Gorejąca biel. Powiernik Światła. Księga 5. Część 1 - Brent Weeks - ebook

Gorejąca biel. Powiernik Światła. Księga 5. Część 1 ebook

Brent Weeks

4,4

Opis

Każde światło rzuca cień.

Każdy cień skrywa tajemnicę.

Każda tajemnica ukrywa prawdę.

Każda prawda rodzi legendę.

Każda legenda rzuca światło.

Gavin Guile, niegdyś najpotężniejszy człowiek na świecie, został powalony. Stracił swoją magię, tajny Zakon pragnie jego śmierci. Teraz, żeby chronić tych, których kocha, zmuszony jest przepłynąć morze i szukać pomocy samego Orholama.

Kiedy Biały Król uruchamia swoje potężne pułapki i samej Chromerii grozi zdrada i oblężenie, Kip Guile musi zebrać siły, zwołać sojuszników i wywalczyć sobie drogę powrotną, żeby stanąć do ostatniej nierównej walki.

Czy w najciemniejszej godzinie przybędzie Powiernik Światła?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 803

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (239 ocen)
133
79
22
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




STRESZCZENIE CYKLU „POWIERNIK ŚWIATŁA”

W cesarstwie Siedmiu Satrapii niektórzy ludzie rodzą się ze zdolnością przekształcania światła w luksyn – materialną, namacalną substancję występującą w jednym z dziewięciu kolorów. Proces ten zwany jest krzesaniem i każdy z krzesanych kolorów ma niepowtarzalne fizyczne i metafizyczne właściwości oraz mnóstwo zastosowań w różnych dziedzinach życia – od budowy po sztukę wojenną. Krzesiciele, szkolący się w Chromerii, stolicy cesarstwa, prowadzą życie uprzywilejowanych, ponieważ politycy i potężne arystokratyczne rodziny rywalizują, zabiegając o ich usługi. W zamian za to krzesiciele zgadzają się, że kiedy skończy się okres, w którym mogą bezpiecznie korzystać z magii – co sygnalizuje moment, kiedy przełamują halo i krzesany przez nich kolor rozlewa się poza tęczówkę – zostaną zabici przez cesarza, Pryzmata podczas ceremonii w najświętszym dniu roku, w Dniu Słońca. Krzesiciele, którzy przełamali halo, nazywani są kolorakami; pogrążają się w szaleństwie, o ile nie zostaną Uwolnieni. Ci, którzy uciekną przed rytualnym Uwolnieniem, są ścigani i zabijani. Tylko moc Pryzmata nie podlega ograniczeniom. Nadto jedynie Pryzmat potrafi naprawiać zaburzenia równowagi we wszystkich kolorach w satrapiach, dzięki czemu luksyn nie może zawładnąć krainami i wywołać chaosu. Co siedem lat – albo po wielokrotności siedmiu lat – Pryzmat także oddaje życie, a rząd Chromerii obiera nowego Pryzmata. Jeśli Pryzmat nie zgodzi się umrzeć, także jest ścigany, tyle że przez Czarną Gwardię – elitarny szwadron, który ma za zadanie strzec cesarstwa.

KSIĘGA PIERWSZA: CZARNY PRYZMAT

Kip Delauria szuka odłamków luksynu na polu bitwy, która odbyła się podczas Wojny Fałszywego Pryzmata w okolicy Rektonu. Natyka się na związanego zielonego koloraka, Gaspara Elosa, który próbuje uwolnić się z więzów. Satrapa Garadul ogłosił się królem i zamierza zniszczyć Rekton; w pobliżu obozuje wojsko. Kip pędzi do domu czerwonego farbiarza, mistrza Danavisa, ten zaś ponagla Kipa, żeby odnalazł przyjaciół i uciekał. Podczas próby ucieczki Kip nieumyślnie krzesze. Później odnajduje swoją matkę, Linę, śmiertelnie ranną, ukrytą w jaskini z jednym z jego przyjaciół. Przed śmiercią kobieta oddaje mu szkatułkę z drzewa różanego zawierającą tajemniczy, zdobiony klejnotami sztylet.

W Chromerii Pryzmat Gavin Guile otrzymuje wiadomość od Liny, z której dowiaduje się, że w Rektonie przebywa jego syn imieniem Kip. Gavin wkrótce wyrusza z Czarnogwardzistką Karris Białodąb. Udają się do Tyrei na luksynowym ślizgaczu-szybowcu jego własnego pomysłu, dzięki czemu są w stanie pokonać Morze Lazurowe w jeden dzień. Po przybyciu odkrywają, że Rekton został zniszczony, i znajdują Kipa usiłującego obronić się przed Lustrzaną Gwardią Garadula. Gavin szybko likwiduje żołnierzy, zdając sobie sprawę, że Garadul próbuje stworzyć własną Chromerię i ogłosił się królem. Gavin uznaje Kipa za swojego syna z nieprawego łoża. Garadul zabiera sztylet, zanim Gavin i Kip opuszczą Tyreę.

Gavin i Kip udają się do stolicy cesarstwa, gdzie Kip natychmiast zostaje poddany próbie mającej ujawnić jego zdolności krzesania. Okazuje się, że jest superchromatą i niebiesko-zielonym dichromatą. Ponadto ponownie spotyka się z Alivianą (Liv) Danavis, przyjaciółką z rodzinnego miasteczka i córką Corvana.

Tymczasem Karris w Tyrei podejmuje się własnej misji. Odnajduje w piwnicy Corvana Danavisa – największego generała w obozie Dazena podczas Wojny Fałszywego Pryzmata – ; jako jedyny przeżył krwawą rzeź w Rektonie. Karris zostaje pojmana przez siły króla Garadula i wtedy odkrywa, że to prawa ręka króla, polichromatyczny kolorak, który nazywa siebie Księciem Barw, tak naprawdę odpowiada za podburzenie do rebelii. To brat Karris, o którym myślała, że dawno temu zginął. Corvan rusza w drogę do Garristonu, żeby ostrzec gubernatora.

Tymczasem w Chromerii okazuje się, że Gavin jest tak naprawdę Dazenem, który jedynie udaje swojego starszego brata. Prawdziwy Gavin Guile („więzień”) nadal żyje i jest uwięziony w celi z niebieskiego luksynu w głębinach pod Wieżą Pryzmata. Pryzmat Guile spotyka się ze Spektrum, rządem Siedmiu Satrapii, i przedstawia mu plany Garadula. Gavin postanawia udać się do Garristonu z Kipem, dowódcą Czarnej Gwardii, Żelazną Pięścią oraz Liv, która miała zostać nauczycielką Kipa. Kiedy już przybywają do Garristonu, Gavin pozbawia urzędu gubernatora Crassosa i przejmuje władzę. Spotyka się z Danavisem i ponownie czyni go generałem. Oddaje dowodzenie nad obroną miasta dawnemu przyjacielowi.

Gavin zamierza wznieść wokół Garristonu wspaniały mur z żółtego luksynu, by uratować narażone na atak miasto. Mur ze Słonecznej Wody zostaje prawie ukończony, kiedy pocisk artyleryjski niszczy bramę, którą Gavin właśnie kończy wznosić. Tymczasem Kip zakrada się do obozu Garadula w charakterze szpiega i znajduje Karris. Towarzyszy mu Liv. Kip zostaje złapany, a Liv zaproszona do współpracy z Księciem Barw. Liv ratuje Kipa i Karris, zgadzając się dołączyć do Księcia Barw, jeśli ten daruje życie Kipowi i Gavinowi.

Podczas bitwy o Garriston Gavin pada po tym, jak wykrzesał biały luksyn, Kip zabija króla Garadula, a reszta sił wycofuje się do portu. Kip pomaga uratować Żelazną Pięść. Uciekają przez morze do jednej z barek, a Kip ściga się z kolejnym zagrożeniem – polichromatą Zymunem, któremu wyznaczono zadanie: ma zabić Gavina. Zymunowi nie udaje się, ponieważ przeszkadza mu w tym Kip. Kip zabiera Zymunowi sztylet i okazuje się, że to jest to samo ostrze, które dała mu matka. Teraz jednak ma na rękojeści niebieski klejnot.

Gavin zdaje sobie sprawę, że stracił umiejętność krzesania błękitu i nie widzi tego koloru. Więzień wyrwał się z niebieskiego więzienia i trafił do zielonego.

KSIĘGA DRUGA: OŚLEPIAJĄCY NÓŻ

Gavin i uciekinierzy z Garristonu przebywają na barkach. Pryzmat próbuje pogodzić się z faktem, że utracił błękit. Ratuje uchodźców przed morskim demonem, a potem rusza z Karris na Wyspę Jasnowidzów, gdzie negocjuje z Trzecim Okiem, potężną jasnowidzką, by pozwoliła uchodźcom zamieszkać na jej wyspie. Trzecie Oko wie, kim on naprawdę jest i że już stracił niebieski kolor. Udziela mu użytecznej rady na temat mary i później Gavin niszczy niebieską marę w pojedynkę.

Po powrocie do Chromerii Kip zaczyna szkolenie w Czarnej Gwardii wbrew życzeniom dowódcy Żelaznej Pięści. Tam Kip zdobywa sobie przyjaciół i poznaje Teię, daltonistkę, krzesicielkę parylu i niewolnicę. Wojna nie przebiega pomyślnie dla Chromerii i Żelazna Pięść ogłasza, że do Czarnej Gwardii zostanie przyjętych czternastu najlepszych kandydatów zamiast jak zwykle siedmiu. Chociaż szkolenie jest niezwykle ciężkie, zainteresowanie, jakie okazuje Kipowi jego dziadek, Andross Guile, okazuje się znacznie gorsze. Andross domaga się, żeby Kip grał z nim w Dziewięć Króli o nadzwyczaj wysokie stawki.

Gavin i Karris wracają do Chromerii po tym, jak pomogli osiedlić się w nowym miejscu uchodźcom. Gavin spotyka się ze Spektrum i Wyspa Jasnowidzów zostaje ogłoszona Nową Tyreą, dzięki czemu zyskuje ona wpływy jako nowa satrapia. Jej nowym satrapą zostaje Danavis. Karris wpada w zasadzkę i zostaje pobita przez mężczyzn wynajętych przez Androssa Guile.

Bibliotekarka Rea Siluz zapoznaje Kipa z Janus Borig, ekscentryczną starą artystką, która tworzy bezcenną talię oryginalnych kart do Dziewięciu Króli, które są napełnione magią. Janus ostrzega Kipa, że jej życiu grozi niebezpieczeństwo i przy jednej z wizyt Kip widzi, że dom Borig płonie, a Janus została śmiertelnie raniona przez dwóch tajemniczych zabójców. Kip znajduje talię zupełnie nowych kart, zabija zabójców, kradnie ich migotliwe płaszcze i oddaje te przedmioty Żelaznej Pięści i Gavinowi. Kip ostatecznie ląduje na czternastym miejscu podczas prób Czarnej Gwardii i okazuje się, że nie jest dichromatą, ale polichromatą z pełnym spektrum.

Tymczasem Liv składa przysięgę wierności Księciu Barw i jego sprawie. Jego armia zaczyna maszerować z Garristonu w kierunku Ru, wielkiego miasta w Atashu. Gavin udaje się do Ru z Kipem i drużyną Czarnogwardzistów. Przeprowadzają zwiad. Gavin zdradza tajniki konstrukcji ślizgacza Czarnej Gwardii i razem zatapiają Gargantuę, ogromny okręt należący do księcia piratów, Pasha Vecchio.

