po­li­ty­kach i o wątpli­wych suk­ce­sach na­szych piłka­rzy. Po­tem ze­szli na te­mat kli­ni­ki Ro­ber­ta. Jan zno­wu po­ru­szył kwe­stię swo­jej współpra­cy z Ro­ber­tem. Mój mąż nadal nie kwa­pił się do ro­bie­nia z nim in­te­resów. Za­czy­nało być ner­wo­wo. Żeby rozłado­wać sy­tu­ację, Wal­dek skie­ro­wał roz­mowę na inne tory. Ale zro­bił to nie­zbyt for­tun­nie.

– Ja­nek, co słychać u tej ślicz­nej blon­dyn­ki, z którą wi­działem cię rok temu na Okęciu? Miała na imię Anka. Da­lej z nią je­steś? – za­py­tał.

Na mo­ment za­padła ci­sza. At­mos­fe­ra zgęstniała. Cóż, Wal­dek nie wie­dział, że w tym to­wa­rzy­stwie tego imie­nia się nie wy­po­wia­dało – Anka była te­ma­tem tabu. Za­uważyłam, że Bożena nie­spo­koj­nie się po­ru­szyła. Adam zbladł, Ja­nek uda­wał, że nie usłyszał py­ta­nia, Krzy­siek moc­no za­cisnął szczęki, a Ro­bert zmarsz­czył brwi. Wszyst­kich tych panów różniło wie­le: wiek, apa­ry­cja, stan kon­ta ban­ko­we­go… Łączyło ich na­to­miast jed­no – Anka! Eks­stażyst­ka mo­je­go męża za­warła z nimi wszyst­ki­mi bliską zna­jo­mość… Hm, na­wet bar­dzo bliską zna­jo­mość. Ale Wal­dek o tym nie wie­dział. Owszem, słyszał, że Adam miał ro­mans i na jakiś czas wy­pro­wa­dził się z domu, że ja i Ro­bert byliśmy w se­pa­ra­cji, a Krzy­siek był moc­no skon­flik­to­wa­ny z oj­cem. Nie domyślał się jed­nak, co było przy­czyną tych wszyst­kich pro­blemów. Przy­czy­na miała blond włosy, ładną buzię, su­per fi­gurę i imię Anka.

Go­rycz­ka w wy­pi­tym pi­wie pod­rażniła nie tyl­ko moje kub­ki sma­ko­we, ale również moje ego.

– Czy wiesz, Wald­ku, że obec­ni tu pa­no­wie założyli małe sto­wa­rzy­sze­nie? – Uśmiechnęłam się lek­ko. – Cho­dzi kon­kret­nie o Kółko Miłośników Gorącej Anki. Ten klub ma sporą liczbę członków i ciągle się powiększa, a więc radzę ci, Li­dziu, miej oko na swo­je­go męża – po­wie­działam ze słod­kim uśmie­chem na ustach.

– Re­na­ta, prze­stań! – Głos Ro­ber­ta za­brzmiał ostro. Mój mąż szyb­ko zmie­nił te­mat roz­mo­wy: – Lid­ka, jak wam się po­do­bało na Kry­mie?

– Było fan­ta­stycz­nie. W dro­dze po­wrot­nej za­trzy­ma­liśmy się we Lwo­wie. Wal­dek na­le­gał, był cie­kaw, jak te­raz wygląda to mia­sto. – Lid­ka ręcznie pod­chwy­ciła te­mat.

Wie­czo­rem, po po­wro­cie z rej­su, w na­szej sy­pial­ni wy­buchła awan­tu­ra.

– Do cho­le­ry, mie­liśmy nie wra­cać do te­ma­tu Anki! Obie­całaś! – pod­nie­sio­nym głosem zawołał mój mąż. – Do­brze wiesz, ja­kie to bo­le­sne dla Bożeny. Przez cie­bie czuła się upo­ko­rzo­na!

– Mar­twisz się upo­ko­rze­niem Bożeny?! A moim nie? Kto tu kogo upo­ko­rzył?! – Aku­rat z upo­ko­rze­niem pomógł Bożenie upo­rać się mój ko­le­ga Rafał, młod­szy od niej o dzie­więć lat.

– Do­brze wiesz, że za­sta­wio­no na mnie pułapkę. Nie czuję się win­ny. Tym bar­dziej że ma­czał w tym pal­ce twój eks­na­rze­czo­ny. Wspa­niały An­drze­jek! Poseł na sejm!

– Wca­le nie An­drzej, tyl­ko Vick Jur­gen!

– Ale zro­bił to dla two­je­go An­drzej­ka!

Na wspo­mnie­nie tam­tych wy­da­rzeń zno­wu po­czułam ścisk w żołądku. Je­sie­nią ubiegłego roku, w dniu imie­nin, do­stałam nie­co­dzien­ny pre­zent; pięknie opa­ko­wa­ny, prze­wiązany czer­woną wstążeczką, kom­plet zdjęć por­no mo­je­go męża i Anki. Sesję fo­to­gra­ficzną zro­bio­no ukrytą ka­merą w po­ko­ju ho­te­lo­wym w mo­te­lu „Vick”. Wszyst­ko to zor­ga­ni­zo­wał szkol­ny ko­le­ga Ro­ber­ta, Wik­tor Szew­czyk alias Vick Jur­gen, obec­nie właści­ciel sie­ci mo­te­li i przy­ja­ciel An­drze­ja, mo­je­go byłego na­rze­czo­ne­go. Pod­puścił Ankę, zakładając się z nią o bu­telkę szam­pa­na, że nie uda się jej zaciągnąć pan­to­fla­rza Ro­ber­ta do łóżka. Am­bit­na dziew­czy­na wzięła so­bie zakład moc­no do ser­ca (cho­ciaż nie znała praw­dzi­wych mo­tywów Vic­ka) i wy­grała. Niedługo później uwiodła również na­sze­go syna. Krzy­siek za­ko­chał się w niej, była jego pierwszą dziew­czyną. Kie­dy do­wie­dział się, że jego uko­cha­na ofia­ro­wała swo­je ciało nie tyl­ko jemu, ale również jego ojcu, znie­na­wi­dził Ro­ber­ta. O mało co nie skończyło się to na­szym roz­wo­dem. Już mie­liśmy z Krzyśkiem wy­pro­wa­dzić się z domu, już miałam wpaść w ra­mio­na mo­je­go eks­in­struk­to­ra jaz­dy, Tom­ka… Jed­nak nie doszło do tego… Za to mój mąż mu­siał przez pół roku spo­ty­kać się z pew­nym sym­pa­tycz­nym psy­cho­te­ra­peutą.

