Faust. Tragedii część pierwsza - Johann Wolfgang von Goethe - ebook

Faust. Tragedii część pierwsza ebook

Johann Wolfgang von Goethe

3,0

Opis

Czy człowiek jest w stanie posiąść wszelką wiedzę? Jak daleko można się posunąć w poszukiwaniu własnego szczęścia? I czy w ogóle istnieją jeszcze jakieś granice?

Są w literaturze utwory, o których mówi się „genialne”. Z jednej strony chodzi wówczas o kunszt pisarski, kulturę słowa i doskonałe fabuły. Z drugiej jednak o uniwersalność, która sprawia, że bez względu na szerokość geograficzną i czas skłaniają do refleksji, a tematyka w nich podejmowana pozostaje zawsze aktualna. Taki jest właśnie Faust, w którym znajdziemy i problem męskiej obsesji władzy, i erotyzmu, który rządzi człowiekiem, i problem upodmiotowienia kobiecego piękna. Dzięki temu nowemu tłumaczeniu kanonicznego dzieła Goethego możemy po raz wtóry sięgnąć do klasyki i odkryć to, co inspiruje od przeszło dwustu lat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 150

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




DEDYKACJA

Znów się zbliżacie, wy, chwiejne postaci,

Które widziałem niegdyś jak przez mgłę.

Może spróbuję was dziś nie utracić?

Czując, jak serce ku zwidom skłania się.

Pchacie się do mnie! Tak będzie, jak chcecie,

Jak z dymu i z mgły krążycie wokół mnie.

Pierś moja dzisiaj jak niegdyś wstrząśnięta

Tym tchem magicznym, co z wami się pęta.

Przypominacie obrazy lat szczęśliwych,

Kochane cienie powstają obok was.

Jak i w legendach, tych przebrzmiałych, ckliwych,

Mą pierwszą miłość, przyjaźń zakrył czas;

Boli na nowo, boli to wrażliwych,

Gdy cel swego życia gubią raz po raz.

Wzywając wybranych, Bożych ulubieńców,

Co pewnej godziny zaginęli w szczęściu.

Ich dusze, co pieśni mych niegdyś słuchały,

Były tu kiedyś, lecz odeszły pierwsze.

Ach! Sprzeczność, ten jakże przejrzały

Ton mojej pieśni, niedojrzałe wiersze

Rozproszą nasz bratni, przecudny tłum cały,

Choć mnie wasz poklask uchwycił za serce.

A co, prócz tego, się z pieśni raduje,

Jeśli wciąż żywe błądzi, poszukuje.

Ogarnia mnie z dawna nieznane pragnienie

Za Zaświatami, co ciche, poważne,

Gdzie dziś przebrzmiewa, gdzie traci znaczenie

Pieśń moja, co harfom podobnie szeptana,

Przechodzą mnie dreszcze, łez łzami gonienie.

Ma silna dusza słabością owiana.

To, co posiadam, widzę jak z oddali,

To, co prawdziwe – już mi odebrali.

PROLOG W TEATRZE

Dyrektor. Poeta. Wesołek.

 

DYREKTOR

Wy obaj, co zawsze u boku mojego

W biedzie, w potrzebie wytrwaliście wiernie,

Powiedzcie, jak w Niemczech, czy dobrze, czy miernie,

Wyglądają dziś szanse przedsięwzięcia tego?

Bardzo bym chciał być ludu ostoją,

Zwłaszcza że i on, żyjąc, żyć pozwala.

Deski gotowe! I podpory stoją.

Chciałbym uwierzyć – pełna będzie sala.

Widzowie siedzą już zaciekawieni,

W oczekiwaniu, chcą być zadziwieni.

Umiem się przecież w gusta ich wpasować,

Lecz nigdy nie byłem tak zakłopotany.

Bo nie potrafię się dziś przygotować.

Nawet jak każdy z nas jest oczytany.

Jak to zrobimy, aby wszystko świeże,

Miało znaczenie, takie jak w nie wierzę?

Chętnie bym tłumy tutaj dzisiaj zoczył

Jak naród przyjmie teatr, co wciąż trwa?

Naród cierpiący niemalże krwią broczy.