Gavinowi i Karris udało się w końcu pojednać i pobierają się tuż przed wyruszeniem na wojnę z Księciem Barw. Z nowymi kadetami z Czarnej Gwardii i siłami Chromerii muszą zniszczyć zieloną marę, w której rodzi się nowy bóg, Atirat. Żelazna Pięść i Teia dowodzą drużyną podczas ataku na fort. Zielona mara wynurza się z morza. Gavin, Kip i Karris walczą razem, żeby do niej dotrzeć, zabijając po drodze koloraki. Pośród chaosu walki Gavin zdaje sobie sprawę, że stracił zdolność krzesania i widzenia koloru zielonego. Liv kieruje potężny promień światła na iglice mary, budząc nowego zielonego boga – Atirata.

Tymczasem w forcie Teia, Żelazna Pięść i reszta grupy ostrzeliwują z dział marę, dzięki czemu iglica wybucha. Kip wykorzystuje wybuch dla odwrócenia uwagi – wbija swój sztylet – potężny Oślepiający Nóż – w zielonego boga Atirata i go zabija. Bohaterom udaje się więc zabić boga i zatopić marę, ale ostatecznie tracą Ru, które zajmuje Książę Barw.

Po bitwie, kiedy wciąż przebywają na chromeryjskim statku, Kip i Gavin spotykają się z Androssem Guile. Kip zdaje sobie sprawę, że Andross jest kolorakiem, i decyduje się na konfrontację. Wyciąga Oślepiający Nóż i dźga Androssa w ramię. Gavin próbuje interweniować, ale udaje mu się uzyskać tylko tyle, że nóż wbija się w jego własne ciało. Spada za burtę, a Kip skacze za nim, żeby go ratować.

Szybko zostają wyciągnięci z wody przez załogę Wrednej Szkapy. Dowodzi nią piracki kapitan Artylerzysta, na wpół szalony kanonier, którego statek Gavin wcześniej zniszczył. Oślepiający Nóż urósł i zmienił się w wielgachny miecz-muszkiet. Artylerzysta postanawia zachować sobie Gavina i miecz-muszkiet, a Kipa wyrzuca z powrotem do morza jako ofiarę dla Ceres.

Andross odkrywa, że nie jest już kolorakiem.

Kip ląduje na małej łódce razem z Zymunem, zaginionym dawno temu synem z nieprawego łoża Gavina i Karris.

Gavin odzyskuje przytomność i zdaje sobie sprawę, że nie może krzesać, jest całkowitym daltonistą i… galernikiem.

KSIĘGA TRZECIA: OKALECZONE OKO

Kip i Zymun dryfują po morzu, dopóki Kip nie zdoła uciec i dopłynąć do brzegu. Walczy o przeżycie, cierpiąc przez kilka tygodni z powodu odwodnienia, ran i halucynacji, i próbuje wrócić na Jaspisy.

Żelazna Pięść i pozostali Czarnogwardziści wrócili do Chromerii, gdzie Kipa uznano za martwego. Spektrum zbiera się, żeby zdecydować, jak poradzić sobie z wojną i nieobecnością Gavina. Andross zostaje mianowany promachosem, głównodowodzącym wojskami Chromerii. Teia zostaje zwerbowana przez Mordercę Sharpa, zdolnego krzesiciela parylu i zawodowego zabójcę, który służy Zakonowi Złamanego Oka. Karris, która jest teraz żoną Pryzmata, musi odejść z Czarnej Gwardii i zostaje mistrzynią szpiegów Bieli.

Po powrocie do domu Kip oznajmia Spektrum i Karris, że Gavin żyje, po czym zawiera niepewne przymierze z Androssem. Trenuje i uczy się pod okiem Karris, ponownie spotyka swoją dawną czarnogwardyjską drużynę: Cruxera, Ben-hadada, Dużego Leo, Teię, Ferkudiego, Winsena, Gossa oraz Daelosa. Andross przyznaje drużynie prawo wstępu do bibliotek, do których dostęp jest bardzo ograniczony, by badali kwestię heretyckich kart do Dziewięciu Króli i Powiernika Światła, przepowiedzianego dawno temu wybawcy satrapii. Ma nadzieję, że zdobyte przez nich informacje pomogą im zwyciężyć w wojnie. Grupa spotyka i zaprzyjaźnia się z Quentinem Naheedem, skromnym, ale genialnym młodym luksjatem oraz uczonym.

Tymczasem na morzu Gavin, daltonista niezdolny do krzesania, jest galernikiem na pirackim okręcie Artylerzysty. Razem z nim wiosłuje stary prorok, którego przezywano imieniem Orholam. Po miesiącach żeglugi po otwartym morzu Gavin zostaje uwolniony przez Antoniusa Malargosa, naiwnego młodego ruthgarskiego arystokratę. Płyną do Rath, dużego portowego miasta w Ruthgarze, gdzie Gavin trafia do rąk kuzynki Antoniusa, Eirene. Ona więzi Gavina i knuje z Nuqabą z Parii (która posiada pomarańczowy krystaliczny zalążek). Postanawiają darować Gavinowi życie, ale zamierzają wypalić mu oczy.

Teia zwierza się Żelaznej Pięści i Bieli, że kradła dla swojej właścicielki, Aglaii Crassos i że została usidlona przez Zakon Złamanego Oka. Na rozkaz Bieli Teia zostaje podwójną agentką Chromerii i przenika do Zakonu. Natychmiast podejmuje się różnych zadań, żeby dowieść swojej wierności wobec Zakonu. Otrzymuje wiadomość od Karris, że ktoś zamierza zabić Kipa, więc razem z Cruxerem i Winsenem śpieszy przyjacielowi z pomocą. Ratują Kipa i zabijają Czarnogwardzistów, którzy próbowali go zamordować.

Podczas spotkania z Androssem Kip dowiaduje się, że dziadek wie o Zymunie, który zmierza na Jaspisy, i że po przybyciu zostanie ogłoszony Pryzmatem-elektem, chyba że Kip odnajdzie zaginioną talię do Dziewięciu Króli Androssa wraz z oryginałami, które Kip uratował z domu Janus Borig.

Kip mówi Teii o swoich uczuciach i propozycji małżeństwa, jaką złożyła mu Tisis, a potem udaje się do sali treningowej Pryzmata, gdzie w gruszce treningowej znajduje zaginione karty do Dziewięciu Króli. Niechcący absorbuje wszystkie karty, pada martwy i wkracza do Wielkiej Biblioteki, gdzie spotyka nieśmiertelnego: Abaddona.

Tymczasem Karris i Żelazna Pięść dowiadują się, gdzie przebywa Gavin, i planują akcję ratunkową. Wyruszają z drużyną Czarnogwardzistów i wydostają Gavina z ogromnego hipodromu. Wcześniej jednak Gavinowi wypalono jedno oko rozpalonym do czerwoności metalowym prętem. Po powrocie oddają go w ręce zaufanego konsyliarza, a Karris idzie poszukać Kipa.

W sali treningowej Teia znajduje ciało Kipa. Reanimuje go, ale Kip rozpacza, widząc, że z kart zniknęły wszystkie wizerunki. Ukradł Abaddonowi migotliwy płaszcz i teraz oddaje go Teii. Ma kłopot z odróżnianiem rzeczywistości od wizji wywołanych przez karty.

Teia śledzi Androssa i zakrada się do jego posiadłości na Wielkim Jaspisie, gdzie podsłuchuje jego rozmowę z Zymunem, dotyczącą przyszłości chłopaka w rodzinie Guile’ów, a potem z Mordercą Sharpem, z którym planują zamordowanie Bieli. Mówi o tym Kipowi i we dwoje ruszają do komnat Bieli, gdzie znajdują ją umierającą. Dzień po śmieci Orei Karris bierze udział w ceremonii mającej na celu wybór nowej Bieli i dowiaduje się, że jest jedną z kandydatek.

Podczas ceremonii Andross usuwa Żelazną Pięść z Czarnej Gwardii i publicznie wypędza Kipa oraz jego przyjaciół z Chromerii. Wszyscy ruszają do wieży, gdzie Kip i jego drużyna otrzymują czarne mundury, zapasy i nowe imię: Mocarze. Postanawiają uciec statkiem z Chromerii, ale zanim im się to uda, Zymun rozkazuje nowo powstałej Świetlanej Gwardii zabić Kipa i jego przyjaciół. Goss zostaje zabity, a Daelos jest poważnie ranny, nim udaje im się spotkać z Tisis Malargos w porcie. Kip i Tisis biorą ślub, a potem z Mocarzami, którzy składają Kipowi przysięgę wierności, płyną do Krwawej Puszczy.

Karris odkrywa, że ceremonia wyboru nowej Bieli została sfałszowana za pomocą uroków rzuconych z wykorzystaniem pomarańczowego luksynu, chociaż tym świętym rytuałem powinien teoretycznie kierować sam Orholam. Kiedy dwaj pozostali kandydaci ją atakują, Karris zabija ich i zostaje Karris Białą.

Żelazna Pięść znajduje swojego brata – Wibrującą Pięść – umierającego. Brat wyznaje, że wie, iż Żelazna Pięść pracował dla Zakonu Złamanego Oka, odkąd przybył do Chromerii. Żelazna Pięść spotyka się z przywódcą Zakonu, Starcem z Pustyni, który okazuje się sekretarzem i niewolnikiem Androssa, Grinwoodym.

W tym samym czasie Liv Danavis na rozkaz Księcia Barw poluje na nadfioletowy krystaliczny zalążek. Chociaż Książę Barw próbuje zmusić ją do noszenia naszyjnika z czarnego luksynu, dzięki któremu sprawowałby nad nią kontrolę, udaje jej się przechwycić krystaliczny zalążek dla siebie.

Gavin odzyskuje przytomność i odkrywa, że znajduje się w niebieskiej celi więzienia, które zbudował pod Wieżą Pryzmata.

KSIĘGA CZWARTA: KRWAWE ZWIERCIADŁO

Teia i Morderca Sharp porywają Marissię i wykradają jej dokumenty, które są niezbędne Karris jako nowej Bieli. Gavin budzi się i odkrywa, że w niebieskiej celi towarzyszy mu Marissia i opatruje jego rany. Wyznaje, że nie tylko była mistrzynią szpiegów Orei, ale także jej wnuczką. Kiedy tylko Gavin zaczyna dochodzić do siebie, zjawia się Andross i zabiera Marissię, prawdopodobnie po to, żeby ją zabić.

Karris przetrwała pierwsze spotkanie z Androssem w charakterze Bieli, podczas którego zgodził się zająć sprawą dwóch mężczyzn zabitych przez Karris podczas ceremonii wyboru. Później Karris spotyka zaginionego syna, Zymuna, który opowiada jej o swoim traumatycznym dzieciństwie. Karris przysięga, że nigdy więcej go nie porzuci.