Czułam nie­na­wiść do Anki nie tyl­ko dla­te­go, że prze­spała się z moim mężem, ale przede wszyst­kim znie­na­widziłam ją za mo­je­go syna. To przez nią Krzy­siek się zmie­nił. Wcześniej był do­brym, wrażli­wym chłopcem, jed­nak zawód miłosny, który mu za­fun­do­wała, zro­bił z nie­go twar­dzie­la za­har­to­wa­ne­go na miłosne odu­rze­nie, cy­ni­ka nie­liczącego się z uczu­cia­mi dziew­czyn. Bar­dzo mi się nie po­do­bało nowe ob­li­cze mo­je­go syna. Bałam się, że to zo­sta­nie mu już na za­wsze. Dla­te­go się ucie­szyłam, że zna­lazł wresz­cie dziew­czynę, na której mu zależało.

Skończył się wrze­sień, ale nie skończyły się na­sze pro­ble­my z Krzyśkiem. Li­czyłam na to, że Halsz­ka nakłoni go do większe­go za­in­te­re­so­wa­nia nauką. Wie­działam z doświad­cze­nia, że am­bit­na, mądra dziew­czy­na może mieć po­zy­tyw­ny wpływ na swo­je­go chłopa­ka. Tak było z Wiką. Wika nie była dziew­czyną Krzyśka, tyl­ko koleżanką z kla­sy. Kie­dy nasz syn się z nią przy­jaźnił, uczył się ce­lująco i był naj­lep­szym uczniem w szko­le. Ale od pew­ne­go cza­su ich zna­jo­mość się roz­luźniła. Chłopak wolał to­wa­rzy­stwo ład­niej­szych dziewcząt od Wiki. Te­raz jed­nak nic nie wska­zy­wało na to, że Krzy­siek zno­wu będzie pry­mu­sem. Mimo swych wyjątko­wych zdol­ności (jego IQ wy­no­siło 160) zdążył już do­stać je­dynkę za brak za­da­nia i dwa razy nie po­szedł do szkoły, bo Halsz­ka wyciągnęła go do War­sza­wy. Jego za­cho­wa­nie wska­zy­wało na to, że co­raz bar­dziej po­do­bała mu się ta dziew­czy­na. Na­to­miast nam – co­raz mniej.

Ro­bert pierw­szy zaczął mieć obiek­cje co do Halsz­ki. Od­krył, że dziewczę bar­dzo lubi fan­ta­zjo­wać (czy­taj: kłamać).

Zaczęło się od jej ro­dziców. Po­wie­działa nam, że miesz­kają w Boch­ni, że mat­ka pra­cu­je w li­ceum jako na­uczy­ciel­ka, a oj­ciec ma firmę trans­por­tową. Dosyć szyb­ko wyszło na jaw (dzięki ciot­ce jed­nej z pielęgnia­rek Ro­ber­ta), że są pew­ne nieścisłości w tym, co mówi Halsz­ka. Ro­dzi­ce nie miesz­ka­li w Boch­ni, tyl­ko 10 ki­lo­metrów pod Boch­nią. Mat­ka pra­co­wała nie w li­ceum, tyl­ko w pod­stawówce, i nie jako na­uczy­ciel­ka, ale woźna. Oj­ciec, owszem, miał coś wspólne­go z trans­por­tem, ale nie był właści­cie­lem przed­siębior­stwa, tyl­ko kie­rowcą.

– Nie znoszę kłamców i oszustów. Przy jej ba­jecz­kach na­wet An­der­sen wymięka – oznaj­mił iro­nicz­nie mój mąż.

– Czy nig­dy ci się nie zda­rzyło kłamać ani oszu­ki­wać? Czy nie oszu­ki­wałeś mnie, ro­man­sując z An­gelą? O Ance też mi nie po­wie­działeś praw­dy.

– Co za porówna­nie?! Który fa­cet przy­zna się żonie, że ją zdra­dził? Do­brze wiesz, że nie kłamię. Brzydzę się kłam­stwem.

– Ja również w młodości mówiłam wszyst­kim, że miesz­kam w Ol­ku­szu, a nie pod Ol­ku­szem – bro­niłam Halsz­ki.

– I również wsty­dziłaś się własnych ro­dziców? Jakoś nie pamiętam, żebyś to robiła. Na pierw­szej rand­ce już wie­działem, że two­ja mat­ka jest skle­pową, a oj­ciec suw­ni­co­wym w hu­cie.

– Dziew­czy­na ma kom­plek­sy, nie można jej potępiać, że chce dodać trochę splen­do­ru swo­im ro­dzi­com.

Wkrótce wyszło na jaw następne kłam­stwo Halsz­ki. Oka­zało się, że nie jest stu­dentką ASP, tyl­ko wy­działu Wie­dzy o Sztu­ce na Uni­wer­sy­te­cie Pe­da­go­gicz­nym. Pew­ne­go dnia od­wie­dziła nas koleżanka Ro­ber­ta, która wykładała na ASP. W cza­sie roz­mo­wy wydało się, że Halsz­ka nie miała pojęcia na te­mat tam­tej­szych zajęć ani wykładowców.

– Ta dzie­wu­cha kłamie na każdym kro­ku. Nie mogę zro­zu­mieć dla­cze­go? – Ro­bert kręcił głową z dez­apro­batą.

– Jest nie tyle kłam­czuchą, ile mi­to­manką. Woli być ar­tystką niż na­uczy­cielką od ry­sunków. Dziew­czy­na ma kom­plek­sy – mruknęłam bez prze­ko­na­nia.

– Ja­kie kom­plek­sy?! – prychnął Ro­bert. – Jest kłam­liwą, wy­ra­cho­waną i prze­biegłą suczką! Chce się do­brze usta­wić, łapiąc bo­ga­te­go fra­je­ra. Wca­le bym się nie zdzi­wił, gdy­by za kil­ka mie­sięcy zaszła w ciążę.

