Droga Cienia. Trylogia Anioła Nocy. Tom 1 - Brent Weeks - ebook

Droga Cienia. Trylogia Anioła Nocy. Tom 1 ebook

Brent Weeks

4,4

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Dla Durzo Blinta zabijanie to sztuka, a w tym mieście on jest największym artystą.

Dla Merkuriusza przetrwanie nie jest rzeczą pewną. Nie ma żadnej gwarancji przeżycia. Jako szczur z ulicy wychował się w slumsach i nauczył się szybko oceniać ludzi. I podejmować ryzyko. Na przykład zgłaszając się na ucznia do Durzo Blinta.

Jednak żeby zostać przyjętym do terminu, Merkuriusz musi odrzucić swoje dawne życie i przyjąć nową tożsamość. Jako Kylar Stern musi nauczyć się poruszać w świecie zabójców - w świecie niebezpiecznych polityków i dziwnej magii. I musi rozwijać talent do zabijania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 697

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (13 ocen)
6
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jadsob

Dobrze spędzony czas

Czytam drugi raz, całkiem spoko dobrze znać nowelke poprzedzającą i mi się lepiej czytało za drugim razem bo łatwiej było się połapać kto kim jest i co z tego wynika. Nowe okładki dużo ładniejsze niż poprzednie. Z chęcią zapoznam się z kontynuacją serii.
00
PelaPati

Całkiem niezła

Bardzo ciężko było mi się wdrożyć w tę historię. Jest bardzo dużo postaci i miejsc, między którymi skaczą wydarzenia, przez co czasami ciężko było mi się we wszystkim połapać. Mimo wszytko cieszę się, że wytrwałam, bo całość była naprawdę ciekawa, tylko momentami trudna do przebrnięcia.
00

Popularność




Rozdział 1

Mer­ku­riusz przy­kuc­nął w zaułku; zimne błoto wci­skało mu się mię­dzy palce stóp. Gapił się na wąską prze­strzeń pod murem, pró­bu­jąc zebrać się na odwagę. Słońce nie wsta­nie jesz­cze przez wiele godzin, a tawerna była pusta. Więk­szość tawern w mie­ście miała kle­pi­ska, ale tę część Nor zbu­do­wano na pod­mo­kłym tere­nie, a nawet pijacy nie chcieli pić, sto­jąc po kostki w bło­cie. Dla­tego tawerny wzno­siły się na pod­pór­kach kilka cali nad zie­mią, a pod­łogę miały z gru­bych bam­bu­so­wych tyczek.

Cza­sem w szcze­liny mię­dzy bam­bu­sami wpa­dały monety, a prze­strzeń pod pod­łogą była dla więk­szo­ści ludzi za mała, żeby po nie wpeł­znąć. Duzi z gil­dii byli za duzi, a malu­chy za bar­dzo się bały, by wci­snąć się w duszną ciem­ność zamiesz­ki­waną przez pająki, kara­lu­chy, szczury i zło­śliwe, na wpół dzi­kie kocury trzy­mane przez wła­ści­cieli. Naj­gor­szy był nacisk bam­busa na plecy, roz­płasz­cza­jący cię za każ­dym razem, gdy prze­szedł nad tobą jakiś klient. Od roku to był ulu­biony punkt Mer­ku­riu­sza, który jed­nak nie był już taki drobny jak kie­dyś. Ostat­nim razem zakli­no­wał się i całymi godzi­nami pani­ko­wał, dopóki nie spadł deszcz i grunt nie zmiękł pod nim na tyle, że zdo­łał się wygrze­bać.

Dzi­siaj było błot­ni­ście, zja­wiło się nie­wielu klien­tów, a Mer­ku­riusz widział, że kocur gdzieś polazł. Powinno być w porządku. Poza tym Szczur będzie zbie­rał jutro opłaty, a Mer­ku­riusz nie miał czte­rech mie­dzia­ków. Nie miał nawet jed­nego, więc wybór był nie­wielki. Szczur nie nale­żał do wyro­zu­mia­łych i nie doce­niał wła­snej siły. Malu­chy nie raz umie­rały po jego laniu.

Odgar­nia­jąc na boki kop­czyki błota, Mer­ku­riusz poło­żył się na brzu­chu. Mokra zie­mia w jed­nej chwili prze­mo­czyła mu cienką, brudną tunikę. Musiał szybko pra­co­wać. Był chudy i gdyby się prze­zię­bił, miałby marne szanse na wyli­za­nie się z cho­roby.

Poru­sza­jąc się w ciem­no­ściach, zaczął się roz­glą­dać za bły­skiem metalu. W tawer­nie na­dal pło­nęło kilka lamp, więc świa­tło sączące się przez szcze­liny oświe­tlało błoto i sto­jącą wodę, rzu­ca­jąc na nie dziwne pro­sto­kąty. Cięż­kie bagienne opary uno­siły się w sno­pach świa­tła tylko po to, żeby zaraz znowu opaść. Paję­czyny dra­po­wały się na twa­rzy chłopca i rwały. Nagle Mer­ku­riusz poczuł szczy­pa­nie na karku.

Zamarł. Nie, tylko mu się wyda­wało. Powoli wypu­ścił powie­trze. Coś zalśniło i wresz­cie zła­pał pierw­szego mie­dziaka. Chło­pak prze­śli­zgnął się do nie­ohe­blo­wa­nej belki sosno­wej, pod którą ugrzązł ostat­nim razem, i odgar­niał błoto, dopóki woda nie zaczęła wypeł­niać zagłę­bie­nia. Szcze­lina była tak wąska, że musiał obró­cić głowę na bok, żeby się prze­ci­snąć. Wstrzy­mu­jąc oddech i wci­ska­jąc twarz w muli­stą wodę, zaczął powoli peł­znąć.

Głowa i ramiona prze­szły, ale wtedy kikut gałęzi zacze­pił się o tunikę, roze­rwał mate­riał i dźgnął go w plecy. Mer­ku­riusz omal nie krzyk­nął i natych­miast ucie­szył się, że tego nie zro­bił. Przez sze­roką szparę mię­dzy bam­bu­so­wymi tycz­kami zoba­czył sie­dzą­cego przy barze męż­czy­znę, który na­dal pił. W Norach trzeba szybko oce­niać ludzi. Nawet jeśli masz zręczne ręce jak Mer­ku­riusz, gdy krad­niesz dzień w dzień, w końcu ktoś cię zła­pie. Wszy­scy kupcy tłu­kli szczury z gil­dii, które ich okra­dały. Musieli, jeśli miało im zostać coś z towa­rów na sprze­daż. Dow­cip pole­gał na tym, żeby wybie­rać tych han­dla­rzy, któ­rzy zdzielą cię tak, żebyś następ­nym razem nie dobie­rał się do ich stra­ganu. Nie­stety, zda­rzali się też tacy, któ­rzy bili tak mocno, że już nie wcho­dził w grę żaden następny raz. Mer­ku­riuszowi wyda­wało się, że dostrzega życz­li­wość, smu­tek i samot­ność tego chu­dego męż­czy­zny. Mógł mieć około trzy­dziestki; nosił nie­chlujną jasną brodę i ogromny miecz przy bio­drze.

– Jak możesz mnie opu­ścić? – szep­nął męż­czy­zna, tak cicho, że Mer­ku­riusz ledwo wychwy­cił słowa; w lewej ręce trzy­mał kufel, a w pra­wej coś, czego Mer­ku­riusz nie mógł doj­rzeć. – Po tych wszyst­kich latach służby jak możesz mnie opu­ścić? To z powodu Vondy?

Coś poła­sko­tało Mer­ku­riu­sza w łydkę. Zigno­ro­wał to. Na pewno znowu mu się wyda­wało. Się­gnął za sie­bie, żeby odcze­pić tunikę. Musiał poszu­kać monet i wyno­sić się stąd.

Coś cięż­kiego upa­dło na pod­łogę nad Mer­ku­riu­szem, wpy­cha­jąc mu twarz w wodę i wyci­ska­jąc dech z piersi. Sap­nął i nie­wiele bra­ko­wało, a wcią­gnąłby do płuc wodę.

– No, pro­szę, pro­szę, Durzo Blint, ni­gdy nie prze­sta­niesz mnie zadzi­wiać – usły­szał Mer­ku­riusz.

Przez szpary nie było widać tego męż­czy­zny, tylko jego obna­żony szty­let. Musiał zesko­czyć z belki pod sufi­tem.

– Ej, pierw­szy jestem gotów uznać, że ktoś ble­fuje, ale trzeba było widzieć Vondę, kiedy się zorien­to­wała, że nie zamie­rzasz jej rato­wać. Pra­wie sobie oczy wypła­ka­łem.

Chudy męż­czy­zna odwró­cił się. Mówił powoli, łamią­cym się gło­sem:

– Dzi­siej­szego wie­czoru zabi­łem sze­ściu ludzi. Na pewno chcesz powięk­szyć tę liczbę do sied­miu?

Do Mer­ku­riu­sza powoli dotarło, o czym mówią. Tyko­waty męż­czy­zna był sie­pa­czem, Durzo Blin­tem. Można powie­dzieć, że sie­pacz to zabójca, mniej wię­cej tak jak tygrys jest kocia­kiem. Pośród sie­paczy Durzo Blint był bez­sprzecz­nie naj­lep­szy. Albo – jak to mówiła głowa gil­dii Mer­ku­riu­sza – ci, któ­rzy mieli na ten temat inne zda­nie, nie żyli zbyt długo.

A ja pomy­śla­łem, że Durzo Blint wygląda na życz­li­wego?

Znowu poczuł swę­dze­nie na łydce. Wcale mu się nie wyda­wało. Coś peł­zło w nogawce jego spodni. Miał wra­że­nie, że to coś dużego, ale nie tak wiel­kiego jak kara­luch. Z prze­ra­że­niem oce­nił cię­żar – pająk, biały wil­kosz. Jego jad roz­pusz­czał ciało w powoli roz­sze­rza­ją­cym się kręgu. Po uką­sze­niu nawet z pomocą uzdro­wi­ciela doro­sły mógł co naj­wy­żej liczyć na to, że straci tylko koń­czynę. Szczur z gil­dii nie miałby tyle szczę­ścia.

– Blint, będziesz miał fart, jeśli nie obe­tnę ci głowy po tym wszyst­kim, co wypi­łeś. Tylko przez ten czas, kiedy cię obser­wo­wa­łem, wypi­łeś…

– Osiem kufli. A wcze­śniej jesz­cze cztery.

Mer­ku­riusz się nie poru­szył. Jeśli gwał­tow­nie ści­śnie nogi, żeby zabić pająka, zachlu­po­cze woda i męż­czyźni zorien­tują się, że ktoś tu sie­dzi. Nawet jeśli Durzo Blint wyglą­dał na miłego, nosił okrop­nie duży miecz, a Mer­ku­riusz wie­dział, że lepiej nie ufać doro­słym.

– Ble­fu­jesz – powie­dział męż­czy­zna, ale w jego gło­sie było sły­chać strach.

– Nie ble­fuję – odparł Durzo Blint. – Dla­czego nie zapro­sisz do środka swo­ich przy­ja­ciół?

Pająk szedł po wewnętrz­nej stro­nie uda Mer­ku­riu­sza. Trzę­sąc się, chło­pak pod­wi­nął tunikę na ple­cach i roz­cią­gnął pas spodni, zosta­wia­jąc szcze­linę i modląc się, żeby pająk wyszedł tam­tędy.

Nad nim zabójca przy­ło­żył dwa palce do ust i zagwiz­dał. Mer­ku­riusz nie zauwa­żył, żeby Durzo się poru­szył, ale gwizd skoń­czył się char­ko­tem i chwilę potem ciało zabójcy zwa­liło się na pod­łogę. Roz­le­gły się krzyki, kiedy otwo­rzyły się fron­towe i tylne drzwi. Tyczki ugi­nały się i pod­ska­ki­wały. Sku­pia­jąc się, żeby nie trą­cić pająka, Mer­ku­riusz nie drgnął, nawet kiedy upa­dek kolej­nego ciała wepchnął mu na chwilę twarz pod wodę.

Pająk prze­lazł mu po tyłku i potem po jego kciuk. Powo­lutku Mer­ku­riusz prze­niósł rękę, żeby widzieć wil­ko­sza. Miał rację. To był biały wil­kosz o odnó­żach dłu­gich jak kciuk chło­paka. Strzą­snął go i natych­miast roz­tarł palce, upew­nia­jąc się, że nie został uką­szony.

Się­gnął do drza­zgi, o którą zacze­pił tuniką, i ode­rwał ją. Dźwięk roz­legł się bar­dzo gło­śno w nagłej ciszy, która zapa­dła na górze. Mer­ku­riusz nikogo nie widział przez szcze­liny. Kilka kro­ków dalej coś ska­py­wało z bam­busa do kałuży. Było za ciemno, żeby zoba­czyć co, ale nie potrze­bo­wał wiel­kiej wyobraźni, by się domy­ślić.

Zapa­no­wała upiorna cisza. Gdyby któ­ryś z męż­czyzn prze­szedł po pod­ło­dze, jęk desz­czu­łek i ugi­na­nie się bam­busa zdra­dzi­łyby go. Cała walka trwała może ze dwa­dzie­ścia sekund, a Mer­ku­riusz był pewien, że nikt nie wyszedł z tawerny. Poza­bi­jali się nawza­jem?

Zro­biło mu się zimno, i to nie tylko od wody. Śmierć to chleb powsze­dni w Norach, ale ni­gdy nie widział, żeby tylu ludzi zgi­nęło tak szybko i tak łatwo.