Teia odbywa swoje pierwsze spotkanie ze Starcem z Pustyni, który powierza jej zadanie – ma się zbliżyć do Karris. Mówi jej też, żeby oznakowała kogoś, kto ma zostać zabity – to „prezent” dla niej za lojalność, jaką okazała do tej pory. Po tym spotkaniu poznaje nowo mianowanego dowódcę Fiska, w którego towarzystwie czuje się skrępowana, odkąd Mocarze odkryli jego zdradę. Fisk mówi jej, że jego zdaniem została wybrana przez wzgląd na Kipa i że może liczyć na niego i Czarną Gwardię, gdy Mocarze będą potrzebowali ich pomocy. Informuje ją także, że następnego dnia będzie mogła złożyć ostateczną przysięgę jako Czarnogwardzistka; dlatego tej nocy Teia czuwa. Schodzi do cel, żeby zobaczyć więźniów, którzy zostaną straceni podczas Dnia Słońca, i znajduje Quentina, który został aresztowany za zamordowanie Lucii podczas czarnogwardyjskiego szkolenia. Oznacza go parylem, żeby został zamordowany, ale usuwa ten znak przed egzekucją.

Podczas Dnia Słońca Karris skazuje Najwyższego Luksjata Tawleba na Światłość Orholama za to, że rozkazał Quentinowi zamordować Kipa. Po jego egzekucji przychodzi kolej na Pheronike’a, szpiega Księcia Barw. Gdy Pheronike płonie, wypuszcza Nabirosa, trzygłowego dżinna, który go opętał. Karris ułaskawia Quentina i skazuje go na niewolę, żeby stanowił przykład, symbol chciwości i zepsucia w szeregach Magisterium.

Tymczasem Kip i Tisis próbują bez powodzenia skonsumować małżeństwo – kwestia staje się nagląca, bo w przeciwnym wypadku ich ślub zostanie anulowany. Tisis chce towarzyszyć Mocarzom podczas ich walk w Krwawej Puszczy. Po drodze muszą się zmierzyć z potężnym luksynowym sztormem i Kip ratuje ich, rozsnuwając spętane strugi chi i parylu, aż ich statek jest w stanie przepłynąć. Z wysiłku traci wzrok na trzy dni, ale Rea Siluz leczy jego oczy. Kiedy Kip się budzi, Mocarze wypływają na skonstruowanym przez Ben-hadada ślizgaczu, a Tisis dowodzi, że jest cennym nabytkiem dla drużyny.

Gavin zaczyna rozmawiać z martwym człowiekiem w niebieskiej celi, który przyznaje, że Gavin stworzył go, posługując się narzuceniem woli, żeby dręczyć swojego brata. Martwy człowiek zdradza mu także, że Gavin jest Czarnym Pryzmatem – czarnym krzesicielem, który absorbuje moc krzesania wszelkich kolorów, zabijając innych krzesicieli. Gavin próbuje uciec z więzienia, udaje mu się wyrwać z zielonej celi i dociera do małej niszy, gdzie odkrywa, że czeka tam na niego nikt inny jak jego własny ojciec. Andross próbuje zawrzeć umowę z Gavinem, ale ten ostatecznie ląduje w żółtej celi, gdzie zostawił ciało brata po tym, jak go zastrzelił.

Mocarze spotykają Duchy z Cienistego Zagajnika – grupę magów woli, którym przewodzi conn Ruadhán Arthur. Przekonują go, żeby dołączył do armii Kipa. Odnoszą sukces, atakując Krwawe Szaty, i natykają się na Cwn y Wawr („Psy Świtu”), bandę wybitnych krzesicieli-wojowników z wysoce wyszkolonymi psami. Duchy i Cwn y Wawr łączy skomplikowana historia, ale ostatecznie obie grupy są w stanie odłożyć na bok dzielące ich różnice i razem stanąć do walki.

Tymczasem Liv staje się nadfioletowym bogiem Ferriluxem i spotyka Samilę Sayeh – teraz Mota – w Rektonie. Samila mówi Liv, że Biały Król ma jej marę, ale Liv otrzyma ją pod warunkiem, że zwiąże się z nim i zacznie nosić czarny luksyn. Liv odmawia.

Eirene wysyła Antoniusa, który jest kuzynem jej i Tisis, żeby sprowadził Tisis z powrotem do domu, ale jej udaje się go przekonać, żeby dołączył do wojsk Kipa i złożył mu przysięgę wierności. Ze swoją rozrastającą się armią Kip postanawia uratować oblegane miasto.

Gavin widzi, że jego brata nie ma w celi z żółtego luksynu i po rozmowie z martwym człowiekiem, którego tam zastaje, zdaje sobie sprawę, że nigdy go nie uwięził; zabił prawdziwego Gavina w bitwie pod Strzaskaną Skałą, a krzesanie czarnego luksynu pozbawiło go wspomnień tamtego wydarzenia. Andross, Felia i Orea znali prawdę na temat Gavina i czekali, kiedy i czy w ogóle w końcu dojdzie do siebie po tej amnezji/szaleństwie. Gavin w końcu traci przytomność po zjedzeniu zatrutego chleba i budzi się w więzieniu z czarnego luksynu.

Teia zostaje wysłana z misją do Parii przez Zakon i Karris. Zakon rozkazuje jej zabić Nuqabę, a Karris satrapkę Tilleli Azmith (mistrzynię szpiegów Nuqaby). Podczas misji odkrywa, że Nuqaba to Haruru, siostra Żelaznej Pięści, że były dowódca Czarnej Gwardii żyje i jest więziony przez siostrę. Teia wypełnia misję, ale Żelazna Pięść ją odkrywa. Teia wraca później i melduje Karris, że Żelazna Pięść żyje.

Corvan i jego nowo poślubiona żona, Trzecie Oko, spędzają ostatnią wspólną noc, zanim zostanie zamordowana przez Mordercę Sharpa. Trzecie Oko ujawnia, że Kip maszeruje na Dúnbheo, żeby je uwolnić, nie dostrzegając pułapki Białego Króla.

Gavin spędza długie miesiące w czarnej celi i ostatecznie odkrywa, że martwy człowiek nie jest wytworem narzucenia woli, ale czymś zupełnie innym. Wkrótce potem pojawia się Grinwoody i wyjawia mu, że jest Starcem z Pustyni. Proponuje, że uwolni Gavina, jeśli ten zgodzi się pożeglować na Pienistą Rafę, wspiąć się na Wieżę Niebios i zabić Orholama – którego Starzec uważa za jądro magii w satrapiach – za pomocą Oślepiającego Noża. Gavin zgadza się, umieszcza kawałek czarnego luksynu w oczodole, co gwarantuje jego posłuszeństwo i udaje się na statek. To Złoty Środek, którym dowodzi nikt inny jak Artylerzysta.

Teia otrzymuje zadanie od Zakonu, które ma być jej ostatnią próbą. Powiedziano, że ma zabić kogoś (Gavina), po tym, jak ta osoba wypełni misję dla Zakonu. Jeśli Teia zawiedzie, zginie jej ojciec.

Karris spotyka się z Androssem, który mówi jej, że Żelazna Pięść ogłosił się królem Parii. Potem Karris musi zabić Gavina Greylinga, któremu pękło halo podczas poszukiwania jej męża. Po tym Uwolnieniu Karris rozkazuje Czarnej Gwardii zaprzestać poszukiwań i godzi się z myślą, że Gavin nie żyje.

Liv postanawia dołączyć do Białego Króla i zdaje sobie sprawę ze swojej prawdziwej mocy jako bogini, gdy widzi, że Biały Król przygotowuje mary z myślą o ataku na Chromerię.

Kipowi i jego armii udaje się uwolnić oblegane Dúnbheo. Conn Arthur bardzo drogo płaci za to zwycięstwo i odchodzi podczas następnej bitwy. Kip pozbawia urzędów miejscowych arystokratów i przejmuje miasto dla siebie i swojej armii. On i Tisis wyznają sobie miłość i wreszcie są w stanie skonsumować małżeństwo. Kip posługuje się wszystkimi kolorami luksynu, żeby naprawić starożytny fresk w ich sypialni, znany jako Túsaíonn Domhan, co znaczy „Świat się zaczyna”.

OD AUTORA

Bystrzy czytelnicy – albo ci, którzy przypadkiem przeczytali uwagi od autora – zauważą, że pierwsze sceny z Teią rozgrywają się w tym samym czasie, co ostatnie sceny kilku innych bohaterów w „Krwawym zwierciadle”.

Oszukuję? Cofam się, żeby poprawić błędy zaburzające ciągłość fabuły?

Skądże. Już wcześniej napisałem te sceny i nic nie zmieniają one w tym, co robią inni bohaterowie, ale postanowiłem wycofać je z „Krwawego zwierciadła” i wstawić tutaj.

Dlaczego? Jednym z wyzwań pisania wielotomowej epickiej historii jest wyważenie dramatyzmu. Cykl Powiernika Światła to rozległa, spoista historia, ale chciałem, żeby każdy tom zawierał własną historię, dzięki czemu każdy był częścią większej podróży, ale też osiągał swój własny cel. Czasem te pragnienia związane z pojedynczym tomem muszą ustąpić wymaganiom całej serii – kiedy na przykład kluczowe pytanie dla fabuły pojawia się w pierwszym tomie, ale odpowiedź zostaje ujawniona dopiero kilka części później. Czasem jednak uważam, że trzeba skupić się na wymogach stawianych przez pojedynczy tom.

Ten cykl z pewnością jest już wystarczająco skomplikowany i dlatego zdecydowana większość scen jest przedstawiona w kolejności chronologicznej. Ale co ma zrobić pisarz, kiedy postać zbytnio się pośpieszy, i porusza problem z tomu piątego, podczas gdy inni bohaterowie w dalszym ciągu tkwią przy kwestiach z tomu czwartego? (W tym wypadku mowa jest o Teii).

Ściśle chronologiczne przedstawienie faktów zakłóciłoby finałowe sceny pozostałych bohaterów w tomie czwartym, a potem w tomie piątym; to, co Teia zrobiła raptem kilka godzin wcześniej, należałoby przypomnieć. Co więcej, popsułoby to satysfakcję, jaką powinno gwarantować zakończenie książki – to kruche wrażenie, że chociaż epicka podróż trwa, to dotarliśmy do kolejnego logicznego przystanku.

Bohaterowie grzeją się przy ogniu, patrząc na górski szczyt, który spróbują zdobyć następnego dnia? To dobre miejsca na przerwę. Bohaterowie są w trakcie wspinaczki, a książka po prostu się urywa? To kiepska konstrukcja.

W innym zaś wypadku bohater w odległych rejonach przeżywa kilka ciekawych sytuacji w ciągu jednego dnia, jedną po drugiej, podczas gdy przygoda pozostałych bohaterów rozciąga się na kilka tygodni.

Chronologiczny porządek może i jest najłatwiejszy, ale kiedy działania jednego bohatera nie wpływają (na razie) na pozostałych bohaterów, postanowiłem przedstawić kilka scen w kolejności, która moim zdaniem zapewnia najwięcej przyjemności z lektury.

Zaufajcie mi – kiedy bohaterowie się spotkają, wszystko się złoży w satysfakcjonującą całość.

To znaczy pod względem chronologicznym.

Brent Weeks z zapadłej dziury w okolicy Portland, w stanie Oregon

Strzeż się niepotrzebnego rozlewu krwi… bowiem krew nigdy nie śpi.

an-Nasir Salah ad-Din Jusuf ibn Ajjub (Saladyn)

ROZDZIAŁ 1

Plan Białego Króla mający na celu zniszczenie Kipa zaledwie zaczynał się od zabójstwa. A zabójstwo zaczęło się od zapachu goździków.