Prze­ra­ziły mnie słowa Ro­ber­ta. Prawdę mówiąc, mnie również coś ta­kie­go zaświtało w głowie. Krzy­siek był do­pie­ro w kla­sie ma­tu­ral­nej, nie chciałam, żeby nie­spo­dzie­wa­na ciąża zmie­niła jego pla­ny życio­we. Moja koleżanka, Iwo­na, miała właśnie tego ro­dza­ju pro­ble­my z córką. Dziew­czy­na zaszła w ciążę w trze­ciej kla­sie gim­na­zjum. Iwo­na nie po­zwo­liła jed­nak córce na ślub, bo na­rze­czo­ny nie nada­wał się w żad­nym wy­pad­ku ani na męża, ani na ojca. Miał szes­naście lat i mózg przy­po­mi­nający wiel­kością włoskie­go orze­cha. Nie miał ocho­ty się uczyć, ale za to uwiel­biał trawkę i al­ko­hol. Te­raz Iwo­na sama mu­siała wy­cho­wy­wać wnu­ka, bo jego mamu­sia cho­dziła do szkoły.

Oczy­wiście Krzy­siek nie pod­pa­dał pod ten przy­pa­dek. Był trochę star­szy, dużo rozsądniej­szy, miał skon­kre­ty­zo­wa­ne pla­ny na życie… no i nie pod­pa­lał traw­ki ani nie pił al­ko­ho­lu. W każdym ra­zie tak mi się wy­da­wało. Rok temu był ideałem! Gdy­by nie Anka, może da­lej by nim był…

– Mu­si­my zna­leźć Krzyśkowi od­po­wied­nią dziew­czynę – usłyszałam słowa mo­je­go męża.

– Co ta­kie­go?! Jak to so­bie wy­obrażasz? Dasz ogłosze­nie w ga­ze­cie, że szu­kasz na­rze­czo­nej dla syna?

– Znam się na ko­bie­tach. So­bie do­brze wy­brałem żonę, więc jemu też znajdę od­po­wied­nią dziew­czynę.

– Gdy­byś na­wet zna­lazł od­po­wied­nią dziew­czynę, to myślisz, że to wy­star­czy? Przy­pro­wa­dzisz ją i każesz mu się w niej za­ko­chać?!

– Oczy­wiście. Zro­bię tak, żeby się w niej za­ko­chał. Prze­cież wiesz, że mam dar prze­ko­ny­wa­nia – po­wie­dział, lek­ko się uśmie­chając.

– Wiem o tym. Ty byś na­wet prze­ko­nał ty­gry­sa, żeby prze­szedł na we­ge­ta­ria­nizm – mruknęłam. – Ale wątpię, czy spo­wo­du­jesz, żeby nasz syn za­ko­chał się w wy­bra­nej przez cie­bie dziew­czy­nie.

Halsz­ka

Ro­bert pod­je­chał przed bu­dy­nek szkoły. Wy­szedł z sa­mo­cho­du. Roz­luźnił kra­wat pod szyją, po­nie­waż zro­biło się gorąco. O mało co nie zde­rzył się w drzwiach z Wiśnie­wską, matką Wiki.

– Dzień do­bry. Pani również spóźnio­na?

Wiśnie­wska bąknęła coś pod no­sem i go wy­prze­dziła. Wstrętne bab­sko – pomyślał w du­chu. Bez słowa wszedł za nią do kla­sy.

– Już się oba­wia­liśmy, że pan nie przyj­dzie, dok­to­rze – przy­wi­tała go wy­cho­waw­czy­ni.

W li­ceum, tak jak w po­przed­nich szkołach Krzyśka, Ro­bert Orłowski również pełnił funkcję prze­wod­niczącego trójki kla­so­wej i prze­wod­niczącego Rady Ro­dziców. Nie wzbra­niał się przed tą ro­dzi­cielską po­win­nością. Do­wie­dział się, że jest oj­cem, kie­dy jego syn miał już dzie­sięć lat, dla­te­go po­sta­no­wił nad­ro­bić to, co go ominęło, i wziął na sie­bie wszyst­kie szkol­ne obo­wiązki ro­dzi­ca. Udzie­lał się społecz­nie na­wet w przed­szko­lu córki. Te­raz, gdy Iza cho­dziła do szkoły, również zo­stał prze­wod­niczącym trójki kla­so­wej. Bar­dzo po­do­bała mu się rola ojca. Nie mógł zro­zu­mieć swo­je­go wspólni­ka Mar­ti­na, który nie miał dzie­ci. Po­dob­no żadna z jego żon nie nada­wała się na matkę.

– Dok­to­rze, co pan o tym sądzi? – usłyszał słowa wy­cho­waw­czy­ni.

Cho­le­ra, co ma sądzić? – wyłączył się, nie wie­dział, o czym była roz­mo­wa.

– Hm, sam nie wiem. – Po­czuł się, jak­by zno­wu był na lek­cji ma­te­ma­ty­ki i na­uczy­ciel­ka przyłapała go na ściąga­niu. Widząc iro­nicz­ny uśmiech He­le­ny Wiśnie­wskiej, zre­flek­to­wał się. – Prze­pra­szam, zamyśliłem się. O czym była mowa?

– Za­sta­na­wia­my się, czy zor­ga­ni­zo­wać tę wy­cieczkę, czy nie.

– Je­stem za wy­cieczką. To prze­cież ich ostat­ni rok w szko­le. Po­win­ni je­chać na kil­ka dni. Później nie będzie na to cza­su, bo wia­do­mo: ma­tu­ra. Niedługo się ro­zejdą i nig­dy już nie spo­tkają się w tym sa­mym gro­nie. Chy­ba że na spo­tka­niu kla­so­wym. Przy­jaźnie za­war­te w li­ceum mogą prze­trwać całe życie. A nic tak nie zbliża, jak szkol­ne wy­cieczki.

– Ja na­to­miast je­stem prze­ciw­na wy­jaz­do­wi. Po­win­ni się uczyć, właśnie z uwa­gi na ma­turę. Szkoła jest po to, żeby zdo­by­wać wiedzę, a nie przy­jaźnie – chłod­nym to­nem oznaj­miła Wiśnie­wska.