Nawet uwa­ża­jąc na pająka, w kilka minut Mer­ku­riusz zebrał sześć mie­dzia­ków. Gdyby był odważ­niej­szy, obro­biłby trupy w tawer­nie, ale nie wie­rzył, że Durzo Blint nie żyje. Może był demo­nem, jak mówiły inne szczury. Może stał na zewnątrz i cze­kał, żeby zabić Mer­ku­riusza za szpie­go­wa­nie.

Z pier­sią zaci­śniętą ze stra­chu Mer­ku­riusz zawró­cił i popełzł do swo­jej dziury. Sześć mie­dzia­ków to nie­zły wynik. Opłata wyno­siła tylko cztery, więc będzie mógł kupić jutro chleb, któ­rym podzieli się z Jar­lem i Laleczką.

Był rap­tem o stopę od wyj­ścia, kiedy coś jasnego zabły­sło tuż przed jego nosem. Zna­la­zło się tak bli­sko, że Mer­ku­riusz potrze­bo­wał chwili, by zogni­sko­wać wzrok. To był ogromny miecz Durzo, który prze­bił się przez pod­łogę i wbił w błoto, zagra­dza­jąc chło­pa­kowi drogę ucieczki.

Tuż nad Mer­ku­riu­szem, po dru­giej stro­nie pod­łogi Durzo Blint szep­nął:

– Ni­gdy nikomu o tym nie mów. Zro­zu­miano? Robi­łem gor­sze rze­czy niż zabi­ja­nie dzieci.

Miecz znik­nął, a Mer­ku­riusz wypełzł spod pod­łogi. Prze­biegł wiele mil, nim się zatrzy­mał.

Rozdział 2

– Cztery mie­dziaki! Cztery! To nie są cztery. – Twarz Szczura była tak czer­wona z wście­kło­ści, że prysz­cze wyglą­dały jak roz­rzu­cone białe plamki. Zła­pał Jarla za tunikę i pod­niósł.

Mer­ku­riusz scho­wał głowę. Nie mógł na to patrzeć.

– To są cztery! – wrza­snął Szczur, aż try­snęła ślina.

Ude­rzył Jarla w twarz i Mer­ku­riusz zdał sobie sprawę, że to jest przed­sta­wie­nie. Nie samo bicie – Szczur naprawdę ude­rzył Jarla – ale bił go otwartą ręką. Żeby był gło­śniej­szy dźwięk. Szczur nie zwra­cał uwagi na Jarla. Obser­wo­wał resztę gil­dii, roz­ko­szu­jąc się ich stra­chem.

– Kto następny? – zapy­tał, pusz­cza­jąc Jarla.

Mer­ku­riusz szybko wyszedł, żeby Szczur nie kop­nął przy­ja­ciela. Mając rap­tem szes­na­ście lat, Szczur już był wielki jak męż­czy­zna, i tłu­sty, co wyróż­niało go wśród dzieci nie­wol­ni­ków.

Mer­ku­riusz podał cztery mie­dziaki.

– Osiem, śmie­ciu – powie­dział Szczur, zbie­ra­jąc monety z jego dłoni.

– Osiem?

– Musisz zapła­cić za Laleczkę.

Mer­ku­riusz rozej­rzał się, szu­ka­jąc pomocy. Paru dużych krę­ciło się i patrzyło po sobie, ale żaden nie ode­zwał się nawet sło­wem.

– Jest za mała – powie­dział Mer­ku­riusz. – Malu­chy nie płacą, dopóki nie skoń­czą ośmiu lat.

Uwaga wszyst­kich sku­piła się na Laleczce, która sie­działa w brud­nym zaułku. Dostrze­gła spoj­rze­nia i okla­pła, skur­czyła się w sobie. Laleczka była drobna i miała ogromne oczy, ale pod war­stwą brudu jej twarz była ładna, ide­alna, jak suge­ro­wało jej prze­zwi­sko.

– Mówię, że ma osiem lat, chyba że ona powie ina­czej. – Szczur zer­k­nął na nią lubież­nie. – No, powiedz, Laleczko. Powiedz, albo zleję two­jego chło­paka.

Oczy Laleczki robiły się coraz więk­sze i więk­sze, a Szczur tylko się zaśmiał. Mer­ku­riusz nie zapro­te­sto­wał, nie wtrą­cił, że Laleczka jest nie­mową. Szczur o tym wie­dział. Wszy­scy wie­dzieli. Ale Szczur był Pię­ścią. Odpo­wia­dał tylko przez Ja’lalie­lem, a Ja’laliela tu nie było.

Szczur przy­cią­gnął do sie­bie Mer­ku­riu­sza i zni­żył głos.

– Dla­czego nie dołą­czysz do moich ślicz­nych chło­pacz­ków, Mer­kur? Oni już nie muszą pła­cić.

Mer­ku­riusz pró­bo­wał się ode­zwać, ale gar­dło mu się zaci­snęło i tylko pisnął. Szczur znowu się zaśmiał i wszy­scy dołą­czyli do niego, nie­któ­rzy cie­sząc się z upo­ko­rze­nia Mer­ku­riusza, inni mając nadzieję, że to wprawi Szczura w dobry humor, nim przyj­dzie ich kolej. Mer­ku­riusz zapa­łał dziką nie­na­wi­ścią. Nie­na­wi­dził Szczura, nie­na­wi­dził gil­dii, nie­na­wi­dził samego sie­bie.

Odchrząk­nął raz jesz­cze. Szczur zauwa­żył jego spoj­rze­nie i uśmiech­nął się krzywo. Był wielki, ale nie był głupi. Wie­dział, jak daleko może się posu­nąć. Wie­dział, że Mer­ku­riusz się uko­rzy ze stra­chu jak wszy­scy inni.

Mer­ku­riusz splu­nął mu w twarz.

– Goń się, Szczu­rza Mordo.

Zapa­dła cisza, która trwała wiecz­ność. Złota chwila zwy­cię­stwa. Mer­ku­riusz miał wra­że­nie, że sły­szy, jak wszyst­kim opa­dają szczęki. Zaczął odzy­ski­wać zdrowy roz­są­dek, gdy nagle Szczur rąb­nął go pię­ścią w ucho. Czarne kleksy zapla­miły świat, kiedy Mer­ku­riusz padł na zie­mię. Zamru­gał, patrząc na Szczura, któ­rego czarne włosy jaśniały jak aure­ola na tle słońca, i zro­zu­miał, że zaraz umrze.

– Szczu­rze! Szczu­rze, jesteś mi potrzebny.

Mer­ku­riusz prze­tur­lał się i zoba­czył Ja’laliela, który wycho­dził z domu gil­dii. Jego bladą skórę pokry­wały kro­pelki potu, cho­ciaż dzień nie był upalny. Zakasz­lał.

– Szczu­rze! Ale już!

Szczur otarł twarz, a widok jego wście­kło­ści, kiedy tak nagle gasła, był nie­mal rów­nie prze­ra­ża­jący jak widok, kiedy nagle wzbie­rała. Ze spo­kojną już twa­rzą tylko uśmiech­nął się do Mer­ku­riu­sza. Po pro­stu się uśmiech­nął.

***

– Hejka, Jay-Oh – powie­dział Mer­ku­riusz.

– Hejka, Mer­kur – odpo­wie­dział Jarl, pod­cho­dząc do przy­ja­ciela i Laleczki. – Wiesz, jesteś mniej wię­cej tak samo mądry jak pudło kła­ków. Latami będą go nazy­wać Szczu­rzą Mordą za jego ple­cami.

– Chciał, żebym został jedną z jego dziew­czy­nek.

Stali pod ścianą kilka prze­cznic dalej i dzie­lili się czer­stwym bochen­kiem, który kupił Mer­ku­riusz. Zapa­chy z pie­karni, cho­ciaż w połu­dnie już mniej inten­sywne, zabi­jały smród ście­ków, sto­sów gni­ją­cych śmieci na brze­gach rzeki, zjeł­czały fetor uryny i mózgów z gar­barni.

O ile ceu­rań­ska archi­tek­tura spro­wa­dzała się do bam­busa, ścian i prze­pie­rzeń z ryżo­wych włó­kien, o tyle cena­ryj­ska była surow­sza, cięż­sza i bra­ko­wało jej wyra­fi­no­wa­nej pro­stoty pro­jek­tów ceu­rań­skich. O ile ali­ta­erań­ska archi­tek­tura to sam gra­nit i sosna, o tyle cena­ryj­ska nie robiła takiego wra­że­nia i nie miała wytrzy­ma­ło­ści budowli ali­ta­erań­skich. O ile osse­iń­ska archi­tek­tura to były wysmu­kłe wieże i wzno­szące się łuki, o tyle cena­ryj­ska archi­tek­tura wzbi­jała co naj­wy­żej na jedno pię­tro w wypadku kilku dwor­ków ary­sto­kra­tów po wschod­niej stro­nie. Cena­ryj­skie budowle były krępe, wil­gotne, tanie i niskie, zwłasz­cza w Norach. Ni­gdy nie uży­wano dwa razy droż­szego budulca, nawet jeśli był cztery razy trwal­szy. Cena­ryj­czycy nie myśleli per­spek­ty­wicz­nie, bo i żyli krótko. Budo­wano czę­sto z bam­busa i włó­kien ryżo­wych, bo jedno i dru­gie rosło w pobliżu, zda­rzał się też gra­nit i sosna, które znaj­do­wano nie­wiele dalej, ale nie ist­niało coś takiego jak styl cena­ryj­ski. W ciągu ostat­nich wie­ków zbyt wiele razy pod­bi­jano ten kraj, żeby jego miesz­kańcy mogli się szczy­cić czymś wię­cej niż tym, że prze­trwali. A w Norach nawet nie wie­dziano, co to duma.

Mer­ku­riusz z roz­tar­gnie­niem roze­rwał boche­nek na trzy kawałki i skrzy­wił się. Dwa były mniej wię­cej tej samej wiel­ko­ści, a trzeci mniej­szy. Poło­żył jeden więk­szy na nodze, a drugi duży kawa­łek podał Laleczce, która nie odstę­po­wała go na krok. Już miał podać mniej­szą cząstkę Jar­lowi, kiedy zoba­czył, że Laleczka krzywi się z dez­apro­batą.

Wes­tchnął i wziął mały kawa­łek dla sie­bie. Jarl nawet tego nie zauwa­żył.

– Lepiej być jedną z jego dziew­czy­nek niż nie­bosz­czy­kiem – stwier­dził Jarl.

– Nie skoń­czę jak Bim.

– Mer­kur, gdy Ja’laliel wykupi ape­la­cję, Szczur zosta­nie głową gil­dii. Masz jede­na­ście lat. Zostało pięć do ape­la­cji. Nie doży­jesz tego. Szczur już zadba, żeby w porów­na­niu z tobą Bim wyszedł na szczę­ścia­rza.

– Więc co mam zro­bić?

Zwy­kle to była ulu­biona chwila dnia Mer­ku­riu­sza. Prze­by­wał z dwiema oso­bami, któ­rych nie musiał się bać, i uci­szał upo­rczywe nawo­ły­wa­nie głodu. Ale teraz chleb sma­ko­wał jak wióry. Chło­pak zaga­pił się na rynek, nawet nie dostrze­ga­jąc han­dlarki rybami, która biła męża.

Jarl uśmiech­nął się – zęby błysz­czały bielą na tle czar­nej, lade­skiej skóry.

– Jeśli zdra­dzę ci sekret, nie wyga­dasz się?

Mer­ku­riusz rozej­rzał się i pochy­lił do przy­ja­ciela. Gło­śne chru­pa­nie chleba i mla­ska­nie obok powstrzy­mało go.

– No, ja ow­szem, ale nie wiem, czy Laleczka.

Obaj spoj­rzeli na dziew­czynkę, która gry­zła piętkę chleba. Połą­cze­nie okrusz­ków na jej twa­rzy i wście­kłej miny spra­wiło, że zawyli ze śmie­chu.

Mer­ku­riusz zmierz­wił jej blond czu­prynę i, kiedy na­dal się krzy­wiła, przy­tu­lił ją. Odpy­chała go, ale gdy zabrał rękę, nie odsu­nęła się. Spoj­rzała na Jarla wycze­ku­jąco.

Jarl uniósł tunikę i zdjął szmatę, którą obwią­zał się jak szarfą.

– Nie będę taki, jak reszta. Nie pozwolę, żeby wszystko w życiu po pro­stu mi się przy­da­rzyło. Wyrwę się.

Roz­wi­nął szarfę. W fał­dach ukryto tuzin mie­dzia­ków, cztery srebr­niki i – co nie­wia­ry­godne – dwa złote gun­dery.

– Cztery lata. Oszczę­dza­łem cztery lata. – Dorzu­cił kolejne dwa mie­dziaki do szarfy.

– Chcesz powie­dzieć, że za każ­dym razem, kiedy Szczur cię lał, bo się nie opła­ca­łeś, mia­łeś to?

Jarl uśmiech­nął się i powoli Mer­ku­riusz zaczy­nał rozu­mieć. Lanie to mała cena za nadzieję. Po pew­nym cza­sie więk­szość szczu­rów z gil­dii wię­dła i pozwa­lała, żeby życie ich znisz­czyło. Sta­wali się zwie­rzę­tami. Albo wario­wali jak Mer­ku­riusz dzi­siaj i dawali się zabić.

Patrząc na ten skarb, część Mer­ku­riu­sza chciała ude­rzyć Jarla, zła­pać szarfę i uciec. Dzięki tym pie­nią­dzom mógłby się wyrwać, kupić sobie ubra­nie zamiast tych szmat, wpła­cić cze­sne i zacząć ter­mi­no­wać u kogoś, u kogo­kol­wiek. Może nawet u Durzo Blinta, jak wiele razy powta­rzał Jar­lowi i Laleczce.

