Fafarułej czyli pastylki z pomarańczy - Jerzy Sosnowski - ebook + książka

Fafarułej czyli pastylki z pomarańczy ebook

Jerzy Sosnowski

3,7

Opis

Każdy czasem marzy, by cofnąć się w czasie i jeszcze raz poczuć się dzieckiem. Zrobić niektóre rzeczy jeszcze raz, ale inaczej. Bo w gruncie rzeczy ciągle żyje w nas dziecko, czy mamy lat 30, 50 czy 80.

Uważajcie jednak o czym marzycie. Czasami marzenia się spełniają… Jarko Wolski też wracał wspomnieniami do bezpiecznych, sielskich lat dzieciństwa. Ale nie żeby chciał znów mieszkać w ciasnym pokoju dzielonym z siostrą, jeszcze raz wkuwać bezużyteczne wzory skróconego mnożenia, walczyć z upiorną woźną, zgłębiać wstydliwą sztukę podrywu i znów czuć niepokój na widok wyniszczonego chorobą ojca. A to właśnie mu się przydarzyło – wrócił do przeszłości NAPRAWDĘ.

Mieszają się epoki, lata, pory roku, a Jarko uwięziony w pętli czasu zaczyna wierzyć, że utknął w niej na dobre. Nie może pozbyć się wrażenia, że na ulicy właśnie minął swoją żonę, której przecież jeszcze nie ma. Gdzieś na peronie widzi siebie samego sprzed kilku lat. A może raczej za kilka lat? Jarko będzie musiał nieźle pogłówkować, by odnaleźć powrotną drogę z odległych zakamarków pamięci...

Jerzy Sosnowski – ur. 1962 roku w Warszawie, pisarz i publicysta, członek redakcji kwartalnika „Więź”, były dziennikarz radiowej Trójki. Laureat Nagrody Kościelskich za zbiór opowiadań „Wielościan” (2001). Autor m.in. powieści „Apokryf Agłai” oraz „Sen sów”. Nominowany do Nagrody Literackiej Nike za zbiór esejów „Co Bóg zrobił szympansom?”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 466

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Agnieszki

Kochamy to

Co winy nasze obmywa

I usprawiedliwia niemoc

Jak chybotliwa wiara

Erwin Kruk, Co przed nami, w:Nieobecność, Olsztyn 2015

Czy istoty, które kochałem w ziemskiej powłoce, rozpoznam w postaci już niezniszczalnej? Czym będą w swej nieśmiertelności ci, których miłowałem jako istoty doczesne? Jaki ułamek Miłość, którą wreszcie posiądziemy, pozostawi temu, co zwaliśmy miłością wówczas, gdyśmy kochali?

François Mauriac, Nowy pamiętnik życia wewnętrznego,

przełożyła Zofia Milewska, Warszawa 1967

W SIENI JESIENI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

w którym zaraz po przebudzeniu trzeba przypomnieć sobie sen mający pewne znaczenie dla dalszego ciągu opowieści, a na początku i końcu pojawia się słownik pisarzy świata

Jarko otworzył oczy. Leżał na wznak i z tej odwrotnej perspektywy starał się odczytać tytuły niektórych książek, wypełniających regał nad jego głową. Po odcyfrowaniu, że ta na wyciągnięcie ręki ma na grzbiecie ŚWIATA PISARZY ISKIER SŁOWNIK MAŁY, przymknął powieki, bo coś ważnego jeszcze miało się zadziać po ich wewnętrznej stronie. Ale nie udało mu się tam przedostać, bo ktoś ściągnął z niego kołdrę, a głos Mamy, już pędzącej do dalszych obowiązków, dopowiedział od drzwi: „Wstawaj, Jarko, jest po siódmej”. Kiedyś brzmiało to nieco bardziej serdecznie, ale w obecnych warunkach ryzykownie było wdawać się w rodzinne czułości. Czułość od rozczulenia dzieli włos, rozczulenie od rozżalenia – drugi; dajcie spokój.

Lepiej było pomyśleć o śnie, który chłopiec starał się przypomnieć sobie, utrzymując chwiejną równowagę nad sedesem. Pamięć pracowała równie leniwie jak pęcherz. Już prawie zrezygnował (z sikania i z przypominania sobie), gdy wreszcie struga poleciała łagodnym łukiem w dół, a zarazem, jakby po odblokowaniu miejsca wewnątrz Jarka, wlały się w niego wspomnienia nocy.

Zdawało mu się, że idzie w ciemności przez las. Wraca znad morza (no tak, wrócił stamtąd miesiąc temu, ale przecież nie na piechotę!). Czuje, że musi koniecznie znaleźć kogoś: Mamę, siostrę i jeszcze jedną kobietę – może swoją żonę? – imieniem Maria. Wszystko się pokręciło: w mijanych krzakach szeleściły, zamiast nocnych stworzeń, takich jak jeże czy nornice, rozmaite czasy. Gdyby skręcił ze swojej ścieżki, mógłby trafić na bitwę pod Grunwaldem, własny pogrzeb, albo wylądować w kołysce. Na wszelki wypadek nigdzie więc nie zbaczał. Na szczęście drzewa uprzejmie zabrały gałęzie znad jego głowy – wyglądało na to, że maszeruje jakąś przecinką, bo kierunek wyznaczał mu wykreślony prosto wąski pasek nieba, rozświetlonego blaskiem księżyca. Sam księżyc skrywał się gdzieś po prawej stronie. W pewnej chwili Jarko trafił stopami na asfalt, a po bokach ścieżki, już teraz nie ścieżki, lecz alejki, zaświeciły latarnie. Poczuł się zmęczony i kiedy zobaczył po lewej kwadratowe okno jakiejś chatynki, wahał się tylko przez chwilę. Zastukał do drzwi i wtedy przyjrzał się z zadumą swojej dłoni: była to dłoń wielka, porośnięta z rzadka czarnymi włoskami, dłoń dorosłego mężczyzny.

We wnętrzu coś zaszurało, załomotało i zapadła cisza, poprzedzona metalicznym „klik”, z jakim w westernach samotni kowboje odwodzą kurki od strzelb, przygotowując się na pojedynek z Bardzo Licznymi Bandytami. Jarko był Nieliczny i zdecydowanie nie był Bandytą, toteż po chwili wahania zastukał ponownie. – Nazywam się Jarko Wolski – powiedział i miał ochotę się obejrzeć, bo w barytonie, jaki się rozległ, zupełnie nie rozpoznał siebie. Ale skoro ręce miał Dojrzałe, to i głos miał prawo się dostosować, więc tylko na wszelki wypadek powtórzył: – Nazywam się Jarko Wolski, zgubiłem drogę i chce mi się spać. Mógłbym tu przenocować?

Drzwi uchyliły się, a ze szpary niezbyt przyjaźnie wysunięto długą lufę. W mroku za nią błyszczała podejrzliwie para oczu. – Na pewno sam? Nikt za tobą nie szedł? – w chrapliwym szepcie brzmiała panika i Jarko zerknął nerwowo za plecy, ku alejce. W tym samym momencie żylasta ręka pociągnęła go do środka, a drzwi zatrzasnęły się za nim z łomotem. – Chłopie – zakaszlał facet ze strzelbą, być może zresztą zaśmiał się, ale kaszląco. – Coś ty, głupi, że o tej porze spacery urządzasz? Przecież mogły cię zagryźć.

Trudno było na to inteligentnie odpowiedzieć, zwłaszcza że pytał ktoś, kogo Jarko zupełnie nie widział, więc chłopiec zadyszał tylko, żeby ogólnie dać do zrozumienia, że docenia niebezpieczeństwo i tym bardziej jest wdzięczny za gościnę. Rozległy się kroki, skrzypnięcie, z trzaskiem błysnęła zapałka i w sąsiednim pomieszczeniu – bo, jak się okazało, w chatynce były dwa – zapłonęła lampa naftowa.

Teraz można się było rozejrzeć. Jarko stał w niewielkiej sieni, której znaczną część zajmował stary tapczan z włóczkową narzutą. W głębi o ścianę oparto jakieś narzędzia, a może broń: widły, łopatę, grabie i kosę z ostrzem na sztorc. Po lewej ręce, za uchylonymi właśnie drzwiami, rozpościerała się spora przestrzeń, przypominająca – jak Jarko, wyciskając pastę na szczoteczkę do zębów, uświadamia sobie z rozbawieniem – wnętrze chaty Kiemliczów, do której w filmie Potop Jerzego Hoffmana dociera ranny Kmicic: pod ścianą barłóg, pośrodku stół z niedojedzoną pieczenią i glinianymi naczyniami, przy wejściu palenisko. Gospodarz przytknął właśnie twarz do brudnego okienka i osłaniając wzrok przed pełgającym światłem lampy, wyglądał nerwowo na zewnątrz. – Zaraz przyjdą – rzęził. – Teraz to już przyjdą na pewno. Musiałeś je zwabić.

Jarko zrobił kilka kroków w jego stronę. Coś mu mówiło, że im dalej będzie od drzwi wyjściowych, tym dla niego zdrowiej. – Ale kto właściwie? – wybąkał. Może lepiej było nie zdradzać się z ignorancją, ale skoro coś im zagrażało, należało dowiedzieć się więcej. Tyle że zamiast spodziewanego objaśnienia usłyszał gromkie: – Gdzie leziesz? – i został wypchnięty z powrotem do sieni.

– Zaglądają przez okno – zadyszał gospodarz po dłuższej chwili. – A tutaj przynajmniej cię nie zobaczą. Choć i tak pewnie wywęszą. Że też musiałem ci otworzyć... Rano co najwyżej pozbierałbym kosteczki, czy co tam by po tobie zostało, i cześć. A tak... – Mówiąc to, wciąż przyglądał się przybyszowi z namysłem i Jarko poczuł się zdecydowanie Nieswojo. Przypomniał sobie swoje skojarzenie z westernem i już chciał powiedzieć, że kowboje nie zostawiają nigdy bezbronnych wędrowców na pastwę losu, a w żadnym razie nie wyrzucają ich za drzwi, kiedy ich już przyjęli, ale jego kowboj pociągnął nieelegancko nosem i sam doszedł do takiego wniosku. – No trudno – orzekł. – Spróbujmy. Kładź się w sieni. – Ruchem głowy wskazał na tapczan. Szarpnięciem sprawdził skobel, a potem sięgnął po grabie i zaparł nimi drzwi. – Może nie będą zawzięte. To zresztą zależy od ciebie. Coś ty tam przeskrobał...