Wie­dział do­brze, że tyl­ko dla­te­go była prze­ciw­na, bo on był za wy­cieczką. Ta baba wyjątko­wo go nie cier­piała. I vice ver­sa. Spoj­rzał na nią. Czar­ne włosy ucze­sa­ne w hisz­pański kok, brak ma­ki­jażu, tyl­ko krwi­sto­czer­wo­na kred­ka na ustach. Ele­ganc­kie spodnium i buty na płaskim ob­ca­sie – nig­dy nie wi­dział jej w su­kien­ce. Zero sek­su. Ist­na góra lo­do­wa. Przy ta­kiej ko­bie­cie można so­bie od­mro­zić ptasz­ka – prze­le­ciało mu przez myśl.

– Aku­rat nie mar­twiłbym się o wiedzę Wiki, jest prze­cież naj­lepszą uczen­nicą w kla­sie – mruknął.

– Wika na pew­no nie po­je­dzie. Ta­kie szkol­ne wy­ciecz­ki kończą się prze­ważnie pijaństwem.

– Tym ra­zem zga­dzam się z panią. Pierw­szy raz się upiłem właśnie na szkol­nej wy­ciecz­ce. Ale nie gro­zi to Wice, jest zbyt po­dob­na do pani.

– Krzy­siek, nie­ste­ty, też zro­bił się po­dob­ny do pana.

– Wiem, wszy­scy mówią, że to skóra zdjęta ze mnie.

– Pan do­brze wie, że nie mówię o wyglądzie.

– Skąd tak do­brze mnie pani zna? Nie przy­po­mi­nam so­bie, żebyśmy za­war­li bliższą zna­jo­mość. Chy­ba że w młodości. Wte­dy rze­czy­wiście uma­wiałem się z wie­lo­ma dziew­czy­na­mi. Prze­pra­szam, jeśli pani nie za­pa­miętałem… – Uśmiechnął się złośli­wie.

Ko­bie­ty siedzące w szkol­nych ław­kach zaczęły chi­cho­tać. Mężczyźni na­to­miast par­sknęli głośnym śmie­chem. Wiśnie­wska za­czer­wie­niła się, widać było po niej, że z tru­dem za­cho­wu­je spokój. Żeby nie dać jej cza­su na ri­postę, zaczął mówić o wy­ciecz­ce.

– Zro­bię wy­wiad w spra­wie ja­kie­goś do­bre­go i nie­dro­gie­go ośrod­ka. Żeby nie dopuścić do pierw­sze­go kaca na­szych dzie­ci, wy­cho­waw­czy­ni po­win­na mieć wspar­cie w po­sta­ci kil­ku opie­kunów z gro­na ro­dziców.

Ro­bert wszedł do kuch­ni. Przy­wi­tał się z żoną kręcącą się przy sto­le. Pod­szedł do niej z tyłu i ją objął.

– Ma­lut­ka, kie­dy ko­la­cja? Je­stem tak głodny, że za chwilę zjem ob­rus.

Na­gle zmarsz­czył brwi.

– Gdzie Krzy­siek? Prze­cież dziś jest jego dyżur w ro­bie­niu ko­la­cji.

– Dzwo­nił, że musi coś załatwić na mieście – od­po­wie­działa Re­na­ta i głośno wes­tchnęła. – Praw­do­po­dob­nie zno­wu cho­dzi o Halszkę.

– To dla­cze­go się zgo­dziłaś? Prze­cież sama wymyśliłaś dyżury w ro­bie­niu ko­la­cji. Nie mam ju­tro cza­su, czy mnie też wyręczysz?

– O nie, mój dro­gi! Cie­bie to nie do­ty­czy. Możesz być zwol­nio­ny z przy­go­to­wy­wa­nia ko­la­cji tyl­ko wte­dy, kie­dy obie ręce włożą ci do gip­su.

– Mam dość tej Halsz­ki! Do kli­ni­ki też dziś nie przy­szedł, załatwił so­bie zastępstwo. Wszy­scy mu idą na rękę. Wy­rzucę go z pra­cy, gdy tak da­lej pójdzie. Żebyś cza­sa­mi się nie ważyła dawać mu pie­niędzy na pa­li­wo.

Po chwi­li zo­ba­czy­li przez okno pod­jeżdżający sa­mochód Krzyśka. Oprócz syna wy­siadła również Halsz­ka. Re­na­ta i Ro­bert wes­tchnęli głośno, jak na zawołanie.

Przy ko­la­cji Ro­bert po­ru­szył te­mat wy­ciecz­ki. Krzy­siek wzru­szył ra­mio­na­mi.

– A niech so­bie jadą – mruknął. – Ja i tak nie po­jadę.

– Szko­da, bo ja jadę – od­parł Ro­bert.

– Co ta­kie­go? Masz na to czas? A co z kli­niką?

– Załatwię so­bie zastępstwo… tak jak ty dziś w ga­bi­ne­cie sto­ma­to­lo­gicz­nym.

– Spoj­rzał su­ro­wo na syna. – Jeśli nie chcesz tam pra­co­wać, to po­szu­kam kogoś in­ne­go na two­je miej­sce. Nie ma żad­ne­go pro­ble­mu.

Prze­cież wca­le nie mu­sisz jeździć sa­mo­cho­dem, na kartę tram­wa­jową dam ci pie­niądze.

– Tato, prze­pra­szam. Ale na­prawdę nie miałem dziś cza­su. Halsz­ka pro­siła mnie, żebym wypożyczył jej książkę w Bi­blio­te­ce Ja­giel­lońskiej, bo po­trze­bu­je na ju­tro, a sama miała w tym cza­sie zajęcia na uczel­ni.

– Przez cie­bie ko­bie­ta mu­siała zo­stać w pra­cy na następnych kil­ka go­dzin. Nie wiem, czy wiesz, że ma małe dzie­ci i mnóstwo obo­wiązków z tym związa­nych. To jej zdez­or­ga­ni­zo­wało cały dzień. Kli­ni­ka po­trze­bu­je pra­cow­ników so­lid­nych i obo­wiązko­wych. Jeśli nie po­tra­fisz po­go­dzić obo­wiązków szkol­nych i swo­ich pry­wat­nych z pracą, to od­daj klu­czy­ki, bo ten mo­del sa­mo­cho­du jeździ na ety­linę, a nie na wodę.

