Białe róże dla Matyldy - Magdalena Zimniak - ebook + audiobook + książka

Białe róże dla Matyldy ebook i audiobook

Magdalena Zimniak

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po nagłej śmierci rodziców Beata próbuje odzyskać spokój. Nie jest to łatwe, ponieważ krótko po pogrzebie pojawiają się śledczy, podając w wątpliwość tezę o wypadku. Z każdym dniem w głowie Beaty wykluwa się więcej pytań, a znalezione przez nią pamiętniki ciotki Matyldy rzucają nowe światło na przeszłość całej rodziny. Odkrywane tajemnice zachwieją życiem kobiety. Żadna wartość nie pozostanie pewnikiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 41 min

Lektor: Olga Bończyk

Oceny
4,2 (101 ocen)
44
40
9
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Niunia81

Dobrze spędzony czas

Powiem tak! Niesamowita książka, warta uwagi każdego! Tak zagmatwanej historia, już dawniej nie miałam okazji doświadczyć. Pełna sprzeczności, niedowierzania i podnosząca adrenalinę do tego stopnia, że nie szło się od niej oderwać. A zakończenie ... no cóż ... pozostawiam Wam do odkrycia. Ale może po tych wszystkich wrażeniach w trakcie czytania, zbyt ... normalne
00
aneczkawoj

Nie oderwiesz się od lektury

Trochę za dużo wszystkiego, ale lubię styl tej autorki, czyta się szybko i nie mozna się oderwać
00
wiesia72

Nie oderwiesz się od lektury

oki
00
Iza407

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, trzymająca w napięciu.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Mag­da­le­na Zim­niak

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o., 2014

Pro­jekt gra­ficz­ny okładki:

Ilo­na Go­styńska-Rym­kie­wicz

Zdjęcie au­tor­ki na 4 str. okładki:

Te­re­sa Droz­da

Re­dak­cja:

Ju­sty­na Ja­kub­czyk

Ko­rek­ta:

Jo­an­na Tyka

Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o.

www.pro­za­mi.pl

War­sza­wa 2014

ISBN e-book: 978-83-63742-13-3

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dla Oli, mo­jej córki i przy­ja­ciółki.

Wymogłam na Kon­ra­dzie, żebyśmy spędzi­li tę noc w domu ro­dziców. Nie mam wątpli­wości, że po­trak­to­wał to jak fa­na­be­rię, ale boi się o mnie pa­nicz­nie, więc się zgo­dził. Nie chce dopuścić do na­wro­tu hi­ste­rii, jaka miała miej­sce, kie­dy do­wie­działam się o wy­pad­ku. Od tam­te­go mo­men­tu trak­tu­je mnie jak małe, roz­pusz­czo­ne dziec­ko i spełnia wszyst­kie za­chcian­ki. Po­wie­działam, żebyśmy spa­li w moim daw­nym po­ko­ju, nie w sy­pial­ni ro­dziców, cho­ciaż jest większa i wy­god­niej­sza, a wąski tap­cza­nik śred­nio na­da­je się na dwie oso­by. Spędze­nie nocy w łóżku mamy i taty byłoby jed­nak zbyt ma­ka­brycz­ne.

O północy Kon­rad pro­sił, żebym prze­stała oglądać zdjęcia i się położyła. Nie chcę awan­tur, nie mam za­mia­ru już hi­ste­ry­zo­wać i na­prawdę do­ce­niam jego de­li­kat­ność i troskę. Poszłam więc. Dałam się przy­tu­lić, pogłaskać, sama przy­lgnęłam do nie­go. Po­trze­buję go. Ko­cham. Te­raz mam tyl­ko jego. Kie­dy zasnął, wróciłam do sa­lo­nu, do sta­rych al­bumów. Ktoś mógłby po­wie­dzieć, że ka­tuję się tymi fo­to­gra­fia­mi, roz­dra­puję świeże rany, ale to nie­praw­da. To ko­niecz­ność. Nagła, nie­ocze­ki­wa­na śmierć nie po­zwa­la pożegnać się z naj­bliższy­mi, prze­myśleć wza­jem­nych re­la­cji. Tkwiłam więc przy tych zdjęciach i wy­da­wało mi się, że roz­ma­wiam z ro­dzi­ca­mi. To sub­sty­tut, który jed­nak musi mi wy­star­czyć. O szóstej Kon­rad wszedł do po­ko­ju, bez słowa usiadł obok i ra­zem ze mną pa­trzył na ro­dzin­ne fo­to­gra­fie. Za­mknęłam al­bum. Pew­ne roz­mo­wy muszą po­zo­stać pry­wat­ne.

– Wykąp się. – Od­garnął mi włosy z czoła. – Ja przy­go­tuję śnia­da­nie.

Pocałował mnie w skroń. Spróbowałam się uśmiechnąć, cho­ciaż pew­nie sku­tek był mar­ny, i poszłam do łazien­ki. Aby zro­bić mu przy­jem­ność, wmu­siłam po­tem w sie­bie jedną ka­napkę.

Za chwilę wy­cho­dzi­my. Patrzę w lu­stro i widzę ele­gancką, za­dbaną ko­bietę. Wszy­scy za­wsze mówili, że je­stem po­dob­na do mamy, i spra­wiało mi to przy­jem­ność. W tej chwi­li do­strze­gam po­do­bieństwo bar­dzo wyraźnie. Mam ciem­no­blond włosy, dokład­nie ta­kie­go ko­lo­ru jak ona. Upięłam je wy­so­ko tyl­ko dla­te­go, że ona lubiła się tak cze­sać. Być może to ma­ni­fe­sta­cja, krzyk: pa­trz­cie, nie odeszła do końca! Oczy są taty, zie­lo­ne, nie­co skośne. Le­gen­da ro­dzin­na głosi, że wy­wo­dzi­my się od Ta­tarów. Tata nig­dy nie lubił głośnych de­mon­stra­cji, pew­nie dla­te­go zo­sta­wił z sie­bie coś, co do­strze­ga się do­pie­ro przy bliższym, uważniej­szym spoj­rze­niu. Na szyi mam perły, które do­stałam od nie­go. Chcę wie­rzyć, że spra­wia mu to przy­jem­ność.

– Chodźmy. – Daję się spro­wa­dzić ze schodów.

Na dole, przed wejściem do sa­mo­cho­du, wyciągam komórkę. Ma­tyl­da od­bie­ra po dru­gim sy­gna­le.

– Cześć, ko­cha­nie. – Po­do­ba mi się brzmie­nie jej głosu. Mama miała po­dob­ny, ale mniej spo­koj­ny.

– Cześć, cio­ciu. – Nie­spo­dzie­wa­nie czuję przypływ ro­dzin­nych uczuć. Od wy­pad­ku nie­wie­le myślałam o Ma­tyl­dzie. – Wyjdź za dzie­sięć mi­nut, już wyjeżdżamy.

Długo nie od­po­wia­da, aż za­czy­nam się nie­po­koić.

– Mat? Mat, je­steś tam?

– Tak. Mam być za dzie­sięć mi­nut. Do zo­ba­cze­nia, ko­cha­nie.

Rozłącza się.

Dom sio­stry mamy jest piękny i sty­lo­wy, pa­su­je do niej. Cho­ciaż wy­da­je się o wie­le za duży jak na jedną osobę, Mat nig­dy nie myślała o prze­pro­wadz­ce. Jest uznaną le­karką, wciąż bar­dzo in­ten­syw­nie pra­cu­je, stać ją. Mąż też zo­sta­wił spo­ro pie­niędzy, od­no­sił suk­ce­sy jako biz­nes­men i wy­da­je mi się, że jego spółka nadal jest dla ciot­ki źródłem do­chodów. Trud­no mi określić sto­su­nek do Ma­tyl­dy. Jed­no jest pew­ne: za­wsze ją po­dzi­wiałam. Życie nie ob­cho­dziło się z nią łagod­nie, nie znam ni­ko­go, kto stra­cił więcej niż ona. Miała dwo­je dzie­ci, które umarły, za­nim skończyły trzy lata. Wkrótce po­tem zginął jej mąż. To wszyst­ko ro­ze­grało się przed moim przyjściem na świat, więc nig­dy nie po­znałam ku­zynów ani wuj­ka, mamę mu­siałam przy­mu­szać, żeby cze­go­kol­wiek się do­wie­dzieć, ciot­ki nie miałam od­wa­gi za­py­tać. Sama opo­wie­działa mi kie­dyś o Mar­ku, swo­im mężu. Wygląda na to, że po­zo­stały w niej do­bre wspo­mnie­nia. Ogólnie spra­wia na mnie wrażenie po­sta­ci wyjętej z an­tycz­ne­go dra­ma­tu; ma su­rową twarz o kla­sycz­nych ry­sach, a oczy niekie­dy prze­wier­cają człowie­ka na wskroś. Ona nie tyl­ko mnie onieśmie­la, cza­sa­mi wręcz się jej boję, cho­ciaż w sto­sun­ku do mnie za­wsze była ser­decz­na. Drzwi domu się otwie­rają, Ma­tyl­da idzie w na­szym kie­run­ku, więc wy­sia­dam z sa­mo­cho­du. Kon­rad też. Ciot­ka wyciąga ra­mio­na, obej­mu­je mnie i na­gle czuję się bez­piecz­na. Jak mogłam się jej bać? Te­raz następuje coś prze­dziw­ne­go: mam wrażenie, że je­stem małą dziew­czynką, a ona moją mamą. Nie mam już ro­dziców i je­stem na tyle do­rosła, że nie po­trze­buję, żeby ktoś ich zastąpił, ale po­zwa­lam tej chwi­li trwać. W końcu ciot­ka wy­pusz­cza mnie z objęć, ści­ska krótko rękę Kon­rada i wsia­da­my do auta. W głowie mam zamęt. Mija kil­ka­naście se­kund, za­nim przy­po­mi­nam so­bie, dokąd je­dzie­my. Msza żałobna i po­grzeb mo­ich ro­dziców. Mam ochotę wyć, ale sta­ram się na­wet od­dy­chać ci­cho. Nie wiem, jak to się stało, że obie z Ma­tyldą zajęłyśmy miej­sca z tyłu. Chwy­tam w lu­ster­ku za­tro­ska­ne spoj­rze­nie Kon­rada, ale od­wra­cam się i patrzę na twarz ciot­ki. Nadal jest piękna. Ści­ska moją rękę, od­daję uścisk. Do­brze, że je­dzie­my ra­zem.

Na mszy siedzę między Ma­tyldą a Kon­ra­dem. Trzy­mam dłonie złożone, na wy­pa­dek gdy­by któreś z nich chciało mnie do­tknąć. Muszą zro­zu­mieć, że nie po­trze­buję te­raz ich po­cie­sze­nia czy wspólne­go przeżywa­nia żalu. Nig­dy nie myślałam, że ro­dzi­ce odejdą w ten sposób. Wszy­scy mówili, że mama jest świet­nym kie­rowcą, na­wet tata, śmiejąc się, przy­zna­wał, że żona pro­wa­dzi le­piej od nie­go. Co spra­wiło, że wy­je­chała z tra­sy? Dla­cze­go ude­rzyła w drze­wo? Przy tej prędkości nie mie­li szans.

