Gra poza prawem - Magdalena Zimniak - ebook + audiobook + książka

Gra poza prawem ebook i audiobook

Magdalena Zimniak

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pochłaniająca opowieść o trudnej miłości matki i córki, o ludzkich tęsknotach i ograniczeniach. I o tym, że każdy jest zdolny do zbrodni.

Dorota ma dwadzieścia lat. Nigdy nie opuściła domu, nie ma dostępu do telefonu ani internetu.

Ola jest młodą bibliotekarką, wychowanką domu dziecka. Zmaga się z toksyczną przeszłością i kompleksami.

Kiedy ich drogi się krzyżują, dochodzi do zbrodni. Czy bohaterki będą musiały zapłacić najwyższą cenę za wspólną grę, którą rozpoczynają?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 28 min

Lektor: Olga Bończyk

Oceny
3,7 (41 ocen)
13
10
13
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Melisa2004

Z braku laku…

Liczyłam na dobry kryminał, ale spotkało mnie rozczarowanie. Książka zaczyna się obiecująco, ale im dalej, tym gorzej. W połowie miałam jej już tak dość, że gdybym nie słuchała jej w audiobooku, pewnie bym jej nie dokończyła. Fabuła wydumana i nużąca, a nagromadzenie niepełnosprawności i chorób psychicznych wśród wąskiego grona bohaterów wprost zadziwiająca... Po nowe powieści tej autorki już nie mam ochoty sięgać.
10
Isenor_Tarpanito

Całkiem niezła

Opowieść o trudnej miłości matki i córki, o ludzkich tęsknotach, ograniczeniach, oraz że każdy zdolny jest do zbrodni.
00
Basia131313

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę dobre! Polecam
00

Popularność




Copyright ‌© by ‌Magdalena Zimniak

Copyright © ‌by Grupa Wydawnicza ‌Literatura ‌Inspiruje Sp. z o.o., 2018

Wszelkie ‌prawa zastrzeżone

All ‌rights ‌reserved

Książka ‌ani ‌żadna jej ‌część ‌nie mogą być ‌publikowane ani w jakikolwiek inny ‌sposób powielane ‌w formie elektronicznej oraz ‌mechanicznej bez zgody ‌wydawcy.

Redakcja:Sylwia Drożdżyk-Reszka

Korekta:Justyna Jakubczyk, ‌Agnieszka ‌Brach

Projekt ‌graficzny okładki:Marek ‌Kuźnicki, Studio 1

Skład ‌i łamanie:Justyna ‌Jakubczyk

ISBN: 978-83-65897-31-2

Słupsk/Warszawa 2018

Wydawnictwo Prozami

[email protected]

www.prozami.pl

www.literaturainspiruje.pl

Skład ‌wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla ‌MarcinaDziękuję, że ‌zawsze jako ‌pierwszy czytasz moje książki

Dorota

Przed nami ‌najbardziej wyczekiwana ‌noc w roku. Sylwester. ‌Tańce, hulanki, swawole. ‌Ha, ha. ‌Wieszcz nie przewidział, ‌kto użyje ‌tego cytatu i w ‌jakich okolicznościach. ‌Śmieję ‌się tylko w myślach, ale ‌i tak próbuję z tym ‌walczyć. Gdyby to ‌była ironia czy drwina, ‌nie czułabym się zagrożona. ‌Znam się jednak na ‌tyle, ‌żeby wiedzieć, kiedy ‌nadchodzi histeria. Jeśli ‌się poddam, już ‌po mnie.

Mama wnosi ‌wytworny zapach chanel ‌nr 5. ‌Wygląda olśniewająco ‌w obcisłej ‌czarnej sukience, ‌kończącej się tuż przed ‌kolanami, podkreślającej ‌zgrabne ‌nogi ‌i kobiece zaokrąglenia. Blond ‌włosy opadają luźnymi falami ‌na ramiona, kontrastując ‌z kolorem ubrania. Dekolt jest ‌głęboki, ale pozostawia ‌jeszcze ‌miejsce dla wyobraźni.

– Szczęśliwego ‌Nowego ‌Roku, kochanie – mówi, ‌całując mnie w czoło.

Kręci ‌mi się w głowie od zapachu perfum. Nienawidzę go. Zazwyczaj mama skrapia się czymś mniej wykwintnym. Nie przywiązuje się do zapachów, często je zmienia. Tylko tym głupim chanel na wielkie wyjścia pozostaje wierna.

– Tobie też – odpowiadam zdziwiona, że głos mi nie drży. Wewnątrz trzęsę się jak galareta. – Kiedy wrócisz?

– Przecież mówiłam, że biblioteka organizuje bal. Impreza potrwa pewnie do trzeciej, czwartej w nocy. – Wlepia we mnie te swoje wielkie gały. – Wezmę taksówkę i wrócę.

Nie chcę zostawać sama.

– Mamo, zostań – mówię tak cicho, że sama ledwie słyszę własny głos.

Mama sztywnieje.

– O co chodzi? – pyta szorstko.

– Nie chcę być sama, dzisiaj nie, mamo, proszę – mówię płaczliwie. Nie powinnam używać tego tonu, nie wygram w ten sposób.

Siada naprzeciwko, dłuższą chwilę nic nie mówi.

– Czy twoja prośba nie jest zwykłym egoizmem? – odzywa się w końcu. – Robię dla ciebie wszystko, znoszę twoje kaprysy, moje życie składa się z pracy i opieki nad tobą, a w sylwestra, kiedy mam okazję na odrobinę rozrywki, ty każesz mi zostać w domu. Zastanów się nad swoim zachowaniem. Masz prawie dwadzieścia lat. Nie jesteś dzieckiem.

– Mamo, zostań, boję si…

– Czego się boisz? – przerywa ostro. – Czy pierwszy raz zostaniesz w domu sama?

Oczywiście, że nie. Zostaję codziennie i nikt się nad tym nie zastanawia.

– Mamo, źle się czuję, boli mnie serce. – Chwytam się za klatkę piersiową.

Naprawdę czuję nagły ból, chociaż z jej punktu widzenia musi to wyglądać na teatralny gest.

– Dorota! Posuwasz się do tego, żeby symulować? Jesteś zwykłą egoistką, ty potw… – Przerywa, najwyraźniej zawstydzona własnymi słowami.

We mnie jednak narasta wściekłość, wypierając wszystkie inne uczucia. Kładę ręce na kółkach wózka, rozpędzam się i walę z całej siły w szafę. Zawracam, mama wskakuje na łóżko w obawie, żebym po niej nie przejechała. Niech się boi. Z największą szybkością, do jakiej mogę się rozpędzić, najeżdżam na stół, wykonuję zwrot i uderzam z impetem w łóżko. Mama stoi pod samą ścianą, blada pomimo nałożonego fluidu, bezpieczna, jednak zauważam, że nią zatrzęsło. Jeżdżę bez opamiętania, obijając się z łoskotem o sprzęty, nie zważając na coraz głośniejsze krzyki wypełnione coraz większym przerażeniem. W pewnym momencie wypadam z wózka. Wysokość nie jest duża, ale zderzenie z podłogą bolesne. Leżę bez ruchu, zastanawiając się, czy nie złamałam jakiejś kości i jakie mogłyby być konsekwencje. W końcu udaje mi się unieść głowę i patrzę na mamę, która wciąż stoi nieruchomo. Napotyka mój wzrok, wzdryga się i powoli zsuwa z łóżka. Podnosi mnie, sadza na wózku.

– Poruszaj rękami – nakazuje.

Robię to. Boli jak diabli, ale chyba tylko się poobijałam.