– Naprawdę uwielbiam być Mocarzem, nie zrozum mnie źle – mówił do Ferkudiego Duży Leo – ale czasem zapewnianie ochrony to trochę za dużo dla naszej piątki, nie uważasz? Czarna Gwardia zawsze ma co najmniej stu wojowników. Dziesięć razy więcej niż jest nas. Znaczy piętnaście? Do licha, dwadzieścia. Widzisz? Aż tak bardzo jestem zmęczony. Fakt, że muszą strzec więcej ludzi niż my…

Ferkudi pociągnął nosem.

Duży Leo zamilkł. Oderwał wzrok od gawędzących arystokratów po raz pierwszy w ciągu wieczoru i zerknął na przyjaciela. Jak większość tego, co robił Ferkudi, także węszył inaczej niż wszyscy – wciągał powietrze trójkami: dwa krótkie niuchnięcia i na końcu jedno dłuższe.

Im dwóm przypadła warta przy drzwiach podczas oficjalnej kolacji, na której okrzyknięto Kipa (Łamacza dla Mocarzy) Wyzwolicielem Dúnbheo. Po początkowo chłodnym przyjęciu przez Radę Błogosławionych i powieszeniu paru delikwentów arystokraci z kulturalnej stolicy Krwawej Puszczy w końcu postarali się zachować uprzejmie.

Kiedy Ferkudi nic nie powiedział, Duży Leo pociągnął z aprobatą nosem.

– W końcu nikt nie podniesie ręki tego wieczoru na największego dobroczyńcę miasta, nie? – podjął wątek. – Nigdy nie przeszkadzał ci fakt, że nikt najwyraźniej nie dostrzega, że lord Kip Guile bynajmniej nie uratował miasta w pojedynkę?

Wydawało się, że wszystko jest w najlepszym porządku, pomyślał Leo. Nikt nie zachowywał się dziwnie. Widać było, rzecz jasna, że niektórzy się denerwują, bo wszyscy kombinują, jak pozyskać w Łamaczu sojusznika, ale zgiełk brzmiał normalnie. Ludzie najwyraźniej dobrze się bawili.

Ferkudi również pociągnął nosem.

– Nie mów mi, że się przeziębiłeś – powiedział Leo, nie patrząc tym razem na towarzysza.

Ferkudi wciągnął nosem powietrze, jak żołnierz wyruszający na wojnę, który sumienne napełnia magazyny pamięci zapachem włosów swojej żony.

– Co? – zapytał rozkojarzony. – Przeziębienie? Hę?

– Aha, właśnie. O czym to ja…? A, tak, znaczy… Łamacz ratuje miasto i rozdaje nasze jedzenie głodującym? I naprawia to cudo na suficie… jak tam się ono nazywa? To ma znaczenie dla tych ludzi. Jest dla nich jak bóg. Jeżeli Rada Błogosławionych albo któryś z arystokratów z Krwawej Puszczy wykona jakiś ruch przeciwko niemu, ludzie się zbuntują. Spalą drzewa rodowe arystokratów i powieszą wszystkich co do jednego…

– Czy dopisano kogoś do listy gości w ostatniej chwili? – wszedł mu w słowo Ferkudi.

Ferkudi uwielbiał listy, wszelkiej maści rejestry i spisy. Kiedy kasztelanka pokazała mu swoje nienagannie zorganizowane księgi rachunkowe, wyraz jego twarzy był jak karawana z kolejnymi wozami – ukazywał kolejno zdumienie, niedowierzanie, a potem zachwyt i wreszcie absolutne zauroczenie sześćdziesięciolatką w okularach i jej doskonałymi kolumnami liczb. Kip, to znaczy Łamacz, wykorzystywał teraz dziwny umysł Ferkudiego podczas codziennych sporów z kupcami, bankierami i arystokratami. Mocarze korzystali z niego głównie dla zabawy – na przykład ostatnio namówili Ferkudiego, żeby uszeregował jednostki wojskowe według ilości produkowanych nieczystości. (Wagowo? Nie, objętościowo. Jak szybko po wydaleniu?).

Tyle że gdy pełniło się wartę przy drzwiach, nie było niczego zabawnego w sprawdzaniu listy gości.

– W żadnym razie! – odpowiedział z kamienną twarzą Duży Leo.

Coś w jego warknięciu, a może zmianie postawy, sprawiło, że paru najbliżej stojących arystokratów cofnęło się o krok.

To była dyscyplina, jakiej nauczyli się w Czarnej Gwardii – nie ma żadnych dodawanych w ostatniej chwili osób do listy ani żadnych niespodziewanych gości, kiedy oni zajmują się ochroną. Nigdy. Gdy Czarnogwardzista zauważył na przyjęciu kogoś, kogo nie było na liście, miał pełne prawo uznać tę osobę za zagrożenie.

Niestety to działało tylko wtedy, gdy Czarnogwardzista był w stanie rozpoznać każdego z gości po wyglądzie. Możliwe, że Ferkudi był w stanie tego dokonać już drugiego wieczoru od ich przybycia do Dúnbheo, ale nie Duży Leo. Zapłonęła w nim gwałtowna wściekłość, od której bielały mu kostki dłoni. Było ich pięciu i mieli chronić samego Powiernika Światła? To niemożliwe!

Niech cię szlag, Cruxer, minął rok. Do tej pory powinieneś zwerbować już pięćdziesiątkę.

Jednakże nadal wszystko wyglądało dobrze.

– Ferk?

– Rozmawiałem z kucharzami – powiedział wysoki, zgarbiony młodzieniec, znowu pociągając nosem. – Nie podają żadnych potraw z goździkami.

Goździki. Nadfioletowy luksyn pachnie trochę jak goździki. Dużemu Leo przeszedł dreszcz po plecach.

– Łamacz jest jedynym oficjalnym nadfioletowym w tym pokoju – powiedział.

Kip siedział u szczytu stołu i gawędził przyjaźnie ze starszą kobietą, która była znawczynią zabytków sztuki.

Znajdował się zdecydowanie za daleko, żeby zapach nadlatywał od niego.

– Sekretna wiadomość? – zapytał Duży Leo.

Nadfiolet często wykorzystywano do przesyłania wiadomości dyplomatycznych. A to było dokładnie takie towarzystwo, w którym ktoś mógł mieć przy sobie podobną notę; nawet arystokratę ktoś mógł potrącić i sprawić, że litery z delikatnego nadfioletowego luksynu popękają.

A może ktoś w kuchni dodał do czegoś goździków w ostatniej chwili? To możliwe, prawda?

Do licha, na ile Duży Leo się orientował, mogła przejść obok nich jakaś dama, która używała perfum bazujących na goździkach.

„Fałszywy alarm w związku z próbą zamachu to najgorsze, co można zrobić” – powiedział im kiedyś dowódca Czarnej Gwardii, Żelazna Pięść. „Gorsza jest tylko chwila, kiedy stajesz nad ciałem swojego podopiecznego. Ogłoszenie próby zamachu to wrzucenie pochodni do prochowni historii. To wam okazuje się zaufanie, zostawiając broń i możliwość krzesania, kiedy najpotężniejsi i najbardziej podejrzliwi ludzie na świecie śpią, popijają, rozmawiają i się piep… pieszczą”. Roześmiali się, ale kwestia była poważna – kilku Pryzmatów zostało zamordowanych przez zdradzonych małżonków i wzgardzonych kochanków. „Kiedy potężni i podejrzliwi ludzie zobaczą, że wpadacie do Sali, krzycząc, wymachując bronią i krzesząc, przekonacie się, że jakimś cudem pistolety pojawiają się w rękach ludzi, o których wiecie, że zostali przeszukani i przepuszczeni. Odkryjecie, że niektórzy przeciętniacy jakimś cudem potrafią jednak krzesać. Zobaczycie ludzi, którzy niczym nie zawinili poza własną głupotą, dających wam powód, żebyście uznali ich za godnych zabicia. W przypadku fałszywego alarmu może się zdarzyć, że ludzie umrą tylko dlatego, że krzyknęliście. Możliwe, że sami ich zabijecie. Z tych wszystkich powodów wielu uważa, że podniesienie fałszywego alarmu to wstyd” – mówił dowódca Żelazna Pięść. „Ja jednak mówię, że Czarnogwardzista, który chociaż raz w życiu nie krzyknie „Dziewiątka Zabija”, to Czarnogwardzista, który nie zachowuje nieustannej czujności. Chronimy najważniejszych ludzi na świecie. Pracujemy w stałym napięciu”.

Szyfr sygnalizował skrótowo liczbę napastników, ich prawdopodobny cel i zdolności. Zwykle wołało się „Jedynka Zabija Piątkę” (pojedynczy napastnik, próba zamachu, najpewniej czerwony krzesiciel) albo „Dwójka Łapie Dziesiątkę” (dwóch napastników, próba porwania, uzbrojeni w muszkiety). Dziewiątka oznaczała „nieokreślony” i najpewniej była fałszywym alarmem.

Duży Leo spojrzał na Ferkudiego, modląc się, żeby się mylił.

Ferkudi piorunował wzrokiem salę, a tryby w jego mózgu obracały się powoli jak młyńskie kamienie, ale równie niepowstrzymanie.

Niejeden z uśmiechniętych connów z Krwawej Puszczy mógł życzyć Kipowi śmierci, ale żaden nie ośmieliłby się zaatakować go otwarcie, kiedy w mieście były rozlokowane jego wojska. Jednakże ktoś jeszcze miał dobry powód, żeby życzyć Kipowi śmierci. Ktoś, kto nie zawaha się przed niczym. Biały Król.

Nie powinien mieć w tym mieście nikogo, kto by mu służył. Niemniej nie dało się tego wykluczyć.

Duży Leo i Ferkudi spojrzeli po sobie. Nie było w nich wahania.

– Dziewiątka Zabija Siódemkę! – ryknął Duży Leo.

I dokładnie w tej samej chwili Ferkudi krzyknął:

– Dziewiątka Zabija Zero!

Co?! „Zero” nie oznaczało nadfioletu, ale zabójcę, który posługuje się parylem.

Ich krzyk poleciał jak rzucone pochodnie, które wylądowały pomiędzy przyjaciółmi i wrogami, głupcami, nerwusami i naiwniakami, a wszyscy oni byli wpływowymi paranoikami.

I proch historii wybuchł z potężnym hukiem.

ROZDZIAŁ 2

Kip Guile zamienił się w tysiąc rąk trzymających dwa tysiące sznurków, z których każdy wił się w jego pięści i próbował się wyrwać, ciągnąc w inną stronę. Każdy uważał, że jego prywatne szczęście jest ważniejsze od przetrwania wszystkich. Kip uśmiechał się do szarej myszki, jaką była lady Dumny Jeleń, i znajdował odrobinę prawdziwej radości w jej pełnej podniecenia paplaninie na temat naprawionego przez niego arcydzieła na suficie, zatytułowanego Túsaíonn Domhan, czyli „Świat się zaczyna”. Zastanawiał się, czy to, co teraz robił, było łatwiejsze czy trudniejsze od naprawy arcydzieła – splecenia miriady magicznych pasm w jedno jarzmo, żeby pobudzić do nowego życia coś, co umarło.

Tutaj jednak dwoma tysiącami nitek byli connowie, banconny, kupieccy książęta, piraci-dżentelmeni, emisariusze, handlarze niewolników, szpiedzy, oszustki, dezerterzy, wygnańcy i uchodźcy, których były dziesiątki tysięcy, i nie zabrakło nawet nieśmiałej i fantastycznie bogatej kolekcjonerki dzieł sztuki. Niektóre sznury bez narzekania przybrały właściwy kształt, dodając swój ciężar, ale też okazując się użytecznymi. Wiele opierało się, okazując zrozumiałą nieufność z powodu następnej wojny, wobec kolejnego Guile’a. Wielu próbowało nagiąć go do swoich egoistycznych celów. Jednakże za innymi, nawet tego wieczoru Kip wyczuł zbyt duże napięcie, jakby próbowały mu się wyrwać.