A jednak w wąskie drzwi się pcha;

W pełnym słońcu, o wczesnej godzinie,

W kolejce do kasy stoją tak bark w bark,

Jak niegdyś z głodu, by chleb dać rodzinie,

Dziś dla biletu warto złamać kark.

Tak działa Sztuka na cały nasz lud.

Poeto, mój bracie, spraw nam dziś ten cud!

 

POETA

Nie mów mi, proszę, o tłumie kolorowym,

Na widok którego opuszcza nas duch.

Jak mnie ogarnia, zapominam mowy

Wbrew własnej woli, gdy widzę ten ruch.

Zaprowadź mnie, bracie, na nieba kobierce,

Gdzie tylko twórca zna radości woń;

Gdzie miłość, przyjaźń błogosławią serce,

Które stworzywszy, pieści boska dłoń.

Ach! W głębinach piersi urodzone,

Wybełkotane przez wargi nieśmiałe,

Niechaj się ziści! Choć niegdyś poronione,

Niechaj pochłonie moce chwil tych całe.

Niechaj, choćby przez lata tworzone,

Zjawi się dzisiaj w swej skończonej chwale.

Stworzone dla tej chwili błyszczy,

Niech się prawdziwie dla potomnych ziści.

 

WESOŁEK

Nie powinienem słuchać o potomnych.

Chociaż, gdym o nich mówić skłonnym,

Kto z nas pozwalał światu tak się bawić?

Tego dziś żąda i to mieć powinna

Teraźniejszość. Jak dziecko – niewinna.

To, myślę sobie, wystarczy, by zbawić.

Kto się potrafi wygodnie urządzić,

Ten nie narazi ludu na zgorzknienie.

Życząc dziś sobie nad wieloma rządzić,

Wywrze na ludzie olbrzymie wrażenie.

Grzecznymi bądźcie i wśród cnót wszelakich

Zabrońcie fantazji z jej chórami wszemi.

Rozumu, rozsądku, namiętności takich

Zapomnieć. O błazeństwie Ziemi.

 

DYREKTOR

Lecz zwłaszcza niech to wszystko się wydarzy!

Lud tu przychodzi, by widzieć, o czym marzy.

Gdy wiele będzie przed oczyma uplecione,

Aby ci ludzie wytrzeszczali oczy,

Walki już zostały zwyciężone.

Będziecie, panie, człekiem przeuroczym.

Na tłumy zwykły tłum wystarczy,

Każdy coś wreszcie wyszuka dla siebie.

Kto coś potrafi, innym też dostarczy.

Opuści tę budę, będąc jakby w niebie.

Wystawcie sztukę i w sztukach już będzie!

Takie wzmocnienie niech się Wam powiedzie.

Powiedzieć jest łatwo, łatwo też wykonać.

Co wam pomoże, jeśli całość skona?

Przecież publiczność nie opuści w biedzie.

 

POETA

Nie wiecie nawet, jakie to jest złe!

Jak mało to może artyście dziś dać!

Gdy wielkim panom – zwykle nie chce się

Obok artysty w dziele jego trwać.

 

DYREKTOR

Takim zarzutom trzeba sprostowania:

Mężczyzna, co żywi potrzebę działania,

Trzymać się musi słusznego narzędzia.

Pomyślcie: to drewno łatwe jest do rżnięcia,

Spójrz zatem tylko, komu piszesz, panie!

Kiedy ta nuda będzie wreszcie w stanie,

Niechaj powstaną sztuki jak ze stali

I niech to będą żarty tak tanie,

Które przeczytasz na stronach żurnali.

Przybiegną do nas, tak jak na festyny,

Ciekawość uskrzydli każdy jeden krok.

Damom tak pięknym mimo swej patyny

Grającym za darmo tutaj rok w rok.

O czym marzycie, talentu krynice?

Cieszą was wszystkie miejsca wyprzedane?

Gdy mecenasa ujrzycie oblicze

Na wpół surowe, wpół rozradowane.

Jednemu po sztuce marzy się hazardzik,

Drugiemu spędzenie z ladacznicą nocy.