– W porządku – mówi w zamyśleniu.

Przypina pas i zablokowuje kółka.

– Bądź grzeczna. – Całuje mnie w policzek. – Jeszcze raz wszystkiego dobrego w Nowym Roku.

Opuszcza pokój, a po chwili słyszę warkot silnika.

Beata

Zatrzymała samochód przy wyjeździe na główną drogę. Jedyne, czego chciała, to wyjść z domu i zostawić wszystko za sobą. Choćby na chwilę. Choćby na jedną noc. Rany boskie, żeby to było takie łatwe. Pstryknąć palcami i już. Opanuj się, kretynko. Potrafisz to. Przed chwilą w pokoju córki byłaś mistrzynią. Córka. Nienawidziła Doroty bardziej niż kiedykolwiek. To bzdura. Nie nienawidziła jej. Złe uczucia przychodziły i mijały. Była dobrą matką. Kochającą. Poświęcała dziecku więcej niż jakakolwiek inna kobieta. Tak nie musiało być. Została wrobiona, uwięziona, skrzywdzona. Pokręciła głową. Jeśli teraz się nad sobą rozczuli, będzie miała spuchnięte oczy i nos, a zależało jej przecież na ładnym wyglądzie.

Wyciągnęła komórkę, odszukała kontakt. Wesoły głos matki niemal ponownie wytrącił ją z równowagi.

– Wszystkiego dobrego w Nowym Roku, mamo.

– Dziękuję, Beatko. Tobie też. Jeszcze jesteś w domu?

– Nie, dzwonię z samochodu.

– Jedziesz na ten bal do biblioteki?

Pobłażanie w głosie. Ty głupia, stara jędzo.

– Tak. A ty jakie masz plany?

– Wybieram się ze znajomym na imprezę w Europejskim.

Jasne. Musiała podkreślić różnicę. Ekskluzywna impreza w hotelu i nędzny bal w bibliotece. Idiotka. Tym bardziej że Europejski chyba nie był już szczytem luksusu.

– Super. Baw się dobrze.

Bardzo się starała, żeby matka nie dosłyszała jadu w jej głosie.

– Ty też. Ucałuj Dorotę.

Chyba jednak dosłyszała, dlatego sama brzmiała jak żmija. Kogo to obchodzi?

– Ucałuję. Pa, mamuś.

Włożyła komórkę do torebki i odetchnęła głęboko. Już. Wszystko za nią. Przeprawa z córką, rozmowa z matką. Dopiero teraz dotarło do niej, co stara czarownica powiedziała. Wybiera się ze znajomym. Absztyfikant? Nigdy nie opowiadała o romansach, chociaż zapewne je miewała. Co za różnica? Beata ponownie głośno wypuściła powietrze. Teraz może się bawić. Nie myśleć. Później przyjdą wyrzuty sumienia. Nieważne. Odgrodzić się od wszystkiego. Choćby na tę jedną noc.

Ola

Ponuro przyglądam się tańczącym. Po jaką cholerę dałam się wrobić w tę imprezę? Krzychu proponował, żebym spędziła sylwestra z nim i jego kumplami. To nie wchodziło w rachubę. Nie miałam ochoty patrzeć, jak wyrywa jakąś laskę, gdyby natomiast tego nie robił, czułabym się jeszcze gorzej. Nie mogłabym pozbyć się wrażenia, że to ze względu na poczucie przyzwoitości czy cholera wie, jak to nazwać. Niech sobie prowadzi miłosne gierki, mnie one ani ziębią, ani grzeją. Wolę tylko, żeby odbywały się daleko. Później można się pośmiać, omówić w szczegółach. Tak jest dobrze.

Propozycję balu organizowanego przez Bibliotekę Główną też powinnam odrzucić. Siedzę teraz przy stoliku i w kółko powtarzam w myślach, że znacznie lepiej bym zrobiła, zostając w domu. Nie cierpię sylwestra, tych wszystkich idiotycznych tańców, nienaturalnej wesołości, podekscytowania wzmacnianego alkoholem. Wypiłam kilka kieliszków wina, ale nadal jestem spięta. Żeby chociaż nie było tych palantów ciągnących na parkiet. Wiadomo, o co im chodzi. Za każdym razem kręcę więc głową i przybieram minę obrażonej księżniczki. Nigdy nie tańczyłam i nie mam zamiaru zaczynać.

– Można prosić?

Znowu. Nie można. Uciekaj, gnoju.

Siada obok.

– Ja też nie przepadam za tańcami. Jestem Piotr.

Garniturek, muszka, gładko ogolona twarz.

– To miejsce jest zajęte.

Używam specjalnego odstraszającego tonu. To jedna z nielicznych umiejętności, które posiadam. Palant się zmywa, mamrocząc przeprosiny.

– Nie tańczysz?

Tym razem kierowniczka. Nalewa szklankę wody i wychyla duszkiem.

– Nie tańczę.

Kierowniczka jest ładna, fajnie na nią patrzeć. Z drugiej strony niekiedy człowiek ma ochotę trzasnąć ją w tę nieskazitelnie wymalowaną buźkę.

– Mówmy sobie po imieniu, dobrze?

Jaki zaszczyt. Będę tykać kierowniczkę. Ona zaczęła mnie tykać bez pytania, ale jej wolno.

– Będzie mi miło.

Po cholerę staram się być grzeczna? Najważniejszy powód jest prosty – to szefowa. Irytuje mnie jednak świadomość, że baba budzi dziwne, sprzeczne uczucia. Mój stosunek do ludzi bywa zwykle bardziej określony.

– Dobrze się bawisz? – Puste pytanie, które wypada zadać. Jestem żałosna. – Beata? – dodaję po chwili, jakby wymówienie jej imienia sprawiało mi radość.

Kierowniczka się uśmiecha, po czym wzrusza ramionami.

– Czasem człowiek łaknie choćby ułudy wolności, prawda? Nawet idiotyczna zabawa pozwala zapomnieć o kajdanach.

Szefowa za dużo wypiła i bredzi bez sensu.

– Nie czujesz się wolna? – Prowokuję ją, brnę w jałową dyskusję.

– Wiesz… moja mama wytyczyła mi ścieżkę życiową. Już za późno, żeby z niej zboczyć. – Jakiś mężczyzna staje za Beatą, mamrocząc zaproszenie do tańca, ale ona nawet nie spojrzy. – Rozmawiam – rzuca lodowato.

Facet się zmywa. Szacun. Czuję napływ cieplejszych uczuć.

– Jaką ścieżkę?

– Napijmy się.

Beata napełnia kieliszki winem. Zawartość swojego wlewa do gardła jak gorzałę.

– Ścieżkę samotności.

Ciepłe uczucia znikają. Ile wzniosłości można wytrzymać, nawet po alkoholu? Ledwie się powstrzymuję, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

– Wiem, jestem patetyczna. – Szefowa macha dłonią. – Chciałabym mieć siostrę. Nie wiem dlaczego, ale ty wydajesz mi się bliska. Jesteś inna. Wolna.

– Zbyt wiele mnie obciąża, żebym naprawdę mogła być wolna. – Co ja gadam? Jeszcze chwila i zacznę się zwierzać. – W każdym razie robię to, co sama zdecyduję, nie to, co podoba się innym.

Ładnie powiedziane. Przynajmniej teraz, po odpowiedniej ilości alkoholu, podoba mi się.

– Ja… tęsknię za miłością, więc niekiedy rzucam się nawet na namiastki. Byłaś kiedyś zakochana… tak naprawdę?

– Kiedyś – odpowiadam sucho. – Dawno.