I wtedy zoba­czył Laleczkę. Zda­wał sobie sprawę, jak by na niego patrzyła, gdyby ukradł tę szarfę pełną życia.

– Jeśli kto­kol­wiek z nas ma się wyrwać z Nor, to wła­śnie ty, Jarl. Zasłu­gu­jesz na to. Masz jakiś plan?

– Zawsze. – Jego brą­zowe oczy zabły­sły. – Chcę, żebyś ty je wziął, Mer­kur. Jak tylko dowiemy się, gdzie mieszka Durzo Blint, wycią­gniemy cię stąd. W porządku?

Mer­ku­riusz spoj­rzał na stos monet. Cztery lata. Dzie­siątki cio­sów. Nie tylko nie wie­dział, czy poświę­ciłby tyle dla Jarla, ale nawet kusiło go przez chwilę, żeby ukraść te pie­nią­dze. Nie potra­fił powstrzy­mać łez. Tak strasz­nie się zawsty­dził. Tak bar­dzo się bał. Bał się Szczura. Bał się Durzo Blinta. Zawsze się bał. Ale jeśli się wydo­sta­nie, będzie mógł pomóc Jar­lowi. A Blint nauczy go zabi­jać.

Mer­ku­riusz spoj­rzał na Jarla, nie ośmie­la­jąc się zer­k­nąć na Laleczkę, bo bał się tego, co może się kryć w jej wiel­kich, brą­zo­wych oczach.

– Wezmę je.

I wie­dział, kogo pierw­szego zabije.

Rozdział 3

Durzo Blint pod­cią­gnął się na nie­wy­soki mur wokół posia­dło­ści i obser­wo­wał prze­cho­dzą­cego straż­nika. Ide­alny straż­nik, pomy­ślał Durzo: tro­chę powolny, bez wyobraźni, obo­wiąz­kowy. Prze­szedł swoje trzy­dzie­ści dzie­więć kro­ków, podra­pał się po brzu­chu pod prze­szy­wa­nicą, rozej­rzał się na wszyst­kie strony i znowu ruszył.

Trzy­dzie­ści pięć. Trzy­dzie­ści sześć. Durzo wychy­lił się z cie­nia, jaki rzu­cała postać męż­czy­zny, i ostroż­nie opu­ścił się nad kra­wędź chod­nika. Trzy­mał się muru koniusz­kami pal­ców.

Teraz. Puścił się i zesko­czył na trawę aku­rat, kiedy straż­nik ude­rzył koń­cem hala­bardy o drew­niany chod­nik. Durzo i tak wąt­pił, żeby straż­nik go usły­szał, ale w fachu sie­pa­cza para­noja rodziła per­fek­cję. Dzie­dzi­niec był mały, a dom nie­wiele więk­szy. Zbu­do­wano go na modłę ceu­rań­ską z prze­świe­ca­ją­cymi ścia­nami z papieru ryżo­wego. Bez­listne cyprysy i białe cedry two­rzyły drzwi i łuki, a tań­szej, miej­sco­wej sosny użyto do fra­mug i pod­łóg. Dom był spar­tań­ski, jak wszyst­kie ceu­rań­skie domy, co paso­wało do natury woj­sko­wego gene­rała Agona i jego asce­tycz­nego cha­rak­teru. A co wię­cej, odpo­wia­dało jego budże­towi. Mimo roz­licz­nych suk­ce­sów gene­rała, król Davin ni­gdy nie nagro­dził go nale­ży­cie – po czę­ści z tego powodu zja­wił się tu dziś sie­pacz.

Durzo wypa­trzył otwarte okno na pierw­szym pię­trze. Żona gene­rała spała w łóżku – gospo­da­rze nie byli aż tak ceu­rań­scy, żeby spać na matach. Ale byli wystar­cza­jąco biedni, żeby korzy­stać z mate­raca wypcha­nego raczej słomą niż puchem. Żona gene­rała była pro­stą kobietą; pochra­py­wała cicho i wycią­gnęła się pra­wie pośrodku łóżka, zamiast trzy­mać się swo­jej połowy. Pościel po stro­nie, do któ­rej leżała zwró­cona twa­rzą, była wzbu­rzona.

Sie­pacz wśli­zgnął się do pokoju, posłu­gu­jąc się Talen­tem, aby wytłu­mić odgłos kro­ków na drew­nia­nej pod­ło­dze.

Cie­kawe. Szyb­kie spoj­rze­nie wystar­czyło, by potwier­dzić, że gene­rał nie przy­cho­dził do tej sypialni tylko po to, żeby dopeł­nić noc­nych obo­wiąz­ków mał­żeń­skich. Oni naprawdę sypiali razem. Może gene­rał był jesz­cze bied­niej­szy niż podej­rze­wali ludzie.

Durzo zmarsz­czył brwi pod maską. Nie potrze­bo­wał takich szcze­gó­łów. Wycią­gnął krótki, zatruty nóż i pod­szedł do łóżka. Kobieta niczego nie poczuje.

Zatrzy­mał się. Kobieta spała odwró­cona w stronę wzbu­rzo­nej pościeli. Spała bli­sko przy mężu. Nie na dru­gim krańcu łóżka, jak kobieta, która tylko wypeł­nia mał­żeń­skie powin­no­ści.

To było mał­żeń­stwo z miło­ści. Po zabi­ciu jej Ale­ine Gun­der pla­no­wał zapro­po­no­wać gene­ra­łowi ponowny ślub z bogatą ary­sto­kratką. Ale gene­rał, który oże­nił się z nisko uro­dzoną kobietą z miło­ści, zare­aguje zupeł­nie ina­czej na śmierć żony niż męż­czy­zna, który oże­nił się wie­dziony ambi­cją.

Idiota. Księ­cia tak poże­rały wła­sne ambi­cje, że wszyst­kich innych oce­niał tą samą miarą. Sie­pacz scho­wał nóż i wyszedł na kory­tarz. Musiał się dowie­dzieć, gdzie jest gene­rał. Natych­miast.

– Niech to szlag, czło­wieku! Król Davin umiera. Zdzi­wił­bym się, gdyby został mu jesz­cze tydzień.

Kto­kol­wiek to mówił, miał świętą rację. Sie­pacz podał dzi­siej­szego wie­czoru kró­lowi ostat­nią dawkę tru­ci­zny. Władca umrze, nim nasta­nie świt, zosta­wia­jąc tron dwóm rywa­lom, z któ­rych jeden był silny i spra­wie­dliwy, a drugi słaby i zepsuty. Pół­świa­tek Sa’kagé oczy­wi­ście był zain­te­re­so­wany wyni­kiem sporu.

Głos docho­dził z pokoju audien­cyj­nego na dole. Sie­pacz pośpiesz­nie doszedł do końca kory­ta­rza. Dom był tak mały, że pokój audien­cyjny peł­nił też funk­cję gabi­netu. Durzo miał dosko­nały widok na obu męż­czyzn.

Gene­rał Brant Agon miał siwie­jącą brodę, krótko przy­cięte włosy, któ­rych nie cze­sał. Poru­szał się ner­wowo, zawsze mając wszystko na oku. Był szczu­pły i żyla­sty, a nogi miał tro­chę krzywe po latach spę­dzo­nych w sio­dle.

Męż­czy­zną, który sie­dział naprze­ciwko niego, był diuk Regnus Gyre. Fotel z wyso­kim zagłów­kiem zaskrzy­piał, gdy diuk się poru­szył. Był potęż­nie zbu­do­wany, wysoki i sze­roki w barach, a nie­wiele z jego masy sta­no­wił tłuszcz. Splótł palce na brzu­chu.

Na Anioły Nocy. Mógł­bym zabić ich obu i od razu zakoń­czyć zmar­twie­nia Dzie­wiątki.

– Oszu­ku­jemy samych sie­bie, Brant? – zapy­tał diuk Gyre.

Gene­rał nie odpo­wie­dział natych­miast.

– Mój panie…

– Nie, Brant. Potrze­buję two­jej opi­nii jako przy­ja­ciela, nie wasala.

Durzo pod­kradł się bli­żej. Powoli, ostroż­nie, wyjął zatrute noże do rzu­ca­nia.

– Jeśli nic nie zro­bimy – powie­dział gene­rał – Ale­ine Gun­der zosta­nie kró­lem. To słaby, plu­gawy, zdra­dziecki czło­wiek. Sa’kagé już trzyma w ręku całe Nory; kró­lew­skie patrole nie scho­dzą z głów­nych dróg, a dobrze wiesz, że na pewno będzie jesz­cze gorzej. Igrzy­ska Śmierci umoc­niły Sa’kagé. Ale­ine nie ma wystar­cza­ją­cej siły woli, nawet nie zamie­rza prze­ciw­sta­wić się Sa’kagé teraz, cho­ciaż jesz­cze mogli­by­śmy je wyko­rze­nić. Więc czy oszu­ku­jemy się, myśląc, że był­byś lep­szym kró­lem? W żad­nym wypadku. Ze wszech miar tron należy się tobie.

Blint pra­wie się uśmiech­nął. Pano­wie świata prze­stęp­czego, Dzie­wiątka Sa’kagé zgo­dzi­łaby się z każ­dym sło­wem – i wła­śnie dla­tego Blint miał zadbać, żeby Regnus Gyre nie został kró­lem.

– A od strony tak­tycz­nej? Dali­by­śmy radę tego doko­nać?

– Z mini­mal­nym roz­le­wem krwi. Diuk Wesse­ros prze­bywa poza kra­jem. Mój wła­sny regi­ment sta­cjo­nuje w mie­ście. Ludzie wie­rzą w cie­bie, mój panie. Potrze­bu­jemy moc­nego króla. Dobrego króla. Potrze­bu­jemy cie­bie, Regnu­sie.

Diuk Gyre spoj­rzał na dło­nie.

– A rodzina Ale­ine’a? Czy wli­cza się do tego „mini­mal­nego roz­lewu krwi”?

– Chcesz znać prawdę? – Gene­rał ści­szył głos. – Tak. Nawet jeśli nie wydamy takiego roz­kazu, jeden z naszych ludzi zabije ich, żeby cię chro­nić, choćby to ozna­czało dla niego stry­czek. Tak bar­dzo w cie­bie wie­rzą.

Diuk Gyre wes­tchnął.

– Więc pyta­nie: czy dobro wielu w przy­szło­ści warte jest zabi­cia kil­korga w tej chwili.

Ile czasu upły­nęło, odkąd mia­łem takie skru­puły? Durzo ledwo zapa­no­wał nad pokusą, żeby rzu­cić szty­le­tami.

Wstrzą­snęła nim rap­towna wście­kłość. Co jest grane?

Cho­dziło o Regnusa. Ten czło­wiek przy­po­mi­nał mu innego króla, któ­remu kie­dyś słu­żył. Króla, który był wart tej służby.

– Sam musisz odpo­wie­dzieć na to pyta­nie, mój panie – odparł gene­rał Agon. – Ale, za pozwo­le­niem, czy to pyta­nie to naprawdę kwe­stia filo­zo­ficzna?

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Na­dal kochasz Nalię, prawda?

Nalia była żoną Ale­ine’a Gun­dera.

Regnus spoj­rzał na niego zasko­czony.

– Byłem jej przy­rze­czony przez dzie­sięć lat. Byli­śmy dla sie­bie pierw­szymi kochan­kami.

– Mój panie, wybacz, to nie moja…

– Nie, Brant. Ni­gdy o tym nie mówi­łem. A skoro mam zde­cy­do­wać, czy być męż­czy­zną, czy kró­lem, pozwól mi mówić. – Wziął głę­boki wdech. – Minęło pięt­na­ście lat, odkąd ojciec Nalii zerwał nasze zarę­czyny i oddał jej rękę Ale­ine’owi. Powi­nie­nem już to prze­bo­leć. I rze­czy­wi­ście już mi prze­szło, poza tymi chwi­lami, kiedy widzę ją z dziećmi i muszę sobie wyobra­żać, jak dzieli łoże z Ale­inem Gun­de­rem. Jedyna radość, jaką dało mi wła­sne mał­żeń­stwo, to mój syn, Logan. Wąt­pię, żeby jej ukła­dało się dużo lepiej.

– Mój panie, zwa­żyw­szy, że oboje zosta­li­ście zmu­szeni do ślu­bów, nie mógł­byś się roz­wieść z Catrinną i oże­nić…

– Nie. – Regnus pokrę­cił głową. – Dzieci kró­lo­wej zawsze będą sta­no­wić zagro­że­nie dla mojego syna, nie­za­leż­nie od tego, czy je wygnam, czy adop­tuję. Naj­star­szy syn Nalii ma czter­na­ście lat, za dużo, by zapo­mniał, że był mu pisany tron.

– Spra­wie­dli­wość jest po two­jej stro­nie, mój panie. I kto wie, kiedy już zasią­dziesz na tro­nie, może pojawi się jakieś roz­wią­za­nie, któ­rego na razie nie dostrze­gamy?

Regnus nie­chęt­nie poki­wał głową, naj­wy­raź­niej świa­dom, że trzyma w swo­ich rękach życie setek, jeśli nie tysięcy ludzi, cho­ciaż nie wie­dział, że trzyma też wła­sne. Jeśli zapla­nuje teraz rebe­lię, to przy­się­gam na Anioły Nocy, od razu go zabiję. Teraz służę tylko Sa’kagé. I sobie. Zawsze sobie.

– Niech mi wyba­czą ci, któ­rzy dopiero mają się naro­dzić – powie­dział Regnus Gyre z oczami błysz­czą­cymi od łez. – Ale nie popeł­nię mor­der­stwa w imię tego, co może się wyda­rzyć. Nie potra­fię. Złożę przy­sięgę len­ni­czą.

Sie­pacz wsu­nął szty­lety z powro­tem do pochew, igno­ru­jąc pomie­szane uczu­cie ulgi i roz­pa­czy.