Czemuż was ciągnie, wy, idioci marni,

Do tak przyziemnych, choć przecudnych mocy?

Powtarzam wam zawsze, dajcie z siebie więcej,

Aby nie stracić z oczu celu swego.

Trudno jest dzisiaj człowieka prostego

Tak zadowolić. Ach, jak najgoręcej! –

Czego potrzeba? Bólu czy zachwytu?

 

POETA

Odejdź! I sługę znajdź sobie innego!

Poeta, co w służbie prawa najwyższego,

Prawa człowieka danego z natury

Dla twej zachcianki w żart dziś nie obróci!

Myślisz, że serca wzruszone porzuci?

Myślisz, że ruszą go te twoje bzdury?

Czyż nie harmonia, co z piersi wynika,

Gdy jego serce świat cały połyka?

Kiedy w Naturze nić tę nieskończoną

Nawija i wciąż, uwikłany, tkwi,

Kiedy tłum istnień próżnie, unisono,

Wiecznie, niepewnie, przemieszanie brzmi. –

Kto może podzielić te perfidne rzędy,

Ożywić rytmikę rytualnych mordów?

Jednostki przywołać i przeżyć obrzędy,

Usłyszeć te dźwięki niebiańskich akordów?

Kto dziś rozpęta burzę namiętności,

Rozpali pierwszego dziś wieczoru mrok?

Kto uzewnętrzni emocje młodości,

Da na miłości ścieżkę pierwszy krok?

Kto dziś każdego widza zauroczy,

Wieńcem laurowym ozdobi swe skronie?

Podbije dziś Olimp i bogów zjednoczy?

Siła ludzkości, co w artyście tonie.

 

WESOŁEK

Więc potrzebuje tej rozkosznej siły,

Aby móc tworzyć, artysta nasz miły.

Jak w tych klasycznych romansach nastanie:

Przypadkiem się zbliży. Poczuje. Zostanie

Tak kruchy, tak słaby, wiecznie pokonany,

Chociaż do szczęścia wiecznie zapraszany,

W swym przerażeniu, gdy nadejdzie ból,

Nim się spostrzeże – romantyczny król!

Zatem wystawmy sztukę tę w rozkwicie!

Wpłyńmy na miałkie, nędzne ludzkie życie!

Wielu w nim żyje, niewielu jest znanym,

Ten, który drąży zainteresowany,

W kolorach świata jasności nie widzi,

Wśród wielu błędów prawdy się nie wstydzi.

Tak też dojrzeją najprzedniejsze wina,

Świat się upije! Ale nie zatrzyma.

Niech zbierze kwiaty najpiękniejsze młodość

Z występu tego, co był objawieniem.

I niech zdobędzie ze swoją urodą

Efekty pracy, duszy pożywienie.

I już niedługo każdego poruszy,

Każdy dostrzeże, co w głębinach duszy

Wciąż jest ukryte. Śmieje się i płacze,

Chwali tę zmianę. Niechaj to zobaczę;

Kto to zakończy, wdzięczny być ci musi;

Już nie pobłądzi, który sam się dusi.

 

POETA

Więc zwróć mi mój cały utracony czas,

Kiedym sam błądził, świat ten urojony

W źródle mych pieśni widząc raz po raz.

Niechaj więc będę – na nowo zrodzony,

Niechaj mi świata mgła już nie przesłania,

Niechaj nie trawię już licznych miesięcy,

Niechaj nie łamię kwiatów tych tysięcy

Kwitnących w dolinach od czasów zarania.

Nie miałem nic. Zbyt wiele to było.

By odkryć prawdę życia nie starczyło.

Nie było w tym żadnych wymiernych korzyści.

Bolesne szczęście, niespożyta chuć,

Siło miłości, siło nienawiści,

Zaklinam cię dzisiaj. Młodość mą mi zwróć!

 

WESOŁEK

Młodości, bracie, potrzebujesz wtedy,

Kiedy wokoło cisną się wrogowie,

Kiedy przemocą wyzwalasz się z biedy,

Kiedy z niewiastą jesteście po słowie,

Kiedy w oddali wieniec zwycięstwa

Widać w obliczu najwyższego celu,

Jako pochwałę najwyższego męstwa.