– Ja też kiedyś. Dawno. Wyszło dość kiepsko, ale jak idiotka chcę, żeby się powtórzyło. A ty?

– Nie chcę. Lubię moje życie takie, jakie jest.

– Ja nie lubię mojego życia. Wcale. Wmawiam sobie, że jakiś facet przyjdzie i coś zmieni.

Śmieję się. Szefowa naprawdę jest pijana. Doszukiwanie się jakiegoś ładu w jej bredzeniu nie ma sensu.

– Bądź moją przyjaciółką.

Ściska mi rękę. Sytuacja staje się coraz bardziej kuriozalna, a najdziwniejsze jest to, że nie cofam dłoni.

– Można prosić?

To do Beaty. Facet jest dość przystojny, dobrze zbudowany, koło czterdziestki. Tym razem szefowa nie odmawia, rzuca mi krótkie przepraszające spojrzenie i idzie na parkiet. Patrzy w oczy partnera jak napalona małolata. Widocznie znalazła swoją namiastkę. Idiotka. Ona być może też, ale głównie ja. Sprawdzam czas. Za dwadzieścia dwunasta. Nie będę czekać do północy.

Wracam do domu pieszo. Przebijam się przez grupki podpitych ludzi – od nastolatków do emerytów. Idiotyczny śmiech i odgłosy fajerwerków ścigają mnie nawet w mieszkaniu. Rzucam się na łóżko w swojej jedynej małej czarnej i przykrywam głowę kołdrą. Lepiej. Do czasu, kiedy przychodzą mdłości. Trzeba odpokutować wypity alkohol.

Dorota

Mam wrażenie, że obudziłam się całe wieki temu, ale zegarek mówi zupełnie co innego. Jest szósta trzydzieści i jedenaście sekund. Natychmiast po przebudzeniu sprawdzam godzinę. Leżę z otwartymi oczyma dopiero dwadzieścia jeden minut i pięć sekund. Lubię odmierzać czas z dokładnością co do sekundy, bawi mnie myśl, że nad czymś panuję. Mama uważa to za nieszkodliwe hobby, dlatego na siedemnaste urodziny kupiła mi ten zegarek, podobno synchronizowany sygnałem radiowym. Siedemnaste urodziny. To prawie trzy lata temu.

Drzwi się otwierają i wchodzi: śliczna, dziewczęca, z mokrymi włosami. Dopiero wzięła prysznic, więc z rozkoszą wciągam świeży zapach, kiedy całuje mnie w czoło.

– Dzień dobry, Dorotko. – Mogłabym słuchać godzinami jej głosu; jest aksamitny, głęboki, dosyć niski. – Chodź, słoneczko. – Odpina pas i przenosi mnie do wózka. – Jak się dzisiaj czujesz?

Nie odpowiadam. Zawozi mnie do łazienki i sadza na toalecie nieprzystosowanej dla niepełnosprawnych, więc trochę musi mnie podtrzymywać.

– Nie chce ci się kupy?

Robi mi się niedobrze. To normalne rozmowy, nie powinnam spodziewać się niczego innego. Mimo to bardziej niż kiedykolwiek nie mam ochoty na gadki szmatki o kupie, sikach i tym podobnych sprawach. Potrząsam głową, nie patrzę na nią. Sadza mnie z powrotem na wózku i spuszcza wodę.

– Musimy założyć pieluchę – mówi, biorąc w rękę pampersa. – Mogę wrócić dziś nieco później.

Chciałabym pominąć to milczeniem, ale nie wytrzymuję. Od sylwestra „później” zdarza się zbyt często.

– Wczoraj też wróciłaś późno. – Mam głos podobny do jej głosu. Piękny głos w… nie chcę myśleć teraz o swoim ciele, ale to niemożliwe. Mama przenosi mnie do wózka i podjeżdża pod umywalkę. Lustro jest na poziomie mojej twarzy. Zastanawiam się, czy zrobiła to specjalnie. Toaleta nieprzystosowana, a lustro wisi tak, że muszę się w nim przejrzeć. W zasadzie… to nie takie przykre. Z pewnością nie jestem piękna, ale nie dostrzegam w rysach nic odpychającego. Oczy mam duże, szare – nie jej, ona ma błękitne jak niebo w słoneczny dzień – być może to oczy mojego ojca, rzęsy nawet długie, gdyby pociągnąć je lekko tuszem, z pewnością dodawałyby mi uroku. Twarz owalna o dosyć ładnym kształcie, tylko cera niezdrowa, szarawa, prawdopodobnie od wiecznego przesiadywania w dusznym pomieszczeniu, kilka pryszczy. Włosy mysiego koloru, ze skłonnością do przetłuszczania, zbyt rzadko myte. Usta wydatne, pełne – usta mojej matki. Tyle że jej usta są stworzone do pocałunków, a moje… Poprzednie wrażenie znika: jestem potwornie brzydka. Wstrząsam się – nie lubię słowa „potwornie”, choć tak często pojawia się w myślach.

– Wiem, że wracam dość późno, ale on jest niesamowity. Dawno nie czułam się tak jak teraz – trajkocze w rozmarzeniu. – Umyjemy tylko buzię. – Nie prosi mnie, żebym sama to zrobiła, zależy jej na czasie. – Jutro się wykąpiesz. Razem z włosami – dodaje, sięgając po szczotkę i rozczesując skołtunione mysie pasma. – Jeszcze zęby, szybciutko. – Podaje mi szczoteczkę z odrobiną pasty.

Koniec porannej toalety. Mama pcha mnie z powrotem do pokoju, stawia wózek przy stole, blokuje go i przypina mnie pasem.

– Za chwilę przyniosę śniadanie – mówi machinalnie. To stała poranna fraza.

Jej wzrok jest nieobecny. Myślami jest już przy tamtym facecie, a ja czuję, że go nienawidzę. Nieprawda, to jej nienawidzę. Zarazem jednak kocham ją rozpaczliwie, zaborczo, złą miłością, ale jaka miłość może narodzić się w potworku? Pragnę ją zmusić, żeby spojrzała na mnie, nawet jeśli za chwilę… Z całej siły zaciskam palce, paznokcie, dawno nieobcinane, wbijają się w skórę. Moje dłonie wyglądają normalnie, palce może są trochę przykrótkie, jednak nie rzuciłyby się w oczy jako kuriozum, ale długość od ramienia do nadgarstka równa się mniej więcej jednej trzeciej długości rąk mojej matki czy każdej innej nieułomnej kobiety. Nie będę krzyczała. Wiem, że budzę obrzydzenie mamy, nienawidzę jej za to, nienawidzę siebie, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę. Atak histerii nadchodzi. Wrzask wypełnia pokój. Mama wreszcie mnie dostrzega, ale w jej spojrzeniu maluje się zimny wstręt.

– Dorota – mówi tak głośno, że rozróżniam słowa pomimo nieartykułowanych wrzasków, które wydaję. – Przestań natychmiast!

Działa. Milknę.

– Któregoś dnia nie wytrzymam i cię zaknebluję.

Poruszam ustami, tym razem niezdolna do wydania dźwięku. Mama się wstrząsa.

– To tylko słowa. Wiesz o tym, prawda?

Wychodzi. Zastanawiam się, czy zostawi mnie bez śniadania. Nigdy mnie nie karze głodem, w ogóle nie jestem karana, jednak sama wiem, że zasługuję na nauczkę. Nawet na ten knebel. Nie zrobiłaby tego, jest zbyt dobra, zbyt delikatna.

Drzwi się otwierają, a ona wnosi kilka kanapek i herbatę na tacy.

– Będziesz grzeczna? – pyta łagodnie i dotyka delikatnie mojego czoła. Już się nie gniewa.