To przez tę prze­klętą kobietę. To ona mnie znisz­czyła. Znisz­czyła wszystko.

***

Blint dostrzegł zasadzkę z pięć­dzie­się­ciu kro­ków i wszedł pro­sto w jej pasz­czę. Słońcu bra­ko­wała jesz­cze godzina do wsta­nia i jedyni ludzie na wiją­cych się ulicz­kach Nor to byli kupcy, któ­rzy zasnęli tam, gdzie nie powinni, i teraz śpie­szyli do domów i swo­ich żon.

Szczury z gil­dii – Czar­nego Smoka sądząc po zna­kach, które minął – cho­wały się przy prze­wę­że­niu w zaułku, skąd mogły wysko­czyć, zamknąć oba wyloty uliczki i zaata­ko­wać z niskich dachów.

Udał, że ma chore prawe kolano, owi­nął się szczel­nie płasz­czem i nacią­gnął kap­tur na twarz. Kiedy, kuś­ty­ka­jąc, szedł pro­sto w pułapkę, jeden ze star­szych dzie­cia­ków – duży, jak je nazy­wano – wsko­czył do zaułka przed nim i zagwiz­dał, wyma­chu­jąc zardze­wiałą sza­blą. Szczury z gil­dii oto­czyły sie­pa­cza.

– Spryt­nie – powie­dział Durzo. – Trzy­ma­cie straż przed świ­tem, kiedy więk­szość gil­dii śpi, więc może­cie dorwać paru kloc­ków, któ­rzy całą noc byli na dziw­kach. Tacy wolą nie tłu­ma­czyć się z sinia­ków po bitce przed żonami, więc po pro­stu odda­dzą wam monety. Nie­źle. Czyj to pomysł?

– Mer­ku­riu­sza – powie­dział duży, wska­zu­jąc na postać za sie­pa­czem.

– Zamknij się, Roth! – krzyk­nął szef gil­dii.

Sie­pacz spoj­rzał na małego chłopca na dachu. Trzy­mał unie­siony kamień, a jego bla­do­nie­bie­skie oczy uważ­nie patrzyły, gotowe. Wyda­wał się skądś zna­jomy.

– Och, i teraz go wsy­pa­łeś – oznaj­mił Durzo.

– Ty też się zamknij! – powie­działa głowa gil­dii, potrzą­sa­jąc sza­blą. – Odda­waj sakiewkę, bo cię zabi­jemy.

– Ja’laliel – ode­zwał się czarny szczur gil­dyjny – on powie­dział „klocki”. Kupiec by nie wie­dział, że tak ich nazy­wamy. Musi być z Sa’kagé.

– Zamknij się, Jarl! Potrze­bu­jemy kasy. – Ja’laliel zakasz­lał i splu­nął krwią. – Daj nam po pro­stu swoją…

– Nie mam na to czasu. Prze­suń się – odparł Durzo.

– Odda­waj…

Sie­pacz sko­czył naprzód, lewą ręką wykrę­cił Ja’lalie­lowi dłoń od sza­bli, zła­pał broń i obró­cił się. Pra­wym łok­ciem wyrżnął głowę gil­dii w skroń, ale powstrzy­mał cios na tyle, żeby nie zabić dzie­ciaka.

Zanim szczury zdą­żyły się wzdry­gnąć, było po walce.

– Powie­dzia­łem, że nie mam na to czasu – powtó­rzył Durzo.

Odrzu­cił kap­tur.

Wie­dział, że nie wygląda szcze­gól­nie impo­nu­jąco. Był tyko­waty, miał ostre rysy, włosy ciemny blond i rzadką, jasną brodę na nieco ospo­wa­tych policz­kach. Ale rów­nie dobrze mógłby mieć trzy głowy, sądząc po tym, jak dzie­ciaki się wzdry­gnęły.

– Durzo Blint – mruk­nął Roth.

Kamie­nie ude­rzyły o zie­mię.

– Durzo Blint. – Imię roz­le­gło się echem wśród szczu­rów.

Sie­pacz zoba­czył strach i podziw w ich oczach. Wła­śnie pró­bo­wali obro­bić legendę. Uśmiech­nął się krzywo.

– Naostrz to. Tylko ama­tor pozwala, żeby jego broń zardze­wiała.

Rzu­cił sza­blę do rynsz­toka peł­nego ście­ków. A potem prze­szedł przez tłum. Dzie­ciaki roz­bie­gły się, jakby mógł je zabić wszyst­kie naraz.

Mer­ku­riusz patrzył, jak sie­pacz odcho­dzi, znika w poran­nej mgle, jak zni­kało tyle innych nadziei w odpły­wie, jakim były Nory. Durzo Blint był wszyst­kim, czym nie był Mer­ku­riusz. Był potężny, nie­bez­pieczny, pewny sie­bie, budził lęk. Był jak bóg. Patrzył na całą gil­dię, która sta­nęła prze­ciwko niemu – nawet na dużych, takich jak Roth, Ja’laliel czy Szczur – i był roz­ba­wiony! Roz­ba­wiony! Pew­nego dnia, przy­siągł sobie Mer­ku­riusz. Nie śmiał nawet pomy­śleć całego zda­nia, bo a nuż Blint wyczułby jego czel­ność, ale marzył o tym każdą cząstką ciała. Pew­nego dnia.

A kiedy Blint odda­lił się na tyle, żeby niczego nie zauwa­żyć, Mer­ku­riusz ruszył za nim.

Rozdział 4

Dwóch mię­śnia­ków strze­gą­cych pod­ziem­nej kom­naty Dzie­wiątki obrzu­ciło Durzo kwa­śnym spoj­rze­niem. Byli bliź­nia­kami i dwoma naj­więk­szymi face­tami w Sa’kagé. Każdy miał wyta­tu­owaną bły­ska­wicę na czole.

– Broń? – zapy­tał jeden z nich.

– Szmaja – powi­tał go Durzo, odpi­na­jąc miecz, wyj­mu­jąc trzy szty­lety, strzałki przy­mo­co­wane do nad­garstka i kilka szkla­nych kulek, które nosił przy dru­giej ręce.

– Ja jestem Szmaja – odparł drugi, obszu­ku­jąc Blinta.

– Był­byś tak łaskaw prze­stać? Obaj wiemy, że gdy­bym chciał kogoś zabić, zro­bił­bym to z bro­nią albo bez.

Szmaja zaru­mie­nił się.

– A może tak huknę tym ślicz­nym mie­czem…

– Szmaja chciał powie­dzieć, że może byś tak udał, że nie sta­no­wisz zagro­że­nia, a my będziemy uda­wać, że to dzięki nam – wtrą­cił się Ber­nerd. – To czy­sta for­mal­ność, Blint. Jak kiedy kogoś pytasz, jak się masz, ale wcale nie inte­re­suje cię odpo­wiedź.

– Ja nie pytam.

– Przy­kro mi z powodu Vondy – powie­dział Ber­nerd.

Durzo zamarł, jakby wbito mu w brzuch lancę.

– Serio – zapew­nił go zwa­li­sty męż­czy­zna. Przy­trzy­mał mu drzwi. Zer­k­nął na brata.

Durzo wie­dział, że powi­nien rzu­cić jakąś ciętą, ostrą albo zabawną odpo­wiedź, ale język miał jak z oło­wiu.

– Ehm, panie Blint? – ode­zwał się Ber­nerd.

Durzo otrzą­snął się i wszedł do pokoju spo­tkań Dzie­wiątki, nie pod­no­sząc wzroku.

To miej­sce miało wzbu­dzać lęk. Wyrzeź­biona w czar­nym szkli­wie wul­ka­nicz­nym plat­forma domi­no­wała w pomiesz­cze­niu. Na tym pod­wyż­sze­niu stało dzie­więć krze­seł. Dzie­siąte znaj­do­wało się ponad nimi jak tron. Przed krze­słami była tylko pusta pod­łoga. Ci, któ­rych odpy­ty­wała Dzie­wiątka, stali.

Kom­nata miała kształt wąskiego pro­sto­kąta, ale była prze­stronna. Sufit znaj­do­wał się tak wysoko, że ginął w ciem­no­ściach. Przez to prze­słu­chi­wani mieli wra­że­nie, że odpy­tuje się ich w samym pie­kle. Fakt, że krze­sła, ściany, a nawet pod­łogę ozdo­biono rzeź­bami małych, wrzesz­czą­cych gar­gul­ców, smo­ków i ludzi, nie dzia­łał łago­dząco.

Jed­nak Durzo wszedł ze spo­ko­jem bywalca. Noc nie kryła dla niego żad­nych stra­chów. Cie­nie powi­tały jego spoj­rze­nie, niczego przed nim nie cho­wa­jąc. Przy­naj­mniej tyle mu zostało.

Cała Dzie­wiątka oprócz Mamy K nosiła kap­tury, cho­ciaż więk­szość wie­działa, że nie ukryje swo­jej toż­sa­mo­ści przed Durzo. Ponad nimi sie­dział na tro­nie Shinga – Pon Dra­din. Był cichy i nie­ru­chomy, jak zawsze.

– Szona nie szyje? – zapy­tał Cor­bin Fishill.

Był moc­nym, przy­stoj­nym męż­czy­zną, sły­ną­cym z okru­cień­stwa, zwłasz­cza wobec dzieci w gil­diach, któ­rymi zarzą­dzał.

Śmie­chy, które mogło spro­wo­ko­wać jego seple­nie­nie, jakoś zga­sły pod wpły­wem zło­śli­wo­ści, która wiecz­nie malo­wała się na jego twa­rzy.

– Sprawy nie wyglą­dają tak, jak ocze­ki­wa­li­ście – odparł Durzo.

Zdał krótki raport. Król wkrótce umrze, a męż­czyźni, któ­rzy mogli – jak się oba­wiało Sa’kagé – zająć jego miej­sce, nie będą rościć pre­ten­sji do tronu. To ozna­cza, że tron przy­pad­nie Ale­ine’owi Gun­de­rowi, który jest za słaby, aby ośmie­lić się wejść w drogę Sa’kagé.

– Suge­ro­wał­bym, żeby­śmy prze­ko­nali księ­cia, by awan­so­wał gene­rała Agona na lorda gene­rała – powie­dział Durzo. – Agon zadba, żeby diuk nie skon­so­li­do­wał wszyst­kich sił, a jeśli Kha­li­dor wykona naj­mniej­szy ruch…

Drob­niutki czło­wie­czek, nie­gdyś han­dlarz nie­wol­ni­ków, prze­rwał mu:

– O ile uzna­jemy twoją… nie­chęć wobec Kha­li­doru, panie Blint, nie będziemy trwo­nić naszego kapi­tału poli­tycz­nego na jakie­goś gene­rała.

– Nie musimy – wtrą­ciła się Mama K.

Pani Roz­ko­szy na­dal była piękna, cho­ciaż minęły lata od cza­sów, kiedy była naj­zna­mie­nit­szą kur­ty­zaną mia­sta.

– Możemy dostać, co chcemy, uda­jąc, że pro­sił o to kto inny.

Wszy­scy zaczęli słu­chać.

– Książę był skłonny kupić gene­rała za pomocą stra­te­gicz­nego mał­żeń­stwa. Więc powiedzmy mu, że cena Agona jest inna: poli­tyczny awans. Gene­rał ni­gdy się nie dowie, a książę raczej o to nie zapyta.

– A to da nam punkt wyj­ścia do ponow­nego otwar­cia kwe­stii nie­wol­nic­twa – dodał han­dlarz nie­wol­ni­kami.

– Niech mnie szlag, jeśli znowu wró­cimy do han­dlu nie­wol­ni­kami – ode­zwał się ktoś inny.

To był wielki męż­czy­zna, który się roz­tył, o moc­nej szczęce, małych oczkach i pobliź­nio­nych pię­ściach, pasu­ją­cych do szefa mię­śnia­ków Sa’kagé.

– Ta rosmowa mosze pocze­kać. Durzo nie musi być pszy tym – wtrą­cił się Cor­bin Fishill. Spoj­rzał spod cięż­kich powiek na Blinta. – Nie sabi­łeś dzi­siaj.

Pozo­sta­wił to stwier­dze­nie w zawie­sze­niu, bez dal­szego komen­ta­rza.

Durzo spoj­rzał na niego.

– Na­dal potra­fisz sabi­jać?

Słowa są bez­u­ży­teczne w przy­padku takiego czło­wieka jak Cor­bin Fishill. On mówił języ­kiem pię­ści. Durzo pod­szedł do niego. Cor­bin nawet się nie wzdry­gnął, nie odwró­cił się, kiedy Durzo pod­szedł do plat­formy, cho­ciaż nie­któ­rzy z Dzie­wiątki zaczęli się dener­wo­wać. Blint doj­rzał napi­na­jące się mię­śnie pod aksa­mit­nymi spodniami Fishilla.

Cor­bin kop­nął sie­pa­cza w twarz, ale ten już się prze­su­nął. Durzo wbił igłę głę­boko w łydkę Cor­bina i się odsu­nął.

Zaraz potem roz­legł się dzwo­nek i do kom­naty wpa­ro­wali Ber­nerd ze Szmają. Blint skrzy­żo­wał ręce i nie wyko­nał nawet jed­nego ruchu, żeby się bro­nić.

Był wysoki, ale cała jego masa to były smu­kłe mię­śnie i ścię­gna. Szmaja szar­żo­wał jak koń bojowy. Durzo tylko wycią­gnął ręce przed sie­bie, nawet nie zaci­snął pię­ści. A kiedy Szmaja wpadł na niego, stała się rzecz nie­moż­liwa – bieg Szmai zakoń­czył się w jed­nej chwili.