– Prze­pra­szam pana bar­dzo, to moja wina – za­szcze­bio­tała Halsz­ka. – Po­pro­siłam Krzy­sia o tę przysługę, bo wczo­raj bar­dzo źle się czułam, strasz­nie bolała mnie głowa. Gdy­bym wie­działa, że na­ro­bię tyle kłopotów, to po­pro­siłabym kogoś in­ne­go. Jesz­cze raz prze­pra­szam.

– Pani nie ma za co mnie prze­pra­szać. Może rze­czy­wiście Krzy­siek jest za młody, żeby pra­co­wać… i za młody, żeby jeździć sa­mo­cho­dem – od­parł Ro­bert, uśmie­chając się do dziew­czy­ny. – Wra­cając do wy­ciecz­ki. Je­dzie­my do Szczaw­ni­cy w przyszły czwar­tek. Ma być piękna po­go­da. Wezmę gi­tarę, może zro­bi­my ogni­sko. Popłynie­my z fli­sa­ka­mi przełomem Du­naj­ca.

– Tato, to ja też jadę. Czy mogłaby z nami je­chać Halsz­ka?

– Nie! – Za­brzmiało to trochę zbyt ob­ce­so­wo, dla­te­go Ro­bert dodał: – Prze­cież to szkol­na wy­ciecz­ka. Krzy­siek, jeśli nie możesz je­chać, to trud­no.

Roz­mowę prze­rwał dzwo­nek u drzwi. Przy­szedł pan Józef z nową ka­merą, którą przysłał mu syn ze Stanów. Józef No­wak i jego żona pra­co­wa­li u Orłowskich od lat. No­wak był ogrod­ni­kiem i człowie­kiem od wszyst­kie­go. Sa­dził, kosił i przy­ci­nał, na­pra­wiał i re­pe­ro­wał, gdy się coś ze­psuło. Wcześniej pra­co­wał dla ojca Ro­ber­ta w ich domu na woli Ju­stow­skiej. Pani Sta­sia po­ma­gała Re­na­cie w pro­wa­dze­niu domu i opie­ko­wała się Izą, gdy Orłowscy byli w pra­cy. Za­pro­wa­dzała ją do szkoły i od­bie­rała, dbała o nią jak o własną wnuczkę. No­wakowie prze­pa­da­li za dziećmi Orłowskich, byli z nimi bar­dziej związani niż z własny­mi wnu­ka­mi. Ro­bert wy­bu­do­wał dla nich z tyłu domu służbówkę składającą się z dwóch nie­wiel­kich po­ko­ików, kuch­ni i łazien­ki. Cho­ciaż No­wakowie mie­li swój dom, miesz­ka­li w służbówce u Orłowskich. Jeździ­li na Wolę tyl­ko od cza­su do cza­su, żeby trochę oporządzić dom Bar­ba­ry Orłowskiej, mat­ki Ro­ber­ta, która nadal miesz­kała w Au­stra­lii.

– Pa­nie Ro­ber­cie, jak sie te ka­me­re obsługu­je, tam­ta była prost­szo w obsłudze, a ta jakoś bar­dzi skom­pli­ko­wa­no. Czy­tołem in­struk­cje, ale ni mogę się połapać w tym wszyst­kim.

Ro­bert wziął do ręki in­strukcję i zaczął ją przeglądać. Po chwi­li wytłuma­czył ogrod­ni­ko­wi, jak się obsługu­je ka­merę.

– Bar­dzo no­wo­cze­sna. Mu­siała syna dużo kosz­to­wać – po­wie­dział do star­sze­go mężczy­zny. – Jesz­cze trochę i za­cznie pan ko­rzy­stać z kom­pu­te­ra, pa­nie Józe­fie.

– Próbowołem, ale nie dom rady. Fil­my prze­syło mi wnuk przez ten cały In­ter­net.

– My możemy pana na­uczyć, ja albo Krzy­siek – za­pro­po­no­wał Ro­bert.

– Ni ma taki po­trze­by, od cze­go mom wnu­ki.

Pan Józef od kil­ku lat miał nie­ty­po­we dla sie­bie hob­by – ro­bie­nie zdjęć i fil­mo­wa­nie. Ob­ja­wiło się ono tuż po prze­pro­wadz­ce Orłowskich do no­we­go domu. Ro­bert na­uczył ogrod­ni­ka, jak posługi­wać się apa­ra­tem i jak robić zdjęcia, żeby były do­brej jakości. Wkrótce po­tem przyszła ko­lej na ka­merę fil­mową. Głównym obiek­tem do fil­mowania sta­li się Orłowscy. No­wak ciągle robił im zdjęcia albo kręcił film – naj­więcej dzie­ciom i Ro­bertowi, bo Re­na­ta uważała, że jest nie­fo­to­ge­nicz­na, i ucie­kała sprzed obiek­ty­wu.

Po wyjściu Józefa Ro­bert wrócił do te­ma­tu wy­ciecz­ki szkol­nej.

Leżąc w łóżku, Re­na­ta zaczęła wy­py­ty­wać męża o ze­bra­nie kla­so­we.

– Po­wiedz mi, dla­cze­go chcesz je­chać na tę wy­cieczkę?

– Chcę, bo Wiśnie­wska tego nie chce.

– Mat­ka Wiki? Jak ona wygląda? Jest ładna?

– Brzyd­ka. Pa­skud­ny babsz­tyl. Brr. Wygląda tak, jak jej córka, tyl­ko bar­dziej an­ty­pa­tycz­na.

– No, to jest ładna.

– Nie w moim ty­pie. Na­wet będąc z nią sam na sam na wy­spie bez­lud­nej, nie tknąłbym jej pal­cem. Kosz­mar­na baba.

– Po­dob­no ostat­nio się ha­bi­li­to­wała. Krzy­siek wspo­mi­nał.

– Krzy­siek w ogóle za dużo mówi. Mu­siał coś chlapnąć tej smar­ku­li na nasz te­mat, gdy tu przy­cho­dziła do nie­go, bo Wiśnie­wska mnie nie cier­pi. Wca­le się nie dzi­wię, że mąż od niej uciekł. Ist­na Królowa Śnie­gu.