Kiwam głową. Boże, jaka ona jest piękna! Włosy już są suche i układają się w złociste fale. Pociągnęła rzęsy ciemnym tuszem i teraz dopiero widać, jak bardzo są długie i gęste. Twarz ledwo dostrzegalnie pokryta pastelowym fluidem, wydaje się idealnie gładka. Ślad wiśniowej szminki podkreśla zmysłowość wydatnych warg.

Odblokowuje wózek i przysuwa go bliżej stołu, po czym znów zablokowuje.

– Książkę i laptop dosięgniesz bez problemu.

Ponownie kiwam głową i biorę kanapkę. Mama siada naprzeciwko i patrzy smutno, z miłością. Chciałabym to spojrzenie zatrzymać na wieki.

– Przepraszam – mówi z wysiłkiem.

Ona mnie przeprasza? To przecież ja zrobiłam awanturę. Jest dorosła, ma prawo się zabawić, wrócić, kiedy jej się podoba. Ja dam sobie radę. Chciałabym powiedzieć to na głos, ale takie słowa nie przechodzą mi przez gardło.

– Kocham cię.

To musi wystarczyć.

Mama całuje mnie w policzek i kieruje się ku drzwiom.

– Ja też cię kocham – mówi, trzymając rękę na klamce.

Znika po drugiej stronie. Liczę stopnie, kiedy zbiega po schodach. Po chwili do uszu dobiega trzask frontowych drzwi i dźwięk odjeżdżającego samochodu. Jestem głodna. Wpycham kanapki do ust, nie dbając, żeby dokładnie gryźć. Jednym haustem wychylam szklankę herbaty i zamykam oczy. Nadal chcę jeść, ale za chwilę to uczucie zniknie. Trzeba tylko cierpliwie poczekać. Rzeczywiście, ciało się uspokaja. Ciało… nie lubię tego słowa.

Urodziłam się z króciutkimi rękoma i bez nóg, a raczej z dwoma kikutami stanowiącymi jedną dziesiątą ud normalnego człowieka, bez kolan, łydek i stóp. Kikuty zupełnie nieprzydatne do jakiejkolwiek funkcji, nawet protez nie można założyć, przynajmniej tak powiedziała babcia, gdy kiedyś ośmieliłam się zapytać. Potwór. Nie. To słowo brzmi dostojnie, groźnie. Do mnie raczej pasuje określenie, którego używała babcia, gdy jeszcze tu mieszkała. Potworek. Wywołuje uczucie podobne do wrażenia na widok karalucha.

Mieszkamy pod lasem, niedaleko Trójmiasta. Nikt nas nie odwiedza. Nikt o mnie nie wie. Zapytałam w zeszłym roku:

– Ujawnisz kiedyś moje istnienie?

Mama usiadła obok.

– Widzisz – powiedziała i ujęła moją dłoń – nie mogę tego zrobić. Myślisz, że mnie to nie boli? Wiem jednak, że tak jest najlepiej. Jesteś tu tylko ze mną i nikt cię nie skrzywdzi. Nikt tu nie wejdzie poza mną i babcią.

Odruchowo cofnęłam dłoń. Babcia, mistrzyni w krzywdzeniu, już się wyprowadziła.

– Wiem – powiedziała mama, ujmując znowu moją rękę. – Babcia też zachowała się kilka razy nieładnie, ale to już minęło. Mamy siebie.

Wierzyłam jej.

Sięgam po Światłość w sierpniu, ale Lena mnie irytuje, a Joe Christmas wydaje się męczący w swojej ciemności. Odkładam książkę, włączam komputer. Mam zainstalowane gry, wszystkie wypróbowałam, ale mnie nudzą. Wiem, że istnieje internet, czytuję o nim w książkach, słyszę w radiu czy telewizji. Z mamą nie próbuję nawet o nim rozmawiać, bo i po co? Obu nam podwyższyłoby się tylko ciśnienie. Wykorzystuję laptop głównie do pisania krótkich opowiadań, których nie daję do przeczytania mamie. To mój prywatny świat, jedyny, do którego ona nie ma dostępu. Wiem, wiem, jest jeszcze dusza, umysł i tego rodzaju bzdety. To, co zapisane w komputerze, to jednak co innego, to niemal fizyczne. Gdyby chciała, mogłaby po prostu włączyć i sprawdzić, co wymyśliłam, ale prosiłam, żeby tego nie robiła. Szanuje to – albo po prostu niespecjalnie ją to interesuje. Tak czy inaczej, dotyka mojego laptopa tylko, kiedy sprząta. Nie mam ochoty dziś pisać. Zamykam klapę i wpatruję się w ścianę. Mama nieraz opowiadała mi historię mojego poczęcia i narodzin.

Mieszkały z babcią w Warszawie. Kiedy mama miała piętnaście lat, zakochała się bez pamięci. Miał na imię Andrzej i był w klasie maturalnej. Nie ma zdjęć, zniszczyła wszystkie. Wściekłość minęła, więc opisała mi go dokładnie. Wysoki, o gęstych ciemnoblond włosach, szarych oczach i długich rzęsach. Szczupły, niemal chudy, ale silny. Najlepszy siatkarz w szkole. Andrzej. Mój ojciec.

Przez chwilę zapominam, gdzie jestem, kim jestem i wpatruję się w szare oczy. Serce spowalnia, czas się zatrzymuje. Otrząsam się. Fałszywka. Ta tkliwość jest takim samym oszustwem jak obraz przed oczyma. Na ile różnych sposobów może wyglądać wysoki, wysportowany facet o ciemnoblond włosach?

Zauważył ją na jakiejś dyskotece. Tańczył głównie z nią, a potem odprowadził do domu. Całowali się przed jej blokiem z godzinę. Kiedy o tym opowiada, błyszczą jej oczy. Ten sam blask widzę, kiedy mówi o facecie, przez którego wróciła wczoraj późno, przez którego dzisiaj też będę sama do północy, może dłużej. Serce bije mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi. Boli. Biorę kilka głębokich wdechów. Spokojnie, spokojnie. Babcia twierdzi, że to nerwoból. Jest lekarką. Ortopedą. Dobrym ortopedą, a przynajmniej uznanym, dlatego stać ją na miłe mieszkanko w Warszawie i utrzymywanie naszego domu. Mama, bibliotekarka, z pewnością nie zarabia dużo.

Już lepiej. Ciekawe, co by było, gdybym umarła? Gdzie pochowałaby mnie mama? W ogrodzie? W lesie, który otacza nasz dom? Gniłabym gdzieś po prostu, nie zdając sobie z tego sprawy. Chyba że mama nie ma racji i po śmierci jeszcze coś jest. Lubię tak czasem myśleć. W tym innym świecie mogłabym mieć normalne nogi, piękne ciało, mnóstwo przyjaciół. Nie przydarzałyby mi się ataki histerii. Macham ręką, bagatelizując ten inny świat i wracam do starej historii.

Od tamtej dyskoteki rozpoczął się najpiękniejszy okres w życiu mamy. Codziennie po szkole spotykała się z Andrzejem. Oglądała wszystkie jego mecze, obściskiwała się w kinie i na ławkach w parku. Przez długi czas to było wszystko. Zaprosił ją na studniówkę. Wszystkie dziewczyny szalały z zazdrości. Po skończonej imprezie powiedział, że ma wolną chatę, a ona bez chwili wahania zgodziła się z nim pójść. Myślała, że straci cnotę, ale wtedy to się jeszcze nie stało.