Pierw­sza zatrzy­mała się jego twarz, gdy Szmaja wal­nął nosem w otwartą dłoń Durzo. Reszta ciała unio­sła się rów­no­le­gle do ziemi, a potem grzmot­nęła na kamienną posadzkę.

– Doszcz tego! – krzyk­nął Cor­bin Fishill.

Ber­nerd z pośli­zgiem wyha­mo­wał przed Durzo i zaraz przy­klęk­nął koło brata. Szmaja jęczał. Jego krwa­wiący nos wpa­so­wał się aku­rat w pysk wyrzeź­bio­nego w kamien­nej pod­ło­dze szczura.

Krzy­wiąc się, Cor­bin wycią­gnął igłę z łydki.

– Co to?

– Chcesz wie­dzieć, czy na­dal potra­fię zabi­jać? – Durzo poło­żył małą fiolkę przed mię­śnia­kiem. – Jeśli ta igła była zatruta, tu masz anti­do­tum. Ale jeśli nie, odtrutka cię zabije. Wypij albo nie.

– Wypij, Cor­bin – powie­dział Pon Dra­din. Shinga ode­zwał się po raz pierw­szy od wej­ścia Durzo. – Wiesz, Blint, był­byś lep­szym sie­pa­czem, gdy­byś nie wie­dział, że jesteś naj­lep­szy. A jesteś. Jed­nak na­dal przyj­mu­jesz roz­kazy ode mnie. Następ­nym razem, kiedy tkniesz kogoś z mojej Dzie­wiątki, ponie­siesz kon­se­kwen­cje. A teraz wynoś się stąd.

***

Z tune­lem było coś nie tak. Mer­ku­riusz cho­dził już wcze­śniej tune­lami i nawet jeśli nie prze­pa­dał za wędro­wa­niem w odpy­cha­ją­cej ciem­no­ści z pomocą samego dotyku, to był w sta­nie to zro­bić. Tunel zaczął się jak każdy inny: szorstka powierzch­nia, zakręty, i, rzecz jasna, ciem­ność. Ale w miarę jak zagłę­biał się bar­dziej w zie­mię, ściany sta­wały się prost­sze, pod­łoga gład­sza. Ten tunel był ważny.

Ale to tylko cie­ka­wostka, jesz­cze nic złego. Coś, co naprawdę nie paso­wało Mer­ku­riu­szowi, znaj­do­wało się teraz krok przed nim. Przy­siadł na pię­tach, odpo­czy­wa­jąc i się zasta­na­wia­jąc. Nie usiadł. Siada się tylko wtedy, kiedy się wie, że przed niczym nie będziesz ucie­kać.

Nie wyczuł żad­nej zmiany w zapa­chach, cho­ciaż powie­trze tu w dole było cięż­kie i gęste jak kleik. Gdy mru­żył oczy, wyda­wało mu się, że coś widzi, ale był pewien, że to tylko efekt zaci­ska­nia powiek. Znowu wycią­gnął rękę. Czy powie­trze zro­biło się tu chłod­niej­sze?

A potem był pra­wie pewien, że powie­trze się poru­szyło. Nagle prze­ra­ził się. Blint prze­szedł tędy dwa­dzie­ścia minut temu. Nie niósł ze sobą pochodni. Mer­ku­riusz nie pomy­ślał o tym wtedy, a teraz przy­po­mniały mu się różne opo­wie­ści.

Deli­katny podmuch kwa­śnego powie­trza owiał mu poli­czek. Nie­wiele bra­ko­wało, a Mer­ku­riusz puściłby się bie­giem, ale nie wie­dział, w którą stronę może bez­piecz­nie ucie­kać. Nie miał czym się bro­nić. Pięść Gil­dii trzy­mał całą broń. Kolejny podmuch musnął jego drugi poli­czek. Powie­trze pach­niało… Czosn­kiem?

– Ist­nieją sekrety na tym świe­cie, dzie­ciaku. Takie sekrety jak magiczne alarmy i toż­sa­mość Dzie­wiątki. Jeśli zro­bisz następny krok, poznasz jeden z nich. A potem znaj­dzie cię dwóch milut­kich mię­śnia­ków, któ­rzy otrzy­mali roz­kaz zabi­cia każ­dego intruza.

– Pan Blint? – Mer­ku­riusz roz­glą­dał się w ciem­no­ściach.

– Następ­nym razem, jak będziesz kogoś śle­dził, nie rób tego tak ukrad­kowo. Wtedy wyglą­dasz bar­dziej podej­rza­nie.

Cokol­wiek miał na myśli, nie brzmiało to dobrze.

– Panie Blint?

Usły­szał śmiech odda­la­jący się tune­lem.

Mer­ku­riusz sko­czył na równe nogi, czu­jąc, że nadzieja wymyka mu się wraz z tym gasną­cym śmie­chem. Pobiegł tune­lem w ciem­no­ści.

– Pocze­kaj!

Nie było odpo­wie­dzi. Mer­ku­riusz przy­śpie­szył. Zacze­pił stopą o kamień i padł jak długi, zdzie­ra­jąc skórę z kolan i rąk na kamien­nej pod­ło­dze.

– Panie Blint, pro­szę zacze­kać! Muszę zostać pana uczniem. Panie Blint, pro­szę!

Głos roz­legł się tuż nad nim, cho­ciaż kiedy Mer­ku­riusz się rozej­rzał, niczego nie zoba­czył.

– Nie biorę uczniów. Wra­caj do domu, mały.

– Ale ja jestem inny! Zro­bię wszystko. Mam pie­nią­dze!

Nie było odpo­wie­dzi. Blint znik­nął.

Cisza bolała, pul­so­wała roz­cię­ciami na kola­nach i dło­niach Mer­ku­riu­sza. Nie miał na to co zara­dzić. Chciał się roz­pła­kać, ale zara­zem czuł, że pła­czą tylko małe dzieci.

Mer­ku­riusz wró­cił na tery­to­rium Czar­nego Smoka, kiedy niebo jaśniało. Różne kwar­tały Nor otrzą­sały się z pijac­kiej drzemki. Pie­ka­rze wsta­wali, ter­mi­na­to­rzy u kowala roz­pa­lali ogień w kuźni, szczury gil­dyjne, dziwki, mię­śniaki i paję­cza­rze szli spać, a kie­szon­kowcy, oszu­ści, szu­le­rzy i reszta tych, co pra­co­wali za dnia, jesz­cze spała.

Zwy­kle zapa­chy Nor koiły. Nie­odmien­nie w powie­trzu wisiał zapach zagród dla bydła, prze­ty­kany smro­dem ludz­kich nie­czy­sto­ści pły­ną­cych sze­ro­kimi rynsz­to­kami przy każ­dej ulicy i jesz­cze gor­szym smro­dem rzeki Plith, zapach gni­ją­cej roślin­no­ści na pły­ci­znach i zale­wi­skach leni­wej rzeki, nieco mniej kwa­śny aro­mat oce­anu. Jeśli szczę­śli­wie powiała aku­rat bryza, smród śpią­cych żebra­ków, któ­rzy ni­gdy się nie myli i potra­fili zaata­ko­wać szczura bez żad­nego powodu poza wście­kło­ścią na cały świat. Po raz pierw­szy dla Mer­ku­riu­sza te zapa­chy zamiast ozna­czać dom, koja­rzyły się tylko z bru­dem. Odrzu­ce­nie i roz­pacz to odory uno­szące się z każ­dej zatę­chłej ruiny i dziury z szam­bem w Norach.

Opusz­czony młyn, w któ­rym kie­dyś łuskano ryż, nie był tylko pustym budyn­kiem, w któ­rym sypiała gil­dia. To był sym­bol. Młyny na zachod­nim wybrzeżu plą­dro­wali tylko despe­raci, gotowi prze­bić się przez wszyst­kich mię­śnia­ków naję­tych przez wła­ści­cieli. Gdzie­kol­wiek się nie spoj­rzało, było widać upa­dek i znisz­cze­nie, i Mer­ku­riusz sta­no­wił część tego świata.

Kiedy wró­cił do domu gil­dii, ski­nął głową do czujki i wsu­nął się do środka, nie siląc się nawet na dys­kre­cję. W gil­dii przy­zwy­cza­jono się do dzieci, które wstają w nocy wysi­kać się, więc nikt nie pomy­śli, że był gdzieś dalej. Gdyby spró­bo­wał zakraść się z powro­tem, tylko zwró­ciłby na sie­bie uwagę.

Może o to cho­dziło z tą ukrad­ko­wo­ścią.

Kła­dąc się na swoje zwy­kłe miej­sce obok okna, wsu­nął się mię­dzy Laleczkę i Jarla. Bywało tu zimno, ale pod­łoga była gładka, a w deskach nie było za wiele drzazg. Szturch­nął przy­ja­ciela.

– Jay-Oh, wiesz, co to zna­czy ukrad­kowo?

Jarl tylko prze­to­czył się na drugi bok, pomru­ku­jąc. Mer­ku­riusz szturch­nął go raz jesz­cze, ale przy­ja­ciel nawet nie drgnął. Pew­nie ma za sobą długą noc.

Jak wszyst­kie szczury z gil­dii, Mer­ku­riusz, Jarl i Laleczka spali bli­sko sie­bie, żeby im było cie­plej. Zwy­kle Laleczka lądo­wała pośrodku, bo była mała i łatwo mar­zła, ale dziś wie­czór Jarl i Laleczka nie leżeli bli­sko sie­bie.

Laleczka przy­su­nęła się i objęła Mer­ku­riu­sza, ści­ska­jąc go mocno, a Mer­ku­riusz ucie­szył się z jej cie­pła. Zmar­twie­nie gry­zło go w głębi duszy jak szczur, ale był za bar­dzo zmę­czony. Zasnął.

Rozdział 5

Kosz­mar zaczął się, gdy tylko Mer­ku­riusz się obu­dził.

– Dzień dobry – powie­dział Szczur. – Jak się miewa mój ulu­biony wypier­dek?

Radość na twa­rzy Szczura ostrze­gła Mer­ku­riu­sza, że święci się coś naprawdę złego. Roth i Zaję­cza Warga stali po obu stor­nach Szczura i aż ich roz­no­siło pod­nie­ce­nie.

Laleczka znik­nęła. Jarl też. Ni­gdzie nie było widać Ja’laliela. Mru­ga­jąc, ośle­piony sło­necz­nym świa­tłem wpa­da­ją­cym przez dziurę po zerwa­nym dachu, Mer­ku­riusz wstał i spró­bo­wał zorien­to­wać się w sytu­acji. Reszta gil­dii znik­nęła – szczury albo poszły do pracy, albo grze­bały w śmie­ciach, albo doszły do wnio­sku, że to dobry moment, by się ulot­nić. Zatem widziały, że Szczur wcho­dzi.

Roth stał przy tyl­nych drzwiach, a Zaję­cza Warga sta­nął za Szczu­rem, na wypa­dek gdyby Mer­ku­riusz chciał biec do fron­to­wych drzwi albo okna.

– Gdzie byłeś ostat­niej nocy? – zapy­tał Szczur.

– Musia­łem się wysi­kać.

– Długo sika­łeś. Prze­ga­pi­łeś całą zabawę.

Kiedy Szczur ode­zwał się w ten spo­sób, cał­ko­wi­cie bez­na­mięt­nie, bez jakiej­kol­wiek into­na­cji w gło­sie, Mer­ku­riusz poczuł strach zbyt głę­boki, by się z niego otrzą­snąć. Wie­dział, co to prze­moc. Widział mor­do­wa­nych żegla­rzy, widział pro­sty­tutki ze świe­żymi bli­znami, miał przy­ja­ciela, który umarł pobity przez han­dla­rza. Okru­cień­stwo spa­ce­ro­wało wśród Nor ręka w rękę z biedą i wście­kło­ścią. Ale śmierć w oczach Szczura ostrze­gała, że jest więk­szym dzi­wa­dłem niż Zaję­cza Warga. Zaję­cza Warga uro­dził się bez kawałka ust. Szczur uro­dził się bez sumie­nia.

– Co zro­bi­łeś? – zapy­tał Mer­ku­riusz.

– Roth! – Szczur ski­nął głową na dużego.

Roth otwo­rzył drzwi i zawo­łał „Do nogi”, jakby przy­wo­ły­wał psa, a potem coś zła­pał. Wcią­gnął to do środka i wtedy Mer­ku­riusz zoba­czył, że to Jarl. Usta miał spuch­nięte, oczy tak pod­bite, że aż czarne, i powieki tak obrzmiałe, że ledwo coś widział przez szparki. Bra­ko­wało mu paru zębów, a na twa­rzy miał zakrze­płą krew, która spły­nęła z miejsc, z któ­rych wyrwano mu gar­ści wło­sów.

Jarl nosił sukienkę.

Mer­ku­riu­szowi zro­biło się gorąco i jed­no­cze­śnie prze­bie­gły go zimne ciarki. Krew napły­nęła mu do twa­rzy. Nie mógł oka­zać swo­jej sła­bo­ści Szczu­rowi. Nie mógł się ruszyć. Odwró­cił się, żeby nie zwy­mio­to­wać.

Za jego ple­cami Jarl zakwi­lił cicho:

– Mer­kur, bła­gam, Mer­kur, nie odwra­caj się ode mnie. Nie chcia­łem…

Szczur ude­rzył go w twarz. Jarl padł na zie­mię.

– Jarl jest teraz mój – oznaj­mił Szczur. – Myśli, że będzie wal­czył każ­dej nocy, i rze­czy­wi­ście będzie. Przez jakiś czas. – Szczur uśmiech­nął się. – Ale zła­mię go. Czas działa na moją korzyść.

– Zabiję cię. Przy­się­gam – powie­dział Mer­ku­riusz.

– O, więc teraz ter­mi­nu­jesz u pana Blinta?