Wtedy swą młodość straciło tak wielu.

Lecz by dziś w jakąś znaną grę

Odważnie móc znów ingerować,

By znaleźć swój wyśniony cel

I każdy błąd uregulować –

To obowiązki starszych ludzi.

Szanuje ich wszystko, co żywe.

Wiek nie ogłupia. Wiek nie łudzi,

Wiek ich przemienia w dzieci prawdziwe..

 

DYREKTOR

Padło już dostatecznie wiele słów,

Chciałbym więc w końcu ujrzeć czyny!

Zanim zaczniecie słodzić znów,

Pożytecznymi uczyńcie rymy.

W czym wam pomaga mowa o nastroju,

Która nieznana wielkim czarodziejom?

By poznać w poetyckim znoju

Dzieje Poezji. Co zawdzięcza dziejom?

Czego potrzeba, wszyscy przecież wiecie,

Potężne wino, najmocniejsze w świecie,

Niech będzie teraz moim przedstawieniem!

Czego nie było, nie będzie zwątpieniem,

Lecz już nie wolno stracić ani dnia,

Niechaj uparcie działa sztuki stwórca,

Co jednocześnie w swej twórczości trwa.

Niech nie przestaje, niechaj ciągle gra

I działa ciągle. Jak go stworzył Stwórca.

Na deskach niemieckich teatrów

Próbuje każdy, czegokolwiek chce;

Jak nie potrafi, niech nie kryje się.

Nie ma preludiów, nie ma też antraktów.

Potrzeba światła. Światła? Oświecenia,

By płomień gwiezdny zawsze, wiecznie trwał –

Ten, który wodę, ogień, progi skał,

Ptactwo i faunę wiecznie opromienia.

Więc wkroczmy na deski naszego teatru,

W blasku promieni i w powiewach wiatru

Krążmy. W podejrzany sposób

Od niebios przez świat do piekielnego losu.

PROLOG W NIEBIOSACH

Pan. Niebiańscy wodzowie. Później: Mefistofeles.

Występują trzej Archaniołowie.

 

RAFAEL

Słońce przemierza na swój stary sposób

Cały nieboskłon i w strumieniach potu

Ta jego podróż, co zrządzeniem losu,

Zakończyć się musi uderzeniem grzmotu.

Twój wzrok, mój Panie, da aniołom siłę,

Co, jak Ty, Panie, wiecznie będzie trwać;

By mogli tworzyć dzieła Tobie miłe,

Takie cudowne jak pierwszego dnia.

 

GABRIEL

Biegnie aż do horyzontu skraju

I opromienia Ziemię mocą.

Wymienia się tu światłość Raju

Z głęboką, pełną strachów Nocą.

Morza szeroki prąd się pieni

W głębinie wiecznych zimnych skał.

Skały i morze. Powierzchnia Ziemi.

To ten odwieczny planet cwał.

 

MICHAEL

Burze huczące, uporczywe,

Z lądu nad morze, z morza nad ląd,

I niech się kryje to, co żywe,

Przed burz naporem ucieka stąd.

Huczą płomienie, w ogniu pławią

Się dziś ofiary gniewu Twego.

Lecz Twoi słudzy, Panie, sławią

Słodką codzienność dnia naszego.

 

WE TRZECH

Twój widok, Panie, da aniołom siłę,

Która wraz z Tobą wiecznie będzie trwać;

By mogli tworzyć dzieła Tobie miłe,

Takie cudowne jak pierwszego dnia.

 

MEFISTOFELES

Ty, o Panie, już się zbliżasz, pytasz,

Co się w świecie dzieje?

Moje emocje, moje myśli czytasz

I na mój widok aż się śmiejesz.

Bo nie potrafię władać słowem,

I każdy wokół mnie wyszydza;

W patosie swym zachodzę w głowę

Czy Cię ma marność nie obrzydza?

Nie wiem, co słońce i co świat ten czeka,

Wiem tylko, jak mogę dziś zniszczyć człowieka.

Malutki bożek czynu złego,

Cudowny tak jak dnia pierwszego.

Gdybym choć żył – troszeczkę lepiej,

Gdybyś mi nie dał władzy w niebie;

Choć rozsądkowi memu trzeba,

Najgorszym być zjadaczem chleba.

Choć sądzę, z łaski pozwolenia,

Żem jest insektem. Do zwątpienia,

Skaczącą bezustannie pchłą

Żywiącą się marnością swą;

Lecz dopuść tylko do człowieka!

Zagryzę. Spójrz no, jak ucieka.

 

PAN

Coś więcej masz do powiedzenia?

Czy nie znasz nic oprócz zrzędzenia?

Czy moja Ziemia znów cię brzydzi?

 

MEFISTOFELES

Nie, Panie. Jam jest tym, co widzi

Ludzi zmęczonych swoim życiem.

Jakżeż ich trapić należycie?

 

PAN

Znasz, synu, Fausta?

 

MEFISTOFELES

Doktora?

 

PAN

Sługę mego!

 

MEFISTOFELES

Sługę! Służy on Ci do upadłego.

On życia nie zna człowieczego.

On widzi cel, cel gdzieś w oddali,

On świadom jest swego błazeństwa;

On świat w podstawach gotów spalić.

Lecz nie dla niego bezeceństwa,

Lecz nerwy jego jak ze stali

Ukoi tylko czas męczeństwa.

 

PAN

Nawet gdy służy mi przypadkiem,

Ja mu pokażę słuszną drogę.

I wiedz! Choć niezłym jest gagatkiem,

Zrobię go świętym. Ponieważ mogę!

 

MEFISTOFELES

To zakład? Zatem już wygrałem!

Jeśli mi dacie pozwolenie,

Abym go zwiódł. Kunsztem mym całym.

 

PAN

Dopóki zamieszkuje Ziemię,

Wszystko ci dozwolone będzie,

Bo życie ludzkie – to błądzenie.

 

MEFISTOFELES

Dziękuję zatem. Byłbym w błędzie,

Gdybym z oferty nie skorzystał.

Ofiara boska. Ludzka. Czysta!

Zatem wprowadzę Fausta w błąd;

Jak z kotem mysz odejdzie stąd.

 

PAN

Więc dobrze, w twojej mocy będzie!

Oderwij ducha od tych źródeł,

Możesz go zabrać, synu, wszędzie,

Powalaj ducha ziemskim brudem,

Byś się zawstydził, kiedy przyznasz:

Kiedy ten człowiek w twoim mroku

Swą dobrą duszę wreszcie wyzna.

 

MEFISTOFELES

Dobrze! Trzeba mi mniej niż roku.

By człowiek zgrzeszył. Nie patrzył z boku.

By diabłem był na każdym kroku,

Kiedy zwyciężę – z Twojej woli.

Faust będzie w błocie. Po niewoli

Niech wie – z Twojego to wyroku.

 

PAN

Działaj w postaci swej prawdziwej;

Ciebie najbardziej ukochałem.

Ze wszystkich dusz, z ich prawdy krzywej,

Tyś jest, figlarzu, moim ciałem.

Zbyt łatwo uśpić ludzką czynność,

Nużą go wszelkie życia znoje,

Więc oddam go w pazury twoje.

Czyńże więc, diable, swą powinność.

Lecz ty, prawdziwy synu boski,

Cieszże się z życia pełnego troski!

Błądzący wiecznie działa, krąży,

Obejmie cię swoim uściskiem,

On ma nadzieję, że sam zdąży,

Zbawienie dzisiaj jest tak bliskie!

Niebo zamyka się, Archaniołowie się oddalają.

 

MEFISTOFELESsamotnie

Chętnie widuję starca tego,

Obym nie musiał go zostawiać.

To piękne jest, na Boga mego,

Po ludzku z diabłem tak rozmawiać.

NOC I

W wysoko sklepionym gotyckim pokoju. Faust, niespokojny, w fotelu przed biurkiem.

 

FAUST

Nie mają żadnych tajemnic przede mną,

Ni medycyna, ani prawo.

Niestety wiedzę tę tajemną

Dzisiaj nazywam własną strawą.

I wciąż tu stoję, dureń biedny!

Niewiedza ma jak chleb powszedni.