Na cmen­tarz przyszło wie­lu lu­dzi. Ro­dzi­ce za­wsze mie­li mnóstwo zna­jo­mych. Trum­ny są spusz­cza­ne do gro­bu, niektórzy własnoręcznie rzu­cają grudkę zie­mi. Na fil­mach wi­dy­wałam, jak lu­dzie wska­ki­wa­li w ta­kich chwi­lach do czar­ne­go dołu, wołali, żeby za­ko­pać ich ra­zem. Ja stoję zupełnie nie­ru­cho­mo, cho­ciaż moim je­dy­nym pra­gnie­niem jest zro­bie­nie dra­ma­tycz­nej sce­ny. Mam wrażenie, że tak byłoby łatwiej. Po otrzy­ma­niu wia­do­mości miałam atak hi­ste­rii, później byłam już spo­koj­na. Ka­mien­na. O tak, to też znam z filmów. Czy za­wsze muszę coś od­gry­wać? Tak bar­dzo chciałabym pożegnać ich po swo­je­mu. Nie, nie chcę ich żegnać w tej chwi­li. To nie dzie­je się na­prawdę. Przez chwilę rze­czy­wi­stość się za­ma­zu­je, wierzę, że to tyl­ko kosz­mar, z którego da się wy­rwać.

Na­gle słyszę jakiś szum i wokół robi się po­twor­ne za­mie­sza­nie. Ma­tyl­da ze­mdlała. Zaj­mu­je się nią przy­ja­ciel ojca – pan Woj­tek, le­karz. Pro­si, żeby wszy­scy się od­sunęli. Ja mam ochotę krzy­czeć, żeby już po­szli. Po­grzeb się skończył, a wyraźnie było za­zna­czo­ne, że nie chce­my kon­do­len­cji. Mój mąż sta­je na wy­so­kości za­da­nia; mówi coś spo­koj­nie, lecz sta­now­czo, i żałob­ni­cy się roz­chodzą. Zosta­jemy tyl­ko my, le­karz i jego żona. Kon­rad wyciąga komórkę z kie­sze­ni, wi­docz­nie wy­czuł wi­bra­cje, bo dźwięk nadal jest wyłączo­ny. Od­da­la się, od­bie­ra. Czuję nie­pokój nie­mający nic wspólne­go z moją pry­watną roz­paczą. Patrzę na Ma­tyldę. Otwo­rzyła oczy, jest bar­dzo bla­da.

– Jak się czu­jesz, cio­ciu? – Biorę ją za rękę. – Mat? – Wiem, że lubi, jak tak ją na­zy­wam. Ma­mie się to nie po­do­bało.

– W porządku. – Ma­tyl­da uśmie­cha się słabo.

– Tętno le­d­wie wy­czu­wal­ne – oznaj­mia pan Woj­tek. – Należałoby za­brać ją na ob­ser­wację.

Ma­tyl­da potrząsa głową i wsta­je. Usiłuje przejść kil­ka kroków, ale się chwie­je. Pan Woj­tek pod­trzy­mu­je ją, in­a­czej by upadła.

– Za­wie­zie­my cię do szpi­ta­la, Mat.

Kiwa głową, ale nie je­stem pew­na, czy wszyst­ko do niej do­cie­ra.

Zo­stał mi jesz­cze ktoś z ro­dzi­ny – cio­cia Mat. Ko­cham męża, ale nie ma między nami więzów krwi. Do­pie­ro te­raz od­kry­wam, jak ważne jest po­kre­wieństwo. Nic nie może się stać Ma­tyl­dzie.

– Trze­ba za­dzwo­nić po po­go­to­wie – mówi pan Woj­tek. – Pani Ma­tyl­da nie po­win­na cho­dzić. Oni będą mie­li no­sze.

Wyciąga te­le­fon. Widzę, że Ma­tyl­da chce za­pro­te­sto­wać, lecz jest tak słaba, że nie ma na­wet siły wstać. Kon­rad jesz­cze nie wrócił, roz­ma­wia, twarz ma poważną.

– Tak będzie le­piej, Mat – mówię, ści­skam lek­ko rękę ciot­ki. – Pan Woj­tek jest le­ka­rzem, więc wie, co mówi.

Na­gle czuję się za­wsty­dzo­na. Prze­cież ciot­ka też jest le­karką. Chcę coś dodać, lecz ona od­zy­wa się pierw­sza.

– Ma­cie rację. Ja też je­stem le­karką, ale za­po­mi­nam o tym za każdym ra­zem, kie­dy je­stem cho­ra.

Nie je­stem pew­na, czy to miał być dow­cip, lecz wszy­scy się śmie­je­my. Tu­taj, przy gro­bie, tuż po po­grze­bie. Mój śmiech cich­nie naj­szyb­ciej. Kon­rad wra­ca. Wiem, że chce mi coś po­wie­dzieć, a prze­czu­cie pod­po­wia­da, że będzie le­piej, jeśli po­pro­wa­dzi­my tę roz­mowę bez świadków.

– Co jest? – py­tam.

– Dzwo­nił pod­ko­mi­sarz, mówił, że chce nas przesłuchać, po­nie­waż po­ja­wiły się nowe do­wo­dy.

Ki­wam głową. Cze­goś ta­kie­go właśnie się spo­dzie­wałam.

– Po­wie­działem, że w tej chwi­li nie damy rady, ale on na­le­ga na roz­mowę z którymś z nas jak naj­szyb­ciej, a i tak mu­si­my być przesłuchi­wa­ni po­je­dyn­czo.

Na­gle się roz­luźniam.

– Jedź do nie­go, dam radę sama.

– Zo­stanę z tobą, ko­cha­nie, nie może zmu­sić mnie do…

– Nie – prze­ry­wam. – Mat po­trze­bu­je spo­ko­ju, a w ka­ret­ce nie lubią tłumów. Mam na­dzieję, że mnie po­zwolą wejść.

Kon­rad próbuje jesz­cze pro­te­sto­wać, ale je­stem sta­now­cza. W końcu obej­mu­je mnie i od­cho­dzi. Zni­ka na końcu ścieżki. Nowe do­wo­dy? Nie mam cza­su się roz­tkli­wić, bo widzę już lu­dzi z no­sza­mi. Nie bar­dzo ro­zu­miem, o czym roz­ma­wia z nimi pan Woj­tek. Naj­wy­raźniej za­dzwo­nił do szpi­ta­la, w którym pra­cu­je, dla­te­go ka­ret­ka przy­je­chała tak szyb­ko. Chy­ba ma w tym świat­ku lep­sze zna­jo­mości niż ciot­ka, która od daw­na już nie ma związku z żadną państwową in­sty­tucją.

– Trzy­maj się, Be­at­ko. – Pan Woj­tek ści­ska mnie po oj­cow­sku. Boże, czy nig­dy nie prze­stanę używać ta­kich określeń, cho­ciażby w myślach? – Ona naj­praw­do­po­dob­niej zo­sta­nie na ob­ser­wa­cji. W dro­dze wyjątku po­zwolą ci je­chać ka­retką.

– Dziękuję. Nie wiem, co bym bez pana zro­biła.

Śpieszę wraz z ekipą me­dyków. Ma­tyl­da leży z za­mkniętymi oczy­ma. Wygląda kru­cho. Nie od­chodź, błagam ją w myślach, zo­stań ze mną. Po­ko­nałaś tyle burz i za­wi­ro­wań, nie możesz zo­stawić mnie te­raz.

W am­bu­lan­sie do­ty­kam jej dłoni. Pod­no­si po­wie­ki i pa­trzy na mnie poważnie.

– Jak się czu­jesz, Mat?

Głupie py­ta­nie, wiem.

– Całkiem nieźle. – Kąciki jej ust unoszą się jak u małej, nie­sfor­nej dziew­czyn­ki.

Przy­tu­lam jej rękę do po­licz­ka i do­pie­ro wte­dy zdaję so­bie sprawę, że jest mo­kry. A więc jed­nak po­tra­fię płakać.

– Ko­cham cię – słyszę i ja też się uśmie­cham, cho­ciaż nadal płaczę.

– Ja też cię ko­cham.

Znów za­my­ka oczy, ale wciąż trzy­mam ją za rękę. „Nowe do­wo­dy” – przy­po­mi­na mi się. Boję się po­twor­nie, lecz do­tyk tej cho­rej ko­bie­ty mnie uspo­ka­ja. Będę w sta­nie to znieść. Pójdę na przesłucha­nie jak naj­wcześniej się da.

W szpi­ta­lu zaj­mują się ciotką na­tych­miast. Pro­tek­cja pana Wojt­ka działa.

Le­karz mówi mi coś o słabym tętnie i ni­skim ciśnie­niu. Nie po­tra­fię się skon­cen­tro­wać, do­cie­ra do mnie je­dy­nie in­for­ma­cja, że życiu Ma­tyl­dy nie za­graża bez­pośred­nie nie­bez­pie­czeństwo.

– Do­stała kroplówkę. – Usiłuję sku­pić wzrok na twa­rzy le­ka­rza. Ma długie, ciem­ne włosy, oku­la­ry a la John Len­non i wygląda jak hi­pis ze sta­rych filmów. – Jej stan z pew­nością spo­wo­do­wa­ny jest stre­sem i długo­tr­wałym nie­od­po­wied­nim odżywia­niem. Myślę, że naj­le­piej zo­sta­wić ją parę dni na ob­ser­wa­cji.

Ki­wam głową i uśmie­cham się z wdzięcznością. Nie byłabym w sta­nie przeżyć jesz­cze jed­nej stra­ty.

– Dziękuję, pa­nie dok­to­rze.

Pa­trzy mi poważnie pro­sto w oczy i w tym mo­men­cie do­cie­ra do mnie, że kie­dyś po­do­ba­li mi się tacy mężczyźni. Wy­mie­nia­my jesz­cze ja­kieś grzecz­ności i opusz­czam ga­bi­net.

Na sali leżą dwie inne ko­bie­ty, dużo star­sze od ciot­ki. Mam wrażenie, że Ma­tyl­dzie z wie­kiem przy­by­wa uro­dy. Na­wet tu roz­ta­cza wokół sie­bie królew­ski czar.

– Le­karz po­wie­dział, że to sku­tek stre­su i złego odżywia­nia. – Pod­no­si, a ja do­daję, za­nim zdąży się ode­zwać: – Mu­sisz obie­cać, że pomyślisz trochę o je­dze­niu.

– Obie­cuję, córecz­ko.

Do­brze, że ktoś jesz­cze tak do mnie mówi.

– Mam prośbę. Mogłabyś pójść wie­czo­rem na­kar­mić moje koty?

– Oczy­wiście.