Na miłość Orholama, nie pragnął utkać sobie cesarskiej szaty! Splatał zwykłe jarzmo, żeby unieść Siedem Satrapii, które wylądowały na krawędzi przepaści.

To Biały Król. To właśnie Koios działał w tej sali tego wieczoru. Kip to wyczuwał.

– Dzięki twojemu odkryciu, że starzy mistrzowie posłużyli się naprawdę pełnym spektrum magii, wielki lordzie Guile… – mówiła lady Dumny Jeleń – …Dziewięcioma kolorami! Nie siedmioma! Kto by ośmielił się tak pomyśleć?… Dzięki temu odkryciu możemy przywrócić życie dziełom sztuki, które nie ukazywały całego swojego piękna od wielu wieków. Tak, tak, Chromeria się wścieknie, ale z pewnością sztuka to prawie akt stworzenia i przynosi tylko większą chwałę samemu Stwórcy, czyż nie? Tworzenie piękna to oddawanie czci Bogu! Kto temu zaprzeczy? – Była drobną kobietą, czołową specjalistką od dzieł sztuki w Krwawej Puszczy, najlepszą na świecie, a przynajmniej tak mu powiedziała Tisis. Lady miała wiele znajomości i, ogólnie rzecz biorąc, była tu powszechnie kochana. – Dzięki twoim staraniom, connie Guile… O rety, wygadałam się, co? Wiedziałeś, że Błogosławieni zamierzają przyznać ci ten tytuł dziś wieczorem? Drobny prezent. Nieoficjalnie, rzecz jasna, do chwili oficjalnego…

Na drugim końcu sali Ferkudi i Duży Leo krzyknęli jednocześnie: „Dziewiątka Zabija Zero!” i „Dziewiątka Zabija Siódemkę!”.

Przez żenująco długą chwilę Kip nie rozumiał, dlaczego zachowują się tak niegrzecznie i krzyczą podczas eleganckiej kolacji.

W jednej chwili największą obawą Kipa było to, że lady Dumny Jeleń przymierza się do poproszenia go, żeby naprawił dziesiątki delikatnych, bezcennych dzieł sztuki. Nie było możliwości, żeby nie rozwalił przy okazji połowy z nich. Do licha, w końcu był Żółwio-Niedźwiedziem.

A w następnej chwili dwa okrzyki oderwały go od lęków towarzyskich, przypominając o cielesnych zagrożeniach – zupełnie jakby był człowiekiem wyrwanym z niespokojnego snu przez pojawienie się złodzieja w sypialni. Luksynowe pochodnie zostały złamane, Ben-hadad rzucił jedną niebieską i jedną zieloną na bankietowy stół, a każda zapłonęła, trzaskając magnezowym żarem, przypalając bezcenne orzechowe drewno.

Kip nagle poleciał do tyłu, gdy Cruxer złapał go za ramiona i szarpnął razem z krzesłem, żeby jak najszybciej znalazł się poza linią ewentualnego ognia.

Cruxer nagle zablokował ślizgające się krzesło stopami, pchnął je zdecydowanie na ziemię, a Kip wyleciał w powietrze jak z katapulty.

Przekoziołkował do tyłu i dopiero poniewczasie podkulił kolana.

Kiedy to ćwiczyli, Kip wylądował zgrabnie na nogach. Jeden jedyny raz.

I nie tym razem. Klapnął ciężko na czworakach za Cruxerem.

Zanim wstał, Cruxer już odepchnął brutalnie niczego nieświadomą służącą, która się przewróciła, i stanął przed Kipem, opierającym się teraz plecami o ścianę.Mimo przekrzywionych niebieskich okularów Cruxer patrzył na niebieską pochodnię na stole i krzesał.

Zakreślał obiema rękami kręgi, budując tarczę z niebieskiego luksynu, poruszał nimi na prawo i lewo i malował powietrze osłoną z krystalicznego niebieskiego luksynu.

Żeby nie być nieruchomym celem, Kip uskakiwał za Cruxerem w lewo i prawo, krzesząc z pochodni tyle, ile zdołał, i starając się jednocześnie zidentyfikować zagrożenie.

Ferkudi i Duży Leo pędzili przez rozległą jadalnię, żeby znaleźć się obok niego. Dźwięki liry, tamburynu i psalterium ucichły.

Kip poprosił o skromną kolację, co oznaczało (jeśli pominąć tych, którzy trudzili się w kuchniach i zagrodach) setkę lordów i dam, sługusów i wazeliniarzy, trzydziestu paru służących i niewolników, pięćdziesięciu zbrojnych (którym pozwolono na uzbrojenie niewiele większe niż nóż stołowy, ponieważ tak nalegał Cruxer) oraz około tuzina artystów.

Wszyscy oni odsuwali się od środka sali i stołu. Niektórzy zbrojni osłaniali własnymi ciałami swoich pracodawców albo ciągnęli ich w stronę drzwi. Inni zbrojni byli wciąż oszołomieni i stali jak krowy, mrugając ślepiami, zbyt tępi, żeby wykonać jedyną robotę, do jakiej zostali zatrudnieni.

Setka ludzi w pokoju i w ani jednym z nich Kip nie widział zagrożenia.

W kącie na drugim końcu sali drobny Winsen wskoczył na kredens dla służących, żeby mieć widok na całe pomieszczenie. Założył już strzałę na cięciwę, której jednak nie napiął, przesuwał jednie łuk w prawo i lewo, kiedy popatrywał na zgromadzonych w pokoju ludzi.

Potem Kip przestał cokolwiek widzieć, bo Cruxer ukończył tarczę-bąbel z niebieskiego luksynu.

Nie była to elegancka rzecz. Chociaż zrobiono ją z półprzezroczystego niebieskiego luksynu, była niemal nieprzejrzysta, ale Kip wiedział, że dużo wytrzyma. Cruxer niczego nie robił na pół gwizdka.

– Więcej ludzi – mruknął jego wysoki ochroniarz. – Potrzebujemy więcej ludzi.

Dopiero wtedy Kip ogarnął znaczenie okrzyków. „Dziewiątka Zabija Siódemkę” oznaczało potencjalną próbę zamachu, nieokreśloną liczbę krzesicieli prawdopodobnie nadfioletowych. Skoro nikt nie rzucił się do ataku, był to najprawdopodobniej fałszywy alarm. Słowa „Dziewiątka Zabija” często okazywały się fałszywym alarmem.

Z kolei „Dziewiątka Zabija Zero” oznaczały parylowego krzesiciela.

Zabójcę z Zakonu Złamanego Oka. Cienia.

Co znaczyło, że zabójca może być niewidzialny – potwór z rodzaju tych, które mogą sięgnąć przez ubranie, ciało i luksyn i zatrzymać czyjeś serce.

Solidna tarcza Cruxera z niebieskiego luksynu wybuchła z trzaskiem i zwyczajnie rozpadła się w pył.

Zdumiony Cruxer zawahał się skonsternowany faktem, że coś, co stworzył tak, żeby było nieprzepuszczalne, mogło zwyczajnie zawieść. Kip za to nagle odzyskał swobodę ruchu. Paryl był kruchy. Mógł przeniknąć luksyn albo ciało, dosięgnąć stawów lub serca, ale nie mógł się rozciągać, nie mógł ciąć, nie był w stanie przetrwać gwałtownego ruchu.

Jakby ktoś niewidzialny szarpnął za nerw, kolano ugięło się pod Cruxerem w tej samej chwili, w której Kip dał nura w bok.

Kip przeturlał się, poderwał i podbiegł prosto do stołu. Ostatnie, czego chciał, kiedy w pobliżu znajdował się parylowy zabójca, to dać się przyszpilić do ściany. Krzycząc „paryl!”, przeskoczył nad stołem dla honorowych gości, między wielkie gliniane dzbany z winem.

Zgodnie z ekstrawagancką tradycją Krwawej Puszczy, podczas wielkich przyjęć conn ustawiał całe wino, jakie zamierzał podać gościom, w wielkich dzbanach na głównym stole, co miało symbolizować jego szczodrość i zamożność. Od gości zaś oczekiwano, że wszystko wypiją. Oczywiście, im większe ego, tym większe dzbany.

Tutaj, na cześć człowieka, który uratował miasto, ustawiono jedne z najbardziej olśniewających wielkich dzbanów, jakie kiedykolwiek wykonano. Stały wydłuż głównego stołu jak szereg zapijaczonych żołnierzy.

Z racji swojej niebywałej gracji Żółwio-Niedźwiedź zaczepił o jeden z nich, gdy przeskakiwał nad stołem. Przeturlał się na puste miejsce pośrodku wielkiego „U”, jakie tworzyły stoły.

Bezcenny glazurowany dzban pomalowany w złote zoomorficzne zawijasy i wysadzany klejnotami zachwiał się, zakołysał, wino w środku zachlupotało. Dzban przychylił się, spadł… i się rozbił.

Fortuna w winie i ceramice trysnęła we wszystkie strony.

Za rozlanym winem Kip już szukał zabójcy w podczerwieni – możliwe, że znajdował się pobliżu Cruxera.

Wszyscy inni wycofali się pod ściany albo rzucili się do drzwi, gdzie krzyczący ludzie tworzyli zatory.

Nic.

Nawet w migotliwym płaszczu Cień musiał być wyjątkowo utalentowany, żeby ukryć się przed osobą patrzącą w podczerwieni.

Jak straszliwe bliźniacze kły szarżującego żelaznego byka Ferkudi i Duży Leo popędzili, żeby zająć pozycje po obu stronach Kipa.

Cruxer nadal leżał, wymachiwał nogą, żeby odzyskać w niej czucie, połamać paryl. Chwilowo nie brał bezpośredniego udziału w walce, ale wciąż rozglądał się i już wykrzykiwał rozkazy, bez śladu strachu w głosie mimo własnej bezradności.

– Ferk, Leo, szerzej! Ruszajcie się! Paryl!

Duży Leo już rozwijał ciężki łańcuch, który zwykle nosił owinięty na szyi i wciśnięty za pas. Zaczął kręcić nim w powietrzu, tworząc w ten sposób ruchomą tarczę z błyszczącej stali. Żadne kruche palce parylu nie mogły pokonać takiej przeszkody. Dzięki Teii Mocarze mieli pojęcie na temat tego, czego paryl jest w stanie dokonać.

Ferkudi, utalentowany zapaśnik, miał węzły luksynu w dłoniach i wokół rąk – skrzący się kawałek krystalicznego niebieskiego luksynu w prawej i rosnącą pałkę z podobnego do drewna zielonego luksynu w lewej. Liczył na to, że odeprze dowolny atak luksynem na dostatecznie długo, żeby zmniejszyć dystans i złapać napastnika.

Kip pomyślał, że skoro podczerwień nie działa…

Nadal poruszając się chaotycznie i wciąż się rozglądając, Kip zaczął zwężać źrenice tak, żeby widzieć w chi. Trochę za późno przypomniał sobie, że kiedy ostatni raz bawił się chi, stracił wzrok na trzy dni.

Za późno.