Magistrem jestem! Doktorem tego świata!

I wciąż próbuję przez te wszystkie lata. –

Stoję. I chodzę. I nieśmiało siedzę,

Próbując uczniom przekazać swą wiedzę. –

Niewiedza! To wielka rozterka,

Która ugasza płomień mego serca.

Choć nie zanoszą nauki pod strzechy

Nudni magistrzy, pisarze czy klechy.

Nie mam skrupułów, pasja ma wściekła

Nie da mi lękać się demonów czy piekła –

Lecz pozbawione me życie radości.

Nie znam już szczęścia, wiedzy, słuszności,

Nie mogę nikogo niczego nauczyć,

Ludzi nie naprawię, nie mogę nawrócić.

Nie mam już złota czy dóbr materialnych,

Zgubiłem splendor rzeczy nierealnych;

Pieskie to życie, niewarte niczego!

Więc magią się bawię, przyzywaniem Złego,

Niech moc i potęga istoty przeklętej

Dadzą mi władzę, część wiedzy tajemnej,

Bym nigdy już więcej, potem zimnym zlany,

Na teren nie wchodził wiedzy mej – nieznany;

Abym rozpoznał, co Wszechświat nasz cały

Utwardza, uprawnia, co czyni go stałym,

Bym dojrzał źródła wszelkiej sprawczej mocy,

Więcej nie błądził pośród ciemnej nocy.

Zwróć ostatecznie, o pełnio księżyca,

Ku mej udręce zacne swoje lica.

Uświęć te setki nieprzespanych nocy,

Które przy pracy spędziłem w niemocy

Nad mądrą księgą, ryzami papieru.

Pomóż mi teraz, drogi przyjacielu!

Ach! Gdybym mógł tak po górskich łańcuchach

Pławić się wiecznie w świetlistych podmuchach,

Z duchami pływać w głębokich jaskiniach

I w twoim świetle na łąkach zaklinać

Wolny od wszelkiej wiedzy ciężaru.

W rosie się kąpać, już nie znać umiaru!

Biada! Bom wciąż w tej piwnicy!

W przeklętej, wilgotnej, śmierdzącej zimnicy,

Gdzie przez malowane szyby nieprzejrzyste

Nie dotrze już światło z tych niebios przeczyste!

Ograniczony dziś stosem mych ksiąg

Żywiących robactwo, pokrytych kurzem,

Niemi świadkowie piekielnych mych mąk

Wyryją swą mądrość w mej głowy marmurze.

Szklanice i puszki stojące dokoła,

Wśród instrumentów budzi wstręt

Wciśnięty pradziadowy sprzęt –

To właśnie świat twój! To twój świat cię woła!

Czemu twe serce, wciąż się zapytujesz,

Nie może wyrwać się z ciała ukrycia?

Czemu ból dziwny, który ciągle czujesz,

Pozbawia cię wszelkiej radości życia?

Nie masz narodu, nie masz tej natury,

Dla której Bóg stworzył ludzkość całą,

Bo dookoła kurz, dym i szczury.

Ich martwe kości lśnią swą martwą chwałą.

Biada! Uciekaj przed wieczną udręką!

Czy tom tajemny wiedzy niebezpiecznej

Nostradamusa napisany ręką

Nie dopomoże w życiu dostatecznie?

Gdy poznasz gwiazd bieg na wszechmocnym niebie,

Kiedy przyroda się ciebie posłucha,

Wtedy wnet spłynie moc duszna na ciebie,

Poznasz, jak duch przemawia do ducha.

Na próżno twoje suche zmysły

Pojąć próbują znaki tajemnicze:

Duchy wokoło dzisiaj się rozprysły;

Odpowiadajcie, jeśli mnie słyszycie!

 

Otwiera księgę, ogląda kosmiczne znaki

 

Ha! Jakie szczęście płynie w tym widoku

Tak jednocześnie przez wszystkie me zmysły!

Czuję się młodo, nie patrzę już z boku;

Nowe przez nerwy przechodzą pomysły.

Czy był to Bóg, kto nakreślił znaki?

Zawsze wewnętrzne daje ukojenie,

Biednemu sercu z radości spełnienie.