Będę mu­siała iść sama; Kon­rad jest uczu­lo­ny na kocią sierść. To i le­piej, muszę na­uczyć się trochę nie­za­leżności. Od wy­pad­ku sta­rał się nie zo­sta­wiać mnie sa­mej. Uza­leżniłam się od jego obec­ności, trzęsę się na­wet, kie­dy wy­cho­dzi po za­ku­py, a on dzwo­ni wte­dy nie­mal co pięć mi­nut. Wziął urlop, ale już ju­tro wra­ca do pra­cy. Od­ga­niam tę myśl.

– Mam na­dzieję, że się nie prze­ra­zisz. Daw­no nie sprzątałam.

Uśmie­cham się.

– W tym względzie nie tak łatwo mnie prze­ra­zić. Od­kurzę trochę, żeby było ci przy­jem­niej.

– Ko­cha­ne z cie­bie dziec­ko. Z górą nic nie mu­sisz robić, bałaga­nię tyl­ko na dole.

Siedzę przy Mat jesz­cze z pół go­dzi­ny. Nie­mal nie roz­ma­wia­my, wy­star­cza nam wza­jem­na bli­skość.

– Idź już, ko­cha­nie – prze­ry­wa w końcu ciszę ciot­ka. – Od­pocz­nij trochę, a ja się prześpię.

Ociągam się.

– Wiesz – za­czy­nam z wa­ha­niem. – Będę mu­siała składać ja­kieś do­dat­ko­we ze­zna­nia na po­li­cji. Po­dob­no po­ja­wiły się nowe oko­licz­ności.

Nie po­tra­fię się opa­no­wać, choć twarz Ma­tyl­dy bled­nie jesz­cze bar­dziej.

– Nowe oko­licz­ności? – po­wta­rza. – W spra­wie śmier­ci two­ich ro­dziców.

Wygląda tak kru­cho, a jest sil­na. Mnie tego ro­dza­ju słowa nie prze­chodzą przez gardło.

– Tak.

Ja też muszę na­uczyć się siły.

– Po­wiesz mi ju­tro, jak było na tym przesłucha­niu. – Ma­tyl­da uśmie­cha się, jak­by chciała dodać mi od­wa­gi. Działa. Od­wza­jem­niam uśmiech. – Do zo­ba­cze­nia, słonko.

Tuż za pro­giem szpi­ta­la wyciągam komórkę. Za­mie­rzam za­dzwo­nić do Kon­ra­da, ale re­zy­gnuję. Po­tra­fię do­je­chać do domu bez ni­czy­jej po­mo­cy. Wsia­dam do au­to­bu­su i kie­dy tyl­ko zaj­muję miej­sce, po­wie­ki mi opa­dają. Ryt­micz­ne kołysa­nie po­jaz­du działa jak naj­lep­szy śro­dek na­sen­ny. Chy­ba mogłabym po­li­czyć na pal­cach jed­nej ręki go­dzi­ny, które prze­spałam od wy­pad­ku. Budzę się dokład­nie w mo­men­cie, kie­dy au­to­bus sta­je na moim przy­stan­ku. Kil­ka razy w przeszłości za­sta­na­wiałam się nad tym zja­wi­skiem. Kie­dy byłam stu­dentką, po­je­chałam do Lon­dy­nu, żeby pod­szko­lić język, a przy oka­zji za­ro­bić trochę gro­sza. Zna­lazłam za­trud­nie­nie w agen­cji kel­ner­skiej i pra­co­wałam przy obsłudze ban­kietów, dosyć eks­klu­zyw­nych, cza­sem na­wet z udziałem ro­dzi­ny królew­skiej. To był do­bry okres, mnóstwo zamówień. Zda­rzało się, że wra­całam o trze­ciej w nocy, a o szóstej mu­siałam łapać pociąg, żeby nie spóźnić się do ho­te­lu, gdzie za­ma­wia­no kel­nerów do po­mo­cy przy śnia­da­niu. Byłam tak wykończo­na, że odpływałam na­tych­miast, kie­dy rzu­całam się na sie­dze­nie, ale nie zda­rzyło mi się prze­spać przy­stan­ku. Naj­wi­docz­niej podświa­do­mość ra­tu­je nas przed różnymi wpad­ka­mi.

Przekręcam klucz w zam­ku i cieszę się, że Kon­rad wita mnie już w przed­po­ko­ju.

– Wygląda na to, że ktoś maj­stro­wał przy układzie ha­mul­co­wym.

Wy­pusz­czam wol­no po­wie­trze. W za­sa­dzie właśnie tego po­win­nam się spo­dzie­wać już w mo­men­cie, kie­dy padło określe­nie „nowe do­wo­dy”. Mimo to hi­po­te­za, że ktoś chciał po­zbyć się mo­ich ro­dziców, wy­da­je się ab­so­lut­nie nie­wia­ry­god­na.

– Pod­ko­mi­sarz pro­sił, żebyś umówiła się na spo­tka­nie.

Wyciągam komórkę, ale za­nim zdążę na­cisnąć ja­ki­kol­wiek gu­zi­czek, słyszę głos Kon­ra­da.

– Jak ona się czu­je?

To miło, że pyta. Nig­dy nie miał z ciotką spe­cjal­ne­go kon­tak­tu, ot, tyle co na obiad­kach u ro­dziców, rza­dziej u nas. U niej nie mógł bywać ze względu na aler­gię na koty.

– Nieźle. To kwe­stia stre­su i po­dob­no nie odżywiała się naj­le­piej.

Kon­rad uśmie­cha się ciepło, jak­by spadł mu ka­mień z ser­ca.

– Ugo­to­wałem rosół. – W jego oczach po­ja­wia się łobu­zer­ski błysk, który ocza­ro­wał mnie na początku na­szej zna­jo­mości. – Za­dzwo­nisz do­pie­ro, jak zjesz. – Za­bie­ra mi te­le­fon.

Za mo­ment na sto­le stoją dwa ta­le­rze gorącej, pysz­nej zupy, a ja, o dzi­wo, pochłaniam swoją porcję z ape­ty­tem. Od wy­pad­ku wszyst­ko było we mnie wmu­sza­ne.

– Wspa­niała. Od dziś tyl­ko ty go­tu­jesz.

– Nie ma tak do­brze. Ja­kieś równo­upraw­nie­nie musi być.

Kończę jeść i od­su­wam ta­lerz.

– Te­raz po­proszę te­le­fon.

Po twa­rzy Kon­ra­da prze­bie­ga le­d­wie do­strze­gal­ny cień, ale wyciąga moją komórkę z kie­sze­ni spodni. Uj­muję te­le­fon, po czym uświa­da­miam so­bie, że nie mam prze­cież nu­me­ru.

– Jaki jest nu­mer do pod­ko­mi­sa­rza?

Kon­rad dyk­tu­je z pamięci, nie spusz­czając ze mnie wzro­ku. Wy­bie­ram ko­lej­ne cy­fer­ki, lecz za­nim przy­cisnę zie­loną słuchawkę, wy­chodzę do sa­lo­nu, sta­ran­nie za­my­kając za sobą wszyst­kie drzwi. Nie wiem dla­cze­go, ale bar­dzo mi prze­szka­dza upo­rczy­we spoj­rze­nie Kon­rada. W jego twa­rzy do­strze­gam wpraw­dzie tyl­ko troskę i miłość, ale, do cho­le­ry, to moja roz­mo­wa! Może nie jest w ścisłym zna­cze­niu tego słowa pry­wat­na, mimo to… Myśli się roz­pierz­chają, osu­wam się na ka­napę. Chwilę trwa, za­nim przy­po­mi­nam so­bie, co miałam zro­bić. Pod­ko­mi­sarz od­bie­ra po dru­gim sy­gna­le.

– Do­bry wieczór, tu Be­ata Tysz­kie­wicz. Mogłabym spo­tkać się z pa­nem na­wet te­raz.

– Może pani przy­je­chać na po­ste­ru­nek?

– Tak, za­raz tam będę.

Nie cze­kam na od­po­wiedź, rozłączam się. Bez­sze­lest­nie pod­chodzę do drzwi i bar­dzo de­li­kat­nie je otwie­ram. Ko­ry­tarz jest pu­sty. Cze­go się spo­dzie­wałam, do ciężkiej cho­ro­by?! Podsłuchującego męża? Idę na pal­cach do kuch­ni. Le­ciut­ko na­ci­skam na klamkę. Kon­rad sie­dzi przy sto­le z twarzą ukrytą w dłoniach.

– Ko­cha­nie – mówię stłumio­nym głosem.

Po­wo­li uno­si głowę i się uśmie­cha, ale jego twarz jest po­sza­rzała. Te­raz do­pie­ro do­strze­gam, że bar­dzo schudł od wy­pad­ku. Pod­chodzę i wsu­wam pal­ce w jego włosy. Przy­tu­la się do mo­je­go brzu­cha.

Od­su­wa się i pa­trzy mi w oczy. Do­ty­kam ko­niusz­ka­mi palców jego po­licz­ka. Golił się rano, ale już trochę kłuje.

– Pod­wiozę cię.

Co­fam obie dłonie, robię krok do tyłu. Słyszę w głosie Kon­ra­da nutę, która zupełnie mi się nie po­do­ba. Nie po­tra­fię określić, o co cho­dzi.

– Dziękuję – mówię szorst­ko. – We… – milknę na­gle. Miałam za­miar po­wie­dzieć, że wezmę sa­mochód i sama po­jadę, ale nie dam rady. Być może kie­dyś, za kil­ka lat, usiądę znów za kie­row­nicą. – Przejdę się.

Trochę po­wie­trza, na­wet prze­siąkniętego spa­li­na­mi, do­brze mi zro­bi. Kon­rad nie na­le­ga, moc­no za­ci­ska zęby. Zdążyłam się już na­uczyć, że to ozna­ka naj­wyższej fru­stra­cji.

– Ko­cha­nie, muszę się znów na­uczyć sa­mo­dziel­ności.

Po co właści­wie się tłumaczę? Kon­rad nie re­agu­je, pogrążony w mil­cze­niu. Spra­wia wrażenie, jak­by był za ścianą. Co się stało? W jaki sposób tak na­gle od­da­li­liśmy się od sie­bie?

Wy­chodzę do łazien­ki. Myję zęby, prze­cze­suję włosy, po­pra­wiam ma­ki­jaż. Po­now­nie myślę, że je­stem po­dob­na do mamy. Mam na­wet taką samą minę, jaką wi­działam na jej twa­rzy po kłótniach z oj­cem. Ja­sna cho­le­ra, prze­cież ja się nie pokłóciłam!

Zde­cy­do­wa­nym ru­chem otwie­ram drzwi i wy­chodzę do przed­po­ko­ju. Kon­rad nadal sie­dzi w kuch­ni, dokład­nie tak jak go zo­sta­wiłam parę mi­nut temu.

– Już wy­chodzę, ko­cha­nie – mówię miękko.