– To ona uciekła od nie­go. Zo­sta­wiła mu wszyst­ko: sa­mochód i miesz­ka­nie, żeby miał gdzie miesz­kać ze swoją drugą żoną i ich małym dziec­kiem. Nie­ty­po­wa żona. Nie uważasz?

– Skąd to wszyst­ko wiesz?

– Od Wiki. Kie­dyś mi po­wie­działa. – Re­na­ta zamyśliła się. – Lubiłam Wikę, szko­da, że już do nas nie przy­cho­dzi. Była tak samo ślepo za­ko­cha­na w Krzyśku, jak ja kie­dyś w to­bie. Żal mi jej było. Krzy­siek chy­ba się tego nie domyślał, wi­dział w niej tyl­ko koleżankę.

– A co in­ne­go można w niej do­strzec? Jest brzyd­ka jak pu­sty port­fel, sek­su ma w so­bie tyle, co podkład ko­le­jo­wy. Zresztą, tak jak i jej mat­ka.

W czwar­tek rano Ro­bert z Krzyśkiem po­je­cha­li na wy­cieczkę. Było wyjątko­wo ciepło jak na paździer­nik i tak miało zo­stać aż do nie­dzie­li. Re­na­ta za­wiozła ich sa­mo­cho­dem pod szkołę. To­wa­rzy­szyła im na­bur­mu­szo­na Iza, bo też chciała z nimi je­chać. Z bagażnika wyjęli ple­ca­ki, sprzęt tu­ry­stycz­ny i gi­tarę. Obaj ubra­ni w je­an­sy i spor­to­we ko­szu­le w kratę wyglądali jak bliźnia­cy jed­no­ja­jo­wi, ale byli w różnym wie­ku.

Za­raz oto­czyły Ro­ber­ta czte­ry ko­bie­ty: trzy mat­ki i na­uczy­ciel­ka. Uśmie­chały się i ćwier­kały jed­na przez drugą.

Re­na­ta po­czuła się niezręcznie, stojąc sama. Po­deszła do Wiki, po­nie­waż ni­ko­go in­ne­go nie znała. Obok niej stała jej mat­ka. In­a­czej wy­obrażała so­bie He­lenę Wiśnie­wską. Rze­czy­wiście, sposób by­cia miała oschły, ale… była bar­dzo atrak­cyjną ko­bietą. Córka przy­po­mi­nała matkę wyglądem, różniły się przede wszyst­kim ko­lo­rem oczu i włosów. Wika miała włosy kasz­ta­no­we, a jej mat­ka kru­czo­czar­ne. Oczy dziew­czy­ny były zie­lo­ne, a mat­ki in­ten­syw­nie nie­bie­skie jak nie­bo w Sa­int Tro­pez – w opra­wie ciem­nych rzęs przy­ciągały wzrok rozmówcy.

Orłowska i Wiśnie­wska za­mie­niły parę zdań na te­mat szkoły i wy­ciecz­ki. Wika, nie wia­do­mo dla­cze­go, była trochę skrępo­wa­na.

Po chwi­li pod­szedł do nich Ro­bert.

– Wi­tam. Jed­nak po­zwo­liła pani je­chać córce na wy­cieczkę? Już się pani nie boi za­grożeń? – po­wie­dział na po­wi­ta­nie.

– Mu­siałam. Wika się uparła – od­parła su­cho Wiśnie­wska.

Pod­je­chał au­to­kar. Zaczęto wkładać do bagażnika ple­ca­ki i tor­by.

Młodzi lu­dzie, roz­py­chając się i prze­krzy­kując, wsie­dli do au­to­bu­su.

Ro­bert pod­niósł Izę do góry i pocałował w oba po­licz­ki. Po chwi­li zro­bił to samo ze swoją żoną, i nie zważając na ni­ko­go, do­dat­ko­wo pocałował w usta. Moc­no i namiętnie.

– Pusz­czaj mnie – zawołała Re­na­ta. – Lu­dzie patrzą.

– Nie puszczę cię aż do śmier­ci. Prze­cież ślu­bo­wałem.

– Tato, nie rób mi ob­cia­chu – mruknął Krzy­siek.

– Synu, trze­ba się jak naj­więcej całować. Ślina ludz­ka po­sia­da opior­finę, białko trzy razy bar­dziej efek­tyw­ne niż mor­fi­na – po­wie­dział Ro­bert z uśmie­chem. – No do­bra. – Po­sta­wił żonę na chod­ni­ku. – Bądźcie grzecz­ne. Iza, opie­kuj się mamą, żeby nikt mi jej nie ukradł.

Wresz­cie zajęli swo­je miej­sca. Po chwi­li au­to­kar od­je­chał. Re­na­ta z Izą ciągle stały i ma­chały im na pożegna­nie.

Re­na­ta i jej koleżanki sie­działy na ta­ra­sie i po­pi­jały drin­ki. Obok na rusz­cie smażyło się mięso. Dokład­nie mówiąc: usiłowało się usmażyć.

– Re­na­ta, nie umiesz porządnie roz­pa­lić gril­la? – zdzi­wiła się Zo­sia.

– Nie umiem. Za­wsze robi to albo Ro­bert, albo Krzyś – od­parła Orłowska, grze­biąc po­grze­ba­czem w bry­kie­tach węglo­wych. – Cóż, będę mu­siała prze­pro­sić się z gril­lem elek­trycz­nym.

Weszła do domu i po chwi­li wróciła, niosąc duże tek­tu­ro­we pudło. Wyjęła ruszt, podłączyła do gniazd­ka i po ja­kimś cza­sie przełożyła mięso.

– Tak będzie zdro­wiej i szyb­ciej, a smro­dek z węgla drzew­ne­go i tak po­zo­sta­nie w mięsie – pod­su­mo­wała.

– Zo­sia, co słychać u Wojt­ka? Cho­dzi na te­ra­pię? – za­py­tała Iwo­na.

– Cho­dzi – nie­pew­nie od­parła Zo­sia.

– Widzę, że coś jest nie tak, jak po­win­no.

– Cóż, zno­wu zapił – po chwi­li mruknęła ci­cho Zo­sia.