Grzmot wystrzału z pistoletu z małej odległości zakołysał Kipem. Widział, jak ognisty podmuch z lufy przelatuje tuż obok jego twarzy, usłyszał szczęk ołowianej kuli i poczuł, jak podmuch powietrza rozpłaszcza mu policzek niczym bokserski cios.

W jałowym, absolutnym skupieniu, jakie zapada w odpowiedzi na odgłos kroków Śmierci, świat zniknął. Nie było żadnych dźwięków, żadnych ludzi. Był tylko pistolet, unoszący się w powietrzu w bezcielesnej ręce w rękawiczce należącej do niewidzialnego zabójcy. Kiedy pistolet szarpnął się, migotliwy płaszcz Cienia zafalował z powodu odrzutu i na chwilę zdradził kształt zabójcy.

Czarna chmura płonącego prochu pędziła w ślad za kulą z muszkietu.

Padając, Kip poczuł jej pieczenie na twarzy. Nie zauważył, że ma spętane nogi, ale zdecydowanie widział drugi pistolet, który pojawił się, gdy wynurzył się zza osłony migotliwego płaszcza.

Kolejny huk, a potem stukot.

Kip uderzył o ziemię bokiem i zobaczył, że Ferkudi skacze nad nim w powietrze, próbując złapać zamachowca, a niebieski i zielony luksyn formują wielkie, postrzępione pazury, dwukrotnie powiększając zasięg jego rąk.

Niestety Ferkudi niczego nie złapał, jego ręce i luksynowe szpony zamknęły się na pustce. Padł z hukiem na pierś, stracił panowanie nad luksynem, pazury odłamały się i zaczęły rozpadać się na podłodze.

Duży Leo rzucił się zaraz za Ferkudim, kreśląc koła łańcuchem na wysokości pasa, wykorzystując już całą jego długość.

Ostatnie ogniwo zaczepiło o płaszcz wycofującego się Cienia i odrzuciło połę na bok. Nagle pojawiły się buty, spodnie i pas, podczas gdy reszta mężczyzny pozostała niewidzialna, przez co mieli wrażenie, że patrzą na rozdarcie w rzeczywistości. Z powodu trafienia magia została zakłócona, część płaszcza przestała się zgrywać z barwami otoczenia. Zaraz jednak powróciła do zwykłego stanu, gdy zabójca obrócił się, odsuwając się od łańcucha.

Migotliwy płaszcz opadł wtedy i zabójca znów stał się niewidzialny.

Kiedy Kip wziął się w garść – ogłuszony, ale poza tym cały i zdrowy – Duży Leo naparł na zabójcę i rzucił się za nim jak ogar, który podjął trop. Jego łańcuch śmignął znowu, trafiając w pustkę…

Mignęły im buty, gdy zabójca rzucił się ku ścianie.

Tym razem wirujący łańcuch opadł z całą siłą, jaką dysponował wielki jak góra wojownik. Od ciosu popękały płytki podłogowe i posypały się iskry, ale nie trafił w ciało – Cień był szybki.

Ludzie wrzasnęli, kuląc się i cofając ze strachu, kiedy Duży Leo rzucił się ku nim. Cień musiał teraz znajdować się blisko nich. Gdyby Duży Leo uderzył znowu, zabiłby albo okaleczył więcej niż jedną z przypadkowych osób.

Jednakże Duży Leo zatrzymał się gwałtownie, a koniec łańcucha śmignął tuż przed tłumem, który teraz panikował i przepychał się do najbliższych drzwi – zupełnie jakby wbijać korek w butelkę wina.

Z niewymuszoną gracją drużyny, która współpracowała od tak dawna, że działa jak jedno ciało, Duży Leo przesunął tornado ciężkiego łańcucha na jedną chwilę – akurat, żeby Ferkudi zdążył przebiec obok niego.

Duży Leo nie mógł zaatakować tak blisko tłumu. Ferkudi nie miał takich skrupułów. Znowu z rozłożonymi szeroko rękami i luksynem skoczył w powietrze i rzucił się na zbitą grupkę w tłumie. Podejrzewał, że tam jest Cień.

Jego atak sprawił, że tuzin ludzi poleciał na boki, ale żaden z nich nie był Cieniem. Ferkudi spadł prosto w tłum, w plątaninę rąk i nóg.

Wobec tego Cień mógł udać się tylko w jednym kierunku – musiał przebiec z powrotem dokładnie przed głównym stołem.

Kip widział, że Ben-hadad ze stabilizatorem na kolanie – nadal kulał z powodu rany, jaką odniósł w czasie ucieczki z Chromerii – stoi przy drugim końcu stołu. Trzymał ciężką kuszę załadowaną i wycelowaną dokładnie w tłum. Niestety strzał w Cienia oznaczał strzał w ciżbę, która tłoczyła się za nim. Frustracja ewidentnie malowała się na twarzy okularnika.

Kip wiedział, że Ben czuje się bezużyteczny. Cała jego błyskotliwość zdała się teraz na nic. Nie mógł walczyć. Nie mógł pomóc przyjaciołom, którym groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie mógł strzelić, o ile nie będzie miał idealnej okazji, a na to nie mógł liczyć, kiedy wszędzie kręcili się spanikowani nieznajomi.

A wtedy, szybciej niż Kip zdołał pomyśleć, Ben-hadad obrócił się na zdrowej nodze i wycelował równolegle do frontowej krawędzi głównego stołu. Strzelił, chociaż Kip nie widział niczego, w co mógłby celować…

…i przestrzelił brzuśce wszystkich bezcennych dzbanów na wino ustawionych na stole. Wino trysnęło na podłogę, jakby ktoś odkręcił w nich kurki.

A potem po kolei każdy spadł i roztrzaskał się na podłodze.

Szeroka fala wina rozlała się na wszystkie strony. A potem rozdzieliła się, opływając dwie przeszkody, w pierwszej chwili nieokreślone, ale zaraz zostały otoczone przez wino, a ich natura w pełni ujawniona. Wino zalało całą podłogę z wyjątkiem dwóch miejsc w kształcie stóp.

Kip prawie wypuścił bełt magicznej śmierci, którą zebrał w prawej ręce, ale wtedy zobaczył zdumioną twarz lady Dumny Jeleń dokładnie na linii strzału za niewidzialnym Cieniem. Arystokratka wciąż siedziała. Nie ruszyła się z miejsca – zamarła ze zgrozy.

Rozległ się plusk, kiedy Cień zdał sobie sprawę, że został wykryty, i rzucił się do ucieczki.

Ślady wina znaczyły jego trasę, ale Kip już rozumiał. Skoro ten Cień był za dobry, żeby dało się go zobaczyć w podczerwieni, to…

Oczy Kipa spazmatycznym ruchem zwęziły się w nieludzki sposób, gdy zerknął na świat w chi. Mgliste szkielety zewsząd szczerzyły do niego zęby spod cielesnych powłok. Metal malował się chłodną czernią, a kości wyglądały jak różowe cienie. Wszystko inne było barwną mgłą.

W chi jednak migotliwy płaszcz buchał przedziwnymi energiami, magią gotująca się w nim i buchającą chmurami jak boki zgrzanego konia w zimny poranek.

Cień przestał biec, jego buty wreszcie wyschły na tyle, żeby nie zostawiał śladów. Odwrócił się ku środkowi sali, upewniając się, że nie jest widoczny, szkieletowymi rękami poprawił fałdy peleryny.

Kip poruszał głową, jakby on też był ślepy.

Cień wyciągnął krótki miecz, ale trzymał go pod peleryną. Szedł w stronę Kipa przekonany o swojej niewidzialności.

Na Orholama, nie poddawał się, chociaż wszyscy byli już zaalarmowani. Kip nie potrafił zdecydować, czy to przejaw nadmiernej dumy, czy straszliwego profesjonalizmu, skoro Cień myślał, że wbrew wszystkiemu wciąż może wykonać zadanie.

Kip poczekał, aż Cień znajdzie się blisko, i nagle spojrzał mu prosto w twarz.

– Masz dla mnie wiadomość – powiedział. – Jak brzmi?

Cień zatrzymał się tak gwałtownie, jakby otrzymał policzek. Kip widział, że czaszka pochyla się, gdy mężczyzna popatrzył w dół na swoje ciało. Jakby mówił sobie: „Nie, nie, wciąż jestem niewidzialny. To blef”.

– Masz wiadomość – powtórzył Kip.

Szkielet zatrzymał się, jakby myślał, że Kip próbuje go przechytrzyć i sprowokować do odezwania się i zdradzenia pozycji. Po chwili pokręcił delikatnie głową.

– Ach – powiedział Kip, patrząc prosto w miejsce, gdzie musiały znajdować się zasłonięte oczy mężczyzny. – Zatem ty sam jesteś wiadomością.

Cień drgnął, jakby w końcu pogodził się z tym, że Kip naprawdę może go widzieć. Rzucił się, wyciągając miecz…

I cała spętana śmiercionośna furia zielonych macek i kolczastego błękitu Kipa uderzyła w zabójcę i cisnęła nim przez salę.

Niebezpieczeństwo minęło, Kip wypuścił chi i natychmiast przypomniał sobie, czemu go nie cierpi. Krzesanie chi było jak jazda na koniu, który kopie cię przy każdym dosiadaniu i zsiadaniu. W twarz.

Padł na kolana, oczy go paliły, błyskawice dźgały w potylicę, łzy go oślepiły. Zacisnął powieki, ale kiedy otworzył oczy, nadal widział w chi, ludzie w pokoju byli tylko mglistymi cieniami noszącymi kawałki metali.

Chi było najgorsze.

Kip zmusił źrenice do normalnego rozwarcia się i na szczęście mu się udało. Tym razem – Orholamowi niech będą dzięki – chi go nie oślepiło.

Duży Leo zmaterializował się – stał nad Kipem, a Ferkudi podszedł do Cienia, żeby się upewnić, że nie żyje. Ben-hadad i Cruxer przykuśtykali, wspierając się wzajemnie. Cruxer z każdym krokiem poruszał się coraz żwawiej.

Tylko Winsen wciąż się nie poruszył. Nadal stał na stole w kącie sali, nadal trzymał strzałę na cięciwie, ale nie strzelił. Zwykle nie zastanawiał się, czy strzelić w trudnych okolicznościach.

Ferkudi wstał. Cień rzeczywiście był martwy. I to bardzo. To była krwawa jatka, na którą lepiej nie patrzeć, jeśli chcesz tej nocy spokojnie spać – tak bardzo nie żył.

To był błąd.

Kip nie tyle zabił człowieka, ile starł go z powierzchni ziemi. I zniszczył przy okazji migotliwy płaszcz.

Nikt go nie zganił. Nikt nie powiedział, że powinien był lepiej się sprawić, jakby to zrobił Andross Guile albo Gavin Guile. Może nawet o tym nie pomyśleli.

On jednak pomyślał. Stracił nad sobą panowanie.

To było przypomnienie, że dużo krzesze. W swojej nieskrępowanej mocy zieleń porwała go dalej, niżby tego sobie życzył. Jeśli nic innego wcześniej go nie dopadnie, to właśnie zieleń go zabije. Rzeczywiście, od pewnego czasu nie patrzył w lustro, bo obawiał się tego, co pokaże mu to przeklęte szkło.

– Co jest, Win?! – ryknął Duży Leo. – Gdzieś ty się podziewał?

Jednakże mańkut wciąż stał w milczeniu, w prawej ręce trzymał łuk i garść strzał, żeby móc szybko je wystrzelić, jakby w ogóle ich nie słyszał.