Przy­tu­lam się po­now­nie, on wpla­ta mi dłonie we włosy i po raz pierw­szy od wy­pad­ku czuję pod­nie­ce­nie. Roz­chy­lam war­gi, szu­kam jego ust, za­tra­cam się w pocałunku. Jego ręce zsu­wają się, wśli­zgują pod bluzkę. Jest zbyt do­brze. Od­su­wam się, lek­ko otu­ma­nio­na.

– Wrócę, kie­dy tyl­ko będę mogła.

Jesz­cze idąc ulicą, myślę o dłoniach i ustach Kon­ra­da. Pragnę wrócić, ko­chać się z nim.

Twarz pod­ko­mi­sa­rza wy­da­je się stężała. Jesz­cze ma nor­mal­ne, ludz­kie od­ru­chy. Żal mi, że musi prze­cho­dzić przez cu­dze cier­pie­nie.

– Po­dob­no wygląda na to, że ktoś maj­stro­wał przy układzie ha­mul­co­wym.

Używam dokład­nie ta­kich słów jak Kon­rad. Przez chwilę za­sta­na­wiam się, czy on z ko­lei nie cy­to­wał pod­ko­mi­sa­rza.

– Tak – po­twier­dza. – Nie działał czuj­nik po­zio­mu płynu ha­mul­co­we­go, a płyn wy­cie­kał. To ozna…

Prze­ry­wam gwałtow­nie. Nie wiem, dla­cze­go, ale wolę, żeby to wyszło ode mnie.

– Czy to zna­czy, że ro­dzi­ce zo­sta­li za­mor­do­wa­ni?

Po­wie­działam to, udało się. Staję się sil­na… jak Mat. Chcę być jak ciot­ka. Będę jak ciot­ka. Nie okażę więcej słabości.

– Oba­wiam się, że ta hi­po­te­za jest naj­bar­dziej praw­do­po­dob­na. Tego typu uszko­dze­nie sa­mo­cho­du na dzie­więćdzie­siąt dzie­więć pro­cent nie zro­biło się sa­mo­ist­nie. W za­sa­dzie dwa uszko­dze­nia, które do­pro­wa­dziły do wy­pad­ku.

Pociągam łyk lu­ro­wa­tej kawy, którą po­sta­wio­no przede mną na początku. Zo­stał więc je­den pro­cent, ale nie chwycę się go jak tonący brzy­twy. Jeśli ktoś jest win­ny śmier­ci ro­dziców, po­wi­nien za nią od­po­wie­dzieć.

W po­ko­ju zro­biło się zim­no. Przyglądam się siedzącemu na­prze­ciw­ko mężczyźnie. Zbliża się chy­ba do czter­dziest­ki, ma in­te­li­gent­ne, piw­ne oczy i ciem­no­blond włosy, moc­no prze­rze­dzo­ne na czub­ku głowy. Nie mogłabym na­zwać go przy­stoj­nym, jest zde­cy­do­wa­nie zbyt ni­ski – mniej więcej mo­je­go wzro­stu, ale przy­pusz­czam, że niektórym ko­bie­tom się po­do­ba. Moc­no na­pa­ko­wa­ny, bez gra­ma tłuszczu. Te­raz pa­trzy na mnie wy­cze­kująco. Pew­nie zadał ja­kieś py­ta­nie. Po­win­nam się skon­cen­tro­wać.

– Prze­pra­szam, mógłby pan powtórzyć?

– Za­py­tałem, kto oprócz pani dzie­dzi­czy po ro­dzi­cach.

– Tyl­ko ja.

Zdaję so­bie sprawę, że je­stem główną po­dej­rzaną. To jak sce­na z fil­mu kry­mi­nal­ne­go. Z dwoj­ga złego wolałabym być bo­ha­terką ro­man­su.

– Czy pani ro­dzi­ce mie­li wrogów?

Wrogów? Ro­dzi­ce pro­wa­dzi­li otwar­ty dom i za­wsze pełno było u nich bliższych i dal­szych zna­jo­mych. Nie przy­po­mi­nam so­bie ni­ko­go, kto ich nie lubił. Kręcę głową.

– Z pew­nością nie.

– Może mama na­ra­ziła się ja­kie­muś pa­cjen­to­wi? – pod­su­wa po­li­cjant.

Mama pro­wa­dziła pry­watną prak­tykę psy­cho­lo­giczną.

– Nig­dy nie mówiła o pro­ble­mach pa­cjen… – Ury­wam. Kto wie, może to jest jakiś trop? Niezrówno­ważona psy­chicz­nie oso­ba za­bi­ja swoją te­ra­peutkę. Jak w fil­mach.

– A oj­ciec pani? Wiem, że nie tak daw­no na­pi­sał ar­ty­kuł o mal­wer­sa­cjach w ja­kiejś fa­bry­ce.

Rze­czy­wiście. Dy­rek­tor po­szedł na­wet sie­dzieć. Tata był dzien­ni­ka­rzem, który bez względu na kosz­ty za­wsze podążał za prawdą. Na pew­no zde­ner­wo­wał parę osób. Do tego stop­nia, że po­zba­wiły życia nie tyl­ko jego, ale również jego żonę? A może pra­co­wał nad czymś no­wym i ktoś nie chciał dopuścić, żeby ar­ty­kuł uj­rzał światło dzien­ne?

– Oj­ciec był bez­kom­pro­mi­so­wy. Mógł zaleźć komuś za skórę.

– Miała pani do­bry kon­takt z ro­dzi­ca­mi?

Czyżby na­prawdę uważał mnie za główną po­dej­rzaną?

– Oczy­wiście. Ale ro­dzi­ce sądzi­li, że dom i ro­dzi­na są naj­ważniej­sze i nie po­win­no się w to mie­szać pro­blemów z pra­cy.

– Jak daw­no zna pani swo­je­go męża?

Patrzę osłupiała.

– Czte­ry lata – od­po­wia­dam po dłuższej chwi­li.

Waha się chwilę, za­nim za­da­je następne py­ta­nie:

– Jak do­brze go pani zna?

Czuję gorącą falę gnie­wu, po chłodzie nie po­zo­stał na­wet ślad. Opa­no­wuję się szyb­ko.

– To mój mąż – mówię, jak­by to wyjaśniało wszyst­ko.

W tym mo­men­cie po­ja­wia się natrętna myśl, że o przeszłości Kon­ra­da wiem tyle, ile ze­chciał mi po­wie­dzieć, a ozna­cza to prak­tycz­nie zero. Z ro­dziną ze­rwał wszel­kie kon­tak­ty, nikt nie po­ja­wił się na ślu­bie, nig­dy ni­ko­go nie po­znałam, nie wi­działam na­wet żad­nych fo­to­gra­fii.

– Ufa mu pani? – drąży da­lej pod­ko­mi­sarz.

Patrzę na nie­go z nie­ukry­waną już wściekłością.

– Oczy­wiście.

– Czy mają państwo spi­saną in­ter­cyzę?

Bez­czel­ny du­pek. Mam ochotę go spo­licz­ko­wać.

– O co panu cho­dzi?! – krzyczę. – Co to za in­sy­nu­acje?!

– Ni­cze­go nie in­sy­nu­uję. Za­daję ru­ty­no­we py­ta­nia. – Robi przerwę, jak­by chciał dać mi czas na przy­swo­je­nie. – A więc: czy mają państwo spi­saną in­ter­cyzę?

Od­dy­cham ciężko, ale ro­zu­miem, że fa­cet ma rację.

– Nie – od­po­wia­dam w końcu zre­zy­gno­wa­nym to­nem.

Kiwa głową i uśmie­cha się. Nie złośli­wie ani drwiąco, ale spra­wiłoby mi przy­jem­ność star­cie mu tego uśmie­chu z twa­rzy.

– Jak otwie­ra się garaż? – zmie­nia te­mat.

– Garaż?

– Garaż, gdzie stał sa­mochód pani ro­dziców – do­po­wia­da, lecz to już nie jest po­trzeb­ne.

Patrzę mu pro­sto w oczy.

– Tyl­ko klu­czem. To bar­dzo sta­ry garaż – wyjaśniam.

– Kto ma klucz?

– Oni mie­li, a poza tym tyl­ko ja.

– Gdzie trzy­mała pani ten klucz? – Po­li­cjant już się nie uśmie­cha. Kłam­stwo w tym wy­pad­ku nie ma żad­ne­go sen­su.

– Tam gdzie wszyst­kie inne klu­cze, na wie­sza­ku w przed­po­ko­ju.

– Jak spędziła pani dzień po­prze­dzający wy­pa­dek?

Nagłe zmia­ny te­ma­tu zbi­jają mnie z tro­pu. Przez dłuższą chwilę zbie­ram myśli.

– Byłam w pra­cy, zro­biłam za­ku­py w skle­pie osie­dlo­wym, wróciłam do domu.

– Ktoś może to po­twier­dzić?

– Może właści­ciel­ka skle­pu będzie pamiętała. Za­wsze chwilę roz­ma­wia­my.

– Nie wy­cho­dziła pani później? Może na wie­czor­ny spa­cer?

Nie za­sta­na­wiam się, co su­ge­ru­je i po co.

– Nie.

– A więc zo­stała pani w domu do następne­go ran­ka?

– Tak.

– Kto pierw­szy był w domu: pani czy mąż?

– Ja.

– O której wrócił?

Próbuję mak­sy­mal­nie się skon­cen­tro­wać.

– Około osiem­na­stej. Zda­je się, że miał ja­kieś ze­bra­nie rady zarządu.

– Później nie wy­cho­dził?

– Nie.

– Dziękuję, pani ze­zna­nia bar­dzo po­mogły. Nie będę już pani dłużej za­trzy­my­wał. Oczy­wiście będzie pani in­for­mo­wa­na na bieżąco o wy­ni­kach śledz­twa.

W kub­ku po­zo­stała odro­bi­na kawy. Do­pi­jam, cho­ciaż robi mi się nie­do­brze od tego sma­ku, po czym wstaję.

– Do usłysze­nia za­tem.

Pod­ko­mi­sarz również się pod­no­si i sta­je na­prze­ciw­ko.

– Proszę od­począć. Wygląda pani na wykończoną.

Na zewnątrz od­dy­cham głębiej. Po­tra­fię prze­cież ro­zu­mo­wać lo­gicz­nie, jak­by nie było, skończyłam ma­te­ma­tykę. Od­twa­rzam prze­bieg roz­mo­wy z pod­ko­mi­sa­rzem.

Nie sądzą chy­ba poważnie, że dla majątku – miesz­ka­nia i oszczędności, które nie do­chodzą do pięciu cyfr – chciałabym po­zbyć się własnych ro­dziców. Z dru­giej stro­ny, gdy­bym pla­no­wała taką zbrod­nię, byłoby mi łatwiej niż in­nym. Tyl­ko ja mam klucz do garażu, a każdy może pod­szko­lić się trochę z me­cha­ni­ki.