Na to Jarko znowu nie znalazł odpowiedzi, a w każdym razie nie zdążył, bo gospodarz zaraz cofnął się i zamknął w swojej części domu. W ciemnościach można więc było tylko położyć się z westchnieniem i nasłuchiwać. Sprężyny jęczały przy najmniejszym ruchu, toteż nasz bohater – którego trudno w tym momencie nazywać bohaterem, ale nie będę wam o nim pisał ciągle Jarko i Jarko, bo to byłoby nudne – wkrótce zrezygnował z poszukiwania najwygodniejszej pozycji i trwał, wyciągnięty na wznak, starając się oddychać jak najciszej i ogólnie udając, że go wcale nie ma. Za drewnianymi ścianami zerwał się lekki wiatr, w oddali pohukiwały sowy. Coś pisnęło, potem nad głową usłyszał Jarko tupotanie wielu łapek. Chwilę później drzwi od sąsiedniego pomieszczenia otworzyły się z trzaskiem, a gospodarz, ze strzelbą w ręce, robił wrażenie, że zamierza wypalić do własnej powały. – Wiewiórki? – zapytał Jarko z nadzieją w głosie.

– Jakie tam wiewiórki – zachrypiał tamten złowróżbnie, tak złowróżbnie, jak to możliwe tylko w snach. Jarkowi zjeżyły się wszystkie włosy na głowie. – Myślikróliki. Mrowie rozjątrzonych, wściekłych Myślikrólików. Szły za tobą. Rozpaliłem ogień, żeby nie weszły przez komin, ale i tak jest ich za dużo. Kim ty właściwie jesteś? Jak narozrabiałeś?

Coś zaczęło dobijać się z zewnątrz, popiskiwanie brzmiało teraz jak szepty wielu rozzłoszczonych dzieci, którym zabroniono odzywać się na głos. Skobel drżał od kolejnych uderzeń, a grabie wyginały się niebezpiecznie. Gospodarz skoczył do okna, uchylił je i wystrzelił na postrach, ale potem błyskawicznie zatrzasnął okno na zasuwkę. Jarko zrozumiał, że został Wykryty, i niewiele myśląc, postanowił przynajmniej zobaczyć niebezpieczeństwo, więc podszedł bliżej i zaczął wypatrywać, co się dzieje za szybą.

Wciąż świeciły latarnie wzdłuż alei, którą tu przybył, i w ich świetle zobaczył, że wokół chaty zgromadził się olbrzymi tłum niewysokich postaci z wielkimi uszami. Myślikróliki, gdyby występowały w mniejszej ilości, można by od biedy uznać za coś w rodzaju żywych maskotek – zdaje się, że były pokryte sierścią, a ich wielkie oczy patrzyły ze wzruszającym, bądź co bądź, wyrzutem – ale pokrywały teren aż do alei z latarniami, wspinały się nieporadnie po ścianach i sądząc po wzmagającym się tupocie, opanowały też dach. Poza tym kłapały nieprzyjemnie, ukazując rząd ostrych ząbków, albo mlaskały żarłocznie. Wydawały przy tym odrażające dźwięki: Mca! Mca! – to te mlaskające. I: Kłap! Kłap!

– Nie damy rady – wysapał gospodarz. – Takiego stada w życiu nie widziałem. – Stali teraz obok siebie; jego oddech śmierdział papierosami i cebulą, ale Jarko wiedział, że to i tak najlepsze, co może w tym momencie czuć. Mężczyzna pchnął go, nakazując powrót do sieni. Tu z rozmachem otworzył tapczan (taki sam, na jakim spała Babcia – uświadamia sobie teraz Jarko, myjąc nieporządnie twarz i ręce. Do łazienki stuka Krysia: – Weź się pospiesz!). – Pakuj się! – rozkazał mężczyzna i Jarko, rad nie rad, wlazł do skrzyni. Jeśli Myślikróliki mają naprawdę taki dobry węch, niewiele mi to pomoże – przeleciało mu przez głowę i już chciał wygramolić się na powrót, ale w tym momencie gospodarz zamknął tapczan i, co za dziw, równocześnie spód skrzyni uchylił się pod Jarkiem, bo to nie była kryjówka, ale

górny podest

bardzo

krętej

zjeżdżalni

pa

aa

aa

aa

aa

nie!

– darł

się

Jarko,

niepomny

na

zagrożenie

Myślikrólikami,

nic

to

nie

pomagało,

pędził

w dół

jakąś

rurą,

zarzucało

go

na

zakrętach,

nagle

wylądował na czymś miękkim.

Wokół cuchnęło zgniłymi warzywami, wilgocią, starzyzną. Jarko nie bez obrzydzenia zorientował się, że siedzi na stercie ziemniaków, z których te najwyżej położone rozciapciał, padając, i teraz rozmazują mu się na spodniach. Wstał i wtedy rozpoznał to miejsce: znajdował się w piwnicy warszawskiego bloku, w którym mieszkał. Przez zakratowane okienko, częściowo przesłonięte trawą, dochodziły tu zgrzytliwe dźwięki rozpędzających się za przystankiem tramwajów; naprzeciw sterty ziemniaków, kupionych już na zimę, stał, obrócony ekranem do ściany, stary telewizor, a ponadto rower Krysi, od dawna nieużywana przez Jarka hulajnoga, powiązane starannie w paczki roczniki „Płomyczka” i „Misia”, niski regał, zwany „pomocnikiem”, który wyeksmitowano z sypialni rodziców po kupieniu wersalki, a na samym środku pomieszczenia leżała zapalona latarka. Porzucona przez niego? Sięgnął po nią i zobaczył, że ma na powrót swoje własne, nieduże dłonie; był znowu chłopcem i, jak zawsze, trochę się tej piwnicy bał. Zerknął w górę: sufit był zbyt wysoko, żeby dostrzec dziurę, która go tutaj wypluła, możliwe zresztą, że zdążyła zarosnąć. Otrzepał spodnie i postanowił pójść na pierwsze piętro, do mieszkania, jak gdyby nigdy nie było Myślikrólików ani dziwnych mężczyzn ze strzelbami. Przy skoblu wisiała kłódka. Zatrzasnął ją, znaną dobrze trasą udał się po schodach na parter, zamknął za sobą drzwi prowadzące do piwnic i zastanawiając się, ile właściwie ma teraz lat i co go czeka, dotarł na pierwsze piętro.

– Co cię tak długo nie było? – przywitała go Mama. – Odniosłeś?

– Odniosłem – odparł Jarko, zastanawiając się, co odniósł. Potem musiał się jeszcze wytłumaczyć z zabrudzonych spodni. Krysia nie podniosła głowy znad swojego biurka, gdy siadał przy swoim.

Przestrzeń trzypokojowego mieszkania państwa Wolskich podzielona była w sposób niełatwy do ogarnięcia. Spróbuję wam to pokrótce objaśnić, bo potem może nie być czasu: otóż w pokoju, w którym uczyła się maturzystka Krysia, stało też biurko Jarka, który tu ponadto spał (w kącie wygrodzonym przez regał z Małym słownikiem pisarzy świata). Tapczan Krysi, odziedziczony po Babci – więc możemy chyba uznać, że już go znacie – znajdował się w drugim małym pokoju, w którym poza tym mieściło się biurko Taty. Rodzice spali zaś w pokoju największym, przechodnim, gdzie znajdował się okrągły stół, przy którym jadało się posiłki. Zanim kupili wersalkę, spali tam, gdzie dzisiaj Krysia. Krysia spała tam, gdzie Jarko, w tym samym pokoju co Babcia. A Jarko spał z rodzicami, chyba że chorował: wtedy jego łóżeczko, z którego zdążył tymczasem wyrosnąć, przenoszono do stołowego. Żeby nie było to za proste, dodajmy, że wówczas biurko Jarka było biurkiem Krysi i znajdowało się w największym pokoju, a sam Jarko nie miał własnego biurka, bo był za mały. Własnego biurka nie miała też Mama, aż do dziś, ale to z innego powodu, a mianowicie dlatego, że go nie potrzebowała, na dowód czego rozkładała się ze swoimi maszynopisami na stole, w przerwach między rodzinnymi posiłkami. Jeśli macie teraz wrażenie, że wszystko rozumiecie, to widoczne nie udało mi się tego przedstawić jak należy. Sam się dziwię, że każdy trafiał do własnego łóżka i własnego biurka, więc jeśli w toku opowieści wyda się wam, że coś się nie zgadza, to dajcie znać, bo pewnie będziecie mieli rację.

W każdym razie Jarko sięgnął do leżącej pod biurkiem teczki i wyciągnął pierwszy z brzegu zeszyt: obok swojego nazwiska zobaczył napis „klasa VII a”. Czyli ma trzynaście lat, cóż, mogło być gorzej – uznał. Ale potem przypomniał sobie, co to oznacza, dlaczego w domu jest tak cicho, i zrobiło mu się zimno. I chyba wtedy się obudził, a może trochę później? Kiedy już zjadł kolację i poszedł do łóżka, żeby jeszcze poczytać? Kiedy zgasił lampkę i zamknął oczy?

„Co za dziwny sen”, myśli sobie Jarko, przeczesując grzywkę i nie zważając na powtórne stukanie Krysi do drzwi łazienki. – Zaraaa, już kończę! – rozdarł się nagle, przypomniawszy sobie o zasadzie grzeczności, której respektowania od niego Oczekiwano (a on wciąż zawodził), i zapatrzył się w odbicie w lustrze. Sen, który wkomponowuje się na końcu w rzeczywistość, hm – Jarko marszczy brwi. I przez chwilę rozważa, co by było, gdyby to nie był sen.

W czasie gdy Jarko zjada kajzerkę

z serem i pije kawę zbożową...

...my posłuchajmy coveru piosenki sprzed lat. Słowa polskie – Andrzej Walczak, śpiewa zespół Wolkoff Band.

W tej piosence było słowo „Missisipi”,

Dziś wiem tylko, że ją śpiewał zespół Slade.

Nic poza tym żaden z nas, nawet kumpel Andrzej K.,

Nie rozumiał z niej.

Siódma klasa, zbiory nagrań ulubionych,

Magnetofon MK-125.

Tajemniczy tytuł ten, pełen pragnień, pełen drżeń,

Brzmiał FAFARUŁEJ.

Słowo FAFARUŁEJ oznaczało wszystko to,

Słowo FAFARUŁEJ: to, co z głębi czasu szło.

Zaskrzypiały gdzieś drzwi,

słychać kroki, klamka drży

– Ciągle nic.

Sto tysięcy bardzo głupich wyobrażeń,

Jak wyglądać będą nasze Queens of Life.

(Ale nie wie żaden z nas, nawet kumpel Andrzej K.,

Jak się tańczy jive).

Słowo FAFARUŁEJ oznaczało wszystko to,

Słowo FAFARUŁEJ: to, co z głębi czasu szło.

Zaskrzypiały gdzieś drzwi,

słychać kroki, klamka drży

– Ciągle nic.

Wiem: na imię mojej żonie będzie Klara.

(Może także być Agnieszka – mówi on).

Naturalnie, z tyłu pies „Głos Wybrzeża” będzie niósł,

Gdy ją spotkam już!

Słowo FAFARUŁEJ oznaczało wszystko to,

Słowo FAFARUŁEJ: to, co z głębi czasu szło.

Zaskrzypiały gdzieś drzwi,

słychać kroki, klamka drży

– Ciągle nic.