Duży Leo westchnął poirytowany i przestał zwracać na niego uwagę.

– I, do licha, co z tobą, Ferk? Powiedziałeś, że czujesz goździki, to czemu krzyczałeś „Dziewiątka Zabija Zero”?

– Mój błąd – odparł Ferkudi, jakby powiedział, że chce wina do kolacji, a potem zdecydował, że tak naprawdę ma ochotę na piwo. – Szafran. Nie goździki. Miałem na myśli, że czuję szafran. Paryl pachnie jak szafran. Nadfiolet jak goździki. Zawsze mylą mi się te dwie rzeczy.

– Mylisz szafran z goździkami? One pachną zupełnie inaczej!

– Jedno i drugie jest pyszne.

Duży Leo potarł twarz wielgachną dłonią.

– Ferk, jesteś najgłupszym bystrym gościem, jakiego znam.

– Nieprawda! – Szeroki uśmiech wypłynął na twarz Ferkudiego. – Jestem najbystrzejszym głupkiem, jakiego znasz.

– Aha – odezwał się Ben-hadad. – Bo to ja jestem najgłupszym mądralą, jakiego znacie. Poczułem szafran godzinę temu przy drzwiach wejściowych do pałacu. I nawet się nad tym nie zastanowiłem. Łamacz, wybacz mi, proszę. – Postukał się w czoło kostkami dłoni. – Chyba zgodnie ze zwyczajem powinienem złożyć rezygnację?

– Żadnych takich – odparł Cruxer. – To nie jest wina żadnego z was, ale moja. Zrobiliście wszystko, co należało. Mocarzy jest za mało. Nie wystarcza nas do wszystkich zadań. A to moja wina.

Kip zachował w tajemnicy fakt, że Teia przeniknęła do Zakonu Złamanego Oka, ale wspomniał, że Karris obawia się, że Zakon ma swoich ludzi w Czarnej Gwardii, przez co Cruxer ucinał wszelkie rozmowy na temat zwiększenia liczby Mocarzy, w obawie, że przyjmą w swoje szeregi zdrajcę.

– Skąd możesz mieć pewność, że jeden z nas już nie pracuje dla Zakonu? – zapytał Winsen. – Moim zdaniem powinniśmy przyjąć nowych ludzi. Zyskamy przynajmniej kilka wacht odpoczynku, czekając na nóż w plecach.

Winsen i bez tego działał im czasem na nerwy swoim pustym spojrzeniem, całkowitą pogardą dla niebezpieczeństwa i nadmiernym entuzjazmem przy strzelaniu.

– Wszyscy zrobiliście, co do was należało – kontynuował Cruxer – i wszyscy wykonaliście swoje zadania doskonale. Z wyjątkiem Winsena, który moim zdaniem pracuje sobie na czarnogwardyjskie przezwisko. Co powiecie na Balast?

Mocarze zaczęli się śmiać, zachwyceni pomysłem, i odwracać do Winsena, kiedy Kip spostrzegł coś okrutnego i głodnego w oczach tego drobnego młodzieńca. Win nie najlepiej radził sobie z kpinami.

Obsydianowy grot przesunął się w lewo, kiedy Win założył strzałę na cięciwę i wymierzył prosto w Cruxera, który stał pewnie, wyprostowany.

Nie miał czasu, żeby uskoczyć. Win poruszał się tak szybko, jak człowiek, który wpada do dziury, robiąc krok w miejsce, gdzie spodziewał się pewnego gruntu. Przyciągnął cięciwę do ust jak w szybkim pocałunku żegnającego się rodzica i zaraz ją wypuścił.

Nie miał prawa spudłować…

…a jednak nie trafił.

Wystrzelił następną strzałę i już zakładał trzecią, zanim Mocarze zdążyli uskoczyć na prawo i lewo. Kip krzesał zieloną tarczę przed sobą – zawsze wiedział, że to będzie Win. Ten jego jaszczurczy spokój. Nienaturalna obojętność.

Duży Leo przygniótł Kipa do ziemi, przerywając mu krzesanie i zasłaniając widok, własne ciało oferując za tarczę.

– Ej, ej, ejże! – krzyknął Winsen. – Spokojnie, Ferk! Ben! Wyluzuj, Ben!

Kip wygrzebał się spod żywej góry Dużego Leo i zobaczył, że Winsen unosi wysoko łuk, poddając się.

Ben-hadad celował z kuszy w łucznika, trzymając palce na spuście. Ferkudi zwolnił, ale już pokonał większość dzielącej ich odległości, własnym ciałem zasłaniając Winsenowi Kipa i tym samym uniemożliwiając mu strzał. Cruxer brał zamach ręką, w której już gotował się niebieski luksyn i twardniał, tworząc lancę.

– Wiem jedno na temat Cieni – powiedział głośno Winsen. Wypuścił strzały z prawej ręki, żeby pokazać, że nie stanowi zagrożenia. – Często pracują w parach.

Za Mocarzami rozległ się brzęk. Metal uderzył o kamień i to raptem trzy kroki od nich.

Byli tak zaślepieni zagrożeniem przed sobą, że żaden się nie obejrzał. Do tej chwili.

Postać w płaszczu pojawiła się, migocząc. Dwie strzały Winsena wystawały jej z piersi. Cień. Padł na twarz.

Żaden nie odezwał się słowem, kiedy Cień zadygotał w przedśmiertnych drgawkach.

Mocarze rozprzestrzenili się, osłaniając Kipa, upewnili się, że martwy zabójca rzeczywiście jest martwy.

A potem dowódca Cruxer odchrząknął.

– Mówił Balast? Miałem na myśli Sokole Oko.

Zaśmiali się. To były przeprosiny.

Wszyscy z wyjątkiem Ferkudiego.

– Nie możesz go tak przezwać. Jest już Łuczniczka z młodszego roku o takim przezwisku. Pobiła rekord Wina w strzelaniu z trzystu kroków o cztery p…

– Ferk! – przerwał mu Cruxer, nie patrząc na niego, ale uśmiech mu zrzedł. – W takim razie Orli Wzrok.

– Nie, zdecydowanie nie, Dowódco – upierał się Ferkudi. – Tym przezwiskiem posługiwano się już kilka razy. Większość tych ludzi przeszła już na emeryturę, ale nadal żyje. To brak szacunku przyjmować przydomek żywego Czarnogwardzisty…

– Ferk – wycedził z wymuszonym uśmiechem Cruxer.

– Mnie wystarczy, jak będziecie do mnie mówić „Wasza Świątobliwość” – zaproponował Winsen.

– Nie – odpowiedział Cruxer.

– Dowódco Winsen? – zasugerował Winsen.

Cruxer westchnął.

ROZDZIAŁ 3

Może to nie jest zdrada.

Teia przemykała przez koszary po spotkaniu ze Starcem z Pustyni i Mordercą Sharpem, zastanawiając się, czy to ostatni raz, kiedy jej noga tu stanęła. Spakowała się w półmroku wczesnego poranka, gdy jej bracia i siostry z Czarnej Gwardii spali.

Bracia i siostry, pomyślała. Hmm. Kim wtedy byłby dowódca Żelazna Pięść? Jej ojcem? Z pewnością tak to odbierała.

Jaka osoba zabiłaby własnego ojca?

Nie. Nie! W ten sposób ocalę ojca. Mojego prawdziwego ojca.

Zarzuciła pakunek na ramię i rozejrzała się po koszarach, jakby miała nadzieję, że ktoś ją zobaczy i zatrzyma.

Co ja wyprawiam? Żegnam się?

To żałosne. To przeszłość. To wszystko już przepadło.

Poza tym najbliższych przyjaciół, jacy jej zostali, nawet tu nie było: Gav i Gill Greylingowie, Essel i Tlatig wyruszyli na jedną z na poły potajemnych wypraw w poszukiwaniu Gavina Guile, w których tak wielu Czarnogwardzistów brało udział w ostatnim roku. Nie mieli właściwie pozwolenia na takie wypady – zadanie poszukiwania zaginionego Pryzmata przekazano w inne ręce – ale nie zostały też tak naprawdę zakazane.

Nawet gdyby Gavin Guile był tylko podopiecznym Czarnej Gwardii, a nie ich Promachosem, który walczył razem z nimi na polach bitew i przelewał za nich krew w siedzibach władzy, zapracowując sobie na czarnogwardyjski przydomek i uwielbienie Czarnogwardzistów, nawet gdyby to była jedynie zniewaga, a nie atak na kogoś, kogo kochali, utrata Pryzmata byłaby plamą na honorze, jakiej Czarna Gwardia nie mogła znieść.

Ich głównym celem było chronienie Pryzmata, a porwano go dosłownie spod ich nosów.

Zrobiliby wszystko, żeby go odzyskać. W taki właśnie sposób postępuje rodzina.

Dzień, w którym go stracili, to był dzień, kiedy rozpadł się cały świat Teii. Karris została Bielą. Zymun został Pryzmatem-elektem. Dowódca Żelazna Pięść został zwolniony. Kip i Mocarze prawie zginęli podczas ucieczki, a Wibrująca Pięść poświęcił życie, żeby uciszyć działa i ich ocalić.

Teia jak idiotka postanowiła tu zostać. Wmówiła sobie, że tu zdziała więcej dobrego.

Dobrego?! Przede wszystkim nauczyła się wykorzystywać swoją magię do mordowania niewolników.

I nie była nawet dobra w źle, którego dokonywała.

Przy mordowaniu siostry Żelaznej Pięści nawaliła tak bardzo, że były dowódca natychmiast zorientował się, kto ją nasłał i kim jest – to właśnie przez Teię Żelazna Pięść ogłosił się królem, a nie satrapą.

I teraz, z powodu jego zemsty, Chromeria straciła Parię.

Z początkowych siedmiu satrapii zostały im tylko dwie i pół: Abornea, Ruthgar i połowa Krwawej Puszczy.

Cesarstwo było bankietowym stołem na siedmiu nogach, a teraz został źle wyważony – za ciężki stolik, chwiejący się na dwóch pozłacanych nóżkach. Pytanie tylko, kiedy w końcu się przewróci.

Wobec tego najlepiej było dla Teii sprzymierzyć się z Zakonem. Królestwa powstają, a cesarstwa upadają, ale karaluchy zawsze wychodzą z tego cało.

I to właśnie oznaczało to ostatnie morderstwo dla Starca, kiedy Teia przestała karmić się złudzeniami. Sprzymierzenie się z Zakonem raz i na zawsze. Już bez żadnego udawania. Nie byłaby dłużej podwójną agentką, tylko po prostu agentką.

Dotarła do portu na tyłach Małego Jaspisu w ostatniej chwili przed świtem. Czuła się tak zwiędła i jałowa na duszy jak wychłostane wiatrem Czerwone Klify.

Ojciec nie chciałby, żeby okupiła jego życie tak wielką ceną, ale Teia zbyt długo przejmowała się tym, czego chcieliby inni ludzie.

Chociaż Starzec nie powiedział tego wprost, następnym zadaniem Teii było zabicie Żelaznej Pięści.

Żeby zapewnić sobie jej posłuszeństwo, Zakon wziął jej ojca jako zakładnika. Opuści ich towarzystwo jako bogaty człowiek albo w ogóle go nie opuści.

– Oto ból, który przekształci cię w Teię Sharp – powiedział Starzec.

Niech Orholam – nawet jeśli był nieobecny, ślepy czy obojętny – ześle tego podłego człowieka i cały Zakon prosto do dziewiątego piekła.