Szczur uśmiech­nął się, kiedy Mer­ku­riusz rzu­cił Jar­lowi spoj­rze­nie, bo poczuł się zdra­dzony. Jarl spu­ścił głowę; ramiona mu drżały, jakby bez­gło­śnie szlo­chał.

– Jarl powie­dział nam o tym, chyba gdzieś pomię­dzy Rothem i Davim. Ale cze­goś nie rozu­miem. Skoro pan Blint przy­jął cię na ucznia, to dla­czego tu jesteś? Wró­ci­łeś mnie zabić?

Jarl powstrzy­mał łzy i odwró­cił się, chwy­ta­jąc się ostat­niej nadziei.

Mer­ku­riusz nie miał nic do powie­dze­nia.

– Nie przy­jął mnie – przy­znał się.

Jarl zała­mał się.

– Wszy­scy wie­dzą, że nie przyj­muje uczniów, głupku – odparł Szczur. – Więc oto nasza umowa, Mer­kur. Nie wiem, co dla niego zro­bi­łeś, ale Ja’laliel powie­dział, że nie wolno mi cie­bie tknąć, więc cię nie tknę. Tyle że prę­dzej czy póź­niej, to będzie moja gil­dia.

– Pew­nie prę­dzej niż póź­niej – wtrą­cił się Roth.

Uniósł brew, patrząc na Mer­ku­riu­sza.

– Mam wiel­kie plany odno­śnie do Czar­nego Smoka i nie pozwolę, żebyś wszedł mi w drogę – powie­dział Szczur.

– Czego ode mnie chcesz? – Głos Mer­ku­riu­sza brzmiał cie­niutko i piskli­wie.

– Chcę, żebyś był boha­te­rem. Chcę, żeby każdy, kto nie śmie mi się posta­wić, patrzył na cie­bie i zaczął mieć nadzieję. A potem znisz­czę wszystko, co stwo­rzy­łeś. Znisz­czę wszystko, co kochasz. Znisz­czę cie­bie tak cał­ko­wi­cie, że nikt wię­cej nie ośmieli mi się prze­ciw­sta­wić. Więc sta­raj się jak naj­le­piej, nie sta­raj się wcale, albo w ogóle nic nie rób. I tak wygram. Zawsze wygry­wam.

Mer­ku­riusz nie uiścił opłaty następ­nego dnia. Miał nadzieję, że Szczur go ude­rzy. Wystar­czyłby jeden cios i Mer­ku­riusz spadłby z pie­de­stału. Ale Szczur go nie ude­rzył. Klął i wście­kał się, a jego oczy się śmiały, i kazał Mer­ku­riuszowi następ­nym razem przy­nieść dwa razy wię­cej.

Oczy­wi­ście nic nie przy­niósł. Wycią­gnął tylko pustą rękę, jakby już obe­rwał. To nie miało zna­cze­nia. Szczur wściekł się, oskar­żył go, że mu się sta­wia, ale nawet go nie tknął. I tak to wyglą­dało każ­dego dnia wno­sze­nia opłat. Stop­niowo Mer­ku­riusz wró­cił do pracy, zaczął zbie­rać mie­dziaki i odkła­dać je do oszczęd­no­ści Jarla. Te dni były straszne: Szczur nie pozwa­lał Jar­lowi roz­ma­wiać z Mer­ku­riuszem i po jakimś cza­sie Mer­ku­riusz nawet nie wie­dział, czy Jarl jesz­cze chce z nim roz­ma­wiać. Jarl, któ­rego znał, po tro­chu zni­kał. Nawet nie pomo­gło, kiedy prze­stali go zmu­szać do nosze­nia sukienki.

Noce były jesz­cze gor­sze. Szczur zabie­rał Jarla co noc, kiedy reszta gil­dii uda­wała, że nic nie sły­szy. Mer­ku­riusz i Laleczka kulili się razem, a potem w ciszy prze­ry­wa­nej cichym pła­czem Mer­ku­riusz leżał godzi­nami na ple­cach, snu­jąc wyra­fi­no­wane plany zemsty, któ­rych wie­dział, że ni­gdy nie zre­ali­zuje.

Stał się nie­ostrożny. Obrzu­cał Szczura wyzwi­skami, kwe­stio­no­wał każdy roz­kaz i sta­wał w obro­nie każ­dego, kogo Pięść bił. Szczur odpo­wia­dał prze­kleń­stwami, ale zawsze w jego oczach pło­nął uśmie­szek. Malu­chy i fra­je­rzy w gil­dii zaczęli kie­ro­wać się zda­niem Mer­ku­riu­sza i patrzyli na niego oczami peł­nymi uwiel­bia­nia.

Mer­ku­riusz poczuł, że sytu­acja w gil­dii prze­kro­czyła masę kry­tyczną, w dniu, kiedy dwóch dużych przy­nio­sło mu lunch i usia­dło razem z nim na ganku. To było jak obja­wie­nie. W życiu nie uwie­rzyłby, że któ­ry­kol­wiek z dużych przy­łą­czyłby się do niego. Dla­czego mie­liby to zro­bić? Nie miał nic. I wtedy zro­zu­miał swój błąd. Ni­gdy nie obmy­ślił planu, co zrobi, kiedy dołą­czą do niego duzi. Po dru­giej stro­nie podwó­rza Ja’laliel sie­dział bez­rad­nie, kasz­lał krwią i wyglą­dał żało­śnie.

Ale jestem głupi. Szczur tylko na to cze­kał. Tak to zaaran­żo­wał, żeby Mer­ku­riusz został boha­te­rem. Nawet wprost mu to powie­dział. To nie będzie prze­wrót. To będzie czystka.

***

– Ojcze, pro­szę, nie jedź. – Logan Gyre zła­pał za uzdę rumaka, igno­ru­jąc chłód przed świ­tem i powstrzy­mu­jąc łzy.

– Nie, zostaw to – powie­dział diuk Gyre do Wen­dela Nor­tha, swo­jego rządcy, który kie­ro­wał słu­żą­cymi nio­są­cymi skrzy­nię pełną ubrań diuka. – Ale chcę, żeby w ciągu tygo­dnia prze­słano mi tysiąc weł­nia­nych płasz­czy. Sko­rzy­staj z naszych wła­snych fun­du­szy i nie proś o zwrot z kró­lew­skiej kasy. Nie chcę dawać kró­lowi pre­tek­stu do odmowy. – Splótł za ple­cami dło­nie w ręka­wi­cach. – Nie wiem, w jakim sta­nie są gar­ni­zo­nowe staj­nie, ale chciał­bym dostać wie­ści z Haver­mere, ile koni mogą mi prze­słać przed zimą.

– To już zała­twione, milor­dzie.

Wszę­dzie krę­cili się słu­żący, ładu­jąc wozy, które pojadą na pół­noc z zapa­sami żyw­no­ści i wszel­kim zaopa­trze­niem. Setka ryce­rzy Gyre’a zaj­mo­wała się ostat­nimi przy­go­to­wa­niami, spraw­dza­jąc sio­dła, konie i broń. Słu­żący, któ­rzy mieli opu­ścić rodziny, żegnali się pośpiesz­nie.

Diuk odwró­cił się do syna, a już sam widok ojca w zbroi spra­wił, że w oczach Logana zalśniły łzy dumy i stra­chu.

– Synu, masz dwa­na­ście lat.

– Potra­fię wal­czyć. Nawet pan Vor­den przy­znaje, że obcho­dzę się z mie­czem nie­mal tak dobrze, jak żoł­nierz.

– Loga­nie, nie każę ci zostać, dla­tego, że wąt­pię w twoje zdol­no­ści. Prze­ciw­nie, naprawdę w nie wie­rzę. Prawda jest taka, że matka bar­dziej potrze­buje cię tutaj, niż ja będę potrze­bo­wał cię w górach.

– Ale ja chcę jechać z tobą.

– A ja w ogóle nie chcę wyjeż­dżać. To, czego chcemy, nie ma tu nic do rze­czy.

– Jasin powie­dział, że Dzie­wią­tak tylko pró­buje cię upo­ko­rzyć. Powie­dział, że to obraza dla diuka powie­rzyć mu tak mały poste­ru­nek.

Nie wspo­mniał o innych rze­czach, które powie­dział Jasin. Nie uwa­żał się za poryw­czego, ale w ciągu trzech mie­sięcy od śmierci króla Davina i przy­ję­cia przez Ale­ine’a Gun­dera tytułu Ale­ine’a IX – zwa­nego pro­tek­cjo­nal­nie Dzie­wią­ta­kiem – Logan wsz­czął już kilka bójek.

– A co ty myślisz, synu?

– Nie sądzę, żebyś kogo­kol­wiek się bał.

– Więc Jasin powie­dział, że się boję, tak? To dla­tego zaro­bi­łeś siniaki na knyk­ciach?

Logan nagle uśmiech­nął się sze­roko. Był wysoki jak ojciec, ale jesz­cze nie nabrał takiej same masy, ale dowódca ich straży, Ren Vor­den, powie­dział, że to tylko kwe­stia czasu. Kiedy Logan bił się z innymi chłop­cami, nie prze­gry­wał.

– Synu, nie popeł­nij błędu. Prze­ję­cie dowo­dze­nia nad gar­ni­zo­nem w Wyją­cych Wichrach to nic wiel­kiego, ale lep­sze to niż wygna­nie albo śmierć. Jeśli zostanę, król w końcu zafun­duje mi albo jedno, albo dru­gie. Każ­dego lata będziesz przy­jeż­dżał tre­no­wać z moimi ludźmi, ale potrze­buję, żebyś tu został. Przez pół roku będziesz moimi oczami i uszami w Cena­rii. Twoja matka… – Urwał i spoj­rzał gdzieś za Logana.

– Uważa, że twój ojciec jest głup­cem – oznaj­miła Catrinna Gyre, poja­wia­jąc się nagle.

Wywo­dziła się z innego rodu ksią­żę­cego – Gra­esi­nów – i miała typowe dla tej rodziny zie­lone oczy, drobne rysy i tem­pe­ra­ment. Mimo wcze­snej godziny była ubrana w piękną suk­nię z zie­lonego jedwa­biu obrę­bioną gro­no­sta­jem, a jej włosy błysz­czały po wyszczot­ko­wa­niu.

– Regnus, jeśli wsią­dziesz na tego konia, nie chcę cię ni­gdy wię­cej widzieć.

– Catrinna, nie będziemy teraz o tym roz­ma­wiać.

– Ten sza­kal będzie cię judzić prze­ciwko mojej rodzi­nie, wiesz o tym. Znisz­czy cie­bie, znisz­czy ich, tak czy ina­czej wygra.

– To jest twoja rodzina, Catrinno. I pod­ją­łem już decy­zję. – Głos diuka Gyre zabrzmiał ostro i roz­ka­zu­jąco jak trzask bicza. Sły­sząc ten ton, Logan chciał się sku­lić i stać nie­wi­dzial­nym.

– Którą ze swo­ich nie­rząd­nic zabie­rasz ze sobą?

– Nie zabie­ram żad­nej poko­jówki, cho­ciaż nie­które z nich trudno będzie zastą­pić. Zosta­wiam je z sza­cunku dla cie­bie…

– Uwa­żasz mnie za głu­pią? Znaj­dziesz sobie jakąś zdzirę na miej­scu.

– Catrinna. Wra­caj do domu. Natych­miast!

Posłu­chała. Diuk obser­wo­wał, jak odcho­dzi. Prze­mó­wił, nie odwra­ca­jąc się do Logana:

– Twoja matka… o pew­nych spra­wach powiem ci, kiedy będziesz star­szy. Na razie ocze­kuję, żebyś trak­to­wał ją z sza­cun­kiem, ale to ty będziesz lor­dem Gyre, kiedy ja wyjadę.

Logan wytrzesz­czył oczy.

Ojciec pokle­pał go po ramie­niu.

– To nie ozna­cza, że możesz ucie­kać z lek­cji. Wen­del nauczy cię wszyst­kiego, co musisz wie­dzieć. Przy­się­gam, ten czło­wiek lepiej się orien­tuje w kwe­stiach doty­czą­cych naszych ziem niż ja. Będę tylko cztery dni drogi stąd. Masz wspa­niały umysł, synu, i dla­tego musisz tu zostać. To mia­sto jest gniaz­dem żmij. Są tutaj tacy, któ­rzy chcie­liby nas znisz­czyć. Twoja matka zauwa­żyła oznaki tego i to po czę­ści ją nie­po­koi. Wpro­wa­dzam cię do tej gry, Loga­nie. Wolał­bym tego, nie robić, ale jesteś jedy­nym pion­kiem, jaki został mi w tej roz­grywce. Zaskocz ich. Bądź mądrzej­szy, lep­szy, odważ­niej­szy i szyb­szy niż kto­kol­wiek by się spo­dzie­wał. To nie w porządku, że zrzu­cam na cie­bie taki cię­żar, ale muszę. Liczę na cie­bie. Ród Gyre liczy na cie­bie. Cała nasza cze­ladź i wszy­scy wasale liczą na cie­bie, i może nawet całe kró­le­stwo.

Diuk Gyre wsko­czył na ogrom­nego, bia­łego rumaka.

– Kocham cię, synu. Ale nie zawiedź mnie.

Rozdział 6

Ciem­ność była wszech­ogar­nia­jąca i zimna jak obję­cia śmierci. Mer­ku­riusz przy­kuc­nął pod ścianą w zaułku, mając nadzieję, że nocny wiatr zagłu­szy dzwon jego serca. Piąty duży, który dołą­czył do niego, ukradł nóż ze składu z bro­nią Szczura i teraz Mer­ku­riusz ści­skał kawa­łek metalu tak mocno, że aż go roz­bo­lała dłoń.