Kon­rad, dru­gi po­dej­rza­ny. Nig­dy nie zwra­całam uwa­gi, czy klucz wisi na swo­im miej­scu. Według po­li­cji ma mo­tyw. Sy­tu­acja fi­nan­so­wa po śmier­ci ro­dziców po­pra­wiła się nam oboj­gu. Gdy­by chciał ko­rzy­stać z tego sam, mu­siałby mnie zli­kwi­do­wać. Na­wet przez chwilę nie mam wątpli­wości co do nie­win­ności własne­go męża, mimo to robi mi się słabo.

Praw­dzi­we roz­wiąza­nie musi tkwić gdzieś na zewnątrz. Sa­mochód nie za­wsze był zo­sta­wia­ny w garażu. Przy­po­mi­nam so­bie nie­ja­sno, że uwięzio­ny na sku­tek ar­ty­kułu ojca dy­rek­tor fa­bry­ki ma żonę i do­ra­stającego syna. Przy­pusz­czal­nie ma też przy­ja­ciół. Po­win­nam to spraw­dzić. Nie mogę ufać po­li­cji w stu pro­cen­tach. Dzi­siaj już nie pójdę tym tro­pem, ale mogę załatwić co in­ne­go.

Wyciągam komórkę. Wspólnicz­ka mamy zgłasza się po dwóch sy­gnałach.

– Prze­pra­szam, mam pa­cjentkę – mówi szyb­ko. – Od­dzwo­nię za parę mi­nut.

Jesz­cze jest w pra­cy. To do­brze, to na­wet spo­ro ułatwia. Ha­lin­ka Ma­jew­ska, koleżanka z roku, według mamy – je­dy­na przy­ja­ciółka. Po kil­ku la­tach pra­cy w różno­ra­kich in­sty­tu­cjach i do­szka­lających kur­sach zde­cy­do­wały, że wy­najmą wspólnie trzy­po­ko­jo­we miesz­ka­nie i założą pry­watną prak­tykę. W dwóch po­ko­jach urządziły ga­bi­ne­ty, w trze­cim – re­cepcję. Pa­cjen­ci przy­cho­dzi­li, in­te­res się kręcił. Wi­zy­ta nie była ta­nia. Sto pięćdzie­siąt złotych. A bywały oso­by, które od­wie­dzały ga­bi­net na­wet parę razy w ty­go­dniu. Świat ob­ra­ca się wokół kasy, myślę mało od­kryw­czo. Sy­gnał komórki. Kon­rad.

– Hej, ko­cha­nie. Już po roz­mo­wie z pod­ko­mi­sa­rzem?

Cze­ka na re­lację? Nie­po­koi się? Coś ści­ska mi żołądek.

– Tak.

– Je­steś bar­dzo zmęczo­na? Wra­caj szyb­ko, źle mi bez cie­bie.

Jego głos mnie uwo­dzi, chcę po­now­nie za­tra­cić się w jego objęciach.

– Ko­cha­ny, muszę jesz­cze załatwić parę spraw.

– Parę spraw? – Ton się zmie­nia, wy­czu­wam w nim nie­przy­jem­ne zdzi­wie­nie. – Prze­cież miałaś na­kar­mić koty Ma­tyl­dy i wrócić do domu.

– Tak, ale… – Na­gle bra­ku­je mi słów.

– O co cho­dzi?

Właści­wie dla­cze­go muszę się tłuma­czyć? Je­stem do­rosłą, wolną osobą.

– Idę do ga­bi­ne­tu mamy, chcę przej­rzeć jej kom­pu­ter.

– Czy ty przy­pad­kiem nie próbu­jesz wyręczyć po­li­cji? – Słyszę drwinę i za­czy­nam żałować szcze­rości sprzed chwi­li.

Sy­gnał. Naj­praw­do­po­dob­niej Ha­lin­ka usiłuje się do mnie do­dzwo­nić.

– Muszę już kończyć. Wrócę, kie­dy tyl­ko będę mogła. Ko­cham cię – do­daję.

Nie cze­kam na od­po­wiedź, prze­ry­wam połącze­nie. Miałam rację, Ha­lin­ka dzwo­niła. Pośpiesz­nie przy­ci­skam zie­loną słuchawkę.

– Cześć, ko­cha­nie. Cieszę się, że za­dzwo­niłaś. – Głos Ha­lin­ki wy­da­je mi się nie­spo­koj­ny.

Mimo to przy­pusz­czam, że na­prawdę w jakiś sposób się cie­szy. Przy­ja­ciółka mamy jest po roz­wo­dzie, a je­dy­na córka dzie­sięć lat temu wy­je­chała do Stanów, z matką wi­du­je się mniej więcej raz na dwa lata.

– Nie wyszłaś jesz­cze z pra­cy?

– Nie, ale za­raz za­my­kam.

– Po­cze­kaj. Wezmę taksówkę i za kil­ka mi­nut będę.

– O co cho… – Nie daję jej skończyć.

– Później ci wytłumaczę, pa.

Po­rad­nia jest na par­te­rze. Przy­ja­ciółka mamy stoi już w drzwiach. Ma na so­bie czar­ne dżinsy i golf w tym sa­mym ko­lo­rze. To nie z po­wo­du żałoby, za­zwy­czaj tak się ubie­ra. Trze­ba przy­znać, że jej to pa­su­je. Ład­nie kon­tra­stu­je z blond włosa­mi, za­pew­ne far­bo­wa­ny­mi, upiętymi te­raz w wy­so­ki ku­cyk, i pod­kreśla smukłość fi­gu­ry. Zbliża się już do sześćdzie­siątki, ale wciąż jest atrak­cyjną ko­bietą.

– Chodź.

Wciąga mnie do środ­ka, za­my­ka drzwi i przy­tu­la moc­no.

– Usiądź, ko­cha­nie. Zro­bię her­ba­ty.

Nie cze­kając na re­akcję, na­sta­wia czaj­nik.

– Wolałabym kawy.

Za dużo wypiłam dziś kaw, ale ko­fe­ina za­wsze po­zwa­lała mi myśleć bar­dziej lo­gicz­nie, a tego te­raz po­trze­buję najbar­dziej.

– Pew­nie za­sta­na­wiasz się, dla­cze­go nie byłam na po­grze­bie – mówi Ha­lin­ka, nie patrząc na mnie.

– Nie byłaś na po­grze­bie – po­wta­rzam bez­myślnie.

– Tak. Nie chciałam tam pójść. To było po­nad moje siły. – Usta za­czy­nają jej drgać, jak­by za mo­ment miała się rozpłakać. – To ja po­win­nam być na ich miej­scu.

Przyglądam się jej zdu­mio­na.

– Nie ro­zu­miem. O czym ty mówisz?

Za­ci­ska pal­ce na bla­cie.

– Ona miała cie­bie, miała męża, mie­li dla kogo żyć. Gdy­bym ja umarła, nikt nie zwróciłby na to uwa­gi, naj­wyżej kil­ku pa­cjentów mu­siałoby zmie­nić psy­cho­lo­ga.

– Prze­stań! – Nie mogę tego słuchać. Ha­lin­ka wygląda na kom­plet­nie roz­bitą. Do tej pory uważałam ją za oazę spo­ko­ju.

– Prze­pra­szam.

Ob­ser­wuję, jak drżącymi rękoma wsy­pu­je do szkla­nek po dwie łyżecz­ki kawy roz­pusz­czal­nej, za­le­wa je wodą. Po chwi­li obie w ci­szy sączy­my czar­ny, gorz­ki napój. Jeśli na­wet nie wysiądzie mi ser­ce, to żołądek z pew­nością.

– Chciałabym przej­rzeć kom­pu­ter mamy – mówię w końcu.

Ha­lin­ka pa­trzy na mnie, jak­bym po­wie­działa coś nie­sto­sow­ne­go.

– Dzwo­ni­li z po­li­cji. Mają ju­tro przyjść i go oglądać. Za­bez­pie­czyć, po­wie­dzie­li – od­po­wia­da wy­pru­tym z emo­cji głosem. Po po­przed­nim wzbu­rze­niu nie zo­stał na­wet ślad.

– To do­brze. – Sta­ram się nadać to­no­wi równie obojętne brzmie­nie, cho­ciaż ser­ce przyśpie­sza na myśl, że zdążyłam w ostat­nim mo­men­cie. Ju­tro nie miałabym szan­sy obej­rzeć plików. – Wy­ko­nują swoją pracę, ale ja je­stem jej córką. Le­piej ją znam.

Ha­lin­ka mruży oczy i przy­po­mi­nam so­bie, że jest krótko­wi­dzem. Za­zwy­czaj nosi so­czew­ki, czyżby dzi­siaj ich nie miała?

– Ko­cha­nie, to są spra­wy pa­cjentów, one są objęte ta­jem­nicą.

– Prze­cież wiesz, że nie zro­bię z nich niewłaści­we­go użytku.

Ha­lin­ka kładzie rękę na mo­jej dłoni, ści­ska ją.

– Po­dob­no po­li­cja po­dej­rze­wa mor­der­stwo. To może być bar­dziej nie­bez­piecz­ne niż ci się wy­da­je. Proszę, nie baw się w de­tek­ty­wa.

– Po pro­stu pozwól mi zo­ba­czyć jej kom­pu­ter. – Co­fam rękę.

Nie za­mie­rzam stąd odejść, za­nim nie spełni mo­jej prośby, i ona zda­je so­bie z tego sprawę.

– To po ma­mie je­steś taka upar­ta – wzdy­cha z re­zy­gnacją.

Obie wy­bu­cha­my po­nu­rym, krótkim śmie­chem i prze­cho­dzi­my do ga­bi­ne­tu mamy. Kom­pu­ter się uru­cha­mia, sta­ram się nie pa­trzeć na ekran, cho­ciaż roz­sa­dza mnie nie­cier­pli­wość.

– Pamiętam, jak byłaś ma­lutką dziew­czynką.

Czułość w jej głosie kusi, ale muszę po­zo­stać do­rosła. Mam spra­wy do załatwie­nia.

– Ha­lin­ko, wyglądasz, jak­byś padała z nóg. Idź do domu, ja wszyst­ko za­mknę i pod­wiozę ci klucz.

Trochę się opie­ra, ale w końcu zga­dza się, że tak będzie naj­le­piej.

– Klu­czem się nie przej­muj, od­dasz przy oka­zji. Mam jesz­cze je­den.

Pod­pro­wa­dzam ją do drzwi.

– Dla­cze­go nie masz dziś so­cze­wek?

– Za­uważyłaś. – Pod­no­si ręce do twa­rzy, po czym na­tych­miast je opusz­cza. – Mam pod­rażnio­ne oczy. – Wy­cho­dzi na ko­ry­tarz i do­da­je, nie od­wra­cając się. – Pew­nie za dużo ostat­nio płakałam.

Scho­dzi po scho­dach, za­trza­skują się za nią drzwi klat­ki. Otrząsam się i wra­cam do ga­bi­ne­tu.