Zaproponował wyjazd pod namiot. Mama wiedziała, że babcia nigdy nie puściłaby jej z chłopakiem, więc powiedziała, że wyjeżdża z trzema przyjaciółkami, dziewczynami z tak zwanych porządnych domów. Pojechali nad morze. Pogoda była piękna, okolica przecudna. Super warunki na pierwsze w życiu pieprzenie. Mama nigdy tak nie mówi, tylko mnie czasem nachodzi skłonność do wulgaryzowania. Nie lubię szyderstwa i cynizmu, ale bywają moją obroną.

Po wakacjach powiedział, że jego rodzice przeprowadzają się na stałe do Australii, on musi jechać z nimi, ale wróci. Przyrzekł, że napisze.

Nigdy więcej go nie widziała. Czekała na list, który nie nadszedł. Może listy były przechwytywane na granicy? Nawet ona, szesnastolatka, nie była w stanie w to uwierzyć.

Andrzej. Mój ojciec. Boli. Znów biorę kilka głębokich wdechów.

Nie dostała okresu. Nie powiedziała o tym nikomu. Bała się. Była dzieckiem, jak często to podkreśla. Miała cztery lata mniej niż ja teraz. Dziecko? Może i tak. Sama wydaję się sobie stara, cztery lata temu też wydawałam się sobie stara, odkąd pamiętam, czułam się staro. Zachorowała na grypę, dosyć poważnie. Babcia mówi, że z tego powodu jestem potworkiem. W każdym razie mama musiała spędzić niemal miesiąc w łóżku. Sporo później babcia zauważyła wzdęty brzuch. Przycisnęła i usłyszała całą historię. Chciała natychmiast zaprowadzić córkę na skrobankę, ale okazało się, że jest już za późno na bezpieczny zabieg. Z jakichś powodów aborcja mogła nawet zagrozić życiu mamy. Kiedy stało się jasne, że za chwilę ciąży nie da się ukryć, babcia załatwiła zwolnienie do końca roku, sprzedała mieszkanie w Warszawie i kupiła dom na skraju Sopotu. Po wakacjach uzyskała zgodę na uczenie mamy w domu. Zrobiła USG i wyszedł potwór… potworek, wstrętny, mały, budzący obrzydzenie potworek. Ja.

Nawet nie pomyślały, żeby oddać mnie do zakładu. Obie mają silne poczucie odpowiedzialności. Babcia przekonała mamę, że lepiej będzie, jeśli nikt nie dowie się o dziecku. Lepiej dla tego małego potworka, bo świat przygniótłby go okrucieństwem. Nikt nigdy nie powiedział mi, że umarłyby ze wstydu, gdyby ktoś zobaczył, co mają w rodzinie. Sama to wymyśliłam, lecz przypuszczam, że to bliższe prawdy. W każdym razie babcia odebrała poród w domu, zupełnie sama. Urodziłam się pod koniec siódmego miesiąca. Byłam wcześniakiem, ale przeżyłam bez zaplecza szpitalnego. Nigdzie nie zgłosiły moich narodzin. Formalnie nie istnieję.

W naszym domu jest podjazd dla wózków z parteru na piętro. Nigdy sama z niego nie korzystam, bo w moim pokoju pozostał próg, którego nie potrafię sforsować. Próbowałam kilkakrotnie. Ostatnio rozmawiałam o tym nawet z mamą i obiecała, że coś z tym zrobi, kiedy będzie miała trochę luźnych pieniędzy. Inicjatorką i fundatorką wszystkich zmian w domu była babcia. Przypuszczam, że ten podjazd wybudowała, żeby jej było łatwiej, próg zostawiła, żeby mnie było trudniej.

Minęła północ. Mamy wciąż nie ma. Siedzę po ciemku, chociaż wystarczyłoby wyciągnąć rękę, żeby zapalić lampkę. Nie chcę tego robić. W ciemności łatwiej wyobrazić sobie, że jestem kimś zupełnie innym. Zdrową dziewczyną mającą problemy jak te z seriali, które czasami oglądam.

Wróciła. Wchodzi do mojego pokoju i pstryka kontakt na ścianie. Nie przyszło jej widocznie do głowy, że już śpię.

– Było super – mówi rozmarzonym głosem, nie zwracając uwagi, że zaciskam oczy, bo nagłe ostre światło mnie razi. – Byliśmy w cudownej restauracji, a potem poszliśmy do jego mieszkania. Nastawił muzykę. Tańczyliśmy i całowaliśmy się, tylko całowaliśmy. Jest taki delikatny i tak na mnie działa. Może – głos mamy brzmi jeszcze większym rozmarzeniem – może zaproszę go tutaj?

Nie mogę zapanować nad dreszczami.

– A – zęby latają tak, że sama niemal nie rozróżniam słów – co zrobisz ze mną?

Ona jednak mnie rozumie.

– Coś się wymyśli – odpowiada wymijająco. – Dziś już nie będziesz się myć – dodaje. – Chcesz siusiu?

Pewnie, że chcę. Cały dzień nie robiłam. Mam pampersa, ale załatwianie się w pieluchę kojarzy mi się z upadkiem na samo dno. Tak jakbym nie była już na samym dnie.

– Oczywiście, że nie zaproszę go tutaj – mówi mama uspokajająco w łazience.

Ola

To już mój przystanek. Jak zwykle utykając, wysiadam z tramwaju. Idę do biblioteki, w której od przeszło pół roku spędzam jedną trzecią mojego życia. Dobrze, że to się trafiło. Kończąc polonistykę, nie ma co liczyć na cud. Jedynymi możliwościami były praca w szkole, pozostanie w sekretariacie firmy prawniczej, gdzie harowałam wieczorami, a czasem nocami od początku studiów, albo właśnie biblioteka. Szkoła odpadała – bachorów nie cierpię, agencja prawna nie chciała dać podwyżki, a wykorzystywali człowieka, jak tylko mogli. Tutaj dostaję mniej więcej tyle, ile zarabiałam tam, ale przynajmniej robota jest spokojna. Pewnie, że chwilami bywa nudno, niewiele się dzieje, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Jeśli będę miała ochotę na silne wrażenia, pogadam ze starymi kumplami. Nie urwałam kontaktów, niby po co? Mogą się jeszcze przydać.

Przekraczam próg. Kierowniczka już jest. Śmiesznie, że mówimy sobie po imieniu. Można powiedzieć, że awansowałam. Gdyby jeszcze szła za tym podwyżka płacy, byłabym zachwycona.

– Dzień dobry. – Nie będę mówiła „cześć”.

– Cześć, Olu. – Kierowniczka uśmiecha się do mnie.

Szczerze mówiąc, mogłaby to sobie darować. Nie jestem facetem, żeby mnie czarowała. No dobra, nauczyłam się być ze sobą szczera. Jestem zazdrosna. Od zawsze marzę o takim wyglądzie. Blondynka, wysoka, szczupła, falujące włosy, wielkie niebieskie oczy. No i biust. Przypuszczam, że już dość dawno przekroczyła trzydziestkę, może nawet zbliża się do czterdziestki, ale nadal udaje małolatę. Miniówy, obcisłe sweterki, opinające dżinsy. Czasem robi mi się niedobrze. Nie wiem, dlaczego akurat mnie sobie upatrzyła, równie dobrze mogłaby skierować niewyżyty instynkt macierzyński na Ankę, która przecież jest w moim wieku. Oj, byłaby wściekła za ten instynkt macierzyński. Od sylwestra powtórzyła kilka razy, że chciałaby mieć siostrę taką jak ja. Nie ma rodzeństwa, biedaczka, a jej mama mieszka w Warszawie. Została sama jak palec w ślicznym domku w lesie. Zainteresowałam się, co mamusia robi, bo nie sądzę, żeby szefową stać było na dom, a chociażby jego utrzymanie z pensji bibliotekarskiej. Chyba że ma sponsorów. Zdarza się, że przychodzą po nią faceci. Obstawiam jednak, że nie bierze od nich kasy, wygląda na porządną dziewczynę (oj, lubi, kiedy mówi się na nią dziewczyna!), która skubie tylko mamusię. Dowiedziałam się, że rodzicielka jest uznanym ortopedą, ma własną praktykę i ustawiają się do niej długie kolejki. Wszystko jasne.