W zaułku na­dal nie było żad­nego ruchu. Mer­ku­riusz wbił ostrze w zie­mię i wci­snął dło­nie pod pachy, żeby je roz­grzać. Może minąć wiele godzin, nim cokol­wiek się sta­nie. Ale to nie­ważne. Miał coraz mniej­sze szanse. Już zmar­no­tra­wił zbyt wiele czasu.

Szczur nie był głupi. Był okrutny, ale miał plan. A Mer­ku­riusz nie. Mio­tał się w stra­chu przez trzy mie­siące, zamiast pla­no­wać. Pięść jasno przed­sta­wił swoje zamiary. To wystar­cza­jąco uła­twiało sprawę. Mer­ku­riusz domy­ślał się, co pla­no­wał Szczur; musiał tylko poskła­dać wszyst­kie kawałki do kupy. Teraz, kiedy myślał, potra­fił wejść w skórę Szczura aż zbyt łatwo i myśleć tak jak on.

Czystka to za mało. Czystka zapewni mi bez­pie­czeń­stwo tylko na kilka lat. Inne głowy gil­dii też zabi­jały, żeby zacho­wać wła­dzę. Zabi­ja­nie nie wyróżni mnie w żaden spo­sób.

Mer­ku­riusz pra­co­wał nad pomy­słem. Szczur miał wiel­kie ambi­cje. Potra­fił ukry­wać nie­na­wiść przez trzy mie­siące. Dla­czego przez tyle czasu nie chciałby nawet ude­rzyć Mer­ku­riusza?

Znisz­cze­nie. O to cho­dziło. Szczur znisz­czy go w spek­ta­ku­larny spo­sób. Zaspo­koi wła­sne okru­cień­stwo i wzmocni wła­dzę. Zrobi coś tak potwor­nego, że Mer­ku­riusz sta­nie się legendą powta­rzaną przez gil­die. Może nawet go nie zabije, pozo­stawi oka­le­czo­nego w strasz­liwy spo­sób, żeby każdy, kto spo­tka Mer­ku­riusza, bał się Szczura jesz­cze bar­dziej.

W zaułku coś zaszu­rało i Mer­ku­riusz zamarł. Powoli, bar­dzo powoli, wycią­gnął maj­cher. Zaułek był wąski, budynki pochy­lały się tak bli­sko sie­bie, że doro­sły czło­wiek mógł dotknąć obu ścian jed­no­cze­śnie. Mer­ku­riusz wybrał go nie bez powodu. Ale teraz mury wyda­wały się zło­wro­gie, jakby wycią­gały ku sobie chciwe palce, odci­na­jąc blask gwiazd, jakby się­gały po niego. Wiatr szem­rał nad dachami, opo­wia­da­jąc histo­rie o mor­der­stwie.

Mer­ku­riusz znowu usły­szał sze­lest i się roz­luź­nił. Stary, prze­stra­szony szczur wyszedł spod kupy zatę­chłych desek i węszył. Mer­ku­riusz się nie poru­szył, kiedy szczur podrep­tał przed sie­bie. Obwą­chał nagą stopę Mer­ku­riusza, szturch­nął go mokrym nosem. Nie wyczu­wa­jąc nie­bez­pie­czeń­stwa, zaczął się szy­ko­wać do uczty.

Kiedy już miał ugryźć, Mer­ku­riusz zato­pił nóż za jego uszami i wbił ostrze tak mocno, że zazgrzy­tało o zie­mię. Szczur szarp­nął się, ale nie zapisz­czał. Mer­ku­riusz wycią­gnął wąskie żelazo, zado­wo­lony z tego, że zała­twił sprawę tak cicho. Rozej­rzał się po zaułku raz jesz­cze. Na­dal nic.

Więc gdzie jest moja sła­bość? Co ja zro­bił­bym na miej­scu Szczura, żeby mnie znisz­czyć?

Coś poła­sko­tało go w kark, strzą­snął to ręką. Cho­lerne robaki.

Robaki? Prze­cież jest potwor­nie zimno. Na dłoni, którą dotknął szyi, poczuł coś cie­płego i lep­kiego.

Mer­ku­riusz odwró­cił się i wziął zamach, ale nóż wypadł mu z ręki, kiedy obe­rwał w nad­gar­stek.

Durzo Blint kucał bli­żej niż stopę od niego. Nie ode­zwał się. Po pro­stu patrzył, a jego spoj­rze­nie było lodo­wate.

Cisza prze­cią­gała się, kiedy patrzyli się na sie­bie bez słowa

– Pan widział szczura – powie­dział Mer­ku­riusz.

Tam­ten uniósł brew.

– Zra­nił mnie pan tam, gdzie ja go zra­ni­łem. Poka­zał mi pan, że jest o tyle lep­szy ode mnie, o ile ja od szczura.

Ślad uśmie­chu.

– Dziwny z cie­bie szczu­rek gil­dyjny. Taki bystry, a taki głupi.

Mer­ku­riusz spoj­rzał na nóż – który jak za sprawą magii zna­lazł się teraz w dłoni Durzo – i zawsty­dził się. Rze­czy­wi­ście był głupi. Co sobie myślał? Że zagrozi sie­pa­czowi?

– Zamie­rzam u pana ter­mi­no­wać – powie­dział.

Blint otwartą dło­nią ude­rzył go w twarz i chło­pak wycią­gnął się na murze. Ude­rzył twa­rzą w kamień i klap­nął ciężko.

Kiedy się prze­tur­lał, Blint już stał nad nim.

– Daj mi jeden dobry powód, dla któ­rego nie powi­nie­nem cię zabić.

Laleczka. Była nie tylko odpo­wie­dzią na pyta­nie Blinta, ale też sła­bo­ścią Mer­ku­riu­sza. Tam wła­śnie Szczur ude­rzy. Mer­ku­riu­szowi zro­biło się nie­do­brze. Naj­pierw Jarl, teraz Laleczka.

– Powi­nien pan.

Blint znowu uniósł brew.

– Jest pan naj­lep­szym sie­pa­czem w mie­ście, ale nie jedy­nym. I jeśli nie przyj­mie mnie pan na ucznia, będę się uczył u Hu Szu­bie­nicz­nika albo Wra­ble’a Szramy. Poświęcę całe życie na naukę do chwili, kiedy będę miał z panem szansę. Pocze­kam, aż pomy­śli pan, że zapo­mnia­łem o dzi­siej­szym dniu. Pocze­kam, aż pan uzna, że to były tylko pogróżki głu­piego szczura z gil­dii. A kiedy stanę się mistrzem, przez jakiś czas będzie się pan bał wła­snego cie­nia. Kilka razy rzuci się pan na cień, ale mnie tam nie będzie, w końcu jeden jedyny raz pan sobie odpu­ści, i wła­śnie wtedy tam będę. Nie obcho­dzi mnie, czy przy tej oka­zji pan mnie zabije. Oddam swoje życie za pań­skie.

Spoj­rze­nie Durzo pra­wie się nie zmie­niło, gdy z nie­bez­piecz­nego, ale roz­ba­wio­nego, stało się po pro­stu nie­bez­pieczne. Ale Mer­ku­riusz nie widział tego przez łzy, które napły­nęły mu do oczu. Widział tylko pustkę, która poja­wiła się w spoj­rze­niu Jarla, i wyobra­ził ją sobie w oczach Laleczki. Wyobra­ził sobie jej krzyk, gdyby Szczur się poja­wiał i zabie­rał ją każ­dej nocy. Krzy­cza­łaby bez słów przez pierw­sze kilka tygo­dni, może by wal­czyła – gry­zła i dra­pała przez chwilę – a potem już by nie krzy­czała, już by nie wal­czyła. Byłoby tylko sły­chać poję­ki­wa­nie, odgłosy ciała i przy­jem­no­ści Szczura. Jak to było z Jar­lem.

– Czy twoje życie jest aż tak puste, chłop­cze?

Będzie, jeśli odmó­wisz.

– Chcę być taki jak pan.

– Nikt nie chce być taki jak ja.

Blint wycią­gnął ogromny miecz i przy­tknął go do gar­dła Mer­ku­riu­sza. Przez chwilę chłopcu było obo­jętne, czy ostrze wypije jego życie. Śmierć byłaby lep­sza niż patrze­nie, jak Laleczka znika na jego oczach.

– Lubisz ranić ludzi? – zapy­tał Blint.

– Nie, panie.

– Zabi­łeś już kogoś?

– Nie.

– Więc dla­czego mar­nu­jesz mój czas?

O co mu cho­dziło? Mówił poważ­nie? Nie­moż­liwe.

– Sły­sza­łem, że pan tego nie lubi. Nie trzeba tego lubić, żeby być dobrym – odpo­wie­dział Mer­ku­riusz.

– Kto ci to powie­dział?

– Mama K. Powie­działa, że tym różni się pan od nie­któ­rych.

Blint zmarsz­czył brwi. Wycią­gnął ząbek czosnku z sakiewki i wrzu­cił do ust. Prze­żu­wa­jąc, scho­wał miecz do pochwy.

– No dobra, dzie­ciaku. Chcesz się wzbo­ga­cić?

Mer­ku­riusz poki­wał głową.

– Szybki jesteś. A potra­fisz liczyć punkty, myśląc jed­no­cze­śnie i pamię­ta­jąc o pięć­dzie­się­ciu innych rze­czach? Masz zręczne ręce?

Za każ­dym razem Mer­ku­riusz kiwał głową.

– To zostań szu­le­rem. – Durzo się zaśmiał.

Ale nie Mer­ku­riusz. Spoj­rzał na swoje stopy.

– Nie chcę się wię­cej bać.

– Ja’laliel cię bije?

– Ja’laliel to pryszcz.

– Więc kto?

– Nasza Pięść. Szczur. – Dla­czego tak trudno wypo­wie­dzieć jego imię?

– Bije cię?

– Chyba że… chyba że się z nim robi… te rze­czy. – Zabrzmiało to słabo, ale Blint nic nie powie­dział, więc Mer­ku­riusz dodał. – Nie pozwolę już wię­cej, żeby ktoś mnie ude­rzył. Ni­gdy wię­cej.

Blint cały czas patrzył gdzieś w dal. Mer­ku­riusz miał czas, żeby, mru­ga­jąc, pozbyć się łez z oczu. Księ­życ w pełni zalał mia­sto zło­tym świa­tłem.

– Stara dziwka potrafi być piękna. Mimo wszystko.

Mer­ku­riusz podą­żył za wzro­kiem Blinta, ale nikogo nie zoba­czył. Sre­brzy­sta mgła pod­no­siła się znad cie­płego obor­nika w zagro­dach i snuła wokół sta­rych, popsu­tych akwe­duk­tów. W ciem­no­ściach Mer­ku­riusz nie mógł widzieć Krwa­wią­cego Czło­wieka dopiero co naba­zgra­nego na Czar­nym Smoku, ale wie­dział, że tam jest. Odkąd Ja’laliel zaczął cho­ro­wać, jego gil­dia sys­te­ma­tycz­nie tra­ciła tery­to­ria.

– Pro­szę pana?

– W tym miej­scu nie ma kul­tury. Poza kul­turą ulicy. Budynki są z cegły na jed­nej ulicy, z wikliny i błota na dru­giej, a z bam­busa na następ­nej. Tytuły są ali­ta­erań­skie, ubra­nia cal­la­eań­skie, a muzyka to tylko sethyj­skie harfy i liry lodri­car­skie, nawet te cho­lerne pola ryżowe ukra­dli­śmy Ceu­rze. Ale dopóki jej nie tkniesz, ani nie przyj­rzysz się jej z bli­ska, na­dal jest piękna.

Mer­ku­riusz pomy­ślał, że chyba rozu­mie. Trzeba uwa­żać, czego się tknie i dokąd pój­dzie w Norach. Kałuże rzy­go­win i innych fizjo­lo­gicz­nych pły­nów roz­le­wały się na uli­cach, a ogni­ska, na któ­rych palono obor­ni­kiem, i tłu­stawa para z nie­ustan­nie gotu­ją­cych się kadzi z łojem pokry­wały wszystko tłu­stą sadzą. Ale nie potra­fił odpo­wie­dzieć. Nawet nie był pewien, czy Blint mówił to do niego.

– Nie­wiele ci bra­kuje, chłop­cze. Ale ni­gdy nie biorę uczniów i cie­bie też nie wezmę. – Blint urwał, bawiąc się nożem, prze­su­wa­jąc go mię­dzy pal­cami. – Chyba że zro­bisz coś, czego nie potra­fisz.

Nadzieja zapło­nęła w piersi Mer­ku­riu­sza po raz pierw­szy od mie­sięcy.

– Zro­bię wszystko.

– Musiał­byś to zro­bić sam. Nikt inny nie może wie­dzieć. Musiał­byś wymy­ślić jak, kiedy i gdzie. Wszystko samo­dziel­nie.

– Co muszę zro­bić? – zapy­tał Mer­ku­riusz.

Czuł, jak Anioły Nocy zaci­skają palce na jego żołądku. Skąd wie­dział, co powie za chwilę Blint?

Sie­pacz pod­niósł mar­twego gry­zo­nia i rzu­cił go Mer­ku­riu­szowi.

– Tylko to. Zabij swo­jego Szczura i przy­nieś mi dowód. Masz na to tydzień.