Przej­rze­nie do­ku­men­ta­cji pa­cjentów zaj­mu­je mi kil­ka go­dzin. Agniesz­ka Su­wa­ra, lat szes­naście, bu­li­micz­ka. Ro­dzi­ce po roz­wo­dzie, na­do­pie­kuńcza mat­ka. Ta­de­usz Sto­larz, lat sie­dem­dzie­siąt, eme­ry­to­wa­ny bu­dow­la­niec. Żona całko­wi­cie poświęca się wnu­kom. Ta­de­usz cier­pi na bez­sen­ność i na­pa­dy pa­ni­ki. Ma­rian Lech, lat czter­dzieści pięć. Inżynier, żona­ty, dwójka dzie­ci. Kry­zys wie­ku śred­nie­go. Często zdra­dza żonę, chciałby zacząć życie od nowa. Krzysz­tof Ko­pa­lew­ski. Mam wrażenie, że na­zwi­sko coś mi mówi, ale na próżno prze­szu­kuję pamięć. Stu­dent, lat dwa­dzieścia. Za­bu­rze­nia snu, zaniżone po­czu­cie własnej war­tości. Po którejś wi­zy­cie mama na­pi­sała: trau­ma­tycz­ne wspo­mnie­nia z dzie­ciństwa. Tyl­ko tyle. Nig­dzie zresztą nie po­da­wała żad­nych szczegółów, wi­docz­nie ufała pamięci. Je­stem co­raz bar­dziej zmęczo­na, od­czu­wam zniechęce­nie, ale nadal otwie­ram i przeglądam pli­ki. Nie widzę wśród pa­cjentów po­ten­cjal­ne­go mor­der­cy, ale prze­cież się nie znam. Z pew­nością po­li­cja zba­da trop każdego z nich, mają większe środ­ki, są przy­go­to­wa­ni. Rze­czy­wiście nie po­win­nam bawić się w de­tek­ty­wa. Po­cie­ram pal­ca­mi skro­nie. Skąd znam na­zwi­sko Ko­pa­lew­ski? Spi­suję nu­mer komórki Krzysz­tofa, za­dzwo­nię do nie­go ju­tro.

Taksówkarz usiłuje wciągnąć mnie w roz­mowę, nie re­aguję. Jest zdzi­wio­ny, kie­dy zo­sta­wiam na­pi­wek, a mnie po pro­stu nie chce się cze­kać na resztę. Szyb­ko prze­chodzę przez ogród i kie­ruję się do kuch­ni ciot­ki Ma­tyl­dy. Zna­le­zie­nie kar­my nie zaj­mu­je mi dużo cza­su. Wy­sy­puję ko­cie je­dze­nie do mi­sek, a dwa fu­trza­ki rzu­cają się na nie, jak­by nie jadły od ty­go­dnia. Je­den jest biały, dru­gi czar­ny, na­zy­wają się Fra­nek i Bar­tek, ale bez­sku­tecz­nie próbuję przy­po­mnieć so­bie, który jest który. Nig­dy nie lubiłam kotów, ko­chałam psy, tak na­prawdę tyl­ko jed­ne­go: mo­je­go naj­wspa­nial­sze­go wil­czu­ra Miga. Kie­dy umarł (nikt mi nie po­wie, że psy zdy­chają!), nie chciałam no­we­go. Żaden inny zwie­rzak nie mógłby zastąpić mo­je­go przy­ja­cie­la.

Dom wca­le nie wy­da­je mi się brud­ny, ale po­nie­waż obie­całam Ma­tyl­dzie, mam za­miar do­trzy­mać przy­rze­cze­nia. Lo­ka­li­zuję od­ku­rzacz. Za­czy­nam sprząta­nie od przed­sion­ka. Za­sta­na­wiam się, czy Ma­tyl­da nie czu­je się sa­mot­na i za­gu­bio­na w tak ogrom­nych wnętrzach. Chy­ba tak, sko­ro ko­rzy­sta tyl­ko z po­miesz­czeń na dole. Przy­po­mi­nam so­bie roz­mowę w szpi­ta­lu. Mówiła, że na górze nie bałaga­ni. Uświa­da­miam so­bie, że weszłam tam tyl­ko raz. Wyłączam od­ku­rzacz. Na pal­cach prze­chodzę przez sa­lon i wspi­nam się ci­cho po scho­dach. Wte­dy miałam czte­ry lata i też sta­rałam się robić to bez­sze­lest­nie. Wy­obrażałam chy­ba so­bie, że je­stem od­krywcą udającym się na sa­motną wy­prawę. Wspo­mnie­nia są nie­ja­sne, za­ma­za­ne. Ile mogłam za­pa­miętać z epi­zo­du z tak wcze­sne­go dzie­ciństwa? Zupełnie nie ro­zu­miem, dla­cze­go ser­ce bije mi tak moc­no. Wy­zy­wam się w du­chu od idio­tek, ale ręka, którą na­ci­skam na klamkę, drży z pod­nie­ce­nia. Założyłabym się z każdym, że wte­dy po­miesz­czenie wyglądało iden­tycz­nie. Wesoły dzie­cięcy po­ko­ik. Parę sa­mo­cho­dzików na podłodze, pudło z za­baw­ka­mi w rogu, na tap­cza­ni­ku brązowy miś z czar­ny­mi błyszczącymi oczka­mi. Biorę go na ręce i przy­tu­lam. Czy wte­dy zro­biłam to samo? Sia­dam na dy­wa­nie, mi­sia wkładam pod pachę i przez chwilę bawię się po­jaz­da­mi. Po­tem prze­chodzę do dru­giej dzie­cięcej sy­pial­ni. Nie ma wątpli­wości, że to pokój dziew­czyn­ki. Na podłodze żad­nych sa­mo­chodów, na ścia­nach ko­lo­ro­we, dość nie­zdar­ne ry­sun­ki, wszyst­kie przed­sta­wiające kwiat­ki. Tu też w rogu stoi ogrom­ne pudło wypełnio­ne za­baw­ka­mi, ale moją uwagę przy­ku­wa naj­piękniej­szy na świe­cie do­mek. W łóżkach leżą trzy la­lecz­ki.

Przed oczy­ma prze­wi­ja się sce­na sprzed lat. Z czte­ro­let­nią dziew­czynką, którą byłam wte­dy, w roli głównej. Którą w jakiś sposób je­stem po­now­nie.

Dziew­czyn­ka pod­cho­dzi do dom­ku dla la­lek.

– Dzień do­bry. Dla­cze­go już śpi­cie? Jesz­cze nie ma nocy – mówi, wy­obrażając so­bie, że to miś się od­zy­wa.

Wkłada rękę do środ­ka i pod­no­si jedną z la­lek.

– Ci­cho – naśla­du­je głos własnej mamy. – Dzie­ci są zmęczo­ne i muszą spać.

– A jak ty masz na imię? – pyta ci­chut­ko głosem mi­sia.

– Mar­ty­na.

Gwałtow­nie pod­no­si głowę. To nie ona od­po­wie­działa ani nie lala. Cio­cia Ma­tyl­da stoi w drzwiach. Oczy jej błyszczą, jest piękna jak wróżka. Uśmie­chają się do sie­bie.

– Cio­ciu, a ty też ba­wisz się tymi za­baw­ka­mi?

Cio­cia pod­cho­dzi, bie­rze ją na ręce i przy­ci­ska do pier­si. To całkiem przy­jem­ne. Dziew­czyn­ka pusz­cza lalkę i mi­sia, obej­mu­je cio­cię obie­ma rączka­mi.

– Bawię się – cio­cia szep­cze jej do ucha, na poły z czułością, na poły żar­to­bli­wie. – Mat – do­da­je tym sa­mym to­nem. – Wolę, jak na­zy­wasz mnie Mat.

– Mat – po­wta­rza dziew­czyn­ka i chi­cho­cze, bo Ma­tyl­da za­czy­na ją łasko­tać.

– Be­ata! – Głos mamy nie­przy­jem­nie wi­bru­je w po­ko­ju. Dziew­czyn­ka wca­le nie chce jej w tej chwi­li. Chce bawić się z cio­cią. Z Mat.

Mat sta­wia ją na podłodze. Mama wygląda na bar­dzo zde­ner­wo­waną.

– Mu­si­my już iść. – Głos jej drży.

– Nie chcę iść! – pro­te­stu­je dziew­czyn­ka ze złością. – Chcę tu zo­stać!

– Mu­si­my iść – po­wta­rza mama.

– Nie!

Dziew­czyn­ka pa­trzy na Mat, wy­cze­kując od niej po­par­cia. Ona jed­nak stoi nie­ru­cho­mo, nie od­zy­wa się. Po jej twa­rzy błąka się dziw­ny uśmiech. Mama pod­cho­dzi i ciągnie dziew­czynkę w stronę drzwi. Dziec­ko za­pie­ra się z całych sił, więc mat­ka bie­rze je na ręce i nie zważając, że córka się wy­ry­wa i ko­pie, zno­si po scho­dach. Dziew­czyn­ka drze się jak opętana. Nie prze­sta­je w sa­mo­cho­dzie, nie prze­sta­je w miesz­ka­niu.

Dźwięk komórki, którą zo­sta­wiłam na dole, wy­ry­wa mnie ze sta­nu transu. Nie śpieszę się, i tak nie zdążę ode­brać, ale schodzę. Te­le­fon milk­nie, kie­dy je­stem w połowie schodów, lecz za chwilę roz­dzwa­nia się na nowo. Przyśpie­szam. Kon­rad oczy­wiście.

– Halo? – mówię zdy­sza­na.

– Gdzie ty je­steś, ko­cha­nie? Cze­kam i cze­kam.

Na szczęście w jego głosie nie ma pre­ten­sji.

– U Ma­tyl­dy. Wiesz, naj­droższy – na­zy­wam go tak chy­ba po to, żeby złago­dzić to, co za chwilę nastąpi – zde­cy­do­wałam, że zo­stanę tu na noc – oznaj­miam.

– Nie ro­zu­miem. – Wy­da­je się skon­ster­no­wa­ny.

– Usiłuję zro­zu­mieć kil­ka rze­czy, a tu całkiem do­brze mi idzie.

– Co zro­zu­mieć?

Naj­pierw muszę wie­dzieć sama.

– Później ci po­wiem. Ju­tro.

Rozłączył się. Opa­dam na naj­bliższe krzesło. Od­rzu­cam myśl o Kon­ra­dzie, to może po­cze­kać. Co przy­da­rzyło mi się w po­ko­ikach dzie­cięcych? Czy to były rze­czy­wi­ste wspo­mnie­nia, czy pod wpływem miejsc roz­ma­za­ne ob­ra­zy przy­brały kon­kretną formę? A może umysł płata mi fi­gle? Usiłuję się skon­cen­tro­wać, wrócić do tam­tych czasów. Nie ule­ga wątpli­wości, że poszłam na górę, je­stem też pew­na, że wy­nikła z tego jakaś awan­tu­ra. Co było później? Kołacze mi po głowie roz­mo­wa z mamą.

– Cio­cia Ma­tyl­da miała dwo­je dzie­ci, które umarły. Właśnie do ich po­kojów weszłaś.

Czuję prze­rażenie, ja­kie­go do tej pory nie znałam. Nie sądziłam, że dzie­ci mogą umie­rać, chy­ba że w baśniach.

– Umarły? Dla­cze­go umarły?

– Cho­ro­wały.

– Ja też mogę umrzeć? Cza­sem cho­ruję.

Mama usiłuje mnie przy­tu­lić, ale wy­ry­wam się.

– Ty cho­ru­jesz in­a­czej niż jej dzie­ci. Nie za­graża ci nie­bez­pie­czeństwo. – Prze­ry­wa na chwilę, jak­by chciała, żeby to do mnie do­tarło, po czym ciągnie: – Cio­cia nadal to przeżywa. Nie po­win­niśmy pogłębiać jej bólu. Nig­dy już nie chodź na górę. Nig­dy.

Tak było? Wte­dy pierw­szy raz do­wie­działam się o śmier­ci ku­zynów? Na­prawdę przejęło mnie to taką grozą? W każdym ra­zie rze­czy­wiście nie zda­rzyło mi się już pójść na górę. Mama bar­dzo mnie pil­no­wała, kie­dy byliśmy u ciot­ki. Na­wet gdy byłam do­rosła, wy­czu­wałam na so­bie jej za­nie­po­ko­jo­ny wzrok za każdym ra­zem, kie­dy od­wie­dza­liśmy Mat. To gra­ni­czyło z ob­sesją, uświa­da­miam so­bie.

Po­now­nie włączam od­ku­rzacz. Gdy do­cie­ram do kuch­ni, koty gdzieś ucie­kają, oka­zu­je się, że nie lubią hałasu. Wciągam się w rytm sprząta­nia, prze­staję roztrząsać przeszłość. Do­chodzę do sy­pial­ni, patrzę na podwójny tap­czan i za­sta­na­wiam się prze­lot­nie, czy po śmier­ci męża Ma­tyl­da mie­wała ko­chanków. Jest atrak­cyjną ko­bietą, ale nig­dy nie słyszałam o żad­nym mężczyźnie. Na biur­ku leży kil­ka gru­bych ze­szytów, ułożonych w równy sto­sik, na nich fo­to­gra­fia. Chcę przełożyć wszyst­ko na pa­ra­pet i ściągnąć ku­rze, ale zdjęcie przy­ku­wa moją uwagę. Sia­dam w fo­te­lu, nie za­wra­cając so­bie na­wet głowy wyłącze­niem od­ku­rzacza.

Młoda para wy­cho­dzi z kościoła. W ko­bie­cie od razu roz­po­znaję Ma­tyldę. Jest ubra­na w do­pa­so­waną w ta­lii, roz­klo­szo­waną ku dołowi su­kienkę, kończącą się tuż przed kostką. Biel pięknie kon­tra­stu­je z czer­nią długich, lśniących włosów. W twa­rzy, le­d­wo muśniętej ma­ki­jażem, zwra­cają uwagę ogrom­ne oczy wpa­trzo­ne w świeżo poślu­bio­ne­go mężczyznę. Obo­je się śmieją. Nic dziw­ne­go. To prze­cież naj­piękniej­szy dzień ich życia. Wśród gości za­uważam młod­ziut­kich ro­dziców. Koło nich stoją moi dziad­ko­wie, wte­dy jesz­cze sil­ni i zdro­wi.

Od­wra­cam zdjęcie i patrzę na datę. War­sza­wa, 15 czerw­ca 1979 r. Do tej pory nie wi­działam żad­nej fo­to­gra­fii ze ślubu Ma­tyl­dy. Przeglądając wczo­raj zdjęcia w domu ro­dziców, też na nic nie tra­fiłam. Marszczę brwi, po czym kręcę głową i wzna­wiam od­ku­rza­nie. Odkładam ze­szy­ty na biur­ko, ale za­nim wyjdę z po­ko­ju, otwie­ram je­den z nich, ten na wierz­chu. Jest wypełnio­ny drob­nym, sta­ran­nym pi­smem.

15 maja 1972

Dziś są moje szes­na­ste uro­dzi­ny.

W popłochu za­my­kam bru­lion. To pamiętnik, nie po­win­nam go czy­tać. Wy­chodzę z sy­pial­ni i kończę od­ku­rzać dół. Zo­stał mi tyl­ko ga­bi­net, gdzie przyj­mo­wa­ni są pa­cjen­ci. Góry nie ma po­trze­by sprzątać. Tam i tak wszyst­ko lśni czy­stością. Myliłam się, Ma­tyl­da ko­rzy­sta z całego domu.

Od­noszę od­ku­rzacz na miej­sce i po­now­nie udaję się na górę. Byłam w po­ko­ikach dzie­ci, ale nie weszłam do trze­cie­go po­miesz­cze­nia. Nie mam na­wet pojęcia, co się tam znaj­du­je. Na­ci­skam na klamkę i widzę sy­pial­nię z dużym małżeńskim łożem. Pod­chodzę do sza­fy, otwie­ram. Na półkach równiut­ko poukłada­ne męskie swe­try, spodnie, ko­szu­le, bie­li­zna. Ma­tyl­da nie ma part­ne­ra, je­stem tego pew­na. To przy­pusz­czal­nie odzież wuj­ka Mar­ka. Ro­zu­miem ciotkę, cho­ciaż na wi­dok ta­kiej ilości ubrań człowie­ka mar­twe­go od pra­wie trzy­dzie­stu lat za­czy­nam mieć gęsią skórkę. Nie miała ser­ca po­zbyć się tych rze­czy, ale nie dała rady spać we wspólnym łóżku. Robi mi się co­raz bar­dziej nie­swo­jo i wra­cam na dół, do obec­nej sy­pial­ni Ma­tyl­dy. Sia­dam na tap­cza­nie i zer­kam na gru­be no­te­sy. Nie po­win­nam, to zbyt pry­wat­ne. Może w ta­kim ra­zie załatwię te­raz inną sprawę? Wpraw­dzie myślałam, żeby zro­bić to ju­tro, ale nie jest jesz­cze tak późno, do­pie­ro minęła dwu­dzie­sta pierw­sza. Czuję znacz­nie więcej ener­gii niż przed przyjściem do domu Ma­tyl­dy, więc nie ma chy­ba po­trze­by przekładać roz­mo­wy z Krzysz­to­fem Ko­pa­lew­skim na następny dzień. Wy­bie­ram nu­mer.

– Halo? – W głosie chłopa­ka słyszę znużenie.

– Do­bry wieczór, mówi Be­ata Tysz­kie­wicz. Czy roz­ma­wiam z pa­nem Krzysz­to­fem Ko­pa­lew­skim?

– Do­bry wieczór… – Za­wie­sza głos. Moje na­zwi­sko nic mu nie mówi. W grun­cie rze­czy to trochę dziw­ne; chy­ba każdy człowiek w Pol­sce ma sko­ja­rze­nia ze słynną ak­torką, z którą zresztą ro­dzi­na mo­je­go męża nie jest w żaden sposób powiązana. A może Krzysz­tof jest po pro­stu zbyt młody na roz­po­zna­wa­nie na­zwisk wy­bit­nych ak­torów star­sze­go po­ko­le­nia?

– Je­stem córką Anny Gre­gor­czuk, psy­cho­log, w której ga­bi­ne­cie był pan parę razy.

– Ach tak. – Jego ton się zmie­nia. Opusz­cza go znużenie, wkra­da się ner­wo­wość, która zga­dza się z pro­fi­lem.

– Chciałabym… – za­czy­nam, ale prze­ry­wa mi gwałtow­nie.

– Nie byłem na po­grze­bie. – Czy tyl­ko mi się wy­da­je, czy też rze­czy­wiście w jego głosie brzmi te­raz ja­kieś posępne wy­zwa­nie? Czy nie­obec­ność na po­grze­bie te­ra­peu­ty po­win­na ko­go­kol­wiek dzi­wić? Swoją drogą, cie­ka­we, że już dru­ga oso­ba czu­je się w obo­wiązku uspra­wie­dli­wić przede mną z tego sa­me­go.

– Ro­zu­miem – mówię uspo­ka­jająco. – Czy… czy ze­chciałby pan spo­tkać się ze mną? Bar­dzo zależy mi na roz­mo­wie.

Po dru­giej stro­nie za­le­ga ci­sza. Nie­zu­pełna, słyszę ury­wa­ny, nie­spo­koj­ny od­dech.

– Wie pani, kim je­stem? – chry­pi w końcu.

– Nie, ale pana na­zwi­sko coś mi mówi.

– Byliśmy sąsia­da­mi – pod­po­wia­da.

Przez chwilę in­ten­syw­nie myślę, po czym się pod­daję.

– Kie­dy?

– Daw­no temu. Wy­pro­wa­dzi­liśmy się, kie­dy za­czy­nałem pod­stawówkę.

Wresz­cie otwie­ra się jakaś klap­ka i in­for­ma­cja wska­ku­je na miej­sce. Pamiętam Ko­pa­lew­skich spod sie­dem­nast­ki, cho­ciaż z sąsia­da­mi nig­dy nie utrzy­my­wa­liśmy zażyłych sto­sunków. Drob­na, młodzieżowo ubie­rająca się ko­bie­ta, o ru­da­wych, kręco­nych włosach i bar­dzo ja­snej ce­rze. Z pew­nością atrak­cyj­na, cho­ciaż wte­dy wy­da­wała mi się sta­ra. Ciem­ny, wy­so­ki fa­cet, mruk, który rzad­ko od­po­wia­dał na moje „dzień do­bry”. No i Krzy­siek, rudy, pie­go­wa­ty chłopak, którego wi­dy­wałam naj­pierw w wózku, później w pia­skow­ni­cy, a po­tem migał mi na podwórku, kie­dy bawił się w cho­wa­ne­go lub w ber­ka. Nie przy­po­mi­nam so­bie, żebym kie­dykolwiek za­mie­niła z nim słowo. Nie prze­pa­dałam za dzie­cia­ka­mi, a była między nami różnica pra­wie dzie­sięciu lat.

– Pamiętam cię. – Re­flek­tuję się. Osta­tecz­nie ten chłopczyk jest już do­rosły i w grun­cie rze­czy go nie znam. – Pana.

– Myślę, że po­win­niśmy mówić so­bie po imie­niu.

Za­ska­ku­je mnie. Nie spo­dzie­wałam się po tym zner­wi­co­wa­nym chłopa­ku tego ro­dza­ju ini­cja­ty­wy. Byłoby mniej dziw­nie, gdy­by po­wie­dział, żebym ja mówiła mu ty, a on da­lej na­zy­wał mnie panią.

– Myślę, że tak będzie łatwiej – przy­ta­kuję. – Spo­tkasz się ze mną?

Za­raz za­py­ta, po co, a ja będę miała kłopo­ty z od­po­wie­dzią.