Namiastka miłości trwa nadal. Ostatnio Beata powiedziała, że zaczyna się zakochiwać. Opowiada mi wiele i mamy się kiedyś spotkać po pracy.

Odkładam torbę w pokoju na zapleczu i idę do łazienki się przejrzeć. Nie jest tak źle. Włosy mam wprawdzie brązowe, nie blond, proste, ale gęste i całkiem dobrze się układają. Może nie jestem tak wysoka, jak bym chciała, ale sto sześćdziesiąt centymetrów kobiecie wystarczy. Szczupła, biust też nie najgorszy, chociaż mógłby być numer większy. Zapewne nikt nie nazwie mnie pięknością, ale przynajmniej cerę mam świeżą i nie muszę stosować tyle pudru co kierowniczka. Jestem młoda. Nagle ogarnia mnie niezrozumiała radość i mam ochotę to wykrzyczeć. Za moment jednak euforia opada. Co z tego? Kaleka pozostanie kaleką.

Wracam na główną salę, uśmiecham się do kierowniczki i wysłuchuję jej zwierzeń. W pewnym sensie mi pochlebia, że wybrała mnie na powiernicę. Mam wrażenie, że ogólnie jest dość skryta. Mnie też wszystkiego nie mówi. Wyczuwam w niej tajemnicę, jakoś mnie to pociąga. Może dlatego, że ja też mam niejeden sekret? Przychodzi czytelnik, więc przerywamy. Kiedy opuszcza salę, zabieram się za katalogowanie, a kierowniczka również znajduje sobie jakąś robotę. Czytelników dziś nie brakuje. Nie wracamy do intymnej rozmowy.

W domu biorę długą, gorącą kąpiel. Zastanawiam się nad Beatą. No proszę, nawet w myślach nazywam ją po imieniu. Zgrywa głupią nastolatkę, lecz to wyżyny aktorstwa. W jej oczach widzę niekiedy cierpienie uwięzionego zwierzęcia. Sama miewałam takie oczy, więc wiem. Nie jest mi jej żal, co to, to nie, czasami jednak mam ochotę się dowiedzieć, co się za tym kryje. Tylko po to, żeby zaspokoić ciekawość. Woda jest przyjemnie ciepła, jest mi dobrze, powoli odpływam. Wolę myśleć o jakiejś Beacie niż pogrążać się we własnych wspomnieniach. A zresztą, jak mawiają różni mądrzy ludzie, mam dopiero dwadzieścia cztery lata i całe życie przed sobą.

Wychodzę z wanny i dzwonię do Krzycha. To mój najlepszy kumpel z domu dziecka.

– Cześć, kotku. – Często mnie tak wita, chociaż nic między nami nie ma.

Gwoli ścisłości, straciłam z nim cnotę, ale to było tak dawno, że oboje moglibyśmy już o tym zapomnieć. Miałam czternaście lat.

– Cześć, Krzychu. Pójdziemy na piwo?

– Mam dziś wolny wieczór, ale dopiero za dwie godziny. Robota!

– Dobra, wpadnij po mnie.

Wyłączam się.

Dobrze wiem, co oznacza robota. Krzychu zajmuje się drobnymi włamaniami, ewentualnie kradzieżą samochodów. Nie interesuję się tym, to jego sprawa. Twierdzi, że nie powinnam zbyt wiele wiedzieć. Dla mojego własnego dobra. W przypadku każdego innego faceta pomyślałabym, że skurwysynowi chodzi o to, żebym nie sypnęła. Wiem jednak, że Krzychu naprawdę troszczy się o moje bezpieczeństwo.

Jesteśmy w jednym wieku. Skończyliśmy to samo liceum, byliśmy w jednej klasie. Początkowo Krzychu mówił, że chce studiować politologię, później wciągnęły go inne numery. Przestał się uczyć, ale nie miał problemów ze zdaniem matury. Jest ponadprzeciętnie zdolny. Po liceum wypieprzyli go z domu dziecka. Zatrudnił się w sklepie, chyba dla zmyłki. Przepracował tam jakiś czas, odszedł, twierdzi, że na własne życzenie, i nawet mu wierzę. Nie znam nikogo, kto nie lubiłby Krzycha. Jeśli jakikolwiek szef by go wywalił, byłby okazem, który należałoby wstawić do gabloty. Później Krzychu zatrudniał się kilka razy; a to na budowie, a to w restauracji, nigdzie jednak nie zagrzał miejsca. Co innego przynosi mu dochody.

Włączam komputer, sprawdzam pocztę i Facebooka. To rutyna, chociaż nie cierpię internetu. Rzadko dostaję maile, natomiast niedobrze mi się robi od rzeczy, które ludzie umieszczają na fejsie. O, na przykład Kaśka, moja koleżanka ze studiów. „Zakochałam się”. Zdjęcie jej i faceta na tle Koloseum. Dwadzieścia pięć reakcji. „Lubię to” i „super”. Klikam i przez chwilę jest dwadzieścia sześć, a potem z satysfakcją naciskam „nie lubię”. Albo Aneta z mojej szkoły, była rok niżej. Nigdy nie miałyśmy zbyt zażyłych stosunków, ot, cześć w korytarzu i to wszystko, ale do znajomych mnie zaprosiła. „Nie spałam kolejną noc. Nie chcę już być z mężem”. Piszę komentarz: „Wypierdziel go więc. Po co nam to opowiadasz?”. Wcale się nie zdziwię, jeśli usunie mnie ze znajomych. Ktoś udostępnił zdjęcie użytkownika Jebię Sobie, pod nim napis: „Zastąpcie w dowolnym tytule filmu jedno słowo słowem cipa. Napiszcie w komentarzach, co wyszło”. Zastanawiam się, dlaczego tu zaglądam.

Muszę się rozluźnić, więc oglądam jakąś szmirę online. Film, mimo że idiotyczny, wciąga mnie i czas do przyjścia Krzycha mija szybko. Kiedy słyszę dzwonek, wyłączam komputer. Wątpię, czy kiedyś obejrzę to arcydzieło do końca.

Krzychu jest ubrany z elegancką nonszalancją. Czarne dżinsy, odpięta puchowa kurtka, a pod nią jedynie granatowy podkoszulek. Chłody mu widać niestraszne. Przytula mnie krótko.

– Cześć, Adonisie. – Uwalniam się z jego objęć i przyglądam badawczo, jakbym pierwszy raz go zobaczyła. Naprawdę jest przystojny; wysoki, ciemnowłosy, a gdy się uśmiecha, robią mu się urocze dołki w policzkach. U nas w bidulu żadna dziewczyna mu się nie oparła. Uderza mnie pewna myśl, jednocześnie atrakcyjna i odpychająca.

– Czy kobiety ci płacą?

Nie obraża się, patrzy z drwiną. I tak wiem, że nie jest żigolakiem, zapytałam, żeby nie powiedzieć tego, co naprawdę przyszło mi do głowy.

– Zastanawiasz się nad kupnem mojego ciała?

Kręcę głową.

– Nie stać mnie. – Wybucham śmiechem.

– Zawsze możesz dostać coś za darmo.