– Mówiłam ci, że al­ko­ho­lik za­wsze po­zo­sta­nie al­ko­ho­likiem – wtrąciła Re­na­ta.

– A dziw­karz dziw­karzem – Zo­sia wzru­szyła ra­mio­na­mi.

– No wiesz, lu­dzie cza­sa­mi się zmie­niają – bąknęła Re­na­ta.

– Masz na myśli swo­je­go męża? – z uśmie­chem spy­tała Zo­sia.

– Nie ga­daj, Zo­siu, Ro­bert od daw­na nie jest dziw­ka­rzem. Nig­dy nie wi­działam fa­ce­ta tak za­ko­cha­ne­go w swo­jej żonie jak on – wtrąciła Iwo­na.

– To mało wi­działaś. Nie mu­sisz się pod­li­zy­wać, jego tu nie ma, pre­mii nie do­sta­niesz – zaśmiała się Zo­sia, bo Iwo­na pra­co­wała w kli­ni­ce Orłowskie­go.

– Szko­da, że nie byłaś świad­kiem, co wy­pra­wiał na wa­len­tyn­ki!

– Cóż ta­kie­go wy­pra­wiał?

– Po­sta­no­wił kupić Re­na­cie na pre­zent wszyst­kie części sagi ro­dzi­ny Co­urt­neyów Wil­bu­ra Smi­tha. Nie mógł zna­leźć jed­nej części: „Bra­my Cha­ki”. Wy­dzwa­niał po wszyst­kich księgar­niach, cały per­so­nel w to za­an­gażował, mnie też. Kazał szu­kać w in­ter­ne­cie, dawać ogłosze­nia w pra­sie. W końcu zdo­był ten eg­zem­plarz gdzieś w Gdańsku. Jak się oka­zało, kupił wcześniej tę po­wieść, ale pod in­nym tytułem, jako „Upa­dek wróbla”.

W tym mo­men­cie za­dzwo­niła komórka Re­na­ty. Orłowska spoj­rzała na wyświe­tlacz i ode­brała.

– Ro­bert, przyszły dziew­czy­ny. Za­dzwo­nię później. Do­brze. Pa.

Koleżanki spoj­rzały na nią i wes­tchnęły.

– Ale szczęścia­ra z cie­bie – stwier­dziły chórem Iwo­na i Zo­sia.

– Le­piej nie za­pe­szaj­cie. Ostat­nio, kie­dy tak mówiłyście, mój mąż le­ciał sa­mo­lo­tem w objęcia tej bo­stońskiej ździ­ry – za­strzegła Re­na­ta.

– Te­raz ma Krzyśka na kar­ku. Nie martw się, żadna ma­mu­sia nie zaciągnie go do łóżka.

– Wca­le się nie mar­twię. Cały czas wy­dzwa­nia do mnie. Dziś dzwo­nił chy­ba pięć razy.

– Iwo­na, po­wiedz, co słychać u two­jej córki. Jak so­bie daje radę ze szkołą i dziec­kiem? – za­in­te­re­so­wała się Zo­sia.

– Za­py­taj ra­czej, jak ja so­bie daję radę z pracą, do­mem i wnu­kiem. Wie­cie co, nie mówmy na ten te­mat. Chcę się na kil­ka go­dzin ode­rwać od pro­blemów.

Zaczęły wspo­mi­nać stu­denc­kie lata w aka­de­mi­ku. Opo­wia­dały, chi­cho­tały i co chwilę wy­bu­chały śmie­chem.

– Faj­ne to były cza­sy. Byłyśmy młode, bez pro­blemów. Chciałabym, żeby to wróciło – z no­stal­gią pod­su­mo­wała Zo­sia.

– A ja nie – oznaj­miła Re­na­ta. – Byłam brzyd­ka, w oku­lar­kach, bez ma­ki­jażu, ubra­na w su­kien­ki szy­te przez moją ciotkę. Brr. I nie miałam Ro­ber­ta.

Po wyjściu koleżanek Re­na­ta spraw­dziła, czy wszyst­ko w porządku w po­ko­ju córki. Wróciła do sy­pial­ni, ro­ze­brała się. W łazien­ce odkręciła ku­rek z ciepłą wodą i nalała płynu do kąpie­li. Z kie­lisz­kiem wina weszła do wan­ny. Nie zdążyła na­my­dlić gąbki, kie­dy za­dzwo­nił te­le­fon. Ode­brała.

– Przed chwilą wyszły… Je­stem w wan­nie… Co robię? Myślę o to­bie – zmysłowo szepnęła. – Za­mknęłam oczy i wy­obrażam so­bie, że je­steś tu ze mną. Na­my­dlam gąbkę, myję nią two­je ra­mio­na, twój tors. Schodzę niżej. Te­raz myję brzuch, patrzę na two­je mięśnie, jak się naprężają. Do­ty­kam je usta­mi, pieszczę języ­kiem…

W nie­dzielę późnym popołudniem au­to­kar za­je­chał pod bu­dy­nek szkoły. Z au­to­bu­su, wśród śmie­chu i wza­jem­ne­go prze­krzy­ki­wa­nia, wy­sy­pała się młodzież. Na końcu wy­szli Krzy­siek i Ro­bert. Na wi­dok ojca Iza rzu­ciła się w jego stronę, by po chwi­li przy­tu­lać się do bra­ta.

– Na­resz­cie przy­je­cha­liście! – zawołała. – Nig­dy już nie po­je­dzie­cie beze mnie. Nie po­zwolę!

Ro­bert objął żonę i pocałował.

– Ja też już nig­dy nie po­jadę bez cie­bie – szepnął jej do ucha. Spoj­rzał na ze­ga­rek i skrzy­wił się. – Jesz­cze czte­ry go­dzi­ny, piętnaście mi­nut i dwa­dzieścia se­kund. – Za­wsze o go­dzi­nie dwu­dzie­stej dru­giej Orłowscy zni­ka­li w swo­jej sy­pial­ni. – Je­stem dziś wyjątko­wo zmęczo­ny, chy­ba wcześniej położę się spać.

– Opo­wiedz, co tam robiłeś? – za­py­tała Re­na­ta z twarzą wtu­loną w nagą pierś Ro­ber­ta.