Słowo FAFARUŁEJ oznaczało wszystko to,

Słowo FAFARUŁEJ: to, co z głębi czasu szło...

Ile można tak trwać? Wciąż czekając na to, co

Ma się stać.

No, śniadanie zjedzone, nie ma co zwlekać. Jest 7:50. Odjazd!

ROZDZIAŁ DRUGI

w którym dowiadujemy się, że więzy rodzinne mogą ulec osłabieniu, że każdy, również Jarko, może zostać bohaterem, i poznajemy założenia filmu pod tajemniczym tytułem Papaya

– Masz tu pieniądze na obiad – powiedziała Mama rzeczowo. Jarko cmoknął powietrze milimetr nad jej policzkiem, schwycił worek z kapciami, przerzucił klipę przez ramię i wyszedł. „Klipa” oznaczała torbę, teczkę albo tornister, słowem: coś, w czym nosi się podręczniki i zeszyty, ale Jarko nazywał ją, jak wszyscy rówieśnicy, klipą, więc i ja tak ją nazywam.

Ogólnie rzecz biorąc, wszystko było do kitu, te pieniądze też. Obiady rodzinne, których świętej godziny piętnastej nie zmieniła nawet śmierć Babci przed pięcioma laty, uległy tej jesieni zawieszeniu i to z dwóch jednocześnie powodów. Nie dość, że Tata znalazł się w szpitalu, to jeszcze na osiedlu przeprowadzano akurat wymianę gazu miejskiego na ziemny. Ten pierwszy przestał płynąć kilka tygodni temu, a ten drugi miał zacząć, kiedy sprawdzi się instalacje i wymieni wszystkie kuchenki w mieszkaniach. Kiedy to nastąpi – nie było wiadomo dokładnie, spodziewano się, że w każdym razie przed Wigilią.

W rezultacie Mama wracała do domu dopiero około szóstej, bezpośrednio ze szpitala, dokąd jechała prosto z pracy; Tata nie życzył sobie wizyt dzieci, twierdząc, że on sam wprawdzie wygląda jak zawsze, to znaczy jak Tata, ale na korytarzach widzi się pacjentów, którzy mogą się przyśnić. Podziałało to, rzecz jasna, na wyobraźnię Jarka – chłopak zaczął rysować po kryjomu obandażowane postaci bez rąk, nóg, nosów, oczu, a nawet bez głów, przemieszczające się na wózkach, które stanowiły skrzyżowanie foteli dentystycznych, przenośnych szubienic oraz taczek. Jego najlepszy kumpel, Andrzej Kotek, zwany Kotkoffem, odkrył kiedyś te szkice, a że sam rysował nieporównanie lepiej, machnął w odpowiedzi obrazek przedstawiający faceta z połową twarzy i mózgiem na wierzchu, leżącego w łóżku nabijanym gwoździami (niektóre przebijały go na wylot); na kołowrotek, przymocowany do ramy łóżka, tęga pielęgniarka nawijała jego jelita; cała podłoga wokół uwalana była krwią. Jarko zareagował na tę wizję jak wymarzony odbiorca Sztuki, to znaczy zemdlał, a że wszystko odbywało się na geografii, niebezpiecznej z powodu wybuchowego charakteru nauczycielki, klasa była mu wdzięczna. Kotkoff zachował przytomność umysłu i zdążył przykryć swój rysunek podręcznikiem, więc cała chwała za przedwczesne zakończenie lekcji spadła na Jarka. Nasz bohater nie miał do kumpla pretensji: o chorobie ojca nie mówił nikomu, co skądinąd wynikało z pobudek niekoniecznie szlachetnych. Jakkolwiek naprawdę martwił się o Tatę – w każdym razie odkąd podsłuchał rozmowę Mamy z Krysią i dotarła do niego nazwa jego choroby – to przecież czuł niejasno, że niebezpieczeństwo, jakie zawisło nad rodzicem, jemu samemu daje nieokreśloną przewagę nad dziecinnymi rówieśnikami, która stopniałaby szybko, gdyby osobista tajemnica zamieniła się w powszechną wiedzę na temat Jarka. Milczał więc z wyższością i podczas klasowych pogaduszek uśmiechał się z tragiczną goryczą. A przynajmniej miał nadzieję, że tak się uśmiecha. W rzeczywistości nikt nie zwrócił uwagi na jego nowy wyraz twarzy, poza Zośką, która zwierzyła się kiedyś Adeli, że jej zdaniem „Wolski się śmieje, jakby go zęby bolały”. O Zośce i Adeli będzie jeszcze mowa. W każdym razie ocucony Jarko przestał rysować pacjentów na wózkach, świadom, że nie prześcignie koszmarnej wizji przyjaciela. A klasa i tak już wkrótce wiedziała o wszystkim, bo Mama podczas październikowej wywiadówki zwierzyła się wychowawczyni z sytuacji w domu, ta w najlepszej wierze powtórzyła to matce Jolki, matka Jolki w najlepszej wierze powtórzyła to kilku innym matkom, te – swoim dzieciom, i tak to się rozeszło.

Więc obiady rodzinne ustały. Krysia jadała gdzieś w barze mlecznym, niedaleko swojego liceum, Mama, być może, nie jadała w ogóle, chyba że w pracy, a Jarko został nieoczekiwanie stałym klientem szwedzkiego baru szybkiej obsługi „Bartek”, który jak na zamówienie wyrósł po drugiej stronie ulicy, na obrzeżach tak zwanego Skwerku (w rzeczywistości olbrzymiego pola nieużytków z resztką glinianki pośrodku, gdzie niebawem miał powstać park). Konieczność wydawania codziennie piętnastu złotych na coś tak prozaicznego jak obiad nieco go drażniła, skoro łatwo było obliczyć, że po sześciodniowym poście mógłby kupić sobie nową płytę (w wersji stereo!) i jeszcze zostałoby mu dziesięć złotych na inne wydatki. Ale był prawdomównym chłopcem, a Mama co wieczór pytała go, jak było w „Bartku”. Poza tym trzeba szczerze dodać, że sześciodniowemu postowi by nie sprostał: Jarko, mimo swojej chudości, stał się od powrotu z wakacji prawdziwym głodomorem i nawet Kotkoff na widok jego potężnych kanapek przestał prosić „daj gryza”, bo od wielu tygodni nie dostał ani kęsa. W drugą stronę to nie działało, gdyż w kanapkach Kotkoffa był salceson, którego Jarko, mimo wilczego apetytu, trochę się brzydził.

O tych obiadach w „Bartku” jeszcze wam opowiem, ale tymczasem nasz bohater zbliża się do szkoły. Odbija smętnie worek z kapciami, jak gdyby to była piłka do nogi, na nadchodzących rówieśników nie patrzy, bo wie, że Kotkoff nadchodzi od innej strony, a z nikim innym nie miałby o czym mówić (chyba że z Adelą, tyle że ona na pewno od dawna siedzi już w klasie). Po zwyczajowym „Bulba!”, którym to okrzykiem witała się od niedawna młodzież szkolna, musiałaby zapaść krępująca cisza i znowu uznano by go za zarozumiałego kujona. Ale właśnie w tym momencie jego wzrok pada na główne wejście i nagle przychodzi mu do głowy Znakomity Pomysł. Oto odsłoniła mu się droga do sławy. Jeśli starczy mu odwagi, za kilka minut będzie najpopularniejszą postacią w całej szkole.

Szkoła Podstawowa imienia pewnego węgierskiego poety była zwykłą tysiąclatką, zbudowaną w systemie pawilonowym. Z góry wyglądała jak leżąca na boku litera H, której jedną nóżkę ktoś złamał i wykręcił na sztorc. Z głównego wejścia, znajdującego się pośrodku budynku, można by było pójść w lewo, do pawilonu klas starszych, w prawo, do pawilonu z pokojem nauczycielskim, półinternatem, stołówką, gabinetem dyrektora i pracownią fizyczną, albo na wprost, łącznikiem, z którego na końcu szło się w jedną stronę do klas młodszych, w drugą zaś do sali gimnastycznej (to właśnie ta wykręcona nóżka litery H). Napisałem „można by było”, ponieważ to wejście z jakiegoś powodu zarezerwowano dla nauczycieli; uczniowie musieli obchodzić cały budynek i wchodzić od podwórza, zwanego powszechnie Rekreacją. Tak było dotąd; tymczasem na początku tego roku szkolnego dyrektor Gołąbek postanowił, nie wiedzieć czemu, zliberalizować przepisy i ogłosił, że uczniowie najstarszych klas mogą wkraczać do podstawówki razem z nauczycielami, wejściem głównym. Ale nikt mu nie uwierzył, gdyż wszyscy wiedzieli, że o jednym pan dyrektor zapomniał.

Zapomniał mianowicie o istnieniu pani Wali.

Pani Wala była woźną. Ale to za mało powiedziane. Pani Wala była groźną woźną. Jeszcze za mało. Pani Wala była najgroźniejszą woźną od Bałtyku po Tatry – tak w każdym razie uważali uczniowie szkoły podstawowej imienia węgierskiego poety. W odróżnieniu od innych woźnych, odzianych w ciemnoniebieską odzież roboczą, nosiła różowy fartuch, a jej twarz miała taki sam kolor, chyba że pani Wala unosiła się gniewem (co zdarzało się wiele razy dziennie), a wtedy barwa jej oblicza przez fazę ciemnej czerwieni przechodziła w purpurę, gdy tymczasem usta, zwykle zaciśnięte w poziomą kreskę, rozwierały się jak paszcza lwa. Panią Walę słychać wtedy było w najdalszych zakątkach szkoły, nauczyciele tracili wątek, a dzieci chowały się pod ławkami i zaczynały płakać. Nie dość na tym; pani Wala chwytała wtedy to, co miała pod ręką, i przystępowała do ataku, goniąc najgorszych chuliganów aż do końca korytarza, gdzie pod ścianą okładała ich w bojowej furii – czasem nawet nogą od krzesła, którego nie zdążył skleić woźny, zwany Wujciem – ci zaś osłaniali się bezradnie przed ciosami i bełkotali przeprosiny, i tak bezużyteczne, póki pani Wala się nie zadyszała. Z panią Walą starali się nie zadzierać nawet nauczyciele, ba, nawet dyrektor. Ona zaś nie przyjęła do wiadomości nowego rozporządzenia.

Z tym to właśnie potworem postanowił ni z tego, ni z owego zadrzeć Jarko. Odprowadzany zdziwionym spojrzeniem innych uczniów, skierował się do głównego wejścia. Miało ono podwójne, szklane drzwi. W tych drugich stała pani Wala, oparta o szczotkę, i przyglądała mu się bez zainteresowania. – Czego? – zapytała krótko. Na co Jarko odparł grzecznie, że pan dyrektor ogłosił nowe zasady, z tych zaś on, jako uczeń klasy siódmej, zamierza skorzystać. Pani Wala pokraśniała lekko: – Wejście jest od Rekreacji – oświadczyła. Jak tuż przed pierwszym uderzeniem burzy wiatr zamiera, ptactwo cichnie, a zapach powietrza łagodnieje, tak złowróżbnie spokojny był jej głos, ale Jarko zerknął za siebie i zrozumiał, że nie ma już odwrotu: przed wejściem skupiła się dzieciarnia, ciekawa, co z tego wyniknie. Wycofanie się przykleiłoby mu, poza wszystkimi dotychczasowymi tytułami, jeszcze i łatkę tchórza. Więc nieco drżącym falsetem odparł, że w końcu to pan dyrektor Gołąbek jest dyrektorem i on, uczeń klasy siódmej, musi słuchać władzy zwierzchniej, nie zaś, z całym szacunkiem, szeregowego pracownika. A ponieważ pani Wala zdążyła już spurpurowieć i wykonała nieokreślony ruch miotłą, sugerujący niedwuznacznie, że niebawem przejdzie do środków przymusu bezpośredniego, usiadł grzecznie na ławce między drzwiami i oświadczył, że ma prawo i zamierza z niego skorzystać. – A ja cię nie wpuszczę, gówniarzu – brzmiała riposta. – To ja się przez panią spóźnię – odrzekł z godnością. – A spaźniaj się! – burknęła pani Wala i na nowo oparła się na szczotce.

Do szkoły wchodzili tymczasem kolejni nauczyciele; rozbawione łypnięcia, które dostrzegł, pokrzepiły nieco Buntownika. Zabrzmiał dzwonek, Jarko siedział, pani Wala stała. Jakaś postać z dziennikiem pod pachą zatrzymała się w drodze na lekcję, pomedytowała chwilę i cofnęła się do gabinetu dyrektora. Kilka minut później pojawił się sam dyrektor Gołąbek.

W odróżnieniu od różowo-purpurowej pani Wali był to mężczyzna szary od stóp do głów. Wyglądał, jakby zamiast siebie wysyłał codziennie na świat swój własny cień. Ziemista cera, nieokreślonego koloru włosy, ciemny garnitur i nieczęsto pastowane buty stwarzały wrażenie chronicznej troski, towarzyszącej szefowi placówki oświatowej, choć mężczyzna trzymał się prosto – ale w tej szlachetnej postawie więcej było gotowości zlania się z najbliższą ścianą niż chęci zaznaczenia swojego niezłomnego ja. Teraz zbliżał się z zakłopotaną miną: wiedział już, że popełnił błąd, którego na szczęście nikt nie wziął na serio, tylko ten jeden matoł. – Ja tu stoję – zaterkotała pani Wala na jego widok – bo oni wszyscy błota nanoszą, hałas robią, ktoś przecież musi pilnować porządku. – Ale sam pan dyrektor mówił... – zaczął najniewinniej Jarko. – Dobrze, dobrze – burknął dyrektor. – Pani Walu, ja mu w drodze wyjątku dzisiaj pozwalam – zacisnął dłoń na ramieniu ucznia, żeby ten już się nie odzywał, a kiedy oddalili się obaj od źródła zagrożenia, syknął szeptem: – Żeby mi to było ostatni raz.

Na najbliższym cotygodniowym apelu dyrektor Gołąbek oświadczy, że jego rozporządzenie o wchodzeniu do szkoły głównymi drzwiami spowodowało bałagan, uczniowie nie umieli z owego rozporządzenia rozumnie skorzystać i wobec tego wracamy do zwykłego korzystania z wejść od strony Rekreacji. Ale tego dnia Jarko wkraczał do klasy jako pogromca pani Wali. Nawet Czołgu zdawał się popatrywać na niego z szacunkiem. W dodatku idąc do swojej ławki, poczuł na sobie czyjś badawczy wzrok i był to wzrok Zośki. Wzrok błyszczący i nawet, można by powiedzieć, gorący – w każdym razie gorąco zrobiło się Jarkowi. To było więcej, niż się spodziewał. I tylko Kotkoff trochę popsuł mu nastrój: – Co ty, uśmiechnięty, że się Wali stawiasz? – szepnął. Określenie „uśmiechnięty”, oznaczające w tym sezonie niedostatek władz umysłowych, wymagało właściwie w odpowiedzi co najmniej żartobliwego szturchnięcia, ale trudno szamotać się z kumplem i to na samym początku lekcji polskiego.

O polonistce, pani Rylewskiej, wiedzieli od pani Madzi z półinternatu, że była w Ravensbrück i że robiono na niej eksperymenty medyczne. W rezultacie po szkole poszła plotka, że czarne włosy, które nosiła obcięte na pazia, to peruka. Wszystkie dzieci znały fotografie z Oświęcimia albo przynajmniej jeden film wojenny, pokazujący wyzwolenie obozu, i spontanicznie uważały, że dawni więźniowie kacetów do końca życia powinni być łysi. Na nic jednak zdało się zaglądanie pod loki nauczycielki, do czego delegowano niewyrośniętych jeszcze piątoklasistów. Pani Rylewska była opanowana tym szczególnym rodzajem samokontroli, który wydaje się desperacką obroną przed nieustannie zagrażającą histerią. Prawie nie podnosiła głosu, ale rozdrażniona mówiła z naciskiem, wolno wymawiając sylaby, a jej szaroniebieskie oczy zwężały się z wysiłku, żeby nie wrzasnąć. Nieliczni, którzy słyszeli jej krzyk, opowiadali, że był świdrujący, metaliczny. Nigdy się nie uśmiechała. Kiedy czytała wiersze, drżał jej głos, jakby miała się za chwilę rozpłakać. Kilka miesięcy wcześniej, z okazji Dnia Matki, wyrecytowała im utwór z refrenem: „Pochwalone bądźcie, macierzyńskie ręce” – wszyscy dławili się od śmiechu, bo nowo przyjęty uczeń nazywał się Macierzyński i od pierwszej strofy oglądał swoje dłonie z brwiami uniesionymi ze zdziwienia. Pani Rylewska zrozumiała w końcu, w czym rzecz, ale wzruszyła tylko ramionami. „Dziw-ni jes-teś-cie”, wyskandowała, a klasa zamilkła, bo w gruncie rzeczy bali się, że kiedyś i przy nich wybuchnie, i usłyszą to metaliczne świdrowanie, znane im jedynie z korytarzowych plotek.

Dziś jednak nie wyglądało na to, że coś takiego im grozi. Polonistka zaczęła omawiać Kamizelkę Bolesława Prusa, akcentując kapitalistyczny wyzysk, jakiego nie dane im było zaznać, urodzonym w Polsce Ludowej. Słucham jej, jak wy, z komfortowej pozycji ponad tym światem i przypuszczam, że ją samą trochę to nudziło. Ale Jarkowi nie przychodziło do głowy, że ktoś może nudzić, nudząc się sam. Próbował przez chwilę wyobrazić sobie odrażającego kapitalistę, ale kapitalizm to była dla niego Ameryka, w której rozdają Oscary. A właśnie przyszedł mu do głowy film wymyślonego przed kilkoma tygodniami francuskiego reżysera nazwiskiem Jean-Claude Cheri; nazywał się Cheri, bo to było bardzo po francusku. Za ten film Cheri musiał otrzymać Oscara, zwłaszcza że do głównej roli zaangażował znakomitego polskiego aktora, Jarosława Wolskiego.

Tuż przed chorobą Taty – być może tego dnia, kiedy Tata był u lekarza – Jarko poszedł z Krysią do kina na schodzący właśnie z ekranów melodramat Love Story i odkrył tam urok sytuacji, w której znany nam przebój brzmi w pierwotnym kontekście ekranowej fabuły. W istocie były to dwa przeboje, bo nie tylko tytułowy temat, ale i Zabawa w śnieżki, nadawana często przez radio. Od tej pory zaczął wyobrażać sobie, że wszystkie znane mu piosenki pochodzą tak naprawdę z filmów – które trzeba tylko wymyślić.

Ostatnio nagrał na swój magnetofon kasetowy MK-125 coś wspaniałego. Dodajmy nawiasem, że Jarko co chwila układał w głowie listy Najwspanialszych na Świecie Rzeczy i lista Najwspanialszych na Świecie Utworów Muzycznych prezentowała się aktualnie tak: 1. Urszula Dudziak: Papaja (czy jak się to pisze); 2. Abba: I do, I do, I do; 3. Ringo Star: Hare Krishna; 4. Slade: Fafarułej; 5. SBB: Z których krwi krew moja (dopiero na piątym miejscu, bo to było trochę trudne). Więc film Jean-Claude’a Cheri został zatytułowany Papaja, czy raczej Papaya; a ponieważ nikt z otoczenia Jarka nie wiedział, co to znaczy, Jarko uznał, że Papaya to nazwa planety, na której rozgrywa się akcja.

A raczej jedna trzecia akcji, bo Jean-Claude Cheri był reżyserem nowatorskim i nakręcił wielogodzinne dzieło składające się z trzech odmiennych gatunkowo części. Pierwsza była dramatem społecznym, druga komedią obyczajową, a trzecia, finałowa, miała charakter science fiction. Bohaterowie płynnie przechodzili z jednej do drugiej, co wymagało od aktorów brawurowego różnicowania środków wyrazu: widz miał się zrazu wzruszać, potem śmiać, a w końcu ekscytować. Fabularne szczegóły Jarko dopracowywał stopniowo, korzystając z chwil, kiedy nic go nie rozpraszało. Ale znowu nie dokończył dzieła, bo kapitaliści doprowadzili szybko do śmierci biednego właściciela kamizelki i zabrzmiał dzwonek.

Następna miała być matma.

Śródsłowie

Jeśli można pisać przed-mowy i po-słowia, to powinno być wolno odzywać się także wewnątrz książki, między jej słowami. A właśnie doszedłem do wniosku, że powinienem wam coś wyjaśnić. Lub, jeśli nie uda mi się tłumaczenie, zaciemnić.

W powieści Stanisława LemaAstronauci – którą Jarko przeczytał przed wakacjami, bo odkrywszy science fiction, uznał, że nie ma nic wspanialszego, i czytał z tego gatunku wszystko, co tylko wpadło mu w ręce – kosmonauci znajdują na planecie Wenus dziwny obiekt. To biała kula, emitująca tak silne pole grawitacyjne, że zakrzywia ono także promienie świetlne. Zakrzywia je do tego stopnia, że kiedy podróżnik stanie odpowiednio blisko, do jego oczu dochodzi nawet promień odbity od przeciwległej strony kuli. W rezultacie wydaje mu się, że kula otacza go ze wszystkich stron. Jeden krok, hop, i znajduje się (pozornie) w jej wnętrzu. Żeby się wyswobodzić, wystarczy nie wierzyć świadectwu zmysłów, zacisnąć powieki i się cofnąć.

Mam niejasne wrażenie, że pole grawitacyjne, które miałoby taki wpływ na światło, tym bardziej nie wypuściłoby z objęć ciała kosmonauty – ale Jarkowi to nie przeszkadzało. Jak często bywa, opowieść o Białej Kuli przyczaiła się w jego pamięci i dopiero po kilkunastu tygodniach, wróciwszy znad morza, zaczął przyglądać się z namysłem rozmaitym obiektom, wyobrażając sobie, że mają podobne właściwości. Podchodzi do baru „Bartek” i nagle jego fasada otacza go ze wszystkich stron. Zbliża się do drzewa na rogu ulicy, gdzie żegnał się z Adelą, jeśli przypadkiem szli razem aż do tego miejsca, i wtem pokrywa go kora. Albo (to byłoby zdecydowanie najgorsze) skraca sobie drogę przez plac Defilad i nagle wsysa go do wnętrza Pałac Kultury, a Jarko nie umie znaleźć z niego wyjścia.

To były tylko igraszki wyobraźni, gdy tymczasem coś podobnego zdarzyło się naprawdę: Jarkowi, mnie, a może i wam, choć na razie chyba tylko ja zdaję sobie z tego sprawę. Zresztą jestem niewątpliwie głównym winowajcą.

Jakiś czas temu napisałem książkę o Jarku i jego letnich pobytach nad morzem. Kazałem naszemu bohaterowi przeżyć powtórnie wakacje z wielu lat (wszystkich naraz). Jego wspomnienia nagromadzone w jednym miejscu wytworzyły masę o szczególnie silnej grawitacji i okazało się, że nie tak łatwo stamtąd wrócić. Myślałem, stawiając ostatnią kropkę, że Jarko od tej pory będzie dorosły, a tymczasem – zamiast powędrować spokojnie przez las do współczesności – skręcił mi do jakiejś chaty i wylądował w dawno przeżytej jesieni. Krąży teraz jak kosmonauta we wnętrzu Białej Kuli, a ja sam już nie wiem, które to okrążenie w pozornie nieprzepuszczalnym kręgu otaczających go ścian. Co gorsza, ścigają go Myślikróliki, stworzenia złe i zawzięte; a może nie tyle złe, ile zaledwie nieumiejące wybaczać (właściwie powinny prześladować mnie, bo to ja w tamtej letniej opowieści starannie pominąłem wszystko, co powołało je do istnienia, ale cóż, Jarko jest słabszy ode mnie, więc to jemu można łatwiej uprzykrzyć życie). Chwilami nawet mam wątpliwości, czy mój bohater żyje, bo w tych ekstremalnych warunkach także o normalnym biegu czasu wypada zwątpić. Czy to powidoki gasnącego umysłu, gdy przyszła na pana Jarosława Wolskiego ostatnia godzina, czy tylko niespodziewany efekt tego, że pan Jarosław któregoś wieczoru, przed zaśnięciem, zbyt intensywnie sobie coś przypomniał? Więc: w jakich warunkach tutaj trafił? I, w takim razie, gdzie właściwie rozpoczyna się ta historia? Podejrzewam, że można ją zacząć opowiadać w dowolnym momencie. Na przykład: jest lekcja wuefu. Albo przychodzi Gwiazdka. Albo Jarko, gdy zrobiło się ciepło, wyrusza na spacer w stronę dworca kolejowego Warszawa Zachodnia, bo nie może doczekać się lata i wyjazdu nad morze.

To właśnie dlatego musiałem napisać Śródsłowie. Które może być równie dobrze Posłowiem, jeśli przerwiecie w tym miejscu, albo Przedmową, jeśli tutaj akurat otworzyła wam się książka. Bardzo się obawiam, że ta historia, choć zamknięta, nie ma też końca. To także od was będzie zależeć, ale cierpliwości. Podpowiem wam, kiedy być może pojawi się okazja, żeby zrobić krok w bok, na zewnątrz; naprzeć lekko na naszego bohatera i wypchnąć go do świata, który jest naprawdę. O ile jesteście pewni, że słowu „naprawdę” odpowiada coś konkretnego.

ROZDZIAŁ TRZECI

w którym przedstawione zostają uroki ćwiczeń

gimnastycznych oraz martyrologia szalików

Nauczycielem wuefu chłopców był w szkole Jarka pan Kozik. Tak naprawdę nazywał się Koźlik, Jacek Koźlik. Ale „Kozik” nie było przezwiskiem, po prostu z powodu niestarannej wymowy pedagoga część rodziców, a nawet część nauczycieli była przekonana, że tak właśnie brzmi jego nazwisko.

Pan Kozik był chudym, trzydziestoletnim mężczyzną o szokująco długich włosach, sięgających mu aż do kołnierzyka koszulki polo, i starannie przystrzyżonej brodzie. Miewał okresy wzmożonej aktywności na zmianę z okresami widocznego zniechęcenia. W rezultacie uczniowie znali dwa oblicza pana Kozika. W wersji pierwszej, której nie lubili, Kozik ruszał się energicznie, zaganiał podopiecznych do szatni okrzykiem „tempo, tempo!”, a na pełne niepokoju pytania: „Co będziemy robili?” odpowiadał z irytującym błyskiem w oku: „Dzisiaj gimnastyka ogólnorozwojowa”. Oznaczało to smutne czterdzieści pięć minut na drabinkach lub materacach, nie daj Boże z piłkami lekarskimi.

W wersji drugiej pan Kozik robił się sympatyczny. Siedział mianowicie w swojej kanciapie i sączył kefir, a ponieważ hałas w sali gimnastycznej przyprawiał go o cierpienie, niezależnie od pogody wyrzucał przez szparę w przymkniętych drzwiach futbolówkę, a z głębi pomieszczenia rozlegało się jego słabe wołanie: „No to pograjcie sobie!”. I wtedy urządzano Mecz.

Najpierw trzeba było podzielić się na drużyny. Zajmowali się tym dwaj kapitanowie: zazwyczaj był to Trawka, niekwestionowany nawet przez Czołgu mistrz dryblingów, i sam Czołgu. Łapali się za ręce i kręcili przez chwilę w kółko, ale myliłby się ten, kto by sądził, że postanowili się pobawić jak dziewczynki, bo to był Rytuał. W pewnym momencie spocone dłonie wyślizgiwały się i kapitanowie, niesieni siłą odśrodkową, rozbiegali się na kilka kroków. Kiedy już się zatrzymali, ruszali sobie na spotkanie, jakby odmierzali stopami odległość: najpierw ty stawiasz swoją stopę, a teraz ja swoją, a teraz ty swoją... aż dochodzili do wspólnego punktu, gdzie jeden nadeptywał palce drugiego i wygrywał w ten sposób pierwszeństwo w wyborze zawodnika. Zwykle był to nieduży Wilczur, bo mimo skromnego wzrostu uchodził za najlepszego bramkarza. Wtedy drugi kapitan wskazywał Mokrego. Na to pierwszy – Gluta, który był prawie tak dobry w pomocy jak Mokry. Na to drugi – Ryśka, zwanego Foremanem, chyba że drugim kapitanem był Czołgu, wówczas z całą pewnością Foreman trafiał do przeciwnej drużyny. Foreman siódmą klasę powtarzał po raz trzeci, golił się, a dla Czołgu stanowił spory problem. Zaraz opowiem, na czym ten problem polegał, ale dokończmy jeszcze wybór drużyn, bo na samym końcu, kiedy na boisku było już tylko dwóch niezrzeszonych, Zyzio i Jarko, któryś z kapitanów z ciężkim sercem wybierał mniejsze zło, i czasem to był Jarko, a czasem Zyzio. Obaj uchodzili podczas meczu za żywe bomby zegarowe i kazano im stawać na prawej obronie, gdzie, jak uważano, zrobią najmniej szkody.

Jarko mimo to uwielbiał grać w nogę. Słowo „grać” nie jest może adekwatne; powiedzmy lepiej, że uwielbiał Uczestniczyć. Zaczęło się to, co prawda, od konfliktu – jeszcze w pierwszej klasie. Podczas inauguracyjnego meczu piłka przeleciała przez linię obrony przeciwnika i trafiła do Trawki, który tam już na nią czekał; minął zwodem bramkarza i strzelił gola. Jarko, który od wielu miesięcy oglądał z Tatą transmisje telewizyjne ze spotkań Legii i Górnika i znał Przepisy, w odruchu sprawiedliwości zawołał, że Trawka był przecież na spalonym. Na to podszedł do niego łagodny zazwyczaj Mirek (niepodobny zupełnie do swego bliźniaka Irka) i oświadczył krótko: „Jak jeszcze raz wspomnisz o spalonym, to cię pierdyknę”. W ten sposób Jarko dowiedział się, że w szkole przepis o spalonym nie obowiązuje, a gdy wkrótce rozpoznano, że raczej nie należy mu podawać piłki, chyba że chce się ją stracić, niczego już mu nie brakowało do szczęścia. Z pasją biegał skrajem boiska w tę i z powrotem, trzymając się na wszelki wypadek z dala od centrum akcji, entuzjastycznie ściskał kolegów, którzy strzelali gole dla jego drużyny; a kiedy nacierali przeciwnicy, zawsze można było wstawić gdzieś nogę, wybić na chybił trafił w pole (to mu się udawało), słowem: w obronie miał wrażenie jakiej takiej przydatności. Pewnego razu zapomniał zabrać z domu trampek na wuef i rad nierad wystąpił w pionierkach z grubą wibramową podeszwą: nie było napastnika, który by zaryzykował zbliżenie się do obutego w ten sposób defensora. Poza tym w razie sporów najgłośniej krzyczał, że był faul albo że go nie było, jeśli faulował kolega z drużyny. Krótko mówiąc: wystarczyło przetrwać chwilę upokorzenia na początku, gdy we dwóch z Zyziem czekali zmiłowania, żeby potem przez trzy kwadranse być Razem z Resztą.