Oboje wiemy, że żartuje. Nie pójdę z nim do łóżka. Zakładam kurtkę.

– Chodźmy już – mówię tonem, który nie pozostawia wątpliwości, że odechciało mi się żartów.

Idziemy do pubu w pobliżu. Przypominam sobie, że nie jadłam dziś obiadu, Krzychu twierdzi, że zawsze jest głodny, więc oprócz piwa zamawiamy chleb ze smalcem. Rzucam się, jakbym głodowała od tygodnia. Krzychu pociąga łyk piwa.

– Jak praca bibliotekarki?

Spoglądam podejrzliwie, sprawdzam, czy ze mnie nie szydzi. Chyba nie. Wiem, że uwielbia książki, zarówno beletrystykę, jak i literaturę faktu, pochłania wszystko. Ma rozległą wiedzę, chociaż nieuporządkowaną, chaotyczną.

– Dobrze – mówię z pełnymi ustami. Przełykam i dodaję: – Spokojnie.

– A kierowniczka?

Wspominałam mu o Beacie i jej siostrzano-matczynym uczuciu.

– Spoko. – Uśmiecham się nieco krzywo. – Wiesz, co pomyślałam, kiedy przyszedłeś? – Patrzy wyczekująco, wreszcie odgryza kawałek chleba. – Pasowalibyście do siebie.

Unosi brwi.

– Serio? Sądziłem, że jest sporo starsza.

No, jest. Myślę, że różnica wieku dodawałaby pikanterii. Nie mam ochoty drążyć tematu.

– Jak tam Monika? – pytam.

Monika to ostatnia zdobycz Krzycha. Nadziana mężatka z dwójką dzieci. Też starsza, chociaż pewnie nie tyle co Beata. Krzychu poznał ją na molo, zaczęli gadać. Samotna, mąż dużo wyjeżdża.

– Zaczyna mnie to męczyć. – Krzychu się krzywi. – Ostatnio powiedziała, że chrzani pieniądze, chce się rozwieść i żyć w zgodzie ze sobą.

Można się było tego spodziewać. W zgodzie ze sobą oznacza razem z Krzychem. Głupia dziwka się zakochała.

– Jakaś nowa pojawiła się na horyzoncie?

Piję chciwie. Zawsze lubiłam piwo. To trunek, który do mnie pasuje. Prosty, niewyrafinowany. Beata z pewnością woli drogie wino.

– Czy jednorazowe wyskoki cię interesują? – Uśmiecha się złośliwie. – Ostatnio było parę takich. Jakoś odeszła mi ochota na długotrwałe związki. Jak najszybciej muszę wyplątać się z tej idiotycznej sytuacji z Moniką.

Uśmiecham się szeroko, niemal triumfalnie, i zaczynam ze szczegółami opowiadać o swojej pracy i Beacie. Wiem, że przynudzam, ale nic poza tym nie dzieje się w moim życiu, a Krzychu wygląda, jakby szalenie go to interesowało. Zadaje nawet pytania, komentuje z zaczepną złośliwością. Mam nadzieję, że nie złapią go przy jakimś włamaniu, ale jeśli kiedykolwiek pójdzie siedzieć, z pewnością będę go odwiedzała. Pewnie nie tylko ja.

– Gdybyś był w więzieniu – mówię przyciszonym głosem – z pewnością tabuny panienek zabijałyby się o widzenie z tobą.

Patrzy na mnie ostrzej niż zazwyczaj. Zapewne ma mi za złe takie gadanie, zupełnie jakby wszędzie czaili się szpiedzy gotowi nas podsłuchiwać. Chyba dociera do niego, że w tym gwarze nawet najlepszy szpieg nas nie usłyszy, bo jego twarz się rozluźnia, spojrzenie łagodnieje.

– A ty? Odwiedziłabyś mnie?

– Może raz. – Wypiłam jedno piwo, a już mi się kręci w głowie. – Pod warunkiem że nie musiałabym wcześniej boksować się z żadną laską.

Uśmiecha się.

– Jeszcze po piwie?

Nie powinnam. Przy moim wzroście i wadze za chwilę będę pijana, a rano kac murowany. Mimo to kiwam głową. Wlewam w siebie zawartość następnego kufla i chyba rzeczywiście jestem pijana, ale czuję się świetnie. Żadnych żołądkowych sensacji. Mam nadzieję, że to nie zmieni się w nocy.

– Kupiłem ci kartę na wyjazd do Szczyrku. Mówiłaś, że na twojej kwaterze nie ma wi-fi.

Idziemy przez mroźną noc. Spacer powinien nieco zneutralizować te dwa piwa.

– Jaką kartę? – pytam mało przytomnie.

– Modem. Ludzie kombinują w internecie. To kosztowało czterdzieści kilka złotych. Ważne na rok, potem można przedłużyć.

Za tydzień wyjeżdżam. Sama. Tylko ja i deska. Mam zamiar się zregenerować. Wi-fi tam nie ma, a ja nie wykupiłam pakietu. Minimalizuję koszty. Nawet nie mam smartfona. Odbieram modem z jego ręki i przez chwilę obracam w palcach.

– Dzięki. Rozumiem, że mam pisać do ciebie maile.

– No – potwierdza.

Wkładam do torebki. Niech będzie, napiszę do niego raz. Może dwa.

Odprowadza mnie pod drzwi.

– Może wejdę?

To nic nie znaczy. Gdybym go nawet zaprosiła, nie dobierałby się do mnie.

– O nie. Muszę się porządnie wyspać.

– No to pa.

– Pa. Fajnie, że przyszedłeś.

Zaryglowuję drzwi. Siadam do komputera, sprawdzam modem. Działa. Uśmiecham się i wkładam go do wewnętrznej kieszeni torebki. Zasuwam. W ten sposób nie zgubię i nie zapomnę wziąć.

Myję szybko twarz, zęby i wskakuję pod kołdrę.

Dorota

Ktoś idzie po schodach, stąpa twardo i ciężko. Wiem, że to sen, wiem, co będzie dalej, ale się boję. Kulę się, jakbym miała nadzieję, że dzięki temu nie zostanę zauważona. Ten ktoś zatrzymuje się pod moimi drzwiami. Chcę krzyczeć, lecz gardło mam ściśnięte.

Naciska na klamkę i drzwi się otwierają. Jest tak ciemno, że widzę tylko zarys sylwetki, ale wiem, że to on. Jest tak ogromny, że bez problemu chwyta mnie jedną ręką. Nie będę patrzyła w jego twarz.

– Spójrz na mnie – słyszę chrapliwy głos.

Wbrew sobie patrzę. Zamiast oczu ma dwa puste oczodoły, niby czarne, niby pokryte oślizgłą zielonością. Wiem jednak, że mnie widzi i jego bezzębne usta rozchylają się w odrażającym uśmiechu. Zgniły oddech owiewa mi twarz. Wychodzimy z domu.

Wciąż trzyma mnie na rękach, wciąż patrzę w jego oczy bez oczu, wciąż cuchnący oddech wywołuje skurcze żołądka. Z moich ust nie wydobywa się nadal żaden dźwięk.

– Zobacz, jakie posłanie przygotowała dla ciebie mamusia – mówi ochryple.

Posłusznie odwracam głowę i widzę dół w czarnej ziemi. Delikatnie kładzie mnie w nim, jak czuły ojciec układa dziecko w łóżeczku.

– Aaaaa, kotki dwa – słyszę początek kołysanki i czuję, jak sypie się na mnie ziemia.

