Fabryka szpiegów - Piotr Gajdziński - ebook
NOWOŚĆ

Fabryka szpiegów ebook

Piotr Gajdziński

4,5

119 osób interesuje się tą książką

Opis

W tej książce historia nieustannie przeplata się z dniem dzisiejszym i rzuca światło na współczesne wydarzenia polskiej sceny politycznej.

Wybuch wojny w Ukrainie zmusza Amerykanów do oczyszczenia Polski z dobrze tu zadomowionych rosyjskich szpiegów. Dzięki informacjom od funkcjonariusza tajnej komórki polskiego wywiadu dziennikarz Rafał Terlecki dowiaduje się, że w jednym z pałaców w zachodniej Wielkopolsce funkcjonowała przed laty specjalna szkoła nielegałów stworzona przez jednego z asów sowieckiego wywiadu.

Poszlaki wskazują, że na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku jeden z absolwentów szkoły nielegałów pełnił ważną funkcję w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, a dzisiaj jest istotną postacią na scenie politycznej.

Zadomowiony w lokalnej społeczności Terlecki ma szansę prześwietlić, co działo się za ceglanym pałacowym murem. Wraca więc do Wolsztyna, swojej rodzinnej miejscowości, w pobliżu której w styczniu 1945 roku założono tajną Jednostkę 22346, i rozpoczyna dziennikarskie śledztwo.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (31 ocen)
18
11
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewacza58

Nie oderwiesz się od lektury

świetna!
00
kacured

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, wciągająca historia, dająca pożywkę do rozmyślań nad zachowaniami co niektórych prawicowych polityków…
00
mchar123

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa
00
MarcinWroc

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Bardzo polecam.
00

Popularność




Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Małgorzata Burakiewicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Lilianna Mieszczańska, Katarzyna Szajowska

© by Piotr Gajdziński

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024

ISBN 978-83-287-3072-4

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I 

Warszawa 2024

–fragment–

Tyrani szukają haka, na którym będą mogli cię powiesić. Nie dawaj im go.

TIMOTHY SNYDER O tyranii. Dwadzieścia lekcji z dwudziestego wieku(przeł. Bartłomiej Pietrzyk)

Osoby

BOHATEROWIE WSPÓŁCZEŚNI

Rafał Terlecki – dziennikarz prywatnej stacji telewizyjnej, dawny mieszkaniec Wolsztyna. Kiedyś łatwo ulegał wyuzdanym kobietom, teraz już tylko alkoholowi (a i tak mniej).

Bartek Nowicki – przyjaciel Terleckiego od czasów licealnych, człowiek racjonalny i przenikliwy, a dodatkowo mający dobre kontakty w kręgach kościelnych.

Bolesław Świeżyński – naukowiec i biznesmen, prezes globalnej spółki biotechnologicznej, przez zawsze nazbyt egzaltowane kobiece magazyny określany mianem „największego cudotwórcy od czasów Jezusa”.

Marek Hoc – kolega Świeżyńskiego z dzieciństwa, emerytowany kolejarz.

Anna Korkuć – pochodząca z Wolsztyna studentka Uniwersytetu Warszawskiego, beneficjentka prywatnego programu stypendialnego Świeżyńskiego.

Witold Dudziński – emerytowany wolsztyński lekarz, dziadek Anny Korkuć.

Maciej Żok – rolnik z Wroniaw, którego ojciec Kazimierz zginął w tajemniczym wypadku samochodowym.

Krzysztof Burzyński – prokurator zajmujący się przestępczością zorganizowaną. Człowiek przepełniony wyrzutami sumienia i problemami rodzinnymi.

Cindy – żona Świeżyńskiego, szefowa europejskiego biura „Newsweeka”, była korespondentka w Moskwie.

John – funkcjonariusz Centralnej Agencji Wywiadowczej.

Adam Grzegorzewski – „człowiek, którego nie ma”, były funkcjonariusz peerelowskiego wywiadu.

Michał Górzyński – komisarz policji rozmiłowany w eleganckich ubraniach i lakierkach.

Jerzy Przywierski – kiedyś funkcjonariusz Biura Studiów SB, w 1992 roku ważny funkcjonariusz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, biznesmen.

Hans Bursche – właściciel prywatnej firmy detektywistycznej świadczącej usługi dla niemieckich firm działających w Rosji.

Herman – współpracownik Świeżyńskiego. Z tych mniej delikatnych.

BOHATEROWIE Z PRZESZŁOŚCI

Jegor Jaszunin – as sowieckiego wywiadu działający w Wielkiej Brytanii, a później twórca programu nielegałów. Generał major, ale naznaczony dzieciństwem spędzonym w Manchesterze, nie bardzo lubiący alkohol.

Gleb Bykow – ten oficer polityczny szkoły nielegałów we Wroniawach akurat nigdy nie był w Wielkiej Brytanii i nie ma nic przeciwko samogonowi.

Wasilij Bykow – syn Gleba, oficer zaopatrzeniowy szkoły we Wroniawach. Człowiek obrotny i zapobiegliwy. Odziedziczył po ojcu smykałkę do picia wódki.

Atanas Kapanadze – sierżant Armii Czerwonej, Gruzin, współpracownik Jaszunina.

Zenon Jaroszyński – wolsztyński kolejarz przed wojną komunizujący. W 1945 roku zmuszony do współpracy przez Jegora Jaszunina.

Józef Stalin – sowiecki dyktator, zbrodniarz i psychopata.

Ławrientij Beria – szef NKWD, jeden z najbliższych współpracowników Stalina. Od 1944 roku nadzorował sowiecki program atomowy.

Miejsca

Wolsztyn – miasto w zachodniej Wielkopolsce, przed wybuchem drugiej wojny światowej leżące na pograniczu polsko-niemieckim, wcześniej pod zaborem pruskim.

Wroniawy – wieś oddalona od Wolsztyna o osiem kilometrów z wybudowanym na początku XIX wieku pałacem.

San Gimignano – bajkowe miasto w Toskanii, jedno z najlepiej zachowanych średniowiecznych miast we Włoszech. Kiedyś szczyciło się siedemdziesięcioma dwoma wieżami, do dzisiaj zachowało się tylko czternaście, ale to i tak nadto.

Genewa – drugie pod względem liczby mieszkańców miasto Szwajcarii. Według oficjalnych danych niemal co piąty z nich to milioner, ale jest też wielu Rosjan, którzy oficjalnie są żebrakami.

Frankfurt nad Menem – jedno z najważniejszych na świecie metropolii finansowych.

Warszawa – wiadoma rzecz, stolica.

Rozdział 1

WOLSZTYN, WIOSNA 2022

Jeszcze trzy, może cztery mocne pchnięcia wioseł i dotrze do celu. Tak, to powinno być to miejsce. Unosząca się nad wodą poranna mgła była dzisiaj wyjątkowo gęsta, więc nie dostrzegał punktów orientacyjnych, ale instynkt podpowiadał mu, że to jest właśnie to miejsce.

Nauczył się słuchać swojego instynktu. Dobrze mu to wychodziło. Major Wiera Kuzniecowa byłaby z niego dumna.

Tak naprawdę nie miało wielkiego znaczenia, czy znajduje się tam, gdzie sobie umyślił, ale był perfekcjonistą, lubił działać według ściśle określonego planu. Tak było lepiej.

I przede wszystkim bezpieczniej.

Odłożył wiosła i sięgnął po wędkę leżącą z przodu łodzi. Z plastikowego wiaderka po twarogu wygrzebał wykopane wczoraj dżdżownice i jedną z nich nawlókł na haczyk, kłując się boleśnie w palec, bo jednocześnie uważnie lustrował jezioro. Nie zauważył niczego niepokojącego, poranna mgła dawała dobre schronienie.

Piąta godzina rano była dobrą porą. Czwarta była lepsza, ale piąta też dobra. Nikt tak wcześnie nie wstawał, nawet zatwardziali wędkarze, więc nikt nie mógł go zobaczyć. Tylko jeśli wypływał o czwartej, musiał spędzać na jeziorze więcej czasu. Nie przepadał za wędkowaniem, ale zapewniało ono dobrą osłonę jego prawdziwym poczynaniom.

Nauczył się, że musi wracać z jeziora nie wcześniej niż o ósmej rano, najlepiej kilka minut po ósmej, gdy już wszyscy sąsiedzi wyjechali do pracy i nikt nie widział, że jego siatka na ryby jest kompromitująco pusta. Problemem były tylko młode matki, ale dawno zauważył, że są tak skupione na swoich pociechach, że nie dostrzegają tego, co się wokół nich dzieje. Obchodziły je tylko dzieci.

Zauważył albo wiele lat temu nauczono go tego w pałacu. Teraz nie był już pewien.

Dostrzegł przewrotność tej sytuacji. Właściwie on też był skupiony na dzieciach. Tyle że to nie były jego dzieci. Jego były tylko przez chwilę.

Zarzucił wędkę, jeszcze raz zlustrował jezioro i ledwo widoczny we mgle brzeg. Gdy upewnił się, że jest sam, odłożył wędzisko – stare, jeszcze bambusowe, bo nie lubił tych nowomodnych wynalazków z włókna szklanego, i przeszedł na rufę. Zaczął odsłaniać koc, ale materiał zaczepił się o wystające zakończenia metalowej siatki. Uklęknął na jedno kolano i ostrożnie rozplątywał węzeł.

Irytujące.

Mógłby użyć siły, mocno pociągnąć, ale nie chciał zniszczyć koca. Owszem, był stary, ale miał nadzieję, że jeszcze mu posłuży. Po co niszczyć coś, co cały czas dobrze spełnia swoją funkcję?

W końcu się udało.

Jeszcze raz rozejrzał się wokół. Mgła się zagęściła i brzeg był teraz niewidoczny. Uśmiechnął się. Widać ta zwłoka czemuś służyła.

Porządek rzeczy.

Major Kuzniecowa zawsze powtarzała, że nie powinien się spieszyć.

W dzieciństwie był niecierpliwy, ale w pałacu nauczył się – został nauczony, poprawił się w myślach – że pośpiech bywa zgubny. Ważna jest dokładność, planowanie, cierpliwość.

Dlatego bardzo starannie wybrał to miejsce. Gdy kilka lat temu nad jeziorem pojawiła się ekipa naukowców z Akademii Rolniczej we Wrocławiu, włożył na siebie najstarsze ubrania wiszące w szafie i przybrał niezbyt mądry wyraz twarzy – ćwiczył to przed lustrem kilka godzin – upodabniając się do nierozgarniętego, ale zawsze chętnego do pomocy wolsztyńskiego głupka. Szybko stał się ulubieńcem panów magistrów i doktorów, którzy przyjechali nad jezioro, aby zdiagnozować przyczyny, dla których woda w akwenie była brudna, bo władzom miasta umyśliło się, że ją oczyszczą i tym sposobem ściągną rzesze nowych turystów. Misja wrocławskich naukowców zakończyła się klęską, ale jemu to nie przeszkadzało. Ważniejsze, że wkradł się w ich łaski, bo dzięki temu dowiedział się, która część jeziora jest najbardziej zarośnięta.

Dokładność. Planowanie. Cierpliwość.

Jego biblia.

Był teraz, przynajmniej takie miał wrażenie, nad wskazanym przez hydrologów miejscem. Miało to pewne znaczenie, bo kilkadziesiąt metrów dalej zaczynały się już podwodne prądy, efekt przepływającej przez jezioro rzeki Dojcy. A to mogło się okazać zgubne.

Spojrzał na leżący między jego nogami pakunek. Wydawało mu się, że skóra chłopaka jest nieco bledsza niż wczoraj, gdy pomagał mu wstać z obitego ocynkowaną blachą łóżka w laboratorium. Zastanawiał się, czy to efekt światła, czy też po śmierci skóra Murzynów bieleje. Nie wiedział. W pałacu o tym nie wspominano. Pierwszy raz miał do czynienia z czarnoskórym dzieckiem. Ale jego gałki oczne były takie same, najzupełniej normalne. W nocy obejrzał je bardzo starannie.

Założył grube, robocze rękawice, które kilka dni temu kupił w Bricomarche. Nie chciał poranić dłoni, bo jak by to później wytłumaczył? Był perfekcjonistą.

Dokładnie obejrzał metalową siatkę, w którą zawinięte było ciało, a później obrócił owinięte nią zwłoki. Wszystko wydawało się w porządku. Poczuł satysfakcję z dobrze wykonanej pracy.

I z dobrego zakupu. Metalowa siatka była ważna, bo po pierwsze obciążała ciało, ściągając je na dno, a po drugie powodowała, że nie pęczniało, gdy uwalniało gazy. Dzieła zniszczenia, unicestwienia właściwie, miały dokonać wodne drapieżniki. Tak przynajmniej zapewniał internet.

Kupił tę siatkę wiele kilometrów stąd, w Czaczu, płacąc gotówką. Wziął od razu pięćdziesiąt metrów, tłumacząc, że robi nowe ogrodzenie działki, bo boi się dzików nachodzących jego ogród w poszukiwaniu jedzenia. Sprzedawca przyjął gotówkę, nie bardzo słuchając jego wyjaśnień.

Jeszcze raz rozejrzał się wokół, a później zaczął wolno zsuwać ciało do wody. Wpadło do jeziora z cichym, ledwo słyszalnym pluskiem, a on nucił Requiem Mozarta. Zawsze w takich momentach nucił Mozarta.

Rozdział 2

ZACHODNIA WIELKOPOLSKA, 26 STYCZNIA 1945

Jegor Jaszunin cicho pochrapywał oparty o drzwi jadącego z dużą prędkością ZIS-a. Mimo zmęczenia mocno ściskał starą, sfatygowaną skórzaną teczkę, która służyła mu już od siedmiu lat. Przywiózł ją z Londynu i był do niej bardzo przywiązany, ale prawdziwym powodem, dla którego tak pilnie jej strzegł, były znajdujące się w środku dokumenty, wśród nich list podpisany przez generała Wsiewołoda Mierkułowa, szefa Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Państwowego, nakazujący wszystkim dowódcom Armii Czerwonej udzielenie Jaszuninowi nieograniczonej pomocy.

Poprawił ciężki wojskowy płaszcz, którym nakrył się zaraz po wejściu do ciężarówki. Widniały na nim dystynkcje pułkownika, ale był to tylko kamuflaż, bo w rzeczywistości Jaszunin był generałem majorem. Awansował tak wysoko dzięki udanej operacji werbunku Johna Cairncrossa, pseudonim „Moliere”, który pracował wtedy w ośrodku dekryptażu Bletchley Park niedaleko Londynu, a obecnie był zatrudniony w brytyjskim wywiadzie MI6 i dostarczał sowieckim służbom bezcennych informacji. Co więcej, Cairncross miał realne widoki na dalszą karierę na najwyższych szczeblach administracji Zjednoczonego Królestwa. Jegor Jaszunin, który przez wiele lat był nielegałem w Wielkiej Brytanii, ponad rok temu wrócił do Moskwy. Mierkułow powierzył mu nowe zadanie – miał stworzyć grupę agentów, którzy po zakończeniu wojny osiądą w Polsce i w Niemczech, wtopią się w oba społeczeństwa, ale będą pracowali na rzecz Związku Sowieckiego. Jaszunin nie był tym nowym zadaniem zachwycony, życie w Londynie, mimo wszystkich wojennych ograniczeń i niebezpieczeństw, było znacznie przyjemniejsze niż w Związku Sowieckim.

Ale nie miał wyboru.

Kilka godzin temu spotkał się z Gieorgijem Żukowem, dowódcą 1 Frontu Białoruskiego. Marszałek, któremu towarzyszył komisarz frontu, generał Konstantin Tielegin, z pewną źle ukrywaną niechęcią zapoznał się z pismem Mierkułowa, a później wydał rozkaz przerzucenia Jaszunina samolotem na dopiero co stworzone polowe lotnisko w Perzynach niedaleko Zbąszynia.

– Stamtąd dojedziecie samochodem, jeśli oczywiście jakiś się znajdzie. Może być z tym problem, bo przemieszczamy się ku Odrze bardzo szybko, więc tyły nie nadążają i zaczyna nam brakować paliwa – oznajmił tubalnym głosem, patrząc na rozłożoną na dębowym stole mapę. – Dlaczego akurat Wolsztyn?

Niedawny nielegał się zawahał. Znał odpowiedź na to pytanie, sam wybrał tę miejscowość, ale nie był pewien, czy powinien o tym rozmawiać z Żukowem. Mierkułow, z którym tydzień temu spotkał się w jego rezydencji w Kuncewie pod Moskwą, wyraźnie zaznaczył, że obowiązuje go ścisła tajemnica, ale przecież miał przed sobą dowódcę frontu, zastępcę samego Stalina, jednego z najświetniejszych dowódców Armii Czerwonej.

– Wolsztyn jest położony blisko niemieckiej granicy, a co ważniejsze, przed wojną mieszkało w nim wielu Niemców. To w tej robocie ważne, dzięki temu naszym ludziom łatwo będzie stworzyć odpowiednią legendę – powiedział, chwytając kieliszek podany mu przez adiutanta. Przez krótką chwilę wstrzymywał się z wypiciem, ale widząc, że Żukow i Tielegin opróżnili swoje, poszedł w ich ślady.

Jegor Jaszunin należał do tej nielicznej grupy Rosjan, która nie przepadała za wódką. Ta jego niechęć do narodowego rosyjskiego napitku pogłębiła się w połowie lat dwudziestych, gdy został wysłany do Wielkiej Brytanii. Właściwiej byłoby powiedzieć, „gdy wrócił do Wielkiej Brytanii”, bo właśnie tam się urodził i wychował.

Rodzice Jaszunina wyemigrowali do Manchesteru w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym ósmym roku, dwa lata przed jego urodzeniem, ale cały czas starali się zachować związek z ojczyzną. Ojciec, robotnik w fabryce włókienniczej, był sympatykiem Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji, tej samej, w której działał Lenin, Jegora zaś w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku zachwyciła rewolucja bolszewicka i rozmach, z jakim Władimir Iljicz Uljanow przystąpił do demontażu starego porządku. Trzy lata później pojechał do Rosji, a w tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim przez Polskę i Wolne Miasto Gdańsk wrócił do Wielkiej Brytanii. Ale zamiast w Manchesterze zamieszkał w Cambridge. Z bardzo konkretnym zadaniem wyznaczonym mu przez centralę NKWD.

Ciężarówka podskoczyła na wybojach i zmęczony Jaszunin przetarł oczy. Był od czterech dni w podróży. O świcie dwudziestego drugiego stycznia wsiadł do samolotu w Charkowie, skąd przez Lublin i Grodzisk Mazowiecki dotarł wreszcie do zachodniej Wielkopolski. Od celu dzieliło go już niewiele kilometrów.

– Zatrzymaj, muszę się wysikać – powiedział łagodnym głosem. Sierżant spojrzał na niego zdziwiony. Znajdowali się w szczerym polu.

– To niebezpieczne miejsce. Jeśli nadlecą szwabskie samoloty, będą nas miały jak na dłoni.

– Zatrzymaj – powiedział bardziej już zdecydowanie i kierowca zjechał na pobocze. Z paki zeskoczyło pięciu żołnierzy z pepeszami, których wyznaczono do eskorty tajemniczego oficera. Niemiecka armia została już z tego rejonu wyparta, ale nie można było wykluczyć, że po okolicznych lasach błąkają się jeszcze niedobitki oddziałów Wehrmachtu, bo jednostki 1 Gwardyjskiej Armii Pancernej generała Michaiła Katukowa wkroczyły do Wolsztyna dopiero dzisiaj o świcie.

Jaszunin nabrał w zgrabiałe dłonie śniegu i przetarł twarz. Mróz był tęgi, temperatura spadła zapewne do minus piętnastu stopni, ale po kilku miesiącach spędzonych we wschodniej Ukrainie generał przywykł już do chłodu. Co nie znaczy, że go polubił, nadal bliższe mu były słotne angielskie zimy z dodatnią temperaturą.

Most na rzece był nadal zaminowany, więc musieli objechać miasto. Minęli kolumnę czołgów stojących przy drodze prowadzącej na zachód i Jaszuninowi wydało się, że żołnierze pełniący przy nich wartę nie bardzo się do tego przykładają. Nie dziwił się, po sforsowaniu Wisły dwunastego stycznia Armia Czerwona parła w kierunku Berlina w zawrotnym tempie, a hitlerowcy szybko się wycofywali, upatrując szansy na skuteczną obronę dopiero na linii Odry. W kilku miastach nadal wprawdzie trwały walki – Niemcy zaciekle bronili się na przykład w Poznaniu, hitlerowskie siły w dobrze umocnionych Prusach Wschodnich liczyły ponad sześćset tysięcy żołnierzy – ale nie zatrzymywało to głównego uderzenia. Stalin chciał jak najszybciej dotrzeć do Berlina. Na Kremlu umyślono, że pierwszego maja Armia Czerwona odbędzie defiladę na ulicach znienawidzonej niemieckiej stolicy.

ZIS-5 wjechał do Wolsztyna kilka minut po północy. Miasto spało, na fasadach niektórych domów powiewały biało-czerwone flagi. Wolsztyn wydał się Jaszuninowi czysty, zadbany i znacznie zamożniejszy niż większość miejscowości, w których bywał w Związku Sowieckim. Nie dostrzegł żadnych śladów walk, co oznaczało, że również stąd niemiecka armia wycofała się w popłochu. Po ulicach snuło się kilka wojskowych patroli, a jeden z nich skierował ich do Komendantury Wojennej Wojsk Radzieckich, która mieściła się przy Koenigstrasse. Ulicę przed kamienicą blokował czołg, a czerwonoarmiści ogrzewali się przy skleconych naprędce ogniskach. Zauważył palące się meble.

Jegor Jaszunin wbiegł na pierwsze piętro, ignorując drzemiącego na schodach wartownika. Dystynkcje pułkownika były wystarczającą przepustką. Oficer dyżurny, młody porucznik z zabandażowaną głową, spał na biurku i gdy Jaszunin delikatnie nim potrząsnął, spojrzał na niego zdziwiony. Już miał przekląć, ale dostrzegł pagony na płaszczu przybysza. W panice zerwał się na nogi, nerwowymi ruchami obciągając mundur. Jaszunin kazał obudzić komendanta miasta.

Godzinę później patrol zaprowadził generała majora do sąsiedniego budynku, do niedawna służącego za kasyno oficerskie. Kamienica, której wejście zdobił bogaty portyk, była już splądrowana, ale Jaszunin znalazł stary koc, sowieccy żołnierze najwyraźniej go nie zauważyli, i zwalił się na łóżko. Leżąc, wpatrywał się w stojącą na stole butelkę koniaku, którą komendant miasta wręczył mu po zakończeniu rozmowy.

Był skrajnie zmęczony i może to spowodowało, że nie mógł zasnąć. Dłuższą chwilę przewracał się na łóżku, wsłuchując się w chrapanie dochodzące z sąsiednich pokojów zajmowanych przez oficerów Armii Czerwonej, a potem wbił wzrok w podłogę. Bolała go głowa, niestety przywiezione z Anglii proszki dawno już się skończyły. Usiadł na łóżku i sięgnął po butelkę, choć dobrze zdawał sobie sprawę, że jutro ból głowy będzie mu zapewne dokuczał jeszcze bardziej.

Przez chwilę zastanawiał się nad zejściem na dół i poszukaniem kieliszka, a choćby tylko szklanki, ale to, co widział, idąc do pokoju, zniechęciło go do tego pomysłu. Restauracja była w kompletnej ruinie, nic nie wskazywało na to, że znajdzie tam choćby jedno całe naczynie. Odkręcił butelkę i pociągnął spory łyk, a później sięgnął po płaszcz i wydobył z niego paczkę papierosów. Dobrych, niemieckich sturmerów, do których miał właściwie nieograniczony dostęp, bo ich palenie było elementem szkolenia przyszłych nielegałów. Rok temu było z tym trudno, ale po rozpoczęciu operacji wiślano-odrzańskiej Armia Czerwona zdobyła wiele magazynów Wehrmachtu, więc spore zapasy sturmerów, junonów i nawet sułtanów trafiły do dworku leżącego na wschód od Charkowa, gdzie Jaszunin szkolił agentów sowieckiego wywiadu.

Wlał w siebie kolejny łyk alkoholu i treść żołądka niemal cofnęła mu się do ust. Przełknął gwałtownie i łapczywie chwycił powietrze, a potem zaciągnął się papierosem i wierzchem dłoni otarł napływające do oczu łzy. Sięgnął po leżącą u wezgłowia łóżka teczkę i wyciągnął starą niemiecką mapę, którą dostał od komendanta.

Rozmowa z majorem Dmitrijem Sołowiowem poszła dobrze. Jakże zresztą mogła nie pójść, skoro pokazał mu pismo generała Mierkułowa. Oficer, widząc bumagę, zerwał się na równe nogi.

– Jutro dam panu samochód i kilku żołnierzy do ochrony. Wybierze pan odpowiednie dla siebie budynki – powiedział usłużnym tonem, ale Jaszunin tylko machnął rękę.

– Jeden żołnierz wystarczy, i samochód z kierowcą. Im mniej ludzi wie, tym lepiej. Rozumiecie, towarzyszu? – powiedział generał łagodnym tonem, który ośmielił oficera.

Wyciągnął więc z biurka dwa metalowe żołnierskie kubki i opróżnioną do połowy butelkę samogonu. Gdy Jaszunin pokręcił głową, major natychmiast schował wszystko w szufladzie.

– Zrobię, jak sobie życzycie. Dam amerykańskiego willysa, mamy tu jednego. I sierżanta jako kierowcę. To dobry żołnierz. Gruzin. Ostrzelany i ostrożny – powiedział i podszedł do dwuskrzydłowej szafy stojącej pod ścianą, a później rozłożył na biurku mapę. – Niewiele jeszcze o tym terenie wiemy, dopiero co zajęliśmy miasto. Niemieckie mapy muszę odesłać do dowództwa pułku, ale tę niech towarzysz generał weźmie.

Jaszunin spojrzał na mapę, a później skierował wzrok na majora. Jego oczy były przekrwione i generał zastanawiał się, czy to efekt zmęczenia, czy wypitego samogonu.

– Mapy są ważne, dziękuję. Ale ważniejsze są dokumenty. Mam nadzieję, że zabezpieczyliście całe archiwum, które Niemcy po sobie zostawili. Czy może udało się im je wywieźć?

Major Sołowiow popatrzył na niego niepewnie, a później zaczął się tłumaczyć.

– Jeszcze tego nie wiem. Zajęliśmy oczywiście budynek archiwum i przede wszystkim komendę policji, jest niedaleko stąd, zaraz przy tym większym kościele. Ale jestem tu zaledwie od kilkunastu godzin, jeszcze tam nie byłem.

Generał spojrzał na niego surowym wzrokiem i to wystarczyło, aby frontowy żołnierz skulił się w sobie. Pełnomocnictwo podpisane przez ludowego komisarza bezpieczeństwa państwowego robiło swoje.

– Natychmiast wzmocnijcie ochronę tych budynków. To ważne. I powiadomcie straże, że będę tam jutro o szóstej rano. Ale teraz nalejcie tego waszego specjału. Wypijmy po stakańczyku. Macie może lód? – zapytał i dostrzegł w oczach komendanta bezbrzeżne zdumienie.

Rano obudził się kilka minut po piątej. Bolała go głowa, ale mniej, niż się spodziewał, więc z sympatią spojrzał na napoczętą butelkę koniaku. Ruszył na poszukiwanie prysznica. Okazało się, że tutaj także dotarli już żołnierze Armii Czerwonej. Podłoga była zasłana szkłem ze stłuczonych luster, brakowało umywalek, znaczna część kafelków w kabinach prysznicowych została odłupana. Przeklął cicho, a później umył się pod cienkim strumieniem wody kapiącej z rury, bo w pomieszczeniu nie było żadnego kranu.

Swołocz – pomyślał, zastanawiając się, po jaką cholerę żołnierze wszystko to rozwalili. Rozumiał, że wyrwali umywalki ze ściany i sedesy z podłogi, że wykręcili krany i klamki. Wszystkie te przedmioty mogli już teraz wymienić na papierosy, żywność i samogon albo próbować przetransportować później do ojczyzny, ale niszczenie luster i kafelków było kompletnie pozbawione racjonalności.

Włożył mundur, z niesmakiem spoglądając na plamę na rękawie. Nie znosił tego. Postanowił poprosić komendanta o dostarczenie mu miednicy, aby wieczorem mógł zrobić pranie, a później sprężystym krokiem wyszedł na ulicę.

Za kilka dni do Wolsztyna mieli dotrzeć jego ludzie, naprawdę dobrzy specjaliści, w tym dwóch Niemców, dawnych urzędników o komunistycznych poglądach, którzy jeszcze w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku schronili się przed Hitlerem w Związku Sowieckim. Jaszunin wyciągnął ich z jednego z syberyjskich łagrów, gdzie trafili zaraz po przekroczeniu sowieckiej granicy. Byli skrajnie wyczerpani i przerażeni, ale z ochotą zgodzili się na jego propozycję. Pracowali razem już od pięciu miesięcy i generał major był pod wrażeniem ich zaangażowania. Wraz z nimi do Wolsztyna miało też przyjechać kilku oficerów NKWD, w tym specjalista od fałszowania dokumentów, wykładowcy akademiccy z Uniwersytetu Moskiewskiego, kompania ochrony Smiersz oraz personel pomocniczy. Podobnie jak dworek pod Charkowem obiekty miały być całkowicie niezależne od lokalnych społeczności i nawet od sowieckich jednostek wojskowych. A później, gdy wszystko będzie już gotowe, do Wolsztyna miała trafić pierwsza grupa agentów sowieckiego wywiadu, która właśnie teraz kończyła wstępny etap szkolenia we wschodniej Ukrainie.

Jaszunin musiał się spieszyć. Mierkułow zażądał, aby szkolenie ruszyło za dwa, najdalej trzy tygodnie. Podczas spotkania w podmoskiewskim Kuncewie próbował przekonać szefa Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Państwowego, że termin jest nierealny – na zachodnich rubieżach dawnej Polski cały czas jeszcze trwała wojna – ale Mierkułow spojrzał na niego swoimi małymi oczkami zapadniętymi w nalanej twarzy i oznajmił, że takie jest życzenie Józefa Stalina. Generał major zamilkł natychmiast.

Teraz wsiadł do willysa, który czekał na niego przed kasynem, i kazał się zawieźć do dawnego komisariatu niemieckiej policji. Wybór obiektów szkoleniowych był ważny, ale pilniejsze było zabezpieczenie wszystkich pozostawionych przez Niemców dokumentów. To one posłużą do stworzenia legend dla przyszłych nielegałów.

Gdy stanął przed drzwiami, usłyszał Sołowiowa poganiającego żołnierzy. Wchodząc do środka, poczuł okropny zaduch, z którego przebijał smród ekskrementów i pot dawno niemytych ciał. Zauważył, że większość ma azjatyckie rysy twarzy, ale to go nie zdziwiło. Ogromne straty Armii Czerwonej spowodowały, że coraz więcej żołnierzy pochodziło z azjatyckich republik sowieckiego państwa.

W pomieszczeniu zapadła cisza. Żołnierze stali w postawie zasadniczej, choć widać było, że większość z nich dopiero przed chwilą zerwała się z rozrzuconych na podłodze barłogów i nie zdążyła nawet włożyć mundurów. Stali bez butów, zarośnięci, brudni i przerażeni. Jaszunin zaczął się zastanawiać, jak ta bezładna horda może osiągać na froncie takie sukcesy, i po raz kolejny pomyślał, że Józef Stalin rzeczywiście musi być geniuszem. I że jego brutalna, naznaczona milionami ofiar polityka jest jedynym skutecznym sposobem utrzymania spoistości sowieckiego imperium, a później – już wkrótce! – poniesienia sztandaru rewolucji na zachód.

Jegor Jaszunin bardzo chciał być częścią tego pochodu. Lubił Anglię, ale przecież doskonale wiedział, jakim kosztem okupiła swój ekonomiczny sukces. Na ten sukces złożyła się także praca jego rodziców – zatrudnionego w fabryce ojca i matki, która była posługaczką u zamożnej angielskiej rodziny. Jegor wierzył, że idea Lenina zmieni świat, i bardzo chciał się do tego przyczynić.

– Otwórzcie okna. Wszystkie – rozkazał stanowczym tonem. – A później tutaj posprzątajcie. Towarzyszu majorze, gdy tylko ten bajzel zostanie uprzątnięty, zostawcie mi dwóch podoficerów i wystawcie przed budynkiem posterunki. Nikt nie może tutaj wejść bez mojego pozwolenia, nawet wy, towarzyszu komendancie. Czy to jasne? I umyjcie podłogę, natychmiast!

Jaszunin wszedł do niewielkiego pokoju, który sądząc po umeblowaniu, musiał być gabinetem komendanta posterunku. Drzwi dużej, solidnej szafy były wyłamane, a podłogę pokrywała warstwa jakichś dokumentów. Generał major pomyślał, że szafę opróżniono w poszukiwaniu alkoholu, bo dwie puste butelki leżały na dużym drewnianym biurku. Niewielkie okno gabinetu było zakratowane.

– To będzie mój gabinet, nikt, dosłownie nikt nie ma prawa tu wchodzić – oznajmił, patrząc na Sołowiowa, a później przeniósł wzrok na Gruzina, sierżanta Atanasa Kapanadze, który kilka minut wcześniej czekał na niego w willysie przed dawnym niemieckim kasynem oficerskim. Był punktualny, starannie ogolony, w czystym mundurze i Jegorowi bardzo się to spodobało.

Zamknął gabinet na klucz, a później chwycił komendanta pod ramię i wyprowadził przed budynek. Zeszli po niewielkich schodach i generał wyciągnął papierośnicę, częstując majora Sołowiowa.

– Mamy kilka spraw do omówienia. Czy za godzinę będziecie u siebie?

Major zaprzeczył. Poinformował Jaszunina, że jedzie właśnie na drugi koniec miasta, do Komorowa, gdzie znajduje się Stalag XXI-D, w którym są przetrzymywani żołnierze Armii Czerwonej. Miał ich przygotować do transportu do ojczyzny. Na razie zajmowali się nimi lekarze.

Dawny nielegał spojrzał na komendanta zaskoczony. Nie miał pojęcia, że w Wolsztynie znajduje się obóz dla sowieckich jeńców, i uznał, że może być to duża szansa dla jego misji.

– Poczekajcie z tym transportem. Będziemy chcieli tych ludzi przesłuchać, mogą okazać się ważni. Czy to jasne? – zapytał, zapalając papierosa. Sołowiow najpierw z zapałem pokiwał głową, ale później zrobił zafrasowaną minę.

– Mam jasne rozkazy z dowództwa frontu – oznajmił, a Jaszuninowi wydało się, że słyszy w jego głosie zaczepny ton.

– Towarzyszu majorze, za godzinę spotkamy się w waszym biurze. Mogę wam jeszcze raz podsunąć pod nos pismo generała Mierkułowa albo mogę kazać was rozstrzelać za zdradę ojczyzny. Wybór należy do was – oświadczył generał major Jegor Jaszunin i zdecydowanym krokiem wrócił na posterunek.

Sołowiow patrzył w dół ulicy, zastanawiając się, który z rozkazów jest ważniejszy dla jego dalszej kariery, a właściwie życia. Czy ten podpisany przez marszałka Żukowa, czy ten przedstawiony przez tajemniczego generała i sporządzony przez szefa Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Państwowego generała armii Wsiewołoda Mierkułowa.

– Bladź! – powiedział głośno i ruszył w dół ulicy.

Rozdział 3

WOLSZTYN, 3 CZERWCA 2022

Bolesław Świeżyński niecierpliwie bębnił palcami o kierownicę. W piątkowy wieczór przed autostradową bramką w Słupcy kłębiło się mnóstwo samochodów. Jego zdenerwowanie nie miało jednak źródła w tej bezsensownej stracie czasu, irytację Świeżyńskiego wywoływały głośne dudnienia dochodzące ze stojącego obok passata. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie poprosić kierowcy o ściszenie tych odgłosów – nie ośmieliłby się nazwać tego muzyką – lub przynajmniej zamknięcie okien, ale w volkswagenie siedziało dwóch ogolonych na łyso młodych mężczyzn, którzy mimo wysokiej temperatury powietrza przyoblekli swoje napakowane sterydami ciała w czarne skórzane kurtki. Zrezygnował.

Jeszcze raz z przyjemnością rozejrzał się po wnętrzu mercedesa i przejechał wypielęgnowaną dłonią po kremowej skórze pokrywającej sąsiednie siedzenie. Odebrał ten samochód zaledwie kilka godzin wcześniej, zaraz po przylocie z Monachium. Auto miało pięciolitrowy silnik i wbrew swoim gabarytom było imponująco zrywne. To ostatnie nie miało dla Bolesława większego znaczenia, wyżej niż sportowe osiągi cenił sobie wygodę i elegancję pojazdu. A także system nagłaśniający. Zamawiając samochód, poświęcił kilka dni na wybór odpowiednich głośników, i teraz czuł się naprawdę usatysfakcjonowany.

Zapłacił za przejazd i pomknął w kierunku Poznania.

Automatyczna brama otworzyła się niemal bezgłośnie i mercedes wolno wtoczył się na posesję, a potem wjechał do garażu, który Świeżyński urządził w dawnej stodole, zachowawszy nie tylko drzwi – oczywiście wcześniej zostały poddane gruntownej renowacji – ale także ożebrowanie budynku. Lubił te stare belki, kojarzyły mu się z solidnością i stabilizacją.

Nim wysiadł z pojazdu, zdjął skórzane rękawiczki z wytłoczonym logo mercedesa i starannie złożone umieścił w schowku zmyślnie ukrytym w drzwiach. Wychodząc z garażu, usłyszał głośne kumkanie żab dochodzące znad pobliskiego stawu. Nie przepadał za tymi odgłosami, ale je tolerował.

W domu panował lekki zaduch, więc uruchomił klimatyzację, dużą skórzaną torbę podróżną odstawił w garderobie i odkręcił wodę w łazience. Miał ochotę na długą, gorącą kąpiel.

Gdy woda lała się do wanny, Świeżyński podszedł do starego kredensu i przez chwilę przyglądał się baterii butelek, ale w końcu wybrał belugę. Napełnił połowę szklanki, a później wrzucił do niej dwie kostki lodu. Włączył Koncert fortepianowy nr 1 Brahmsa w wykonaniu Filharmoników Wiedeńskich i w chwili, gdy muzyka wypełniła dosłownie każdy centymetr przestrzeni, ruszył wolnym krokiem na obchód domu, w którym nie był od blisko trzech miesięcy. Popijał wódkę małymi łykami, właściwie przełykał zaledwie kilka kropel, wsłuchując się w dźwięki fortepianu. Płynnymi ruchami wolnej ręki dyrygował orkiestrą, poświęcając trochę czasu kontemplacji obrazu Jeffa Koonsa.

Wrócił do łazienki ukontentowany. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Jak zawsze.

Wanna była już niemal pełna, więc zaczął się rozbierać, a potem podszedł do lustra. Z niechęcią spojrzał na swoje ciało. Mimo wielu godzin spędzanych w siłowni i na korcie tenisowym, wiek coraz wyraźniej odciskał na nim swoje piętno, siejąc na ciele nieodwracalne spustoszenia. Ale bujne, długie siwe włosy i krótka, starannie przycięta broda powodowały, że nadal podobał się kobietom, i to znacznie od siebie młodszym. