Faust - Johann Wolfgang von Goethe - ebook

Opis

Faust – dramat Johanna Wolfganga von Goethego w dwóch częściach, napisany w latach 1773-1832, wydany w całości dopiero po śmierci autora w 1833. Zawiera blisko 12 tysięcy wersów, dlatego uważany jest za dzieło niesceniczne. Uznaje się go za najwybitniejsze dzieło Goethego i syntezę jego poglądów. Tematem utworu jest zakład Boga z Mefistofelesem o duszę tytułowego doktora Fausta. Faust ma ją oddać diabłu, gdy zasmakuje pełni szczęścia i wypowie słowa: trwaj chwilo, jesteś piękna. (za Wikipedią).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 423

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdalenaLegimi123

Dobrze spędzony czas

klasyk literatury
00

Popularność




 

Johann Wolfgang von Goethe

 

Faust

 

przełożył Emil Zegadłowicz

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-559-3

 

Faust

 

Dedykacja

 

Znów, duchy zwiewne, przychodzicie do mnie,

zjawione smętnym oczom przed latami.

Do marzeń dawnych serce lgnie niezłomnie,

zatrzymać pragnie was i odejść z wami.

O, przybywajcie! niech was wyogromnię,

zjawy stłoczone za mgłą i mrokami;

gromado cicha, wonią opowita –

młodzieńczym czarem drżąca pierś zakwita.

 

Radosna przeszłość spromienia się jaśniej,

umiłowane cienie idą w gości;

jakby z zamierzchłej i przebrzmiałej baśni

mży pieśń przyjaźni i pierwszej miłości;

i ból powraca – wskrzesza z skarg i waśni

błędne rozstaje, życia zawiłości,

niesie imiona tych, co w szczęsnej chwili

złudą zmamieni dom mój opuścili.

 

Wy, którym pierwsze wyśpiewałem pieśni,

o, duchy dobre, dalszych nie słyszycie;

kędyż jesteście, bracia i rówieśni?

w echu pobrzmiewa zapomniane życie.

Cierpienie moje już się nie rozwieśni,

czymże nieznani? cóż po ich zachwycie?

kogóż śpiew skrzepi? jakich mam słuchaczy?

zmarłych jedynie, jedynie tułaczy.

 

Tęskność zbudzona do lotu się zrywa

ku onej cichej powagi krainie;

śpiew mój szelestem błędnym się wygrywa

jak wiatr, co struny potrąci i minie,

a w mężnym sercu słodycz wschodzi tkliwa,

drżenie mnie zmaga – łza po licach płynie…

tak teraźniejszość gubi się, szarzeje,

co przeminęło, prawdziwie istnieje.

 

 

ROZMOWA WSTĘPNA W TEATRZE

 

(Dyrektor, Poeta, Wesołek.)

 

 

DYREKTOR

 

Pomóżcie, druhowie moi,

w ciężkim kłopocie i biedzie,

bardzo mnie to niepokoi,

czy się impreza powiedzie…

Dziś pragnę tłumom dogodzić,

co żyją i żyć pozwalają –

czymś im to trzeba nagrodzić,

a na zabawę czekają.

Kulisy kazałem ustawić,

lecz jakaż sztuka dziś wzruszy?

publiczność łaknie się bawić;

brwi wznosi, oczy bałuszy;

ja wiem, jak zdobyć jej serce!

– lecz właśnie jestem w rozterce –

bo choć się na sztuce nie znają –

straszliwie dużo czytają.

Co począć, by olśnić nowością

i myśl znaczniejszą przemycić –?

by przypodobać się gościom,

nauczyć, zniewolić, zachwycić –?

Boć przecie radość to duża,

gdy tak się cisną do sali

jak potok wezbrany, jak burza –

tłum biegnie – tłum rośnie – tłum wali;

gdy już o czwartej się garnie,

biletów żąda przy kasie,

jak w czasie głodu – piekarnie

szturmem zdobywa i pcha się.

Lecz któż tu mocen w potrzebie –?

któż oczaruje tych wielu?

Dziś apeluję do ciebie,

poeto, mój przyjacielu!

 

 

POETA

 

O, nie mów! Nie wspominajże mi tłumu,

przed którym duch ucieka jak najdalej;

nie chcę jaskrawizn, stłoczonego szumu,

co w topiel ciągnie na kształt chytrej fali.

Raczej mnie prowadź, kędy cichość nieba

jak modry bławat zakwita radością,

gdzie prócz łask bożych niczego nie trzeba

sercu, co żyje przyjaźnią, miłością.

Ach! wszystkie głębie, wszystkie uczuć cuda,

o czymśmy sobie półszeptem mówili

i pełni lęku, czyli czyn się uda –

ginie w przemocy rozkrzyczanej chwili.

Często latami hartują się dzieła,

zanim dojrzeją do pełnej wzniosłości.

Błyskotka ledwie zalśni, już zginęła.

dzieło rzetelne wskrześnie w potomności.

 

 

WESOŁEK

 

Bodaj się asan wraz z tym słowem schował!

Wyobraź sobie, gdybym ja tak prawił

wciąż o przyszłości – któż by baraszkował?

Tłum chce się bawić – z kimże by się bawił?

Chłop z wiary zawsze się na świecie przyda

istnienie jego warte coś – bez sporu –

kto swe dowcipy jak szelągi wyda

wszystkim – nikomu nie spsowa humoru;

na rozszerzenie wpływu bardzo łasy,

pragnie ogarnąć jak najszersze masy.

Odważny w karty gra! więc do roboty!

z fantazją łączcie wszystkie pokrewieństwa:

rozum, rozwagę, namiętność, tęsknoty –

lecz najważniejsza rzecz: dużo błazeństwa!

 

 

DYREKTOR

 

Najpierwsza, mniemam, rzecz – to ruch na scenie!

Ludzie chcą patrzeć – widzieć chcą najchętniej.

Gdy się im nadmiar przed oczy nażenie

tak, że to zdziwi, olśni, roznamiętni –

toś, bracie, wygrał już na całej linii,

kochać cię będą i nikt nie obwini.

Na tłum trza tłumem działać! Juści wtedy

każdy sobie wybierze z rozrzutności onej,

co mu dogadza – no i nie masz biedy;

do domu wraca widz zadowolony.

Dajecie sztukę – krajcież w kawałeczki –

bigosu trzeba dzisiaj publiczności;

robota łatwa, przyjęcie bez sprzeczki.

Cóż –? – sztukę dawać bez skrótów, w całości?

to mrzonki! pomylone obowiązki!

tak czy tak, tłum ją rozskubie na kąski.

 

 

POETA

 

Miast dobrego rzemiosła dajecie partactwa!

nie dojdziecie do ładu z rzetelnym artystą!

Moi szczwani panowie, z waszego matactwa

już zasadę robicie, widzę, oczywistą.

 

 

DYREKTOR

 

Ten zarzut mnie wcale nie boli:

sprawnie znać musi narzędzie,

kto sprostać pragnie swej roli

i przypodobać się wszędzie.

Publiczność to glina przecie,

glina niezwykle miękka –

niechże ją twarda ręka

nazbyt gwałtownie nie gniecie!

Dla kogóż, poeci, piszecie?!

Jednego nuda tu wiedzie,

drugi po sutym obiedzie

przychodzi; trzeci, niestety,

przed chwilą czytał gazety.

Jak na redutę roztargnione roje

schodzą się – siadają rzędami;

panie na pokaz przywdziewają stroje

i grają… bez gaży z nami.

Zaklęci w poezji koliska,

czyż was co komplet obchodzi?

radzę wam, spójrzcie no z bliska,

co zacz ten widz, wasz dobrodziej!

gbur obojętny, co pełen pustoty

myśli o dziewkach, liczy w kartach tuzy;

wartoż to, głupcze, dla takiej hołoty

nadobne trudzić Muzy?

Radzę wam – dawać, dawać z siebie dużo,

wtedy jedynie nie chybicie celu;

niech się nadmiarem ludziska odurzą –

choć bardzo trudno zadowolić wielu –

– Cóż to? Czy cię co boli? Czyliś zachwycony?

 

 

POETA

 

Nie będzie nigdy między nami zgody!

bo dla poety to najwyższe prawo:

prawo człowieka dane od przyrody –

niesfrymarczone jest i nie zabawą!

Czymże, odpowiedz, wszystkie serca wzrusza?

czymże żywioły do posłuchu zmusza?

czyż nie harmonii to tajemna praca,

co z serca idzie, do serca powraca?

Kiedy natura przędzę nieskończoną

tak obojętnie zwija na wrzeciono,

gdy żywioł wszelki rozbrzmiewa niestrojnie,

skłócony z sobą i we wiecznej wojnie –

czyjaż go godzi ożywcza potęga

i rytmem spina, i w melodie sprzęga?

kto każdy szczegół w wielką pieśń sprzymierza,

która akordem wspaniałym uderza?

kto namiętności rozpętuje burze?

kto zachodzącej każe skrzyć purpurze?

i kto kwiatami najwonniejszej wiosny

stroi kochanej gościniec miłosny?

Kto liście niepozorne splata w wieniec trwały

dla zasług przerozmaitych, dla wieczystej chwały?

Kto bogów zabezpiecza i godzi w wszechświecie –?

Potęga człowieczeństwa zaklęta w poecie.

 

 

WESOŁEK

 

Właśnie! niechaj ci służy ta potęga wzniosła,

chciej do poetyckiego użyć ją rzemiosła;

niechajże dzieło twoje ma romansu postać –

ów przypadek poznania, ową chęć, by zostać;

więzy coraz ciaśniejsze, już serce w niewodzie,

szczęście świeci, to gaśnie w zwątpieniu, w niezgodzie –

zachwyt, zachwyt bez granic! – potem ból i żałość –

ani się nie spostrzeżesz – już jest przygód całość.

O – takie nam wyczaruj, panie, widowisko!

Do zjawisk życia podejdź i sprawnie, i blisko!

Mało kto, żyjąc, z życia zdaje sobie sprawę;

gdziekolwiek je ułapisz, wszędzie jest ciekawe.

Stwórz obrazy jaskrawe, prostoty niewiele,

iskra prawdy wśród myłek niech błyszczy w twym dziele;

taki napój najlepszy – świat się nim odświeży.

Tedy się zbierze zacnej świetny kwiat młodzieży,

wpatrzy się w sztukę twoją jakby w objawienie,

melancholią upoi czułe swe sumienie;

każdy się z tym czy z owym zapozna i wzruszy,

I usłyszy wyraźnie, co mu grało w duszy.

O śmiech i łzy rzęsiste łatwo u tej rzeszy,

która uwielbia polot, ułudą się cieszy;

dojrzałemu dogodzić to duże trudności;

ten, co dojrzewa, zawsze pełen jest wdzięczności.

 

 

POETA

 

Więc wróć mi młode lata moje,

gdy duch się jeszcze w pąku krył,

a pieśni nieprzebrane roje

skrzyły jak złoty, gwiezdny pył;

świat we mgle tonął popielatej,

kwiat każdy wieścił nowy cud,

w dolinie rwałem w naręcz kwiaty;

nie miałem nic – wszystkiego w bród:

bo żądzę prawdy, rozkosz złud.

Wróć mi kipiący, młody war,

szczęścia bolesne niepokoje,

nienawiść i miłości czar,

o, wróć mi młode lata moje!

 

 

WESOŁEK

 

Przyjacielu! – młodości potrzebne ci wdzięki,

gdy się potyczka zdarzy wyogniona,

lub gdy najmilsze dziewczynki

na szyję twoją zarzucą ramiona,

kiedy podczas wyścigów lśni na mety krańcu

nagroda niezbyt łatwa zwycięskiego wianka,

lub kiedy po zawrotnym i gwałtownym tańcu

resztę nocy trza przepić do białego ranka.

Lecz waszym obowiązkiem, mężowie stateczni,

z odwagą, z wdziękiem w struny uderzyć znajome!

do wytkniętego celu zdążajcie bezpieczni,

chociażby przez pomyłki wielkie czy znikome;

nikt was za to nie zgani, a każdy pochwali.

Starość nas nie zdziecinnia, jak to się wydaje,

jeno nas dziećmi jeszcze małymi zastaje.

 

 

DYREKTOR

 

Dość już, dość już słów, zamętów –

przejść do czynów nam się godzi!

– oni pełni komplementów –

a mnie o pożytek chodzi!

Cóż pomogą nam nastroje?

na cóż się to wszystko przyda?

Kto poety przywdział zbroje,

niech poezji rozkaz wyda.

Wiecie, czego nam potrzeba:

trunek warzyć krzepki, mocny!

dzisiaj głodnym trzeba chleba –

dzień jutrzejszy bezowocny.

Trza skorzystać z sposobności,

zdecydować, chwycić z siłą –

potem droga się wymości,

rzecz potoczy się aż miło.

Wiecie – dziś na każdej scenie

eksperyment – głupio, serio –

rozkaz mody miejcie w cenie,

ruszyć całą maszynerią!

księżyc, słońce, niebo, chmury,

roje gwiazd! niech skrzą i mrużą!

wody, ognie, skały, góry.

zwierz i ptaki – byle dużo!

Oby nas scena pochopnie

kręgiem wszechstworzeń urzekła,

a wy nią spieszcie roztropnie

z nieba przez ziemię do piekła.

 

Tragedii część pierwsza

 

PROLOG W NIEBIE

 

(Pan; Zastępy niebieskie; Archaniołowie: Rafał, Gabriel, Michał; Mefistofeles,)

 

 

RAFAŁ

 

W melodii bratnich sfer wszechświata

gra słońce pieśń wieczyście młodą,

torem znaczonym w skrach wylata

i drży jak burza nad pogodą.

Cud niepojęty darzy mocą,

zachwyt z serc naszych wypromienia:

dzieła rąk bożych tak się złocą

dziś – jak za pierwszych dni stworzenia.

 

 

GABRIEL

 

W przelocie wartkim niepojęcie

mknie świat – w urodzie niepoznanej –

i w przemian utajonym święcie

dzień z nocą splata na przemiany.

Pieni się morze w fal zalewie,

szturmem zdobywa skalny brzeg,

lądy i morza w burzy gniewie

gna w wieczną dal, sferyczny bieg.

 

 

MICHAŁ

 

Wichrzą się burze – naprzód – dalej

z morza na turnie – z turni w morza –

aż się wykuje z rąk kowali

łańcuch wiążący przestworza.

Żarzą się zgliszcza! – Z błyskawicy

wyrasta gromem ognia słup!

lecz Twoi, Panie, posłannicy

czczą cichy przelot Twoich stóp.

 

 

RAZEM

 

Cud niepojęty darzy mocą,

zachwyt z serc naszych wypromienia;

dzieła rąk bożych tak się złocą

dziś – jak za pierwszych dni stworzenia.

 

 

MEFISTOFELES

 

Panie, władnący dniem i mrokiem

raczyłeś zejść przed nieba próg –

patrzysz łaskawym na mnie okiem –

przeto tu staję w gronie Twoich sług.

Nie umiem splatać słów górnie i grzecznie

– niechże niebiańska szydzi ze mnie brać –

rozśmieszyłbym cię patosem bezsprzecznie,

gdybyś się, Panie, nie oduczył śmiać.

Gwiazdami, bezkresami włada myśl Twa boska;

nie znam się na tym; jedno wiem: człowiek się troska!

Ten mały bożek ziemi w życia błędnym kole

pcha swój ciężar w jednakim, upartym mozole;

rzekłeś: złudę światła mu dam, niechaj go krzepi.

– wierzaj, Panie, bez tego byłoby mu lepiej –

rozumem złudę nazwał, spaczył ten dar Boży –

w rezultacie jak zwierzę żyje, bodaj gorzej.

Wybacz, Panie łaskawy, lecz tak mi się zdaje –

podobien człowiek wielce do świerszcza, co wstaje

na wydłużonych nóżkach – skacze i rzępoli,

i brzęczy skargą zrzędną o tym, co go boli

– i więcej – ! – gdybyż w trawie siedział! – aleć oto

podnosi się – skok w górę! – nosem zarył w błoto!

 

 

PAN

 

Oskarżać jeno umiesz, nic więcej, Mefiście,

pełne niesnaski są twe słowa –

 

 

MEFISTOFELES

 

 Rzeczywiście,

nie taję, Panie, bardzo źle ludziom na ziemi

i nierad ich uwodzę sztuczkami diablemi –

i tak się sami z dnia na dzień grążą w szarugę.

 

 

PAN

 

Znasz ty Fausta?

 

 

MEFISTOFELES

 

 Doktora?

 

 

PAN

 

Tak! Mojego sługę!

 

 

MEFISTOFELES

 

Przedziwnie on Ci służy! Myślą nieodgadłą!

Nieczłowieczy jest jego napitek i jadło.

Rozterka gna go w otchłań, spokój ducha płoszy,

pożądań obłąkanych zalewa go fala,

z nieba pożąda skrzących gwiazd – z ziemi – rozkoszy,

w tej zamieszce od Ciebie czucia swe oddala;

jego serce znękane ciągłą wrzawą boju

zapomniało, co miłość i błękit spokoju.

 

 

PAN

 

W tej służbie jego opacznej, w tej myśli jego opornej,

pomocą podam mu rękę, światło wykrzeszę w pomroce:

każde drzewo w ogrodzie zna ogrodnik przezorny

i dokładnie wie, jakie i kiedy wyda owoce.

 

 

MEFISTOFELES

 

O zakład idę – utracisz go, Panie!

daj zezwolenie, a ja go w otchłanie

zawiodę zgrabnie i niespostrzeżenie.

 

 

PAN

 

Dopóki żyje na ziemi, wódź go na pokuszenie –

z błędem jest ożenione wszelkie człowiecze dążenie.

 

 

MEFISTOFELES

 

Dzięki Ci, Panie, bo umarłym ciszy

staram się nie zakłócać, do grobów nie złażę;

jestem jak kot, co zdechłej nie dotyka myszy –

słowem – lubię zażywne kształty, pulchne twarze.

 

 

PAN

 

Zezwalam. Czyń, co ci dogadza,

z Faustowym duchem; od źródeł światłości

niechaj odciąga po przewrotna władza

i wywłóczy po drogach pustki i nicości,

lecz bacz, iż pycha we wstyd się przeradza,

gdy stwierdzić musi, że człek szlachetny prawdziwie

po omacku odnajdzie drogę swą szczęśliwie.

 

 

MEFISTOFELES

 

Więc parol! doskonale! raz dwa się uwinę!

ot, po prostu wygraną już w zanadrzu noszę;

na cztery strony świata szczęśliwą godzinę

zwycięstwa tryumfalną fanfarą ogłoszę – !

Wtedy pozwolisz, Panie, aby ten zuchwalec

proch ze stóp moich lizał jak mój kum: padalec.

 

 

PAN

 

Przychylność moja ciebie zabezpiecza,

nienawiść jej nie zgasi ani nie umniejszy;

z rzeszy przekornej, co wiecznie zaprzecza –

sowizdrzał ostatecznie jeszcze najznośniejszy.

Czynność ludzkiego ducha zbyt łatwo wiotczeje –

baczę, aby w lenistwie gnuśnym nie osłabła,

przeto podsycam wolę, podżegam nadzieje

niepokojącym towarzystwem diabla.

Lecz wy, synowie światłości,

zapłońcie pięknem, radością!

wiążcie więzami miłości

serca z wszechświata miłością!

Kędy niestałość się mieni

w wahaniu w rozliczne strony,

lećcie obliczem zwróceni,

stałej udzielcie obrony.

 

(Zamyka się niebo.)

 

(Archaniołowie znikają.)

 

 

MEFISTOFELES

 

(sam)

 

Lubię staruszka czasem i jestem ostrożny,

by nie czynić niczego, co nazbyt Go zraża;

przecież to bardzo miło, gdy pan tak wielmożny

z chudopachołkiem za pan brat przygwarza.

 

 

POCZYNA SIĘ TRAGEDIA

 

  

PRACOWNIA

 

(Faust, Duch ziemi, Wagner, Chór aniołów, Chór niewiast, Chór uczniów.)

 

(Noc.)

 

(Wysoko sklepiona, wąska komnata gotycka. Faust pełen niepokoju siedzi przed pulpitem.)

 

 

FAUST

 

W żądzy wiedzy poznałem wszechnauk dziedzinę,

zgłębiłem filozofię, prawo, medycynę,

niestety, teologię też! – cóż? – pozostałem

mizernym głupcem! – tyle wiem, ile widziałem.

Magistrem jestem, nawet zowią mnie doktorem,

i tak latami z męką, z wewnętrznym oporem

oświecam rzesze uczniów bezpłodnym zarzewiem

i wiem, że nic nie wiemy – i że ja nic nie wiem.

Czyż zawiłości świata ta pewność zwycięża,

że wiem więcej niż mędrcy, doktorzy i księża?

że nie ma we mnie zwątpień, że łza mi nieznana,

że się nie lękam piekła, nie trwożę szatana?

Pustka we mnie i wszelka radość mi odjęta,

pustka mi bieg hamuje, skrzydła moje pęta.

Zaledwie krok uczynię, już muszę powracać –

i jakoż mogę bliźnich polepszać, nawracać?

Ani się ze mną dobro, ni pieniądz nie brata,

nie wiem, co sława ziemi, co wspaniałość świata,

Któż drugi byt sobaczy tak wlec się odważy

z maską obojętności na posępnej twarzy?

Przeto magii oddałem i czas mój, i siły,

może przez nią odnajdę ślad bytu zawiły,

może przez tajne moce i przez pomoc ducha

mój duch się prawd odwiecznych dopatrzy – dosłucha…

Obym nie musiał mówić, czego nie rozumiem

i kłamstwem poklask zyskać w lekkomyślnym tłumie.

Może znajdę najgłębszą, wieczną spójnię życia,

tajemnicę ziarn poznam i wyrwę z ukrycia,

zbędę słów, które są słowami tylko,

poznam, czy życie wieczne jest, czy tylko chwilką.

 

Księżycu, druhu bratni,

obyś na me cierpienia patrzał raz ostatni;

ileż ponurych nocy oto przy tym stole

szukałem w księgach prawdy w łudzącym mozole,

a ty, mój przyjacielu wierny – po cichutku

patrzałeś w moje oczy przygasłe od smutku.

Obym mógł w twoim świetle radosny, pogodny,

na szczytach gór oddychać wolny i swobodny,

nad przepaście z duchy wzlatać,

mgły na łąkach snuć i splatać

i zbyty nauk, pustej wiedzy –

poić się rosą przesrebrzonej miedzy.

 

A oto żyję w mroku, w cieniu,

w przeklętym, ponurym więzieniu,

gdzie przez szkieł barwnych zator wpada

jasność zamglona, brudna, blada.

Zwał ksiąg mnie więzi i dusi swym pyłem,

wśród stert papieru tyle lat przeżyłem,

wśród szkieł, przyrządów, instrumentów wiela,

z których każdy od życia grodzi i rozdziela.

Ułóż w stos książki, Fauście, stań na wiedzy szczycie

oto jest świat twój, oto twoje życie!!

 

Czyliż zapytam jeszcze, czemu serce moje

ból kąsa nienazwany, gnębią niepokoje?

miast się przyrodą cieszyć w wzniosłym Boga dziele

otaczają mnie dymy, mole i piszczele.

– niech wolna dusza uskrzydlona wzlata

poprzez ziemię, przez życie – na granice świata…

Gdy poznam mądrość ziemi, gwiazd sferyczne kręgi,

duch wyrośnie strzeliście, nabierze potęgi.

Poznam żywe ogniwa wszechświata łańcucha,

poznam, jak z ducha mówić i duchem do ducha.

Na próżno umysł w znaków wpatruje się dziwa –

otocz mnie, rzeszo duchów widząca i żywa…

Może stąd spłynie na mnie wielkiej łaski cisza?

Nostradamusie – biorę cię za towarzysza!

 

(otwiera księgę; dojrzał znak makrokosmosu)

 

Oto Makrokosmosu znak! – z jakąż rozkoszą

zmysły me pełnią żyją – ku pełni się wznoszą!

Szczęście życia prześwięte i wieczyście młode

toczy przez żyły moje jasność i pogodę.

Czy to Bóg znak ten wpisał – nim mądrość swą zwierza,

serce radością pełni, rozterkę uśmierza?

Wszystkie moce przyrody stanęły niezłomnie

w tej chwili uroczystej pomocnie koło mnie.

Czyż Bogiem jestem? – Przejasna świetlistość

wiecznie twórczej przyrody stwarza oczywistość,

która wzrasta i rośnie, budzi się od nowa,

uczy i przypomina wielkie mędrca słowa:

„Świat duchów nie zamknięty, otwarty na ścieżaj,

myśli i serca twego wiedza nic otworzy –

w duchu się przetwórz, uczniu, i duchem zwyciężaj

i kąp pierś młodą w przedporannej zorzy!”

 

(przyjrzał się znakowi)

 

Wszystko się tutaj w całość splata,

jedno o drugie zadzierżgnięte.

Siła niebiańska kręgiem wzlata –

z rąk do rąk idą wiadra święte!

A duch na skrzydłach łaski wonnej,

w wiecznej harmonii dźwięcznej, dzwonnej,

w żywot przeradza się bezzgonny.

 

Przecudna świateł gra, pusta, choć śliczna – !

Jakoż cię pojmę, o, ty bezgraniczna

przyrodo? – gdzie twe piersi? – gdzie źródła przeczyste,

z których sączą się dzieje wszechświata wieczyste?

Źródło, co złudne blaski z siebie wypromienia,

płynie i poi! – Duchu! ja konam z pragnienia!

 

(odwraca z niechęcią karty księgi, zobaczył znak Ducha ziemi)

 

Jakżeż inaczej ten znak na mnie działa,

o ileż bliższy jesteś, Duchu ziemi!

jakoby winne pokrzepienie ciała,

a barki prężne skrzydłami orlemi.

Odwaga wzrasta! rzucę się w wir świata,

poznam ból ziemi, mej ziemi szczęśliwość –

z burzami i wichrami mężny duch się brata,

w zawiei i pomroce wzmoże się gorliwość.

Mroczą się już jaśnie –

księżyc pośród chmur –

lampa moja gaśnie!

niepojęty chór!

Duszący dym w ogniach się mieni!

wokół mej głowy

zamęt czerwonych płomieni!

Huk piorunowy

wykrzywia sklepienie!

Światła i cienie!

Stań się! czuję

twoją obecność – słyszę – przelatuje

koło mnie! – Duchu! Duchu ziemi!

Ukaż się! zjaw się!

Serce me pęka!

Twoja ręka

wzrok mi zasłania –

Stań się! w godzinie zwiastowania

twój jestem cały na tej chwili szczycie –

zjawić się musisz – choćbym stradał życie!

 

(Wznosi księgę i wymawia tajemnicze zaklęcie. Rozbłyska rudy płomień; zjawia się Duch.)

 

 

DUCH

 

Kto mnie woła?

 

 

FAUST

 

 Postać przeraźliwa!

 

 

DUCH

 

Woła na mnie słów potęga,

omdlewa ręka twa gorliwa

i niedołężnie po mnie sięga.

 

 

FAUST

 

Niestety! sprostać ci nie mogę!

 

 

DUCH

 

Wołałeś, by mi spojrzeć w twarz,

by wzlotów moich poznać drogę,

jestem! a oto w lęku twarz –

o, nadczłowieku! – gdzie twój hart?

Gdzie ducha krzyk? i wielkość wzgard

dla trwogi, lęku? Gdzież pieśń owa,

co u wieczności stała bram

i w woli swojej piorunowa

mówiła, że jest równa nam?!

Gdzież jesteś, Fauście! gdzieś twe dumne słowa?

Tchnienie moje cię mrozi! – Nad tobą się chylę,

ty drżysz jak robak podeptany w pyle!

 

 

FAUST

 

Mamże, płomieniu, ulec twej osobie?

Przenigdy! Jam jest Faust – i równy tobie!

 

 

DUCH

 

W odmętach życia, w czynów zawierusze

płynę to w rozgwar sfer, to w zmarłą głuszę!

ja – wieczne morze, zmienność, spłomienienie,

ja – grób i narodzenie!

W chorale czasu tkają me warsztaty

Bogu wiecznemu wiecznie żywe szaty.

 

 

FAUST

 

Duchu, co w lotów bezmierne koliska

zagarniasz światy – nad światy szybujesz –

jakże mi moc twa znana – jakże bliska!

 

 

DUCH

 

Bliskiś duchowi, którego pojmujesz,

nie mnie!

 

(Znika.)

 

 

FAUST

 

(w rozpaczy)

 

Nie tobie? więc komu?

Ja – żywy obraz Boga! – Boża we mnie postać!

nie mogęż tobie nawet dorównać i sprostać?!

Pukanie.

Już mija chwila szczęścia, famulus nadchodzi,

wezbraniu wielkich widzeń natręctwem przeszkodzi.

 

(Wchodzi Wagner w robdeszanie i nocnej mycce, z lampą w ręku. Faust odwraca się z niechęcią.)

 

 

WAGNER

 

Wybacz mi, mistrzu, że pokój zakłócę,

lecz słyszę, deklamujesz? więc biegnę z ochotą.

Chciałbym skorzystać coś w tej wzniosłej sztuce,

która dziś wartość taką ma jak złoto.

Ksiądz od aktora, kiedyś mi mówiono,

skorzystać może bardzo wiele pono.

 

 

FAUST

 

Zbytnio nie mija się to z prawdy torem,

zwłaszcza, jeżeli ksiądz chce być aktorem.

 

 

WAGNER

 

Gdy człeka w domu żądza wiedzy spęta

tak, że nie widzi świata, jeno w święta

i z nim się tylko przez lornetkę brata –

jak tu przemówić do świata?!

 

 

FAUST

 

Czego w uczuciu nie ma – nie ma w głowie.

Tylko co widzi i w co wierzy dusza,

w najpotrzebniejszych słowach to wypowie,

co bliźnich wznosi, przekonuje, wzrusza;

poza tym? – siedźcież sobie w domu

i zagłębiajcie nos w swym dziele;

na nic niezdatne i nikomu

iskry zgubione w słów popiele;

zaledwie małpy albo dzieci

odnajdą wiedzę w tej iskierce,

bo w sercach wspólność jeno nieci

to współczujące właśnie serce.

 

 

WAGNER

 

A jednak chciałbym ja posiadać swadę,

szyk zdań udatny, akcent, gest, ogładę.

 

 

FAUST

 

Nie bądź no asan samosobkiem,

co się w blazeńskie stroi szaty.

Rozsądek da ci plon bogaty,

czystość sumienia jest zarobkiem.

Jeśli z radości rzeczywistych

i z prawdziwego zechcesz bolu

przemawiać – nie trza słów strzelistych

szukać jak wiatru w polu.

Po prawdzie – mowy bezmiłosne,

ten cały styl wysokopienny

są takie tępe i żałosne,

jak w suchych liściach wiatr jesienny.

 

 

WAGNER

 

Sztuka jest długa, żywot krótki!

Często w krytycznym mym rzemiośle

wielkie mnie opadają smutki!

Chciałbyś żyć górnie i wyniośle,

wysoką wiedzy stawić wieżę –

kroczek chcesz zrobić w przód – malutki –

w połowie kroku śmierć cię bierze!

 

 

FAUST

 

Czyż księga pustkę w pełnię zmienia?

czyż skrzepi kogoś, wzniesie, wzruszy?

nie znajdziesz, bracie, ukojenia,

jeśli go nie masz w własnej duszy.

 

 

WAGNER

 

Jednak to radość bardzo duża,

gdy się duch w dawnych czasach nurza,

poznaje zmarłych mędrców brać

i że to wszędzie postęp znać.

 

 

FAUST

 

O, postęp – aż do gwiazd bez mała!

i co się jeszcze dalej święci!

Dla nas zamknięta przeszłość cała

na siedem, bracie, pieczęci.

To, co nazywasz czasu duchem,

jest jeno duchem historyka,

który z zacietrzewieniem głuchem

przeszłość jak rdzawe drzwi odmyka;

lecz cóż tam znajdziesz w tym lamusie?

ożogi, z kanap stare włosie –

czasem historyk to przystroi

w miłe powaby lśniącej zbroi;

ktoś inny w krotochwilach licznych

skład zrobi maksym pragmatycznych!

 

 

WAGNER

 

Ale myśli i czucia nurtujące świat!

Na to jest każdy łasy, każdy poznać rad!

 

 

FAUST

 

Tak, tak! lecz cóż ty zwiesz poznaniem?

jakim obdarzyć to nazwaniem?

Tych kilku, którzy prosto, szczerze

czucie i myśl umiłowaną

tłumowi dali w dobrej wierze,

spalono lub ukrzyżowano.

Lecz północ już – czas bieży prędko,

kończyć nam trzeba z pogawędką.

 

 

WAGNER

 

Pragnąłbym, mistrzu, z twej pomocy

korzystać zawsze, z twoich słów;

więc jutro, w święto Wielkiejnocy,

pozwolisz, przyjdę znów.

Przy książce umiem-ci fałdów przysiedzieć,

lecz choć wiem wiele, rad bym wszystko wiedzieć.

 

(Wychodzi.)

 

 

FAUST

 

(sam)

 

Jak to w głupocie oczywistej

z nadzieją kopie wszędzie, grzebie,

jeśli miast skarbów znajdzie glisty,

to już jest w siódmym niebie.

Dziwna przekorność! Tutaj, gdzie mnie duch otacza,

przychodzi z zewnętrzności jego myśl prostacza;

lecz dzisiaj tej lichocie serce me wybaczy,

wybawił mnie, nie wiedząc, z ostatniej rozpaczy,

która zaćmiła umysł i wtrąciła ducha

w mrok posępniejszy niźli noc grudniowa, głucha.

Na zjawisku me myśli i uczucia wsparłem,

zjawiło się olbrzymie! a ja byłem karłem

Oto ja, który Boga zmogłem i posiadłem

i twarzą w twarz przed prawdy stanąłem zwierciadłem,

już zobaczyłem siebie w tym zbyciu ziemskości,

w chwale i dumie własnej, w blasku i jasności!

Ja, większy niż cherubin, którego tęsknota

zapragnęła czci bożej – bożego żywota!

w chwili, gdy myśl wzleciała ponad ludzkie plemię,

jedno słowo gromowe zaryło mnie w ziemię.

 

Więc mi się z tobą, duchu, porównać nie wolno?

Przywołałem cię wolą twardą i mozolną,

lecz nie mogłem zatrzymać prośbą ni rozkazem

w tej chwili wielki w sobie i mały zarazem.

Okrutnieś mnie odepchnął w odmęt ludzkiej doli;

co teraz? cóż mam czynić? posłuchać twej woli?

O! czyny nasze wszystkie i nasze cierpienia

hamują bieg żywota!

Najwyższe natchnienia

plączą się, zadzierżgają o obce widzenia:

gdy się nam dobro zdobyć i ogarnąć uda,

wszystko, co odeń lepsze – zmamienie i złuda!

Najwspanialsze uczucia, potęga zachwytu

w lód się ścina w zamęcie globowego bytu.

 

Gdy wyobraźnia nasza w śmiałym naprzód locie,

pełna górnych nadziei w wiecznej mknie tęsknocie,

lada rozbicie szczęścia u skalnego złomu

więzi nas w bezradosnych czterech ścianach domu!

Troska gnieździ się w sercu i tysiąc niesnasek;

wtedy na twarz przywdziewasz smutną złudę masek

i nazywasz je różnie wedle konieczności:

zjawą domu, rodziny, zagłady, miłości;

drżysz ciągle i lękasz się, wieczną trwogę czujesz,

i to, czego nie tracisz – właśnie opłakujesz.

 

Nie jestem Bogiem! duszę kornie chylę;

robakiem jestem, który żyje w pyle,

smagany biczem lęku, nieustanną trwogą,

że go przechodzień zmiażdży nieostrożną nogą.

 

Pył i ksiąg szereg liczny, co się wkoło piętrzy,

mole i bezpotrzeba obmierzłych rupieci,

oto wszystko, w czym żyję, skąd myśli najświętszej

wyczekiwałem – długo – czyż dziw, że nie świeci?

Czyliż mam czytać o tym, że w życia obręczy

człowiek nędzny wpleciony wieczyście się męczy?

że na stulecia może jeden jest szczęśliwy?

Czaszko! cóż grymas śmiechu znaczy urągliwy?

chcesz nim powiedzieć, że mózg twój przed laty

tak, jak mój dzisiaj, po manowcach błądził

i szczęścia szukał pełni przebogatej?

i w państwie myśli szaleństwem się rządził?

Przyrządy niepotrzebne, śmiecie kół i noży,

skalpele i sprężyny! – Przed bramami stałem,

lecz zatrzaśniętych nicość wasza nie otworzy!

Przyroda zasłonięta giezłem zblękitniałem,

nie zezwala go zedrzeć! – nikt jej nie posiędzie,

gdy ona sama nie chce! Na nic tu narzędzie!

Stare sprzęty spłowiałe, niepotrzebne graty,

stoicie, jak was ojciec ustawił przed laty!

Pergaminie zwinięty, dymem okopcony,

przesłuchałem nad tobą wiele lat zgarbiony.

I cóż? – obym was raczej roztrwonił rozrzutnie,

niźli wraz z wami pyłem okrywał się smutnie!

Czym ojcowego mienia dziedziczenie?

co zapracujesz, w należnej jest cenie.

Bezużyteczne ciężarem się staje –

jedyna wartość w tym, co chwila daje!

 

Lecz czemuż wzrok mój ciągle od ksiąg i rupieci

do tej flaseczki wraca, co na półce świeci?

ilekroć spojrzę na nią, barwi się, jaśnieje

jak księżyc, który nagle w borze zbłękitnieje.

 

Witam cię, przyjaciółko, pozdrawiam nabożnie

i zdejmuję z tej wnęki lekko i ostrożnie;

w tobie uwielbiam sztukę i rozum człowieczy,

kwintesencjo wszystkiego, co zbawia i leczy;

oto wywar, co w sobie śmierć i ciszę ziszcza,

o, bądźże dziś łaskawy dla swojego mistrza!

Widzę cię – wraz cierpienie i smutek mój pierzcha,

dotykam – ból pożądań zamilka i zmierzcha.

Burza, co ducha mierzwi, zatapia się w ciszę:

statek życia na morzu pełnym się kołysze;

pode mną głębie tajemniczych lśnień!

do nowych brzegów wabi nowy dzień!

Wóz złoty, płomienisty na skrzydłach się zniża –

po mnie on przybył! – oto chwila się przybliża,

w której na nowej drodze, drodze eterycznej,

stanę do wielkich czynów w przestrzeni sferycznej!

O, życie wzniosłe, o, radości boska,

czy to ja jestem – czy to moja troska?

Odwróciłem wzrok chory od ziemskich rubieży –

oto bezmiar przede mną rozjaśniony leży;

otwieram złote bramy, które mija chyłkiem

człowiek przewidujący, strwożony wysiłkiem.

Czas nadszedł, aby czynem zaświadczyć przed światem,

że godność ludzka boskiej mocy bratem;

niestraszne dla mnie piekielne podcienie,

gdzie wyobraźnia maluje cierpienie;

wyjść szukam wszędy – chociażby przy bramach

płomienny szatan knuł na ducha zamach.

O, niechaj radość jasna w sercu mym zagości,

choćby ta droga nawet wiodła do nicości!

 

A teraz ciebie biorę, czaro kryształowa,

ukryta w czarnym puzdrze; już wieku połowa

mija bez mała, gdy to dla swych miłych gości

ojciec na wielkie stawiał cię uroczystości;

rozweselałaś serca – podawana wkoło,

krążyłaś wśród toastów wznoszonych wesoło;

niejeden z sztychów rżniętych w krąg zgrabny i ładny

chwalono wdzięcznym rymem w uciesze biesiadnej;

niejedna noc młodzieńcza powraca pogodna,

gdy wino z ciebie pito jednym haustem do dna!

Nie podam ciebie więcej swemu sąsiadowi,

i pochwały na pełną nikt już nie wypowie;

napełniam cię napojem z własnego wyboru –

na śmierć upija siła ciemnego likworu;

ostatni raz cię do ust podnoszę: na zdrowie

idącego poranka! Jutro – twoje zdrowie!!

 

(Przykłada czarą do ust. Bicie dzwonów i śpiewy chóralne.)

 

 

CHÓR ANIOŁÓW

 

Chrystus zmartwychwstał!

Radość dla ludzi,

których grzech brudzi,

których grzech trudzi;

Chrystus zmartwychwstał!

 

 

FAUST

 

Pieśni cudowna! Uroczyste dźwięki,

które mi czarę wytrącacie z ręki!

czyliż muzyką dzwonów niepojętą

zmartwychpowstania ogłaszacie święto?

Czyliż to dźwięczą nabożne chorały,

które w Wielkanoc kojąco wołały

mojej młodości nabożne: „Hosanna,

nowych przymierzy godzino poranna”?

 

 

CHÓR NIEWIAST

 

Wonnościami namaszczony,

w grobie Pan nasz położony,

w płótna białe owinięty,

spoczął Chrystus z krzyża zdjęty.

Tą godziną powołaną

przyszłyśmy w dzisiejsze rano,

niesiem mirry, nard i chusty –

ciała nie ma – a grób pusty.

 

 

CHÓR ANIOŁÓW

 

Chrystus zmartwychwstał!

Szczęsny – w miłości

swe przeciwności

zwalcza radośnie –

ożył miłośnie!

Chrystus zmartwychwstał!

 

 

FAUST

 

Przyszłyście do mnie, dźwięki wzniosłe, w gości,

w godzinie pustki i wielkiej żałości;

wołajcie ludzi cichych i godnych ofiary,

słyszę wasze wołanie, lecz już nie mam wiary!

Najsłodszym dzieckiem wiary jest cud! a ja przecie

nie znajdę już odwagi, by w sferycznym świecie

waszej muzyki szukać słów Wielkiej Nowiny.

A jednak w graniu dzwonów wracają godziny

dobrej młodości mojej na zawsze odbiegłej,

gdy święte pocałunki od zguby mnie strzegły.

Wołacie mnie do życia! lata w was się głoszą,

w których korna modlitwa była mi rozkoszą,

a tęsknota mnie wiodła w głąb wiosennych kniei,

gdzie z łez gorących wstał kształt nowych idei.

O, szczęsne święto wiosny! Czasie wspomnień błogi!

wstrzymujesz krok ostatni na połowie drogi.

Grajcie dzwony i pieśni! dźwiękami słodkiemi

otoczcie serce moje! powracam w krąg ziemi!

 

 

CHÓR UCZNIÓW

 

Oto stracony i pognębiony wznosi się w górę;

wzniosłość i życie walczy, zwycięża groźną wichurę.

Radość tworząca, wiedza widząca w sercu się ziszcza;

dom się wzbogaca, szczęście powraca naszego mistrza.

 

 

CHÓR ANIOŁÓW

 

Chrystus zmartwychwstał!

Grób przezwyciężył! Serca wyzwala z więzów nicości!

Czynem Go wielbcie, braterstwem darzcie, wianem miłości!

Chrystus zmartwychwstał! Przełamał mroki,

ku wam, pokorni, kieruje kroki!

 

 

 

PRZED BRAMĄ MIEJSKĄ

 

(Faust, Wagner, Czeladnicy, Służące, Studenci, Mieszczanki, Obywatele, Dziad, Stara Baba, Żołnierze, Chłopi.)

 

(Miejsce przechadzek.)

 

(Sporo luda.)

 

 

CZELADNICY

 

Dokądże, dokąd to tak skoro?

 

 

INNI

 

Do leśniczówki upłazami.

 

 

PIERWSI

 

A my do młyna, chodźcie z nami.

 

 

CZELADNIK

 

A ja wam radzę nad jezioro.

 

 

DRUGI

 

Po cóż drogami iść zwykłymi?

 

 

DRUDZY

 

A ty co robisz?

 

 

TRZECI

 

 Idę z nimi.

 

 

CZWARTY

 

Radzę wam, chodźmy na folwark co żywo,

najładniejsze dziewuchy i najlepsze piwo,

i harmider tam, co się zowie tęgi.

 

 

PIĄTY

 

Wisus z ciebie, kolego – nie pomnisz? a cięgi,

które dwukrotnie brałeś? chcesz raz trzeci jeszcze?

ja nie idę, to miejsce, zda mi się złowieszcze.

 

 

SŁUŻĄCA

 

Ja już wracam do miasta; zresztą, co kto woli.

 

 

DRUGA

 

Spotkamy go na pewno przy tamtej topoli.

 

 

PIERWSZA

 

Wielka mi rzecz! Toć z tobą gwarzył będzie

i z tobą tylko tańczył w pierwszym rzędzie;

chcesz pogruchać i zażyć miłości,

cóż mnie obchodzą twoje przyjemności?

 

 

DRUGA

 

Nie będzie sam na pewno, bądź więc bez obawy,

mówił mi, że z nim przyjdzie, wiesz, ten kędzierzawy.

 

 

STUDENT

 

Sto diasków, jak te dziewki rozkosznie się noszą!

chodź, bracie, ino podejść, same nas poproszą;

fest zakurzyć i popić, i tęgo mieć w czubie,

strojna dziewka do tego, oto, co ja lubię.

 

 

MIESZCZANKA

 

Spójrz tylko na tych chłopców, jak oni się trwonią,

Bóg wie, co mieć by mogli – za dziewkami gonią.

 

 

DRUDI STUDENT

 

(do pierwszego)

 

Nie śpiesz tak – tam za nami idzie para gładka,

jedną z nich znam i lubię, to moja sąsiadka;

idą sobie powoli, w biodrach się kołyszą,

na pewno rade będą zgrabnym towarzyszom.

 

 

PIERWSZY

 

Ja na tamte dzierlatki większą mam ochotę;

po co mi zalecanki, długie ceregiele,

zresztą ręka, co miotłą para się w sobotę,

ta na pewno najlepiej popieści w niedzielę.

 

 

OBYWATEL

 

Ani mi się podoba, ani jest rozumny

nasz nowy burmistrz – pyszny jest i dumny,

dla miasta nic nie robi, z dniem każdym jest gorzej,

utrudnienia wciąż nowe i przeszkody tworzy;

bądź uległy, posłuszny, ciągle płać podatki –

jak to tak dalej pójdzie – trza zbierać manatki.

 

 

DZIAD

 

(śpiewa)

 

Panowie dobrzy, niewiasty nabożne,

strojne, rumiane, piękne, wielemożne;

dobo scęśliwo!

prose wos, w dniu tym, w którym sie ciesycie,

rzućcie jałmużnę, duse swą zbawicie,

niek dziod ma żniwo.

 

 

OBYWATEL DRUGI

 

Gdy tak we święta cicho i spokojnie,

chętnie się gwarzy o bitwach i wojnie,

że to w tej Turcji bitki są i sprzeczki –

słuchasz, pociągasz z nadobnej szklaneczki,

a rzeczka płynie, z towarem okręty,

wracasz do swego domku uśmiechnięty,

rad, że to pokój w ojczyźnie jest święty.

 

 

OBYWATEL TRZECI

 

Słusznie, sąsiedzie! Tylko ład i praca

toruje drogę wiekowi złotemu,

niechże się wszędzie wali i przewraca,

byleby w domu było po staremu.

 

 

STARA BABA

 

(do Mieszczanek)

 

Jakie to strojne panny – jak się złocą!

każdy się snadnie w was zakochać może,

jeno się zbytnio nie dróżcie – bo po co?

– gdyby coś tego – to stara pomoże.

 

 

MIESZCZANKA

 

Chodźmy, nie mówmy z wiedźmą na widoku,

zaczęto by nas obmowami chłostać;

wiesz – na Andrzeja ubiegłego roku

w wosku mi męża pokazała postać.

 

 

DRUGA

 

I mnie to samo, tylko że w krysztale,

w gronie wojskowych właśnie go widziałam –

sam także żołnierz – mówię ci, wspaniale!…

Lecz go dotychczas jeszcze nie spotkałam.

 

(Śpiew żołnierzy)

 

Mury, blanki, serca, wianki,

twierdze harde i kochanki

zdobyć szturmem – w to mi graj!

 

Panieneczko! grzmi fanfara!

do ataku! naprzód, wiara!

do alarmu, trąbko, graj!

 

Czarne oczy u tej wojny,

żywot przy niej niespokojny!

Czarnooka! buzi daj!

Nad żołnierza nie masz pana!

musisz moją być, kochana!

znaj żołnierza! pana znaj!

 

(Faust i Wagner nadchodzą.)

 

 

FAUST

 

Lody puściły. Strumienie i rzeki

niosą w rozbłyskach śpiew idącej wiosny;

aż po zmodrzały widnokrąg daleki

ziemia hymn śpiewa wonny i radosny.

Zima, w manowcach posępnych ukryta,

dmie ostatkami sił, wiatrem szronistym;

słońce z dnia na dzień bujnieje, rozkwita

przepychem kwiatów, wzniosłym, uroczystym.

A jak te kwiaty, tak strojni przechodnie

barwą się mienią – spójrz jeno ku bramie –

długim szeregiem idą – tak pogodnie!

krasne bukiety w wiosny panoramie.

Z ponurych murów na świetlane błonie

– jako na dłoni widać z tego wzgórza –

rój dziew i chłopców wylata i płonie,

w słonecznych blaskach pławi się i nurza.

Tak radość chłoną od wczesnego rana,

idą, przystają i znów idą dalej –

i sercem wielbią Zmartwychwstanie Pana,

w tym dniu wiosennym sami zmartwychwstali.

Z niziutkich domów, z suteryn, z poddaszy

i z wąskich ulic gwaru, rojowiska,

idą ku kwietnej i słonecznej paszy,

gdzie smęt daleko jest, a radość bliska.

Spójrz jeno – miasto budzi się i roi,

i szumną falą rozlewa po łące;

rzeka żaglami, tratwami się stroi;

tam łódź ostatnia w dale migocące

z ochotną ciżbą płynie wśród śpiewania:

z hali górale idą, lśnią jak w zbroi

w wzorzystej krasie szumnego ubrania.

Jasna, wesoła chwil uroda

pod niebem wielkim, modrym, lekkim…

budzi się radość i swoboda –

oddycham w pełni nią! – Jestem człowiekiem.

 

 

WAGNER

 

Z tobą przechadzka, mój panie doktorze,

korzyść niemała, zaszczyt bardzo duży,

lecz sam bym nie szedł tu o takiej porze,

nie lubię chamstwa, krzykliwość mnie nuży.

To smyczkowanie, krzyki, hałas, wrzawa,

po prawdzie mówiąc, napełnia mnie gniewem,

może to dła nich wreszcie i zabawa,

dla mnie to ryki, co oni zwą śpiewem.

 

 

CHŁOPI POD LIPAMI

 

(taniec, śpiew)

 

Pasterz się przybrał, poszedł w tan

w kwiaciastej jubce, na łbie wian;

pod lipą taneczników koło

śpiewa i wodzi rej wesoło.

Oj! dana, dana,

dana, da –

wodzi rej wesoło!

Pośród tancerzy lotnych kół

znalazł dziewuchę, wziął ją wpół –

niechcący pchnął ją – ona: „Wara!

cóż za latawiec i niezdara”.

Oj! dana, dana,

dana, da –

latawiec, niezdara!

 

W głowie się kręci – oczy mglą –

w lewo i prawo – toż to szło –

z ręki dziewuchy szły do ręki –

furczą i wznoszą się sukienki.

Oj! dana, dana,

dana, da –

wznoszą się sukienki!

 

Hola, dziewczyno! nabierz tchu!

a nie wierz chłopcu jako psu –

nasieje w żytko twe kąkolu,

a potem szukaj wiatra w polu.

Oj! dana, dana,

dana, da –

szukaj wiatra w polu!

 

 

STARY CHŁOP

 

Dla nas to zaszczyt, doktorze, nie lada,

żeś nie pogardził dziś naszym kiermaszem

i że jegomość bratnio z nami siada.

Więc się ośmielę, z zezwoleniem waszym,

podać wam dzban ten zacnego napoju –

niech wam na zdrowie będzie, dobry panie,

żyjcie tak długo w szczęściu i bez znoju,

ile jest kropel wina w dzbanie.

 

 

FAUST

 

Szczerość serdeczna w twoim prostym słowie,

chętnie przyjmuję – wznoszę wasze zdrowie!

 

(Tłum się gromadzi.)

 

 

STARY CHŁOP

 

Dobrze czynicie, że w kole wesołem

jesteście z nami, żeście nie wzgardzili,

bośmy to przecie dawno temu społem

i ciężkie czasy przeżyli.

Jeszcze tu żyją i są między nami,

których wasz ojciec wyleczył w czas dżumy,

hej, doktor to był ponad doktorami

i rozum jego był ponad rozumy!

Z ojcem zarazę zwalczaliście wtedy,

młodzieńcze serce wasze się nie bało,

i ratowaliście nas z ciężkiej biedy –

wielu pomarło – wam nic się nie stało.

Tu w sercach naszych wieczny macie dług,

wspieraliście nas, a was wspierał Bóg!

 

 

Wszyscy

 

Zdrowie twe z pełnej pijem kruży!

żyj i pomagaj jak najdłużej!

 

 

FAUST

 

Bogu hołd złożyć się należy –

pomoże temu, kto weń wierzy.

 

(Odchodzi z Wagnerem.)

 

 

WAGNER

 

Jakże cię cieszyć muszą zaszczyty i sława,

które za twe zasługi tłum ci szczodrze dawa;

szczęśliwy, komu korzyść przynoszą zdolności!

Oto cię wszyscy wielbią w wylanej miłości –

ojciec dzieciom wskazuje mówiąc: patrzcie, dzieci,

oto człowiek, co wśród gwiazd jako księżyc świeci.

Cisną się wszyscy, tańce ustają i granie –

idziesz – a wraz tłum milknie i szpalerem stanie –

omal nie klęknie z drżeniem niepojętem,

jakby ksiądz z Przenajświętszym przeszedł Sakramentem.

 

 

FAUST

 

Jeszcze nas kilka kroków tylko dzieli od kamienia,

na którym przysiądziemy nieco dla wytchnienia.

Ileż razy mnie kroki zamyślone wiodły

tu właśnie na marzenia, na post i na modły!

Pełen nadziei, silny na duchu i wierze

modliłem się do Boga gorąco i szczerze

o zmniejszenie zarazy; dziś poklaski żywe

są dla mnie jak szyderstwa słowa obelżywe.

Zgoła nie zasłużyliśmy – ojciec ze synem,

aby lud ich zasługi uwieńczał wawrzynem.

Mój ojciec, widzisz, parał się ciemnymi siły –

w jego pracowni w tyglach się rodziły

one leki i maści, czarodziejskie brednie,

które w nocy spłodzone, leczyć miały we dnie.

Ogółem biorąc był to człowiek sprawiedliwy,

który wierzył w te swoje obłąkańcze dziwy –

wierzył – więc był spokojny i czysty w sumieniu.

Owe lwy i lilije żenione w płomieniu

na łożu madejowym rozciągał i smażył,

aż królewnę rumianą w retorcie uwarzył.

Lecz gorzej, kiedy chorych tym wywarem leczył,

boć, rzecz jasna – nikogo tym nie zabezpieczył

przed śmiercią, wprost przeciwnie, dużo zdziałał złego,

umierali – nie wiedząc przez kogo i z czego;

w dolinach tych i górach z ojcowej poręki

najsroższe były mory i największe męki;

ja sam, ojcowym zarażony szałem

tysiącom te trujące leki podawałem.

A dzisiaj, o, ironio! ofiarują serce

i wielbią – chwałą darzą – kogóż to? mordercę!

 

 

WAGNER

 

Czym tu się trapić? ja bym się nie liczył!

Kto pracuje w tym kunszcie, który odziedziczył,

czyni dobrze – a jeśli w tym ojca przerośnie –

stokrotnie rad być winien, bo może radośnie

przed sobą samym stwierdzić, że jego syn może

dojść do doskonałości, idąc po tym torze.

 

 

FAUST

 

Szczęśliwi, którzy wierzą, że szczątki okrętu

swej wiary wyratują z pomyłek odmętu!

Do niewiadomej prawdy tęskni się bez granic,

a to, co się zdobyło, nie zda się nam na nic.

Lecz dość! po cóż zatruwać poczuciem swej winy

darzące ukojeniem zachodu godziny!

Domy pod strażą sadów opromienia zorza –

znów dzień jeden odpływa w nieznane przestworza

na nowe życie! O, móc skrzydłami orlemi

lecieć za nim w bezmiary, za orbitę ziemi!

Oto widzę w marzeniu, podniesiony lotem,

całą ziemię oblaną promieni tych złotem –

ogniem płonące turnie, ściszone doliny –

rzeki stopionym złotem płynące w krainy

dalekie! Nic nie broni wysokiego biegu –

góry ani przepaście! – aż morskiego brzegu

odsłonią się kontury, skąd wieczyste fale

zdają się wpływać światłem w gwiaździste oddale.

Przede mną cień – a za mną noc – przede mną morze –

a nade mną na wieczność spłomienione zorze.

Piękny sen! – dzień szarzeje, zaumiera, kona,

o, nie wytęsknią skrzydeł tęskniące ramiona!

Lecz któż zabroni sercom wieczne marzyć życie,

gdy w cichy dzień skowronek dzwoni na błękicie,

gdy orzeł z turni patrzy w stawów oczy pawie,

gdy z klangorem na wyraj wzlatują żurawie?

 

 

WAGNER

 

Ja także w moim życiu różne sny miewałem,

lecz takich smutnych tęsknot nigdy nie zaznałem.

Bywało – myślą w lasach i polach zagoszczę,

lecz skrzydeł marnym ptakom nigdy nie zazdroszczę…

O, ileż już rozkoszniej – tak karta po karcie

czytać księgi – w maksymach znachodzić oparcie;

zwłaszcza w zimowe noce, gdy kominek grzeje,

jak słodko w ludzkiej myśli wczytywać się dzieje;

a jeśli się nadarzy pergamin nieznany

do rąk dostać – ach! wtedy duch szczęściem pijany.

 

 

FAUST

 

Tę jedną żądzę czujesz, nie chciej innej! – We mnie

ogień wieczystych tęsknot nigdy się nie zdrzemnie!

Dwie dusze mam – w rozprzęgu wiecznym i zamęcie:

jedna się pazurami w ziemię prze zacięcie,

druga z oparów ziemskich podnosi się w niebo,

niezwalczoną zaświatów wieczystą potrzebą.

O, jeśli na powietrzu są niewidne duchy,

wiążące między ziemią a niebem łańcuchy,

jeśli jesteście, wołam, spłyńcie ku mnie skrycie

i prowadźcie na nowe, wielkie, bujne życie!

O, płaszcz czarowny mieć, płynący gwiezdnym śladem!

oddałbym zań królewskie berło i diadem!

 

 

WAGNER

 

Nie wołaj, mistrzu, nieszczęsnej gromady,

ukrytej chytrze w mgle niewidnej, bladej!

przyczajone niestwory czatują i baczą,

by myśl klęską zaorać i posiać rozpaczą!

Jeśli z północy przyjdą – lodem cię zamrożą,

jeśli z południa – pożarem zagrożą,

jeśli ze wschodu – żegnaj się z nadzieją,

jeśli z zachodu – potopem zaleją.

Wołań ludzkich słuchają chętnie, lecz na szkodę,

potrafią wyczarować piękno i urodę;

kłamią – mamiąc rozkosze i niebiańskie raje,

lecz nic po nich krom klęski i zła nie zostaje!

Lecz chodźmy, noc zapada, mgły włóczą się sine,

najbardziej dom się ceni w wieczorną godzinę.

Czemuż stoisz z tą dziwną ciekawością w oku,

co widzisz, co dostrzegasz w tym wieczornym mroku?

 

 

FAUST

 

Czy nie widzisz tam w polach tego psa czarnego?

 

 

WAGNER

 

Owszem, dawnom go zoczył – no, ale cóż z tego?

 

 

FAUST

 

Czy ciebie niepokoi ta postać nieznana?

 

 

WAGNER

 

Zdaje się, że to pudel – zgubił swego pana

i węszy za śladami.

 

 

FAUST

 

 No, a co oznacza

i co oznaczać może, że nas tak otacza

kręgami coraz ciaśniej, wciąż biegnie za nami,

a jeśli się nie mylę – za jego krokami

dostrzegam smugę iskier.

 

 

WAGNER

 

 To chyba złudzenie;

ja widzę pudla – mamią was wieczorne cienie.

 

 

FAUST

 

Mnie się zdaje, co zresztą wcale mnie nie straszy,

że on tak sieć zaplata wokół drogi naszej.

 

 

WAGNER

 

Ja mniemam, że on węszy, szukaniem się trudzi,

strwożony, że miast pana spotkał – obcych ludzi.

 

 

FAUST

 

Lecz krąg coraz ciaśniejszy, już jest bardzo blisko.

 

 

WAGNER

 

Wszakże to nie jest upiór! jakieś miłe psisko,

szczeka trwożnie, waruje, kładzie się i czai,

i ogonem zamiata wedle psich zwyczai.

 

 

FAUST

 

Chodź z nami! chodź! tu bliżej.

 

 

WAGNER

 

 Ładne psisko wcale,

a z bliska się przedstawia nawet okazale;

i tresowany; bardzo zmyślna jucha;

stoisz – on stoi; idziesz – idzie; słucha

słów twoich, skacze, widać jeszcze młody;

rzuć laskę! ciekaw jestem, czy skoczy do wody –

o – na pewno da nura!

 

 

FAUST

 

Masz rację, to nie duch w nim, to wszystko tresura.

 

 

WAGNER

 

Pies, co umie wyprawiać różnorodne sztuki,

rozweseli i męża głębokiej nauki.

A ten zda mi się sprytnym losów darem,

możesz go zamianować, mój mistrzu, scholarem.

 

(Wchodzą w bramą miasta.)

 

 

 

PRACOWNIA

 

(Faust, Mefistofeles, Duchy.)

 

 

FAUST

 

(wchodzi z pudlem)

 

Ostały łąki, kwieciste rozłogi

osnute siecią zwycięskiego cienia;

w duszy przeczucia budzą się i trwogi,

pragnienia dobra, ciszy, ukojenia.

Minęły burze, szały, namiętności,

ściele się równa i pogodna droga;

serce me pełne człowieczej miłości

i drugiej, dalszej miłości do Boga!

 

Ucisz się, piesku! nie skacz po pokoju!

progu nie wąchaj – leżeć! cóż za licho!

tam się za piecem ułóż, śpij w spokoju,

masz tu poduszkę – a teraz sza! cicho!

Gdyśmy się dzisiaj spotkali nad rzeką,

skokami swymi bawiłeś mnie, psino,

więc się odwdzięczyć chcę dobrą opieką,

serdeczną ciebie obdarzam gościną.

 

Gdy wąska cela zalśni w świec urodzie,

na duszy raźniej, serce z sobą w zgodzie,

myśl się ucisza! budzą się nadzieje,

przyszłość się do nas zaleca i śmieje.

Tęsknota z nagła wyłania z ukrycia

rzeki żywota – ach! i źródło życia.

 

Nie warcz, psie! nie warcz – twe szczekanie zrzędne

z świętością pieśni we mnie niestrojne i zbędne.

Wszak jeno ludzie, gdy dobra nie widzą

ni piękna – mówią z lenistwem zbyt taniem,

że dobra nie ma, z piękna głośno szydzą.

Tak, co im nie dogadza, zbywają szemraniem.

Chcesz ludzi naśladować upartym szczekaniem?

 

Już zgasła moja cisza! Niespokojne drżenie

coraz bardziej oddala me zadowolenie;

czemuż zdrój łask tak prędko wysycha,

a mrok i zasępienie z wszystkich kątów czyha?

czym tęsknotę zaświatów w duchu opromienię?

doświadczenie mi mówi: wiarą w objawienie!

a gdzież ją nieskalanie odnajdę i święcie?

w wiecznej księdze żywota: w Nowym Testamencie.

Zanurzę myśli w tę światłość przeczystą

i zaklnę treści słów w mowę ojczystą.

 

(otwiera Biblię, zabiera się do pracy)

 

Więc czytam: „Na początku było Słowo!”

– utknąłem! Dziwną to przemawia mową;

czyż Słowo może wszechświat wyłonić i stworzyć?

Muszę inaczej to przełożyć!

Jeślim dobrze zrozumiał – w brzmieniu tego wątku

jest sens, że jeno Myśl była z początku;

lecz niechże dociekania treści nie zakurczą –

możeż Myśl sama w sobie być wszechtwórczą?

Sprawa jest coraz bardziej mętna i zawiła,

a może na początku była Siła?

Już chcę napisać, a jednak coś broni,

czy się w tym słowie część treści nie trwoni?

Duch mi objawia sens wieków porządku,

już wiem – i piszę oto: Czyn był na początku!

 

Jeżeli mamy z sobą żyć,

przestań raz wreszcie szczekać, wyć,

towarzysz z ciebie niespokojny;

ciszy wymaga trud mój znojny.

Gościnność nierad cofam; lecz nie w smak widać kąt?

drzwi nie zamknięte – proszę! ktoś z nas wyjść musi stąd!

 

Lecz cóż to? czy mnie mamią oczy?

czy to złudzenie? czar pomroczy?

cóż to – cóż?

pies nagle urósł wszerz i wzdłuż,

podnosi się i potwornieje!

coś się niesamowicie dzieje!

to już nie pies! z oparów, z chmur –

wyrasta knur!

mordę podnosi przeobrzydłą,

ślepiami toczy jak straszydło.

O, piekielniku, rychło cię pokona

gromkie zaklęcie Kluczem Salomona!!

 

 

DUCHY

 

(w korytarzu)

 

Niech każdy czuwa, niech nikt tam nie leci!

Bies się zaplątał w sieci!

Latajcie, czuwajcie, krąg zatoczcie bratni,

póki nie wyjdzie z matni!

Często pomagał, z opresji ratował,

czuwajmy, czuwajmy u ścian i u pował.

 

 

FAUST

 

Najpierw, duchu przeklęty,

wzywam cztery elementy:

salamandry niech płoną,

sylfy łudzą,

undyny toną,

koboldy trudzą.

 

Ten, co je wzywa, zmusza do posłuchu,

panem jest twoim, nieposłuszny duchu.

Znikaj w płomieniu,

salamandro!

rozpłyń się w zielonym cieniu,

undyno!

zalśnij w komet rozmietleniu,

sylfido!

Spokój zapewnij domowi –

Incubus! Incubus!

Kto zacz – niechaj odpowie!

 

Więc nie jesteś z ich rodziny?

Leży, patrzy, szczerzy zęby –

więc poza zaklęć ziemskich obręby!

klnę cię w imię ofiar za winy!

Czarci pomiocie,

szczeć ci się zjeża –

klnę cię w imię Nowego Przymierza,

co w glorii złocie

wznosi się z ziemi wzwyż!

klnę cię na krzyż!!

 

Zaklęty drży i truchleje,

puchnie, wzrasta, olbrzymieje,

całą przestrzeń wypełnia, zakrywa

i w mgle sinej się rozpływa.

Czar zaklęć się pełni i ziszcza –

spod stropu padnij, duchu, do nóg swego mistrza!

Grożę niedaremno!

Spokój w tym domu zagości!

Duchy jasności ze mną!

Nie chciej, bym cię zaklinał w imię potrójnej światłości!

 

(Mgła opada. Spoza pieca wylania się Mefistofeles w postaci wędrownego żaka.)

 

 

MEFISTOFELES

 

Po cóż hałasu tyle?

jestem, do stóp się chylę!

 

 

FAUST

 

Więc tuś mi, bracie! Zmiana taka!

miast psa mam wędrownego żaka?

 

 

MEFISTOFELES

 

Pełen atencji sługa twój, mężu uczony –

zmordowałeś mnie setnie – brr! jestem spocony.

 

 

FAUST

 

Jakież twe imię?

 

 

MEFISTOFELES

 

 Och, to drobiazg przecie.

Kto jeno do spraw wielkich wyczuwa tęsknotę,

kto słowu moc odbiera światłotwórczą w świecie,

ten dba jeno o głębię, o rzeczy istotę!

 

 

FAUST

 

Lecz w tym wypadku godzi mi się pytać;

istotę można z nazwiska wyczytać

tam, gdzie ono wyraźne – widzi pan dobrodziej,

jak to się mylić, gdy ktoś zwie się złodziej,

Rokita albo Kusy – ? niepotrzebne waśnie;

Więc kim ty jesteś, powiedzieć chciej właśnie.

 

 

MEFISTOFELES

 

Ja jestem częścią owej siły, której władza

pragnie zło zawsze czynić, a dobro sprowadza.

 

 

FAUST

 

Zagadka trudna, zgoła nieczłowiecza!

 

 

MEFISTOFELES

 

Ja jestem duchem, który wciąż zaprzecza!

I mam prawo! bo wszystko, co powstaje,

słusznie się pastwą zatracenia staje;

więc lepiej, żeby nic nie powstawało.

A wszystko to, co wy zbyt śmiało

zowiecie grzechem, złem przeklętem –

moim jest właśnie elementem.

 

 

FAUST

 

Zowiesz się – częścią, a stoisz tu cały!

 

 

MEFISTOFELES

 

Rzekłem! umiej wyciągnąć treść i z prawdy małej:

jeżeli człowiek, jak się często zdarza,

z urojeń siebie za całość uważa –

to jam jest częścią części tej pierwotnej mocy,

z której światło powstało! jam częścią pranocy!

Dumne światło, co mrokom pierwszeństwa zaprzecza,

jest jeno marną złudą, świata nie ulecza,

z ciał spływa, ciała barwi – stąd wnioskować snadnie,

że z rychłym ciał upadkiem i światło przepadnie.

 

 

FAUST

 

Więc znam już ciebie i twe myśli śmiałe!

nie możesz zmóc wielkości – niszczysz to, co małe.

 

 

MEFISTOFELES

 

Lecz skutek jakżeż marny! sam się temu dziwię!

to, do czego odnoszę się tak urągliwie,

ta ziemia, którą ciągle siła moja niszczy,

odradza się uparcie z popiołów i zgliszczy;

zalewam ją falami, burzami obalam,

trzęsieniami nawiedzam, pożogami spalam –

po czasie ląd i morze znów się uspokaja,

i znów się mnoży zwierząt i ludności zgraja;

pogrzebałem ich tyle, zmiażdżyłem do szczętu,

a oni się dźwigają z strasznego zamętu –

krew świeża płynie w żyłach żywa i wszechmożna!

i tak ciągle, tak zawsze, ach! oszaleć można!

Wszystko żyje: powietrze i woda, i ziemia

tysiączne ziarna stwarza, kiełkuje, rozplemia

i bez przerwy, bez wytchnień rodzi, rodzi, rodzi –

czy zima, czyli lato, w posusze, w powodzi.

Gdybym ognia dla siebie chytrze i przytomnie

nie zastrzegł, mistrzu magii, już byłoby po mnie.

 

 

FAUST

 

Tak więc potędze, która wiecznie stwarza,

pięść twa diabelska na próżno wygraża?

Krzyczysz spieniony gniewem – nikt nie słucha głosu,

musisz zmienić proceder, o, synu chaosu!

 

 

MEFISTOFELES

 

Pomyślę o tym! rzecz jutro wyłuszczę,

a teraz pozwól, mistrzu, że cię już opuszczę.

 

 

FAUST

 

Dlaczego mówisz o pozwoleniu?

Poznałem cię – więc przychodź, kiedy chcesz;

tu okno w świetle, a tam drzwi w przycieniu,

jest ostatecznie komin też.

 

 

MEFISTOFELES

 

Wyznać ci muszę! dla mnie zamknięta jest droga

przez ten maleńki znaczek u twojego proga.

 

 

FAUST

 

Pentagram broni? lecz powiedz otwarcie,

jakżeż tu mogłeś wejść, okpiony czarcie?

 

 

MEFISTOFELES

 

Zauważ proszę, widzisz? z jednej strony

trójkąt zbyt krótki – nie daje obrony.

 

 

FAUST

 

Rzeczywiście, przypadek; jest skaza w wykroju,

więc waszeć uwięziony jesteś w mym pokoju?

 

 

MEFISTOFELES

 

Pudel nie zauważył, teraz jest inaczej,

trudno przez próg przekroczyć – diabeł jest w rozpaczy.

 

 

FAUST

 

Jest przecież okno, na cóż ta obawa?

 

 

MEFISTOFELES

 

Diabły i strzygi prawa nie naruszą:

którędy weszły, tędy i wyjść muszą;

to już jest nakaz taki i ustawa.

 

 

FAUST

 

A więc i piekło miewa swoje prawa?

To dobrze! znaczy się: dotrzymujecie słowa,

gdy stanie między wami a nami umowa?

 

 

MEFISTOFELES

 

Bezsprzecznie; przekonasz się! Lecz trudno w tej chwili

załatwić to: jeśli chcesz, byśmy omówili

tę sprawę, przyjdę jutro, rozważym w spokoju,

a teraz już mnie wypuść z twojego pokoju.

 

 

FAUST

 

Toć zostań jeszcze, z wielką przyjemnością

zabawię się dziś plotką lub nowością.

 

 

MEFISTOFELES

 

Niech mnie doktor nie więzi, niechże mnie wyzwoli

wrócę i spełnię chętnie życzenia twej woli.

 

 

FAUST

 

Wszakżem cię nie napędzał w sieci, czarci synku,

kto diabła raz przychwycił, niech go trzyma w ręku.

 

 

MEFISTOFELES

 

A więc trudno! Zostaję! za gościnność w darze

różne sztuki diabelskie chętnie ci pokażę.

 

 

FAUST

 

Owszem! byle twe sztuczki były pełne wdzięku!

 

 

MEFISTOFELES

 

W tej jednej godzinie

więcej się cudów przed tobą rozwinie

niż w latach wielu.

Oto ci, miły przyjacielu,

śpiewy przedziwne wyczaruję,

tęczą obrazów cię osnuję,

woń przerozkoszna cię owionie,

nasycę twoje podniebienie

i tysiąc uczuć wskrzeszę w łonie,

i najpiękniejsze dam marzenie!

Bez przygotowań, zbytnich słów,

do mnie! bywajcie duchy snów!

 

 

DUCHY

 

Znikajcie mroczne sufity,

witajcie jasne błękity!

bez burz i chmur,

niech słońce niesie nadzieję,

gwiazd złotych niech zajaśnieje

rozgrany chór.

 

Witajcie, niebiańskie syny,

urocze, wdzięczne dziewczyny

zawiedźcie tan.

Oto się barwi i kwieci

uśmiechem i pląsem dzieci

kwiecisty łan.

 

Wzorzyste, rozwiane szaty

zakryją ziemię i światy

welonem tęcz,

a pod tą zwiewną zasłoną

ciała w uścisku zapłoną

w przycieniu wnętrz.

 

Skwarni pożądań tęsknotą,

senni doznaną pieszczotą,

zapadli w cień.

Nad chłopcem i nad dziewczyną

pnączami wije aię wino –

rozkoszy dzień!

 

A oto wino dojrzewa,

źrałością w słońcu omdlewa

na stokach wzgórz –

w uścisku pryska jagoda

i sączy się płynna i młoda

w kryształy kruż.

 

Wino perlące, pieniste,

ożywcze, chłodne, złociste,

wzbiera po brzeg

i spływa szumiącą strugą

jak rzeka szeroko i długo

w okrężny bieg.

 

Przez góry, lasy, pól składy,

w wybryzgach skrzącej kaskady

powodzią mknie –

z gór spada, zalewa łęgi,

ogarnia szałem potęgi

noce i dnie.

 

A ponad winnym zalewem

z uśmiechem, tańcem i śpiewem

nasz wietrzny wir –

płynie, opada, znów wzlata

przez chmury do gwiazd ze świata

w melodii lir.

 

Ty – góry przelatuj strome,

ty – w rzece ciało łakome

kąp, śpiewaj, chwal!

Wszyscy do życia, radości

wzlatujmy pełni miłości

w gwieździstą dal!!

 

 

MEFISTOFELES

 

Już śpi! zwinęliśmy się gracko, sprawnie –

leży cichutko i zabawnie!

Nie tobie więzić diabła, bracie!!

A teraz jeszcze zaśpiewacie!

odurzcie go, by w tym śpiewaniu

szalał i drżał jak w obłąkaniu.

Lecz trzeba mi ten próg przekroczyć,

– żeby gdzieś szczura zoczyć!

No, nic trudnego, już chroboce,

zaklnę na mroki i na noce!

 

Ja, władca szczurów, myszy, much,

węży i stonóg – wytęż słuch –

wyjdź z nory, próg ten naznaczony,

oliwą wonną namaszczony,

przegryź! – Już jesteś? do roboty!

zniszcz ten przeklęty znak!

wolność mi niosą te chroboty!

tu jeszcze zatop ząb – o tak!

I już się sytuacja zmienia!