Na jego sytuację nieoczekiwany wpływ wywarło zresztą pojawienie się w klasie Foremana. Bo to było tak: hierarchia wśród chłopców ustaliła się już dawno. Niekwestionowanym przywódcą został Czołgu – niewysoki, krępy blondyn z długimi rękami, który w razie bitki nie rzucał się, jak inni, do czegoś w rodzaju zapasów, tylko wymierzał bokserskie ciosy, po których niejeden mleczak (kiedy jeszcze mieli mleczaki) wylatywał z ust adwersarza. Wszyscy się go trochę bali, bo był nieopanowany i nie odpuszczał najmniejszej zniewagi. Nawet gdy zaprowadzono ich kiedyś na szczepienie i Czołgu, pierwszy w kolejce, dostał histerii na widok igły, jego pozycja nie uległa zachwianiu, bo dwóch niewczesnych żartownisiów potraktował sierpowym i pozostali doszli do wniosku, że w gabinecie lekarskim nie wydarzyło się nic zabawnego. Zaraz za Czołgu sytuował się w hierarchii Trawka, ze względu na zasługi sportowe, a także dlatego, że bijąc się z Irkiem (zupełnie niepodobnym do swego bliźniaka Mirka), z zimną krwią przejechał mu butem po nodze. Wszyscy wiedzieli, że Irek kilkanaście dni wcześniej oblał się w domu wrzątkiem i z tej właśnie nogi zdjęli mu akurat bandaż. Potraktowanie w ten sposób świeżej oparzeliny było dowodem na męskie okrucieństwo i chociaż dziewczynki (kilka z nich przyglądało się z daleka zajściu) nie odzywały się do Trawki przez kilka dni, w oczach chłopców jego notowania wzrosły. Ten sam pojedynek zepchnął Irka na trzecie miejsce, jego bliźniaka zaś, Mirka, na czwarte; Mirek nie bił się prawie w ogóle, ale było wiadomo, że w razie czego Irek przyłoży jego prześladowcy, więc pozycje obu braci ściśle się ze sobą wiązały. Dalej był peleton: zaliczali się do niego Glut i Mokry, i Felek Macierzyński, zwany Maciorą, i Kotkoff, i misiowaty, ale przez to trudny do obalenia Pelek, a na końcu niezbyt mocny, ale zwinny Wilczur. Trochę poza tą hierarchią krążył Władysław, który trafił do nich w piątej klasie, kiedy nie zdał: starszy o rok, był niby od nich silniejszy, lecz dbał o to, co Kotkoff – zmuszony przez rodziców do uczenia się angielskiego z płyt – określał jako „splędid ajzolejszyn”. Zdaniem Jarka był to po prostu wariat. Kiedyś Jarko, zainspirowany niezbyt dokładnie zrozumianą kolejną nowelą pozytywistyczną na liście lektur, podszedł przed klasówką z fizyki do Władysława i w poczuciu, że oświeca lud, zapytał go, czemu ten się nie uczy. Wyobrażał sobie Jarko, że w odpowiedzi usłyszy coś w rodzaju „to dla mnie za trudne” i wtedy uprzejmie poinformuje kolegę, że może mu pomóc. Ale Władysław popatrzył na niego z rozbawieniem i odparł: A bo wiesz, mnie to wszystko strasznie nudzi. Po czym wyjął ze swojej klipy kokon jedwabnika (zwinął go z pracowni biologicznej) i dodał: – O, to jest ciekawe, a w dodatku smaczne. – I nadgryzł. Jarko prawie się porzygał, bo w powstałej dziurze zobaczył napoczęty przez kolegę odwłok.

Nie muszę chyba dodawać, że na końcu tej hierarchii byli znani nam już Jarko i Zyzio. Jarko na pewno by uściślił: najpierw Jarko, potem Zyzio. Dla Zyzia Jarko czuł szczerą wdzięczność, bo kiedy wszyscy mu już dogryźli, zawsze mógł Zyziowi spuścić łomot i przekonać się, że przecież nie jest najsłabszy.

Tak to wyglądało, aż przed paroma tygodniami pojawił się w klasie Rysiek. Rolę „przerośniętego” znali już w wykonaniu Władysława, ale Foreman nie strugał wariata, nie zabiegał o żadne splędid, tylko bez ceregieli zajął miejsce przywódcy stada. Wszyscy przyjęli ten fakt bez szemrania, bo Foreman miał same zalety: palił, używał wulgarnych wyrazów, chodził na filmy dozwolone od osiemnastu lat i streszczał je dosadnie – wyglądało na to, że są to same pornosy – miał na policzkach siny zarost i owłosione nogi. Tylko Czołgu się stawiał, ale Foreman dał mu parę razy w zęby i sława bokserskich możliwości Czołgu znacznie przyblakła. Przy czym Foreman nie dbał o formalne przejawy swojej pozycji, na przykład nigdy nie przyjmował funkcji kapitana podczas dzielenia się drużyn przed meczem. Natomiast, kiedy kapitana już wybrano, podchodził do niego i podpowiadał mu dalsze kandydatury. I bardzo często pierwszym, na którego wskazywał palcem, mówiąc: „tego bierz, tego”, był... Jarko. Dziś znowu się to powtórzyło: „weź go, weź Komputerka” – kusił Rysiek Trawkę, a kiedy ten spojrzał na kolegę z niedowierzaniem, dodał: „No co, nie wiesz, jak załatwił Walę i dyra?”.

Jarko, konsekwentnie zwany przez Foremana Komputerkiem, miał do tych przejawów sympatii stosunek złożony. Kiedy po jego zbyt lekkim podaniu Czołgu przejął niestety piłkę i strzelił im bramkę, Foreman podszedł do niego i spokojnie powiedział: „Komputerek, nie ustawiaj bokiem stopy, bo masz słabą nogę i zawsze ktoś gałę przejmie, tylko wal z czuba, nie bokiem, a czubem, z całej siły, zobacz” – i wykonał zamach mięsistym udem. Prawie nie domagał się zeszytów, żeby odpisać zadania domowe (no, może raz czy dwa); gdy perorował na przerwie, zdarzało mu się zapytać ni z tego, ni z owego: „Dobrze mówię, Komputerek, nie?”, na co Jarko kiwał uprzejmie głową, nawet jeśli tak naprawdę sądził inaczej. Jego pozycja wyraźnie się poprawiła: koledzy szybko zorientowali się, że Jarko jest pod ochroną. Jednocześnie jakby odsunęli się od niego jeszcze bardziej. Nasz bohater nie potrafił nazwać swoich wrażeń, ale czuł niejasno, że przy Ryśku zaczął odgrywać rolę, której nie wybierał i nie jest nawet pewien, czy mu się ona podoba.

Tymczasem trwał mecz. Czołgu, jak zwykle, robił, co mógł, żeby rozdrażnić Foremana. Gdy ten prowadził piłkę, kopał go po kostkach. Ironicznie komentował zagrania wroga. Wiedział, że póki piłka w grze, Foreman nie zdecyduje się porzucić swojej drużyny, żeby oddać się prywatnemu wymierzaniu sprawiedliwości. W pewnej chwili Trawka został podcięty przez Mokrego i nikt nie podjął dyskusji, kiedy Trawka zaczął krzyczeć: – Faul był, faul! – Foreman ustawił piłkę do wykonywania rzutu wolnego, tylko Czołgu, szczerząc zęby w uśmiechu, nie chciał odejść na przepisową odległość dziewięciu kroków. – No co, stoję w murze – odparł, gdy zaczęto domagać się, by odszedł dalej. Między nim a piłką było najwyżej dwa i pół metra. – Doobra tam – machnął ręką Foreman, zrobił duży rozbieg, minął piłkę i z całej siły, z czuba – tak jak pokazał Jarkowi – kopnął Czołgu w krocze.

Przez chwilę nic się nie działo. Czołgu wytrzeszczył tylko oczy (Jarko, który stał nieopodal, nigdy nie sądził, że ma takie wielkie). Potem schwycił się za przyrodzenie, a ciszę przeciął wysoki pisk – i Czołgu zwalił się na boisko. Zwinięty w kłębek wierzgał nogami i wył. Wyglądało to Przerażająco i Jarko nawet chciał zawołać pana Kozika, ale Foreman złapał go za ramię. – Zostaw, przejdzie mu – mruknął i zaczął na skraju boiska żonglować piłką. Pozostali gracze zbliżyli się do Czołgu ostrożnie, prawie jak do trupa, choć trup jeszcze się ruszał. Maciora potrząsnął go za ramię i zapytał: – Co ci jest? (zabrzmiało to dość głupio). – Ponieważ tamten wciąż tarzał się po tartej cegle, którą wysypane było boisko, Mokry i Pelek złapali go pod pachy i przenieśli na trawnik za bramką; być może przyświecała im myśl, że w ten sposób Kontuzjowany znika z pola widzenia pana Kozika, gdyby ów chciał oderwać się od kefiru i wyjrzeć przez okna sali gimnastycznej. Kotkoff podszedł do Jarka: – Pewnie mu jaja poszły. Nie będzie mógł mieć dzieci – orzekł z zadumą. Jarko miał wrażenie, że ten akt przemocy, boleśniejszy – jak było widać i słychać – niż inne, wprowadził wszystkich w stan jakiegoś zamroczenia.

W końcu i Rysiek zainteresował się swoją ofiarą. Kucnął nad Czołgu, który już się nie darł, tylko płakał cicho. – Weźcie go pod ramię – zaordynował po namyśle. – Ty i ty. – Pokazał na Mokrego i Gluta, wyższego niż Pelek. – I potrząśnijcie. – Mało ci jeszcze? – zapytał flegmatycznie Trawka. – Może jaja mu pękły, a będą go do tego trząść. – Nic mu nie pękło – zdenerwował się wreszcie Foreman. – Najwyżej mu wpadły z powrotem do brzucha. Trzeba go potrząsnąć, to wlecą z powrotem do moszny i będzie dobrze. – Mówił z takim przekonaniem, że Mokry i Glut wymienili się spojrzeniami, a potem niechętnie spełnili polecenie. Czołgu protestował jękliwie, ale w końcu zakwilił po kolejnym wstrząsie i ucichł. Foreman niemal pieszczotliwie złapał go za brodę: – Lepiej ci? – zapytał. – Lepiej – burknął Czołgu; Jarko odnotował mimochodem, że mówi znowu grubym głosem, co potraktował jako dobry prognostyk dla męskości kolegi. – No, to poskacz jeszcze, aż ci całkiem przejdzie. I nie zadzieraj ze mną więcej.

Przerwa w meczu trwała na tyle długo, że zabrzmiał tymczasem dzwonek. Była to ich ostatnia lekcja. Czołgu powlókł się, kulejąc, okrężną drogą przez parking szkolny, obok ogródka pani od biologii. Może zdawał sobie sprawę, że ból minie, a gdyby spotkał jakiegoś nauczyciela i zeznał, co się stało, zyskałby trudno zmywalną opinię donosiciela (Jarko mógłby mu coś o tym powiedzieć: w piątej klasie poskarżył pani Rylewskiej, że Trawka zmył się przed klasówką, zostawiając pod ławką teczkę; zdawało mu się, że występuje w obronie Zasad, ale Tata, któremu opowiedział ze zdziwieniem o reakcji klasy, wyprowadził go z błędu i wyraźnie był zły. Od tej pory Jarko starał się pamiętać, że Zasady bywają rozmaite i nieraz zderzają się ze sobą). Reszta chłopców, jakby w jednej chwili odczarowana, rzuciła się z radosnym krzykiem w stronę ogrodzenia.

Było to jedno z niewielu ćwiczeń gimnastycznych, które Jarko opanował, biegł więc razem z innymi. Odkąd w drugiej klasie spadł z równoważni i trochę się potłukł, miał ograniczone zaufanie do sytuacji, w której nie może wspierać się na obu stopach, nie mówiąc o staniu na rękach, zwisie na drabince nogami do góry i tak dalej. Teraz jednak z satysfakcją cisnął klipę na drugą stronę (rąbnęła w ziemię wśród innych klip, wzniecając kurz), wdrapał się na szczyt ogrodzenia, złapał silnie za wieńczącą je metalową poprzeczkę i skoczył głową w dół. W locie przerzucił nogi nad siatką i zwolnił uchwyt, żeby wylądować twardo po drugiej stronie (w sali gimnastycznej prawdopodobnie nie dałby się do tego namówić). Z lewej i prawej koledzy robili to samo. Byli wolni.