Nic nie zostało mi oszczędzone, nawet śmieszność, najgorsza drwina. Można zrywać boki ze śmiechu, dziewczyna-potworek w czarnym dole, a stwór z pustymi oczodołami śpiewa piosenkę dla niemowląt. Ziemia sypie się do oczu, wypełnia otwarte usta, przedostaje się do gardła i płuc. Duszę się.

Otwieram oczy. Mogę oddychać. Nie pamiętam, gdzie jestem, kim jestem. Krzyczę, jakby tylko to mi pozostało.

Mama wbiega do pokoju i chwyta mnie w objęcia.

– Już dobrze, już dobrze, już dobrze – powtarza.

Płaczę bezgłośnie.

– Miałam ten sam sen.

– Wiem. Jestem przy tobie. Już dobrze.

– Mamo – szepczę, przytulając ją mocniej.

– Śpij już, Dorotko – mówi i odsuwa mnie delikatnie. – Ja też muszę spać.

Wychodzi, a ja opadam na poduszkę. Nie powiedziałam o najgorszej części snu, o tym, że upiór układał mnie w dole przygotowanym przez nią. Nie, najgorsze było to, że uwierzyłam w jego słowa. Nie chcę zamykać oczu, boję się snów, ale organizm nie daje się oszukać.

– Dorotka. – Mama potrząsa mną delikatnie. – Czas wstawać.

– Mamusiu – mówię błagalnie. – Mogę się dzisiaj wykąpać?

Po śnie z udziałem prywatnego upiora czuję się zawsze bardzo brudna.

Mama się uśmiecha.

– Dobrze, kochanie. Przecież mówiłam, że dziś się wykąpiesz, pamiętasz?

Zawozi mnie do łazienki i sadza w wannie.

– Pospiesz się. Pójdę przygotować śniadanie.

– Czy mogłabyś podać mi jeszcze szampon? – proszę.

Mama wciąż się uśmiecha. Stawia butelkę z szamponem na brzegu wanny i wychodzi z łazienki.

Spieszę się. Nie dam rady sięgnąć po szczoteczkę do zębów, a w ustach czuję zgniliznę.

Mama wraca i pomaga mi się wytrzeć. Nakłada pastę na szczoteczkę, podaje mi. Nie muszę prosić. Staram się być szybka.

Śniadanie czeka w pokoju. Pachnie jajecznicą i kawą z mlekiem.

– Muszę już lecieć – mówi mama, gładząc mnie po mokrych włosach. – Jeśli obiecasz, że będziesz grzeczna, nie zablokuję dziś wózka.

– Obiecuję – mówię schrypniętym głosem i wyciągam ręce, żeby ją przytulić.

Dlaczego jest tak miła? Boję się tego, co może nastąpić. Zamykam oczy i przytulam ją mocniej, wchłaniając świeży zapach perfum.

– Pa, kochanie.

Odsuwa mnie delikatnie i wychodzi z pokoju. Szybko, zbyt szybko.

Zabieram się za jajecznicę. Jem zachłannie, nie zastanawiając się, że za chwilę skończę i nie będzie już niczego, co mogłoby zaspokoić mój głód, aż do… kiedy wróci mama? Powiedziała, że będzie wcześnie, ale czy mogę jej wierzyć?

Zaliczyła eksternistycznie szkołę średnią i dostała się na bibliotekoznawstwo. Opieką nade mną dzieliła się z babcią. Obie twierdzą, że zostawiały mnie samą tylko na niedługi czas, dopóki nie skończyłam czterech lat. Nigdy nie miałam odwagi zapytać, co oznacza „niedługi czas”: godzinę, dwie, trzy, może pięć, może kilkanaście? Wiem i tak, że nie otrzymałabym odpowiedzi. Nie buntuję się przeciwko decyzji, żeby trzymać moje istnienie w tajemnicy. Wiem, że świat na zewnątrz jest okrutny. To nieprawda. Chciałabym wypowiedzieć jakieś słowa, które usłyszałby ktoś oprócz mamy czy babci, zobaczyć las, łąki, ulice. Morze. Mieszkam tak blisko, a znam je tylko z telewizji. Nie wiem, czy rzeczywiście chcę tego. Jest we mnie lęk, który uniemożliwia nawet określenie własnych marzeń. Czuję tępy ból w klatce. Gdybym naprawdę była chora, może mama więcej przebywałaby w domu.

Można powiedzieć, że jestem dość wykształcona. Biorąc pod uwagę to, co słyszałam w telewizji, przypuszczam, że moja wiedza ogólna jest lepsza niż przeciętnego maturzysty. Mama przynosiła mi nawet arkusze maturalne i szły całkiem nieźle. Szczególnie z polskiego i angielskiego. Matmę podstawową zaliczyłam na siedemdziesiąt procent tylko dzięki sobie. Mama dawała mi książki, ale nie sprawdzała w tej dziedzinie postępów. Uczyła mnie tego, co uznała za stosowne, a więc jedynie przedmiotów humanistycznych. Przez pierwsze cztery lata nauki w edukacji brała też udział babcia, ale później opuściła nasz dom. Mama była wcieleniem słodyczy i łagodności, lecz nie nazwałabym jej dobrą nauczycielką, babcia z kolei przekazywała wiedzę w sposób ostry, lecz skuteczny. Mama ma takie samo zdanie o niej jako o pedagogu. Przypuszczam jednak, że z własną córką babcia postępowała trochę inaczej.

Pamiętam, jak uczyła mnie tabliczki mnożenia. Zawsze na lekcjach trzymała w ręku długą linijkę.

– Pięć razy pięć? – Jej zimne błękitne oczy poganiały do odpowiedzi.

– Dwadzieścia pięć – odpowiadałam niezwłocznie.

– Siedem razy sześć?

To było coś, co – nie wiedzieć czemu – sprawiało mi trudność i wciąż zacinałam się na tym działaniu. Oczy babci robiły się coraz zimniejsze, a ręka, w której trzymała linijkę, lekko się unosiła.

– Czterdzieści cztery. – Byłam niemal pewna, że nie jest to prawidłowa odpowiedź, więc uderzenie po palcach wcale mnie nie zaskoczyło.

– Jeszcze raz. – Głos babci był spokojny, lecz zimne oczy lekko się zwężały.

– Czterdzieści dwa – poprawiłam się.

Kiwała głową i zadawała następne pytanie. Uderzenia linijką bolały, ale było coś, co bolało bardziej.

– Znowu nie wiesz. Jesteś potworkiem nie tylko fizycznie, jesteś skretyniałą idiotką. – Jej głos nigdy się nie zmieniał, wszystkie słowa wypowiadała z niezmąconym spokojem. – No, dalej, próbuj jeszcze raz – Sześć razy siedem?

Nienawidzę cię, nienawidzę, nienawidzę.

– Czyżby odjęło ci też mowę? – Uderzenie po palcach, silniejsze niż zwykle.

– Czterdzieści dwa – powiedziałam, nie patrząc na nią. Bałam się, że gdybym spojrzała, wybuchłabym płaczem, a płakanie przy niej oznaczało porażkę. W grze, którą prowadziłyśmy, rzadko byłam zwycięzcą, ale nie chciałam być sprzątnięta z placu boju.

Teraz myślę, że miała jakiś udział w tym, że chciałam dalej uczyć się matematyki. Pokazać, że potrafię. Na pewno nie mamie, na której moje wyniki w tej dziedzinie nie robiły wrażenia. Chciałam zaimponować babci. Może nawet trochę mi się udało. Uśmiechnęła się, gdy na święta pokazałam jej swoje wyniki z „matury”. Później omówiła nawet ze mną błędy.

Ortografii też nauczyła mnie dobrze.

– Jak się pisze „zasuwka”?