Leżeli w łóżku, od­po­czy­wając po dru­gim, tym ra­zem ka­me­ral­nym po­wi­ta­niu.

– Tęskniłem.

– I co jesz­cze in­ne­go robiłeś?

– Cho­dziłem, gadałem, trochę śpie­wałem i… tęskniłem.

– Dokład­niej mi opo­wiedz, co jesz­cze robiłeś oprócz tego, że za mną tęskniłeś.

– Kto ci po­wie­dział, że tęskniłem za tobą? To za two­im gniazd­kiem tęskniłem. – Przesłał jej szel­mow­ski uśmiech.

Re­na­ta od­sunęła się i zro­biła obrażoną minę.

– Ro­bisz się co­raz bar­dziej po­dob­ny do Woźnia­ka. Nie tyl­ko łączą was te same ko­bie­ty, ale również gru­biaństwo i cham­skie od­zyw­ki.

– Prze­pra­szam bar­dzo, Woźniak nie użyłby słowa „gniazd­ko” tyl­ko „cip­ka”. – Widząc minę żony, szyb­ko dodał: – Prze­cież żar­to­wałem. Za tobą też tęskniłem… trochę – po­wie­dział, ciągle się uśmie­chając. – Nie miał mi kto umyć pleców i in­nych części ciała. Wiesz, że spodo­bała mi się ta kąpiel przez te­le­fon? No, Ma­lut­ka, po­wiedz, że ty też się stęskniłaś troszkę za mną i… za moim sprzętem? – za­mru­czał.

– Wca­le nie tęskniłam, ani za tobą, ani za two­im sprzętem – mruknęła da­lej obrażona.

– Nie wierzę. Kie­dy myłaś mnie te­le­fo­nicz­nie, to słyszałem co in­ne­go w two­im głosie. – Widząc minę żony, dodał: – Do­brze, już więcej nie będę Woźnia­kiem. Obie­cuję. Słowo eks­har­ce­rza. – Na­chy­lił się nad Re­natą. – No, Ma­lut­ka, po­wiedz, że też tro­szeczkę tęskniłaś. Bo ja bar­dzo…

Kie­dy nad­ro­bi­li za­ległości w miłości, Ro­bert spoj­rzał na żonę ta­jem­ni­czo i po­wie­dział kon­fi­den­cjo­nal­nym to­nem:

– Zna­lazłem dziew­czynę dla Krzyśka.

– Co? Krzy­siek zna­lazł so­bie nową dziew­czynę? – za­py­tała Re­na­ta trochę zdez­o­rien­to­wa­na.

– Słuchaj uchem, a nie brzu­chem. To ja zna­lazłem dla nie­go dziew­czynę! On na ra­zie jesz­cze o tym nie wie. – Spoj­rzał na nią wy­cze­kująco. – Nie za­py­tasz, kto to?

– A więc py­tam: kto to?

– Wika. Ona da­lej się w nim ko­cha. Ob­ser­wo­wałem ją na wy­ciecz­ce. Nadal zako­chana w nim po uszy.

– Hmm. Bar­dzo bym chciała, żeby Krzy­siek z nią cho­dził, ale…

– Ja­kie ale? Masz ja­kieś obiek­cje co do niej?

– Ależ skąd, to fan­ta­stycz­na dziew­czy­na. Ale Krzyś za­wsze trak­to­wał ją jak koleżankę… Ona mu się nie po­do­ba.

– To zro­bi­my tak, żeby mu się spodo­bała. Dokład­nie się jej przyj­rzałem. Można z niej zro­bić niezłą laskę, tyl­ko trze­ba nad nią trochę po­pra­co­wać. Wa­run­ki ma całkiem do­bre. Przez ten rok, kie­dy jej nie wi­działem, schudła chy­ba z dzie­sięć kilo… a to była naj­większa prze­szko­da. Trze­ba ją od­po­wied­nio ubrać i wy­ma­lo­wać, zmie­nić fry­zurę i na­uczyć ład­nie cho­dzić. Cho­dzi jak Cha­plin i strasz­nie się gar­bi. Ju­tro z nią po­ga­dam, bo w Szczaw­ni­cy nie było oka­zji.

Na­za­jutrz, punk­tu­al­nie o piętna­stej, Ro­bert pod­je­chał pod bu­dy­nek li­ceum. Za­par­ko­wał przy chod­ni­ku kil­ka­naście metrów od bra­my. Zo­ba­czył od­da­lający się sa­mochód Krzyśka. Po chwi­li do­strzegł Wikę. To­wa­rzy­szył jej wy­so­ki chu­dzie­lec w oku­la­rach. W Szczaw­ni­cy też się koło niej plątał. Przy­gar­bio­na, w ob­szer­nym swe­trze, z włosa­mi za­ple­cio­ny­mi w gru­by war­kocz szła obok nie­go ze spusz­czoną głową. Ro­bert zmarsz­czył brwi. Cho­le­ra, jakoś nie wygląda na przyszłą seks­bombę, prze­le­ciało mu przez myśl. Ona po­ru­sza się z gracją cho­re­go słonia!

Wes­tchnął głośno i otwo­rzył drzwi sa­mo­cho­du.

– Cześć Wika! – zawołał. – Mam do cie­bie sprawę, po­zwo­lisz na chwilkę?

– Dzień do­bry panu. Za kil­ka mi­nut mam tram­waj – po­wie­działa z ociąga­niem.

– Pod­rzucę cię, też wra­cam do domu. – Wika miesz­kała na osie­dlu w po­bliżu po­siadłości Orłowskich.

Dziew­czy­na pożegnała się z ko­legą i wsiadła do sa­mo­cho­du.

– Ten chu­dzie­lec o wyglądzie chłopca z chóru kościel­ne­go to twój chłopak?

– Ko­le­ga. Cze­go pan chce ode mnie? – za­py­tała nie­zbyt uprzej­mie.

Orłowski nie od razu od­po­wie­dział. Chwilę przyglądał się jej w mil­cze­niu. Widać było, że dziew­czy­na czu­je się skrępo­wa­na.

– Chcesz cho­dzić z Krzyśkiem? – za­py­tał znie­nac­ka.

– Co?! – Dziew­czy­na się za­czer­wie­niła.