Nad ich głowami rozpościerało się czyste niebo, pewnie ostatni raz tego roku. Drzewa już się trochę zażółciły, wiał lekki wiatr. Rozchodzili się niespiesznie; Jarko miał najbliżej, bo teren szkoły graniczył z jego podwórkiem. Na obiad w „Bartku” było za wcześnie. Przez chwilę sądził, że potowarzyszą mu Irek i Mirek, bo mieszkali na tej samej klatce, ale obaj zdecydowali jednomyślnie pójść najpierw do sklepu, zwanego Bunkrem, gdzie za złotówkę można było kupić oranżadę w proszku. Poszedł więc sam.

Ograniczony udział w meczach piłki nożnej Jarko lubił powetować sobie w domu. Tego samego dnia wieczorem zdjął z blatu biurka zalegające tam zeszyty, a na oczyszczonym w ten sposób boisku umieścił żółte plastikowe bramki (resztka jakiejś gry planszowej, którą Tata przywiózł z Węgier) oraz zawodników. Dla osób postronnych ci zawodnicy byli nieco dziwni, siedzieli bowiem na motocyklach. Dawno temu, kiedy był dzieckiem, Jarko dostał całe pudełko żużlowców z numerami na plecach. Początkowo bawił się nimi w Wyścig Pokoju, ale wkrótce odkrył, że jeśli ukręci się piłkę z plasteliny, przednie koła motorów mogą doskonale służyć jako narzędzia to zatrzymujące piłkę, to toczące ją, to wreszcie ekspediujące dalekimi strzałami. Odkąd w telewizji obejrzał Mistrzostwa Świata w RFN, na których Polska o mało nie zdobyła pucharu, urządzał regularnie mistrzostwa klubowe, w których występowały tak znakomite drużyny, jak Rvuan Kuala Lumpur, RHA Mexico City, fiński zespół Kaantinaho Haapamäki i jedyna w tym gronie znana dorosłym – Chelsea. Z Polski brała udział w zawodach drużyna Zorza Warszawa, która swą nazwę zawdzięczała zegarkowi Jarka, marki Zarja, czyli po rosyjsku „zorza”. A czołowym napastnikiem Zorzy był oczywiście genialny piłkarz, Jarosław Wolski.

Czołgu, Trawka, a pewnie nawet Kotkoff dostaliby kolki ze śmiechu. Ale tu ich nie było. Jedynym problemem pozostawała Mama, która z rosnącym niepokojem obserwowała, jak jej syn traci czas na dziecinne zabawy, a przecież mógłby w tym czasie robić coś, co Rozwija. Możliwe zresztą, że główny powód jej niechęci był inny: czasem piłka, strzelona Panu Bogu w okno, ginęła gdzieś poza obrzeżami stadionu i Jarkowi nie udawało się jej odszukać. Zaraz lepił więc z plasteliny następną; niestety poprzednia zawsze odnajdywała się: rozdeptana i przyklejona do kapcia Mamy, zostawiała za Mamą ślady na parkiecie. Dlatego najlepiej było urządzać mecze pod nieobecność rodziców, ale z drugiej strony prawdziwie stadionowy charakter stwarzało dopiero wieczorami Sztuczne Oświetlenie z lampy nad biurkiem. Krysia, ucząca się za plecami Jarka do matury, była nieszkodliwa.

Właśnie rzut rożny wykonywał genialny napastnik zespołu z Kuala Lumpur (czasem, jeśli się dobrze przymierzyło, plastelinowa kuleczka odbijała się od łebka motocyklisty i wpadała do bramki obok zaskoczonego golkipera), gdy pojawiła się Mama. Wróciła przed chwilą ze szpitala i choć nie zdradziłaby się dzieciom ze swoich mrocznych przeczuć, miała wrażenie katastrofy. – Zajmij się czymś konkretnym – powiedziała zamiast tego do syna, który nawet nie odwrócił się na jej kroki. – Jesteś już prawie dorosły, a zabawkami się bawisz. – Pani Wolska wolałaby w tych okolicznościach, żeby był całkiem dorosły. Tknięta nagłym domysłem cofnęła się do przedpokoju i wtedy dopiero Jarko zdrętwiał, bo usłyszał pytanie: – A GDZIE SZALIK?!

Kiedy awantura ucichła, Jarko siedział zgnębiony nad zawodnikami Rvuan Kuala Lumpur oraz ich rywalami z drużyny Babette Bordeaux; jedni i drudzy byli już tylko żałosnymi plastikowymi figurkami, którymi bawi się nieodpowiedzialny nastolatek. – Ja chyba naprawdę jestem nienormalny – siąknął nosem, niby do siebie, a tak naprawdę do Krysi, która oddaliła się na kryzysowy kwadrans do łazienki, a teraz znowu usiadła nad podręcznikiem do historii. – Który szalik zgubiłeś? Ten w paski? – szepnęła siostra, bo drzwi ich pokoju były zawsze otwarte, a co najwyżej przymknięte, tymczasem Mama nie powinna słyszeć ich konspiracyjnej wymiany zdań. – Eee, gdzie tam – westchnął przygnębiony Jarko – ten w paski zgubiłem jeszcze wiosną. Ten zielony. – Ten zielony w krateczkę? Szkoda – wyrwało się Krysi. – Ten w kratkę zgubiłem dwa tygodnie temu. Teraz posiałem ten w mazaje. Może został w szatni. Zapomniałem tam pójść po wuefie, ciepło było. – A kurtka? – dopytała rzeczowo siostra. – O, kurka. Kurtkę też zostawiłem. Dobrze, że Mama szukała tylko szalika. Ale nie, no, kurtka na pewno tam wisi – pocieszył się Jarko, teraz już całkiem przybity, bo przecież rano może być zimno i wtedy się Wyda.

Mecz Rvuan Kuala Lumpur – Babette Bordeaux przełożono z powodu złej pogody.

Najwspanialsze na Świecie Reprezentacje Narodowe: 1. Holandia, 2. Brazylia, 3. RFN, 4. Polska, 5. Argentyna.

ROZDZIAŁ CZWARTY

w którym dzieją się dalsze okropne rzeczy, w tym zamach na panią od geografii, dowiadujemy się o wojnie i sojuszu między Groszkami i Krajewskimi, a poza tym powstaje list do Abby

Nazajutrz Jarko wybiegł z domu, jakby się paliło, wykorzystując chwilę, gdy Mama weszła do łazienki, przekonana, że syn jeszcze przez ładnych parę minut będzie się kiwał nad śniadaniem. Zwietrzywszy szansę, Jarko nie dokończył kanapki, zerwał się od stołu, złapawszy worek i klipę, krzyknął: – To ja już idę! – i śmignął za drzwi. Kurtka, o dziwo, czekała na niego w szkole. Ulga, jaką poczuł, była tak ogromna, że brakiem szalika w ogóle się nie przejął. Szaliki generalnie się go nie trzymały, uporczywie ześlizgiwały mu się z szyi w autobusach i tramwajach, wypadały z rękawów, odłożone na chwilę znikały z pamięci, jakby ich nigdy nie było, a zresztą za szalik w mazaje odebrał już wczoraj burę i przewidująco nie bronił się, że może jeszcze go znajdzie.

Kurtka, jak gdyby nigdy nic, wisiała w boksie. Wypada wyjaśnić wam, czym był boks. Otóż młodsi uczniowie trzymali swoje ubrania w pomalowanych na biało szafkach, ciągnących się wzdłuż korytarzy na parterze. Natomiast na ubrania klas siódmych i ósmych przeznaczono obszerne klatki na piętrze, we wnęce między salami lekcyjnymi. Właśnie te klatki nazywano boksami. W każdej z nich, o wymiarach, mniej więcej, trzy na trzy metry, znajdowały się na wysokości oczu wielkie haki do wieszania palt i kurtek, a pod nimi stały długie drewniane ławki, na których można było przysiąść, żeby zawiązać sznurowadła w juniorkach – nowym wynalazku, który wyparł właśnie kapcie – czyli obejmujących kostkę płóciennych bucikach na plastikowej podeszwie. Dyrekcja słusznie zakładała, że przy drzwiach do szkoły nikt nie będzie zawracał sobie głowy supłaniem sznurówek na kokardki.

Drzwi od boksu chodziły na prowadnicach, co kojarzyło się z tramwajami, które pamiętali jeszcze z dzieciństwa, a także z wagonami towarowymi, więzieniem lub ogrodem zoologicznym. To, naturalnie, uruchamiało wyobraźnię. Można było na przerwie bawić się w jazdę po mieście, policjantów i złodziei, dzikie zwierzęta – ale wszystkie te pomysły przegrywały z zabawą w wieszanego. Wbrew makabrycznej nazwie, zabawa nie miała nic wspólnego z egzekucją: był to po prostu berek, przystosowany do niewielkiej przestrzeni boksu w ten sposób, że jeśli zdążyło się wskoczyć na drewnianą ławę i złapać rękami hak, goniący zostawał z niczym. Uczestnicy oblepiali zatem ściany klatki, ten który był berkiem, krążył pośrodku, a co chwila ktoś odrywał się od swojego haka i za plecami berka starał się przebiec na przeciwległą stronę boksu.

Była to jedna z ulubionych gier zabronionych na terenie szkoły. Ale dyżury nauczycieli odbywały się przede wszystkim na parterze. Wystarczyło zatem postawić u szczytu schodów czujkę, która uprzedzała, że któryś z pedagogów postanowił jednak zajrzeć, co dzieje się na górze, i „wieszany” odchodził, aż się kurzyło. Na próżno wychowawcy powtarzali, że to niebezpieczne, a co poniektórzy opisywali nawet skutki nadziania na hak oka lub ucha: tryskającą krew, uszkodzoną rogówkę, błonę bębenkową i tak dalej. Celowała w tym zwłaszcza pani Rudek od Wychowania Obywatelskiego, platynowa blondynka z wielkim biustem (w klasach, które prowadziła, trójki klasowe składały się wyłącznie z ojców). Pani Rudek nosiła niebieskie, bardzo opięte garsonki, miała łagodny głos i pełne słodyczy spojrzenie, natomiast podczas rozmów z dziećmi ponosiła ją niekiedy wyobraźnia. Kiedyś przyszła na zastępstwo do klasy Jarka i zaczęła opowiadać o niebezpieczeństwach ruchu drogowego, a zwłaszcza o tym, jak niebezpiecznie jest czepiać się tramwajów. Uczniowie słuchali jej z rosnącym zainteresowaniem, bo ostatnie tramwaje z otwieranymi ręcznie drzwiami i wielkim drągiem z tyłu, który nazywano „cycem”, wyszły z użycia kilka lat wcześniej – a wraz z nimi możliwość „jazdy na cycu”, bądź w charakterze uwieszonego przy niezamkniętych drzwiach „winogrona”. Ale cisza, która zapadła w sali, jakoś kusiła panią Rudek, zachęcała do rozwinięcia tematu, i od słowa do słowa wyniknęła z tego opowieść o wizycie w pobliskim szpitalu, gdzie przywieziono właśnie chłopca, który spadł prosto pod koła ciężarówki i rozjechało go na miazgę, więc mózg spływał mu farfoclami aż do ust. Tak wyraziła się przejęta nauczycielka i zorientowała się, że trochę przesadziła, dopiero po tym, jak Mokry, który jadł akurat kanapkę, puścił pawia na środek klasy.

Ponieważ rzecz się rozniosła, dyrektor Gołąbek uczulił grono pedagogiczne, aby nieco miarkować swadę w przedstawianiu młodzieży grożących jej niebezpieczeństw, ale „wieszany” niezmiennie budził lęk nauczycieli. Okazało się, że mieli trochę racji, bo tego dnia w boksie należącym do klasy Jarka, naprawdę polała się krew, choć nie miało to nic wspólnego z ich ulubioną zabawą.

O okropnym kopnięciu Foremana – zresztą nieobecnego tego dnia – kopnięciu, w wyniku którego męskość Czołgu stanęła pod znakiem zapytania, wiedziała oczywiście cała klasa. Tymczasem Czołgu, który, ciągle trochę obolały, przyszedł jednak do szkoły, czuł się Zdradzony. W jego pojęciu koledzy powinni z miejsca rzucić się na oprawcę: ów, zaatakowany jednocześnie przez wszystkich, nie miałby szans. W dodatku co chwila któryś podchodził teraz do niego i dopytywał się, niby troskliwie, a przecież z uśmieszkiem, czy Czołgu będzie mógł mieć dzieci. W końcu – dopiero na ostatniej przerwie, co znaczyło, że albo od kopnięcia złagodniał, albo wzniósł się na wyżyny cierpliwości – Czołgu nie wytrzymał i warknął do Irka: – Idź, ty fajansie. – Stali akurat w boksie, w którym Czołgu zostawił torebkę z kanapkami, a Irek szukał czegoś po kieszeniach płaszcza. Irek, słysząc tak drastyczne złamanie tabu – słowo „fajans” oznaczało kosz od śmieci i coś niedotykalnego – odparował: – Sam jesteś fajans. – Na co Czołgu złapał to, co było pod ręką: czyjś worek z butami, wiszący samotnie na najbliższym haku, zakręcił nim i z rozmachem walnął Irka w głowę.

Nikt potem nie był pewien – a sam Czołgu, zawieszony na tydzień w prawach ucznia, uparcie odmawiał wyjaśnień – czy nie zastanowił go ciężar schwyconego worka. Ten zaś należał do Marzenki, klasowej elegantki, która do szkoły przychodziła w masywnych drewniakach. Słyszano, jak pan Rugiełło, matematyk, wywodził w rozmowie z dyrektorem, że gdyby worek miał dłuższe sznurki, to ze względu na moment pędu musiałoby dojść do śmierci ofiary. Dyrektor kiwał głową ze smutkiem, jakby i tak doszło. W każdym razie zdzielony w ciemię Irek przykucnął, złapał się za głowę, a kiedy po przegubie ręki zaczęła mu spływać gęsta krew i kapać na juniorki, zbladł i z okrzykiem: – Zabił mnie, o matko, zabił mnie! – rzucił się w kierunku gabinetu lekarskiego. Cała klasa skupiła się na oglądaniu purpurowej smugi znaczącej drogę rannego i nikt nie chciał słuchać Czołgu, który z workiem w ręku mamrotał, chyba do siebie, coś w rodzaju: „Bo mnie zdenerwował, gnój jeden”. Wkrótce maszerował już za dyrektorem Gołąbkiem, który przyszedł po niego w obstawie ich wychowawczyni, pani Stanek, oraz pani Wali ze szczotką. Na wszelki wypadek zanosił się od płaczu i kulał prawie tak, jak zaraz po wczorajszym wuefie. W rezultacie żaden z nich, ani Czołgu, ani jego ofiara, nie dotarli na geografię, a była to najdłuższa lekcja w historii szkoły.

Geografii uczyła Jarka pani Dołowa. Ponieważ dołowała kolejne klasy swoimi zaskakującymi wybuchami gniewu, uczniowie nawet nie wymyślili dla niej specjalnego przezwiska. Trzeba trafu, że telewizja akurat nadawała audycję oświatową o produkcji węgla, w pracowni geograficznej był śnieżący tylko trochę odbiornik, słowem: wyglądało na to, że nie wydarzy się nic nadzwyczajnego. Po krwawym zajściu w boksie wszyscy byli dość poruszeni, więc dobrze się złożyło, że przez czterdzieści minut można było marzyć, rysować coś w zeszycie albo na blacie ławki, puszczać do siebie liściki i w ogóle oddawać się rozmaitym uspokajającym czynnościom, nawet jeśli istniała możliwość, że pani Dołowa za kilka dni zapyta, co zapamiętali o węglu, i posypią się cwaje.

Jarka głos lektora o sukcesach polskich kopalni łagodnie usypiał i tylko kątem (zamykającego się) oka chłopiec zobaczył, że Maja z krzywym zgryzem bawi się znalezioną gdzieś gumką od weków. Widać było, że koleżanka przebiera palcami machinalnie, myśląc o czymś innym. Nawlokła gumkę na palec wskazujący i środkowy, potem dla odmiany na palec mały, serdeczny i kciuk, napięła gumkę między dwoma kciukami i już miała ją odłożyć pod kasetkę (tak określano odłożenie czegoś na półeczkę pod blatem ławki), gdy namacała tam masywny, zagięty w połowie gwóźdź.

Jarko kontrolnie zerknął na ekran. Pokazywano akurat taśmę transportera, wiozącą dokądś węgiel; miło byłoby tak wskoczyć na nią i też gdzieś pojechać. Kiedy znowu spojrzał na siedzącą w sąsiedniej ławce Maję, ta oblizywała właśnie wargi w zadumie: coś ją wreszcie zaciekawiło. Jakby przypominając sobie, jak to się robi, rozpięła gumkę między kciukiem a palcem wskazującym lewej ręki, napięła ją zagiętym gwoździem, trzymanym w ręce prawej, i utworzoną w ten sposób procę skierowała gdzieś w przestrzeń. W tym momencie poczuła, że Jarko na nią patrzy, speszyła się i bezwiednie puściła gwóźdź.

Rozległo się ciche „piiing!”, gwóźdź przeleciał przez klasę i odłupawszy kawałek tablicy, brzęknął o podłogę. A właśnie przy tablicy stała pani Dołowa, sprawdzając coś w swoim notesiku. Podniosła wzrok (Maja przytomnie schowała obie ręce pod kasetkę, a Jarko gorliwie wpatrywał się w spust surówki), spojrzała na draśniętą powierzchnię tablicy tuż koło swojego biodra, na gwóźdź...

– Mordercy – powiedziała cicho i dzieci miały w pierwszej chwili wrażenie, że żartuje. – To ja do was z sercem, ciekawy program wam nastawiam, a wy... we mnie... gwoździem?! Kto to zrobił?! Dość tego dobrego! Wstawać! – impetycznym ruchem wyłączyła telewizor. – Przyznać się! Kto chciał mnie zabić? Które z was?! Nie wyjdziecie, póki się ktoś nie przyzna!

Podniósł się szum, bo część klasy była tak śpiąca, że w ogóle nie zauważyła, co się stało, więc teraz dopytywała się przytomniejszych o powód awantury. Krótka odpowiedź: „Ktoś w Dołową strzelił” roznieciła ciekawość, więc gwar wcale nie malał, ale pani od geografii jeszcze bardziej podniosła głos i kazała stanąć na baczność. Maja kontrolnie łypnęła raz i drugi na Jarka, ale ten pamiętał, że Zasady się ze sobą niekiedy zderzają, a poza tym zamach na panią Dołową był przecież dziełem przypadku. Zastanawiał się nawet przez chwilę, czy sam nie ponosi zań odpowiedzialności, bo przecież mógł nie gapić się na dziewczynkę, która uchodziła za tak brzydką, że nikt się za nią nigdy nie obejrzał. Ale zaraz potem inna myśl przeszyła go tak mocno, że aż zabolało. To było GŁUPIE. Wszystko to, w czym uczestniczył, było potwornie głupie, głupie i potworne zarazem, i przypomniał sobie sen o Myślikrólikach. Też, po prawdzie, nie najmądrzejszy, jak wszystko na zewnątrz i wszystko wewnątrz niego. Może jednak nie należało włazić do tego tapczanu? Aż łzy zakręciły mu się w oczach, ale zaraz wyschły, bo usłyszał, jak pani Dołowa mówi trochę łagodniej: – Ja wiem, Wolski, że to nie ty, ale jak wszyscy, to wszyscy. Może wiesz, kto to? – Nie wiem – bąknął, oszołomiony przejściem od wezwania do solidarności do propozycji, by tę solidarność złamać. – Jak ktoś powie – brnęła tymczasem pani od geografii – to może wyjść. A jak nie, to będziecie tak stali już do śmierci. – I ostentacyjnie usiadła przy biurku, sięgając po „Życie Warszawy”.

Mijały minuty, potem kwadranse. Zabrzmiał dzwonek. – Nie ruszać się! – warknęło od biurka. Adela zaczęła głupio chichotać, chyba rozśmieszona przez Bietkę, ale pod złowieszczym wzrokiem Dołowej uspokoiła się, a przynajmniej zrobiła minę, że robi wszystko, żeby się uspokoić, a w ogóle to jest Grzeczna. Adela była najlepszą uczennicą w klasie, czasem nawet lepszą od Jarka, więc wolno jej było więcej niż innym. Zaczynała się kolejna, już trzecia lekcja, gdy pani Dołowa nagle zrezygnowała. – Muszę jeszcze zrobić zakupy dla męża. Idźcie sobie. NIENAWIDZĘ WAS – zasyczała i wyniośle wymaszerowała z klasy.

Maja wybiegła zaraz za nią. Kiedy umęczeni dwugodzinnym staniem na baczność uczniowie dreptali korytarzem, obie z panią Dołową popłakiwały przy oknie.

Ja wiem, że powinienem wam wreszcie opowiedzieć o tym, jak Jarko idzie do „Bartka” na obiad. Ale tego dnia ważniejsze było co innego. Otóż kiedy wrócił do domu, zastał na biurku prezent od siostry. Najwidoczniej Krysia chciała go pocieszyć po stracie szalika, a może i kurtki – w każdym razie o lampę oparta była maskotka o wielkich oczach, pełnych wyrzutu, i długich uszach. Jarko doskonale to zrozumiał i nawet by się wzruszył (Mama nie wróciła jeszcze ze szpitala, a Krysia gdzieś poszła, więc nie miałby się przed kim Skompromitować tym wzruszeniem), tylko że maskotka wydała mu się znajoma i im dłużej jej się przyglądał, tym większa ogarniała go groza.