Teia nie wiedziała w jaki sposób ani dlaczego, ale Żelazna Pięść albo przebywał na tym dziwnym, białym jak kość statku, który dostrzegła, gdy weszła do portu, albo czekał u celu ich rejsu.

Teoretycznie to nie była zdrada. Ogłosił się królem. To oznaczało, że sam był zdrajcą.

A zabicie zdrajcy nie było czymś złym… Prawda?

Żelazna Pięść był dla niej jak ojciec, ale przenikając do Czarnej Gwardii dla Zakonu, zdradził człowieka, który był jak ojciec dla nich wszystkich: erudytę i zbawcę, głowę rodziny i Promachosa, podobnego bogom Gavina Guile.

Żelazna Pięść przysiągł wierność Gavinowi! Przyjmował dokładnie taką samą przysięgę od połowy pozostałych Czarnogwardzistów! Zanim sięgniesz po ostrze, musisz zdecydować, po której stronie stoisz. Król Żelazna Pięść zdecydował, że stanie po własnej. Odrzucił lojalność wobec Gavina i teraz pewnie próbuje tego samego z Zakonem.

Dlaczego inaczej wysłano by Teię, żeby go zabiła? Jest przecież jednym z nich.

A w każdym razie był.

Teraz Teia będzie tarczą, która spadnie na jego szyję. To ona przyniesie jego głowę swoim panom.

Zabicie Żelaznej Pięści będzie bolało, ale jej nie złamie. Ten czas już dla niej minął.

Weszła do pustego portu niewidzialna w migotliwym płaszczu, prawzorze wszystkich pozostałych. Smętny świt wygrażał horyzontowi, podczas gdy żeglarze przygotowywali statek, pracując w ciszy. Brakowało kapitana portu i pracowników portowych, niewolników czy służących, jakich normalnie Teia spodziewałaby się tutaj. To był statek-widmo, odpowiedni dla potępieńców.

Trzy postaci stały na nabrzeżu. Jedna zgarbiona i owinięta jak chora, albo jakby ukrywała swój wzrost. Drugą był teatralnie gestykulujący mężczyzna o zmierzwionej, wełnistej brodzie, w którą wpleciono kawałki lontu, i w złotej brokatowej kamizelce noszonej na gołe ciało mimo chłodu poranka. Trzecia stała tyłem do Teii. W jej postawie było coś, co kojarzyło się z żywym towarem – niewolnik, który zostanie przekazany z jednych rąk do drugich. Teia widywała już takie powłóczenie nogami; prawdę mówiąc, sama chodziła kiedyś w taki sposób.

Dlatego zlekceważyła tę postać i rozszerzyła oczy do parylu, żeby przyjrzeć się pozostałym. W tej samej chwili postać w ciężkiej pelerynie podała miecz.

Widok broni był jak niespodziewany cios. Aż zamrugała. Ostrze powinno jarzyć się bielą w parylu. Metal zawsze tak się zachowywał, jedynie ton nieco się zmieniał zależnie od rodzaju metalu. A to coś było niewidzialne.

Nie, to migotliwe płaszcze sprawiały, że rzecz stawała się niewidzialna – kiedy patrzyło się na aktywny migotliwy płaszcz, widziało się to, co leży poza nim. A ten miecz był sztabą czarnej, ciężkiej nicości. Zwykle ciemność jest dziurą, brakiem, tak jak śmierć jest brakiem życia. Ten przedmiot był jak głodna noc, jak oddychająca ciemność.

To było coś więcej niż Śmierć, młotkowana i wykuwana na kształt zdatny do zabijania. Tego nie stworzyła ludzka ręka. Może w czasach, kiedy Starzec był młody, jakiś martwy półbóg po zejściu we wszechpożerające głębiny dziewiątego piekła, zebrał siły w tym więzieniu, zamiast rozpaczać. Zaatakował bramy piekła od środka. Stawiwszy czoło trójgłowemu ogarowi, który strzegł drogi wyjścia i przerażał pomniejsze duszyczki, uderzył jego trzema warczącymi pyskami w bramę, jakby to był taran, łamiąc mu zębiska i kości. Raz, dwa, trzy i brama spadła z zawiasów. A potem półbóg odszedł triumfujący do nieba, nie zważając na piekielnego ogara, którego zostawił za sobą.

Gdyby to była prawda, to ostrze było jednym z wyszczerbionych, połamanych kłów.

Podając broń, mężczyzna w pelerynie trzymał ją na dłoniach w rękawiczkach.

Bynajmniej nie podawał jej ekstrawaganckiemu kapitanowi.

I to był kolejny cios. Parylowy znacznik widoczny tylko dla niej, znak, że to jej cel, wisiał w powietrzu nad nędznikiem, którego zlekceważyła, uznając za niewolnika.

To nie mógł być… To nie był Żelazna Pięść.

To nie był Żelazna Pięść.

Chociaż widziała go od tyłu, mężczyzna był ewidentnie za drobny. Miał szerokie, choć zgarbione ramiona, kanciastą szczękę, ale też jasną skórę i nie był dostatecznie wysoki. Brudny kapelusz zasłaniał mu włosy. To był po prostu zniszczony stary wojownik.

Cała zimna furia, jaka w niej narastała, rozpłynęła się, jej członki rozluźniły się i nagle Teia znów mogła oddychać.

Nie musiała zabić Żelaznej Pięści.

Coś w rodzaju dziękczynnej modlitwy napłynęło jej do ust. Ale ich nie opuściło.

Dlaczego Starzec uznałby, że zabicie nieznajomego będzie dla niej trudne?

Mężczyzna, do którego żeglarz zwracał się „kapitanie Artylerzysto”, zagwizdał melodyjnie.

– Gadajże, jak będzie? – powiedział, poruszając znacząco krzaczastymi brwiami i patrząc na niewolnika. Miał czarujący, durny uśmiech, ale na Teii robił wrażenie niezrównoważonego i bardzo, bardzo niebezpiecznego. – Śmierć czy chwała?

Najwyraźniej biedakowi zaoferowano jakiś wybór. Nieszczególny, skoro bez względu na jego decyzję Teia miała go potem zabić.

– Pożeglujmy – odpowiedział niewolnik, prostując zgarbione plecy i biorąc miecz. Odzyskał nieco ducha i Teia rozpoznała go, co odebrała jak lewy sierpowy w szyję. – Śmierć i chwała, kapitanie Artylerzysto – odpowiedział nikt inny jak Gavin Guile.

To był sam Pryzmat, Gavin Guile. Ceną za życie ojca Teii było zamordowanie samego cesarza, Gavina – pieprzonego – Guile’a.

ROZDZIAŁ 4

Młoda bogini szła boso przez ukryte stocznie w sukni, która wyblakła już do błękitu, chociaż kiedy otrzymała ją od Białego Króla miała żywy odcień królewskiej purpury. To się stało jeszcze zanim próbował ją zabić. Niewidzialne dla większości tornada zwiewnych pajęczych nici luksynu wydymały się wokół niej, wirując w uporządkowanych wirach, tworząc wzór powtarzający się we wszystkich skalach. Smużki przyklejały się do tych, którzy znaleźli się na jej drodze, i przenikały w nich. Kupcy i stoczniowcy, bezpłatni robotnicy, których nikt tu nie nazywał niewolnikami, znajdowali powody, żeby zejść jej z drogi, chociaż żaden jej nawet nie spostrzegł.

Brudny magazyn, do którego się zbliżała, był jarmarczną salą tronową dla człowieka, który zostanie królem bogów, ale nędzny budynek dobrze strzegł swoich sekretów.

Szła przez tłum, który rozstępował się przed nią za sprawą magii. Słyszała jak intonacja ich słów zmienia się, różnorakie słowa z setek rozmów nagle porządkują się, tonacja wznosi się i opada w idealnej harmonii. Nagle wszyscy jednocześnie ucichli, gdy zauważyli tę zmianę.

Większość była zdumiona, niektórzy czuli niepokój. Słowa należały do nich, takie ujednolicenie nie było zamiarem mówiących. Oczywiście tu, pośród nowych pogan, dziwna magia była na porządku dziennym. Koloraki wszelkich barw krążyły po ulicach. Sześć mar zebrało się tak blisko siebie, jak jeszcze nigdy w historii świata. A jednak ta magia była inna.

Aliviana, urodzona jako Aliviana Danavis, teraz bogini Ferrilux, minęła koloraki strzegące drzwi. Nadfioletowe koloraki były najłatwiejsze – mogłaby z łatwością sprawić, że staną się jej własnością, gdyby tylko zechciała. Tępe, animalistyczne podczerwone stanowiły dla niej największe wyzwanie – wytrzeszczały zwierzęce ślepia na wszystkich wokół, jakby wszyscy inni słyszeli ton, na które one pozostawały głuche. Jedno z tych poparzonych dziwadeł zagapiło się nawet na nią, ale nie było w stanie pojąć, dlaczego Aliviana może być ważna.

Zmiana tonacji, a potem cisza rozlewały się przed nią przez rzesze petentów dwiema powolnymi falami i rozbiły się dopiero na kręgu dziewięciu ochroniarzy Białego Króla. Wszyscy należeli kiedyś do elity krzesicieli-wojowników. Teraz znajdowali się pół skoku od statusu boga i byli polichromatycznymi kolorakami z bronią z czarnego luksynu – vechevoralami, jataganami, skorpionami i flissami – nawet wybierając broń, woleli rzeczy stare i prowincjonale od nowoczesnych i powszechnych.

Nadfiolet Liv umarł, gdy dotknął tych ostrzy, bo magia zawsze umierała, gdy stykała się z żywym czarnym luksynem.

To, że koloraki miały taką broń, znaczyło, że Biały Król eksperymentował ze swoim czarnym zalążkiem krystalicznym. Zastanawiała się, czy rozumiał, że bawi się najbardziej niebezpieczną magią na świecie. Żołądek zacisnął się jej nieprzyjemnie z jakiegoś powodu.

Może to reakcja emocjonalna?

Mogłaby wywlec z pamięci nazwę tego uczucia, gdyby spróbowała, ale prawdę mówiąc, w ogóle jej na tym nie zależało.

– Bliżej nie podchodź! – ryknął Biały Król.

I wtedy wszyscy ją zobaczyli, jej związanie woli załamało się jak złamane zaklęcie. Ludzie odsunęli się od niej ze zdumienia i strachu, niektórzy wręcz odskoczyli, potykając się o sąsiadów i przewracając.

Broń znalazła się w rękach koloraków, ale nawet czerwoni i podczerwoni nie zaatakowali bez rozkazu Białego Króla.

Nadfioletowe związanie woli przemawiało jedynie do rozsądku, tak jak uroki pomarańczowych przemawiają do emocji, dlatego każdy, kto wykrzyknąłby słowo, mógł zniszczyć jej sieć.

Jednakże, zamiast spostrzec maestrię jej krzesania, która pozwoliła jej wpłynąć na widzenie sześciuset dwudziestu siedmiu ludzi i siedemdziesięciu trzech koloraków, ciżba była pod wrażeniem swojego króla. Jakby rozkazał jej stać się widzialną i nie miała innego wyjścia niż się podporządkować. Jakby to był dowód, że jego magia jest potężniejsza.

Jej gniew nie potrzebował pomocy w znalezieniu imienia. Był wystarczająco dobrze skupiony na protekcjonalnym, nadętym polichromacie, który stał teraz przed tronem z drogocennej kości.