– Do­brze. Przy­jedź ju­tro o dwu­na­stej do Gra­wi­ta­cji na Bro­war­nej.

No proszę, dyk­tu­je mi wa­run­ki. Nie mam jed­nak za­mia­ru się kłócić. Je­stem na urlo­pie, dys­po­nuję dużą ilością wol­ne­go cza­su, po­zwolę chłopa­ko­wi po­czuć władzę. Poza tym Gra­wi­ta­cja jest za­le­d­wie kil­ka mi­nut na pie­chotę od mo­je­go miesz­ka­nia.

– Do­brze. Wiem na­wet, gdzie to jest, nie mu­sisz mi tłuma­czyć, ale je­steś miły, że chcesz. – Nie mogę po­wstrzy­mać się od drob­nej złośliwości, która i tak za­pew­ne do nie­go nie do­cie­ra.

– To do ju­tra. Cześć.

Za­wsze mi wpa­ja­no, że to oso­ba, która za­dzwo­niła, po­win­na zakończyć, ale nie mam za­mia­ru uczyć za­sad sa­vo­ir-vi­vre’u chłopa­ka o za­bu­rzo­nej oso­bo­wości.

– Cześć – od­po­wia­dam i słyszę trzask.

Czy pro­ble­my psy­cho­lo­gicz­ne tego fa­ce­ta mogą być na tyle poważne, żeby zabić? Dla­cze­go zde­cy­do­wał się na po­moc aku­rat mamy? Czy wy­brał ją, bo kie­dyś miesz­kał w tym sa­mym blo­ku co ona, czy też był to zupełny przy­pa­dek? Po­sta­ram się do­wie­dzieć cze­goś ju­tro. Mój wzrok wędru­je na biur­ko. Gru­be no­te­sy i fo­to­gra­fia przy­ciągają ni­czym ma­gnes. Sia­dam w fo­te­lu, do­ty­kam ze­szy­tu na wierz­chu, po czym biorę w ręce zdjęcie. Dla­cze­go w moim domu ro­dzin­nym nie było żad­nych zdjęć ze ślubu Ma­tyl­dy? Prze­cież ro­dzi­ce bra­li udział w uro­czy­stości, z wy­ra­zu ich twa­rzy wy­ni­ka, że byli całkiem za­do­wo­le­ni. Po­dej­muję de­cyzję. Po raz dru­gi dzi­siaj otwie­ram bru­lion z wierz­chu. To nie pry­mi­tyw­na cie­ka­wość. Prze­czy­ta­nie pamiętni­ka może mi pomóc poukładać wiedzę, rzu­cić nowe światło na pew­ne spra­wy. Je­stem żałosna, wiem o tym. Le­piej nie szu­kać uspra­wie­dli­wień, na­zy­wać to, co się robi, po imie­niu. Nie­wy­ba­czal­ne wścib­stwo. In­wa­zja w cudzą pry­wat­ność. E tam, prze­sa­da. Za­czy­nam czy­tać, prze­staję myśleć. Pogrążam się w świe­cie szes­na­sto­let­niej Ma­tyl­dy.

***

Dziś są moje szes­na­ste uro­dzi­ny. Ma być na­wet pry­wat­ka. Po­mysł na nią wy­szedł kil­ka ty­go­dni temu od Anki, przy wspólnym, rzecz ja­sna, obie­dzie. W na­szej ro­dzi­nie przy­najm­niej je­den posiłek dzien­nie jada się ra­zem, choćby się waliło, nie może być odstępstwa. Oj­ciec twier­dzi, że to ce­men­tu­je więzi. Na­piszę o tym jesz­cze, ale in­nym ra­zem. Te­raz nie zdążę ze wszyst­kim. Wstałam go­dzinę wcześniej niż zwy­kle, żeby zacząć do­ku­men­to­wać do­rosłe życie. No do­bra, nie­zu­pełnie do­rosłe, ale szes­nast­ka to wstęp do do­rosłości. Może kie­dyś, jak­kol­wiek śmiesz­nie to nie brzmi, prze­czy­ta to moja córka?

Chy­ba od­biegłam od te­ma­tu. Anka, moja star­sza o dwa lata sio­stra, za­py­tała przy ro­dzin­nym obiad­ku, czy robię pry­watkę na szes­nastkę. Wzru­szyłam tyl­ko ra­mio­na­mi. Kogo niby miałabym za­pro­sić? Nie mam bli­skich zna­jo­mych, nie zależy mi zresztą. Mat­ka za­szcze­bio­tała, że to świet­ny po­mysł, ona za­wsze szcze­bio­ce, szczególnie, kie­dy zwra­ca się do mo­jej ide­al­nej sio­strzycz­ki.

Ma­tyl­da sie­działa sztyw­no, prze­nosząc wzrok na ko­lej­nych członków ro­dzi­ny, sku­piając się na mia­ro­wym od­de­chu. To po­ma­gało za­cho­wać spokój.

– Nie mam ocho­ty na żadne pry­wat­ki – za­pro­te­sto­wała.

– Na pew­no trze­ba będzie za­pro­sić ro­dzinę. – Mat­ka nie zwra­cała na nią uwa­gi, zajęta snu­ciem planów i szcze­bio­tała da­lej. – Przyjęcie dla nich zro­bi­my w nie­dzielę. Two­je uro­dziny wy­pa­dają w so­botę. Niech wte­dy przyjdą twoi zna­jo­mi.

Ma­tyl­da spoj­rzała na siostrę. Anka pa­trzyła gdzieś w bok, ale z pew­nością chi­cho­tała w du­chu. Spe­cjal­nie zaczęła tę roz­mowę, żeby mnie pognębić – kołatało w głowie Ma­tyl­dy. Pa­ra­dok­sal­nie ta myśl dodała jej sił. Roz­luźniła się, na­wet uśmiechnęła.

– Nie mam zna­jo­mych.

Oni o tym do­brze wie­dzie­li. Prze­cież nig­dy nie przy­pro­wa­dziła ni­ko­go, a po szko­le wra­cała za­wsze pro­sto do domu. Ta żmija Anka wie­lo­krot­nie in­for­mo­wała sta­rych, że na prze­rwach młod­sza sio­stra sie­dzi sama na pa­ra­pe­cie. Niby z tro­ski, sta­rzy da­wa­li się na to na­brać. Na­bie­ra­li się na wszyst­ko, co mówiła Anka.

– Naj­wyższy czas, żebyś miała. – Mat­ka nadal szcze­bio­tała.

Ma­tyl­da spuściła oczy, żeby nikt nie do­strzegł w nich po­gar­dy.

Nor­mal­nie chciało się rzy­gać.

– Za­proś jakąś dziew­czynkę z kla­sy, może uda ci się dzięki temu z nią za­przy­jaźnić, a resztę to­wa­rzy­stwa zor­ga­ni­zu­je Anu­sia. Praw­da, ko­cha­nie?

Ma­tyl­da pod­niosła wzrok, a Anka spoj­rzała nie­mal prze­pra­szająco. Wie­działa, że prze­gięła. Do­bre i to.

– Mamo, nie sądzę, żeby Ma­tyl­da chciała, żebym or­ga­ni­zo­wała jej zna­jo­mych.

Szla­chet­na star­sza sio­stra brała ją w obronę.

– Nie or­ga­ni­zo­wała – sta­now­czy głos ojca uci­nał wszelką dys­kusję – ale z pew­nością będzie jej miło, jeśli na jej uro­dzi­nach będziesz ty i Ma­te­usz. Może wziąć ze sobą dwóch ko­legów, żeby było we­se­lej, a Ma­tyl­da rze­czy­wiście przy­pro­wa­dzi jakąś koleżankę z kla­sy. Co ty na to? – Prze­niósł wzrok na Mat.

– Ja­necz­ku. – Mat­ka włożyła w imię męża mak­si­mum uczu­cia, przez co jej głos brzmiał jesz­cze bar­dziej pi­skli­wie. – Ty za­wsze wszyst­ko tak ład­nie wyjaśnisz.

Ma­tyl­da nie spuściła oczu. Ma­te­usz, stu­diujący chłopak Anki, był ra­czej w porządku. Pro­blem sta­no­wi­li wszy­scy inni. Chy­ba jed­nak mniej­szy niż sprze­ci­wie­nie się ojcu.

– Tak, tato. To świet­ny po­mysł.

Zro­zu­miała, że nie wy­gra.

Tam­te­go wie­czo­ru, a później w nocy, czułam się prze­gra­na, ale następne­go dnia za­pro­siłam Aśkę, a ona od razu się zgo­dziła i na­wet ucie­szyła. Anka przyszła przed snem do mo­je­go po­ko­ju i po­wie­działa, że ko­le­dzy Ma­te­usza są kla­wi. Nie do­py­ty­wałam, co ro­zu­mie pod tym pojęciem, zresztą nie wierzę jej. Gdy­bym jed­nym słowem miała określić członków na­szej ro­dzi­ny, zro­biłabym to tak:

Anka – fałszy­wa.

Mat­ka – idiot­ka.

Oj­ciec – sil­ny.

Sie­bie określać nie będę, nie te­raz. Myślę jed­nak, że w pew­nym sen­sie je­stem po­dob­na do każdego z nich. Naj­bar­dziej mar­twią mnie wspólne ce­chy z matką i sta­ram się je eli­mi­no­wać. Muszę kończyć. Ko­cha­na ro­dzin­ka się bu­dzi, w miesz­ka­niu za­czy­na się ruch. Po­win­nam coś zjeść i lecę do szkoły. Mimo wszyst­ko mam na­dzieję, że pry­wat­ka będzie faj­na.

***

Prze­staję czy­tać. Co do cha­rak­te­ry­sty­ki dziadków nie podjęłabym z Mat dys­ku­sji. Umar­li długo przed moim uro­dze­niem, a mama nie­wie­le o nich mówiła. Na­to­miast Anka – fałszy­wa? Różne rze­czy mogłabym po­wie­dzieć o ma­mie – cza­sa­mi tra­ciła pa­no­wa­nie nad sobą, krzy­czała, hi­ste­ry­zo­wała. Nig­dy jej nie ide­ali­zo­wałam, cho­ciaż na­sze re­la­cje były do­bre. Fałszy­wa? Chy­ba czułabym się po­dob­nie, gdy­by ktoś przy­wa­lił mi pięścią w szczękę. Nie przy­pusz­czałabym, żeby Mat mogła kie­dy­kol­wiek mieć ta­kie zda­nie o sio­strze. Czuję, że na kart­kach tego ze­szy­tu mogą skry­wać się dużo gor­sze rze­czy, a prze­czy­tanie zmie­ni mnie na za­wsze. Wca­le nie na lep­sze. Po­now­nie opusz­czam wzrok i prze­wra­cam stronę. Chcę kon­ty­nu­ować. Boję się, ale je­stem też w nie­zdro­wy sposób za­fa­scy­no­wa­na.

***

22 maja 1972

To