Z moim popędem, tajemniczym takim,

Siły natury czuję, swe pragnienie.

Czy jestem już bogiem? Czuję oświecenie!

Dopiero dziś widzę swym światłym umysłem

Działanie Natury. Przed sercem mym czystym.

Dopiero pojąłem słów mędrca znaczenie:

„Nie jest zamkniętą duchowa dziedzina

Dla ciebie, mój uczniu, choć martwe twe serce!

Niech ci utopić pozwoli kraina

Twe ziemskie smutki w porannej rozterce!”.

 

Ogląda znak.

 

Jak jedno w drugim, drugie w trzecim,

Splata się to jak wszystko w świecie!

Gdy sił niebiańskich wyżyn sięgnę

I gdy się pokus nie ulęknę,

Błogosławieni będą ludzie

W swym świętym, acz codziennym trudzie,

Gdy już podbiją Wszechświat cały!

Ach, przedstawienie! Ach, to sztuka!

Gdzie znajdzie cię ten, który szuka?

Święta Naturo? Źródło życia,

Święta jedności ziemi, nieba!

Ja już znalazłem. Tam, gdzie trzeba –

Twe źródła. Pijmy… Prozę życia?

 

Przypadkiem przewraca stronę. Widzi znak Ducha Ziemi.

 

Jak działa na mnie znak ów, tak tajemny!

Ty, Duchu Ziemi, tyś jest mi najbliższy.

Wzmocnij me siły więc słowem najwyższym

Jak drogim winem niezwykle przyjemnym.

Czuję swą siłę, podbiję tę Ziemię,

Pogrzebię szczęście i zniszczę cierpienie.

Na skrzydłach burzy, zawsze wszechobecny

I przed wahaniem na wieki bezpieczny.

Ciemność zapada –

Zaćmienie Księżyca –

Lampa przygasła!

We mgle… Dojrzałem poblask ognia!

Płonie w mej głowie! – Przebiega

Mnie zimny dreszcz. – Wyczuwam…

Złą wolę! Tu, pod moim dachem!

Pokaż się, duchu! Istoto przeklęta!

Ujawnij się!

Ha! W mym sercu się dziś moc twoja skręca!

Pokaż więc duchu swe jestestwo całe!

Niech cię doświadczą zmysły pozostałe!

Oddam się tobie w całym mym bycie!

Przyjdź! Choćbym miał utracić życie!

Trzyma księgę. Wypowiada tajemnicze zaklęcia. Płonie czerwony ogień, w ogniu Duch.

 

DUCH

Któż mnie woła?

 

FAUSTodwracając się

Cóż za straszna twarz!

 

DUCH

Tyś mnie, człowiecze, wywołał

Ze sfery mej zaśpiewem swym

Więc –

 

FAUST

Odejdźcie! Straszny widok wasz!

 

DUCH

Ty tchórzu, co boisz się mego widoku,

Mojej postaci i mojego głosu!

Ja będę teraz panem twego losu,

Więc jestem! – solą w twoim oku

I wyższym bytem, co rządzi twą duszą!

Niech myśli twoją pierś poruszą,

Jakie ci kłamstwo prawo dało

Ze mną zrównywać swoje ciało?

Czemu, doktorze, swoim głosem

Chcesz złączyć los swój z moim losem?

Kiedy owiany moją mocą

Drżysz! Pełen lęku każdą nocą,

Nędzna, żałosna kreaturo?

 

FAUST

Mam ci ustąpić, istoto płomienia?

Jam, Faust, powołał cię do istnienia!

 

DUCH

Są moje słowa uwerturą.

Czy przejdziesz każdą z moich prób?

Stabilnyś, tak jak ta chorągiew!

Od swych narodzin aż po grób

Miotają tobą twoje żądze.

Na oceanie twego życia

Błyszczysz, przygasasz. Bez odkrycia,

Po co zostałeś utworzony

Na boży obraz? Zniewolony!

 

FAUST

Potęga twoja nic ci nie pomoże,

Duchu wszechwładny, jakżeś jest mi bliski!

 

DUCH

Podobnyś duchom, które pojąć możesz,