Rozdział 7

Solon Tofu­sin pro­wa­dził szkapę ulicą Sidlin mię­dzy krzy­kli­wymi, cia­sno upa­ko­wa­nymi rezy­den­cjami wiel­kich rodów Cena­rii. Wiele z tych domów miało mniej niż dzie­sięć lat. Inne były star­sze, ale ostat­nio je prze­bu­do­wano. Budynki wzdłuż tej ulicy zasad­ni­czo róż­niły się od reszty archi­tek­tury cena­ryj­skiej. Te zbu­do­wali ci, któ­rzy mieli nadzieję, że za pie­nią­dze mogą kupić kul­turę. Wszy­scy oni rywa­li­zo­wali z sąsia­dami egzo­tycz­nymi pro­jek­tami, popi­su­jąc się fan­ta­zjami na temat lade­skich wież albo pawi­lo­nów rodem z Friaku, albo też nawią­za­niami do bar­dziej wyra­zi­stych rezy­den­cji ali­ta­erań­skich lub wier­nymi kopiami słyn­nych let­nich pała­ców ceu­rań­skich. Solon dostrzegł tu nawet coś, co chyba roz­po­zna­wał z jakie­goś obrazu – pękatą świą­ty­nię ymmur­ską do kom­pletu z cho­rą­giew­kami modli­tew­nymi. Pie­nią­dze z nie­wol­nic­twa, pomy­ślał.

Nie samo nie­wol­nic­two go prze­ra­żało. Na jego wyspie nie­wol­nic­two było powszechne. Ale nie w takim stop­niu jak tu. Te rezy­den­cje wybu­do­wano dzięki wal­kom nie­wol­ni­ków i dzie­ciń­com. Nie było mu po dro­dze, ale prze­szedł przez Nory, żeby zoba­czyć, jak wygląda mil­cząca część jego nowego mia­sta rodzin­nego. Nędza tam­tego miej­sca spra­wiała, że tutej­sze bogac­two było wręcz nie­przy­zwo­ite.

Ledwo szedł ze zmę­cze­nia. Był męż­czy­zną nie­zbyt wyso­kim, ale mimo wydat­nego brzu­cha sze­ro­kim w barach. Szkapa była zacnym koniem, ale był z niej żaden rumak i rów­nie czę­sto musiał ją pro­wa­dzić, jak na niej jeź­dził.

Wiel­kie posia­dło­ści cią­gnęły się przed nim, róż­niąc się od pozo­sta­łych nie tyle roz­mia­rem budyn­ków, ile obsza­rem ziemi w obrę­bie murów. O ile rezy­den­cje stały jedna obok dru­giej, o tyle posia­dło­ści były dość roz­le­głe. Straże czu­wały przy wro­tach ze wzmac­nia­nego żela­zem drewna zamiast przy zawi­łych kra­tach, przy bra­mach, które zbu­do­wano dla obrony, a nie dla ozdoby.

Bramę pierw­szej posia­dło­ści zdo­bił pstrąg Jadwi­nów pokryty płat­kami złota. Za bramą Solon dostrzegł wystawny ogród pełen posą­gów. Nie­które były z mar­muru, inne pokryto złotą folią. Nic dziw­nego, że mają tyle straży, pomy­ślał. Wszy­scy straż­nicy byli zawo­dow­cami i żad­nego nie dało się posą­dzić o urodę, co potwier­dzało plotki na temat duchessy; z przy­jem­no­ścią minął posia­dłość Jadwi­nów. Był przy­stoj­nym męż­czy­zną o oliw­ko­wej cerze, czar­nych oczach i wło­sach na­dal ciem­nych jak noc, nie­tknię­tych sza­rymi cie­niami świtu. Dzie­le­nie domu z wiecz­nie nie­za­spo­ko­joną duchessą, któ­rej mąż wyjeż­dżał w czę­ste i dłu­gie podróże dyplo­ma­tyczne to kło­pot, któ­rego nie potrze­bo­wał.

Co prawda tam, dokąd zmie­rzam, czeka mnie wcale nie mniej kło­po­tów. Doria­nie, mój przy­ja­cielu, mam nadzieję, że to był genialny plan. Nie chciał brać pod uwagę innej moż­li­wo­ści.

– Jestem Solon Tofu­sin. Przy­by­łem zoba­czyć się z lor­dem Gyre – powie­dział Solon, kiedy sta­nął przed bramą posia­dło­ści Gyre’ów.

– Z diu­kiem? – spy­tał straż­nik.

Zsu­nął hełm i podra­pał się po czole.

Co za głu­pek.

– Tak, z diu­kiem Gyre – powtó­rzył wol­niej i z więk­szym naci­skiem, niż to było konieczne, ale już był zmę­czony.

– To straszna szkoda – odparł straż­nik.

Solon pocze­kał, ale męż­czy­zna nie roz­wi­nął myśli. To nie głu­pek, tylko dupek.

– Lord Gyre wyje­chał?

– Gdzieżby.

Więc o to cho­dzi. Powi­nie­nem był się zorien­to­wać, widząc rude włosy.

– Wiem, że po tysiącu lat najaz­dów mądrzejsi Ceu­ra­nie prze­nie­śli się w głąb kon­ty­nentu, zosta­wia­jąc two­ich przod­ków na wybrzeżu, i zdaję sobie sprawę, że sethyj­scy piraci, któ­rzy napa­dali na wasze wio­ski, zabrali wszyst­kie zno­śne kobiety, ponow­nie zosta­wia­jąc two­ich przod­ków, więc w tym, że jesteś i głupi, i brzydki, nie ma two­jej winy. Może jed­nak poku­sił­byś się o próbę wyja­śnie­nia mi, jakim cudem lord Gyre może jed­no­cze­śnie wyje­chać i nie wyje­chać? Możesz uży­wać pro­stych słów.

Na prze­kór logice męż­czy­zna wyglą­dał na zado­wo­lo­nego.

– Nie ma żad­nych śla­dów na two­jej skó­rze, nie masz skrzeli i nawet nie gadasz jak ryba. I jesteś gruby jak na rybę. Niech zgadnę: zło­żyli cię w ofie­rze morzu, ale bogo­wie mor­scy nie przy­jęli cię, a kiedy fale wyrzu­ciły cię na brzeg, przy­gar­nęła cię trol­lica, która wzięła cię omył­kowo za swoje młode?

– Była ślepa – odparł Solon i, kiedy męż­czy­zna się zaśmiał, uznał, że lubi tego straż­nika.

– Diuk Gyre wyje­chał dziś rano. Nie wróci – wyja­śnił straż­nik.

– Nie wróci? Zna­czy ni­gdy?

– Nie moja rzecz gadać o tym. Ale nie, ni­gdy, chyba że się mylę. Wyje­chał objąć dowódz­two nad gar­ni­zo­nem w Wyją­cych Wichrach.

– Ale powie­dzia­łeś, że lord Gyre nie wyje­chał.

– Diuk wyzna­czył swo­jego syna lor­dem Gyre do czasu powrotu.

– Który nie nastąpi.

– Szybko chwy­tasz jak na rybę. Jego syn Logan jest głową rodu.

Nie­do­brze. Za żadne skarby nie potra­fił sobie przy­po­mnieć, czy Dorian powie­dział „diuk Gyre” czy „lord Gyre”. Solo­nowi nawet nie prze­szło przez myśl, że mogą być dwie głowy rodu Gyre. Jeśli prze­po­wied­nia mówiła o diuku Gyre, to powi­nien od razu ruszyć w drogę. Jeśli jed­nak doty­czyła jego syna, Solon zosta­wiłby swo­jego pod­opiecz­nego w cza­sie, kiedy chło­pak naj­bar­dziej go potrze­buje.

– Mogę poroz­ma­wiać z lor­dem Gyre?

– A potra­fisz posłu­gi­wać się tą stalą? – zapy­tał straż­nik. – Bo jak nie, to pro­po­no­wał­bym ją scho­wać.

– Słu­cham?

– Nie mów, że cię nie ostrze­ga­łem. Chodź za mną.

Wbrew sobie Solon był pod wra­że­niem. W posia­dło­ści Gyre’ów czuło się trwa­łość, powagę sta­rego rodu. Obie strony murów – zewnętrzną i wewnętrzną – obsa­dzono akan­tem, wyra­sta­ją­cym z czer­wo­nej gleby, o któ­rej Solon wie­dział, że musiano ją spe­cjal­nie po to spro­wa­dzić. Tę osto­watą roślinę wybrano nie tylko po to, by żebracy i zło­dzieje trzy­mali się z dala od murów, ale też ze względu na jej wie­kowe powią­za­nia z ary­sto­kra­cją ali­ta­erań­ską. Sama rezy­den­cja była rów­nie znie­chę­ca­jąca – z cięż­kiego kamie­nia, z sze­ro­kimi łukami i gru­bymi drzwiami, które sta­wi­łyby opór cięż­kiej maszy­ne­rii oblęż­ni­czej. Jedy­nym kom­pro­mi­sem mię­dzy siłą a pięk­nem były pnące róże w kolo­rze krwi, które obrę­biały każde drzwi i każde okno na par­te­rze. Na tle czar­nego kamie­nia i okra­to­wa­nych okien ich ide­alny odcień czer­wieni był ude­rza­jący.

Solon nie zwra­cał uwagi na podzwa­nia­nie stali, dopóki straż­nik nie minął wej­ścia do rezy­den­cji i nie ruszył na tyły budynku. Tutaj, na dzie­dzińcu z wido­kiem ponad Plith na Zamek Cena­ria, kilku straż­ników obser­wo­wało dwóch męż­czyzn w zbro­jach tre­nin­go­wych okła­da­ją­cych się nawza­jem. Mniej­szy cofał się, zata­cza­jąc kółka, pod­czas gdy ciosy więk­szego tra­fiały na jego tar­czę. Mniej­szy potknął się, a jego prze­ciw­nik natarł jak byk, oba­la­jąc prze­ciw­nika tar­czą jak try­ka­jący baran. Męż­czy­zna uniósł miecz, ale następny cios spra­wił, że broń wyle­ciała w powie­trze, a kolejny zadzwo­nił o hełm jak w dzwon.

Logan Gyre ścią­gnął hełm i roze­śmiał się, poma­ga­jąc straż­ni­kowi wstać. Serce Solona się zaci­snęło. To był lord Gyre? To rap­tem dziecko w ciele olbrzyma, na­dal miał dzie­cięcy tłusz­czyk na twa­rzy. Nie mógł mieć wię­cej niż czter­na­ście lat, pew­nie nawet był młod­szy. Solon już wyobra­żał sobie, jak Dorian się śmieje. Wie­dział, że Solon nie lubi dzieci.

Ceu­rań­ski straż­nik pod­szedł do lorda i powie­dział coś do niego cicho.

– Witam – zwró­cił się do Solona lord. – Mar­cus mówi mi, że uwa­żasz się za nie­złego szer­mie­rza. Rze­czy­wi­ście?

Solon spoj­rzał na Ceu­ra­nina, który uśmiech­nął się z zado­wo­le­niem. Nazywa się Mar­cus? Nawet z imio­nami w tym kraju nie doszli do ładu. Nie­spe­cjal­nie przej­mu­jąc się pocho­dze­niem ludzi, mie­szano imiona – ali­ta­erań­skie, jak Mar­cus czy Lucienne, mie­szały się swo­bod­nie z lodri­car­skimi, jak Rodo czy Day­dra, ceu­rań­skimi, jak Hideo lub Shi­zumi, i zwy­kłymi imio­nami cena­ryj­skimi w stylu Ale­ine albo Felene. Wła­ści­wie jedyne imiona, jakich ludzie nie nada­wali dzie­ciom, to prze­zwi­ska nie­wol­ni­ków powszechne w Norach, jak na przy­kład Bli­zna albo Zaję­cza Warga.

– Radzę sobie, lor­dzie Gyre. Ale to sło­wami chcia­łem się posłu­żyć w spo­tka­niu z tobą, nie bro­nią.

Jeśli ruszę teraz, dotrzemy z moją starą klaczką do gar­ni­zonu w sześć, może sie­dem dni.

– Poroz­ma­wiamy wobec tego, jak już się zmie­rzymy. Mar­cus daj mu jakąś zbroję tre­nin­gową.

Męż­czyźni wyglą­dali na zado­wo­lo­nych, a Solon zoba­czył, że kochali mło­dego lorda jak wła­snego syna. Zbyt swo­bod­nie się śmiali i roz­piesz­czali go. Nagle stał się głową rodu, ale męż­czyźni na­dal jesz­cze byli zadzi­wieni nowo­ścią tego faktu.

– Nie potrze­buję zbroi – odparł Solon.

Chi­choty urwały się i męż­czyźni spoj­rzeli na niego.

– Chcesz się mie­rzyć bez zbroi? – spy­tał Logan.

– W ogóle nie chcę się mie­rzyć, ale jeśli taka jest twoja wola, muszę się zgo­dzić. Nie będę jed­nak wal­czył ostrzem tre­nin­go­wym.

Męż­czyźni pokrzy­ki­wali, szy­ku­jąc się na wido­wi­sko – walkę niskiego Sethyj­czyka, i to bez zbroi, z ich olbrzy­mem. Tylko Mar­cus i jeden, może dwóch innych patrzyli zanie­po­ko­jeni. W gru­bym pan­ce­rzu, który nosił Logan, była nie­wielka szansa, że zosta­nie poważ­nie raniony, nawet ostrym mie­czem. Ale nie­bez­pie­czeń­stwo zawsze ist­niało. Solon, patrząc Loga­nowi w oczy, doj­rzał, że chło­pak też zdaje sobie z tego sprawę. Młody lord nagle zwąt­pił, czy powi­nien być tak zuchwały wobec kogoś, o kim nic nie wie­dział, kogoś, kto może mu źle życzyć. Logan przyj­rzał się raz jesz­cze krę­pej syl­wetce Solona.

– Milor­dzie – ode­zwał się Mar­cus – może naj­le­piej byłoby, gdy­byś…

– Zgoda – odpo­wie­dział Solo­nowi Logan.

Nało­żył hełm i opu­ścił przy­łbicę. Przy­go­to­wał miecz i powie­dział: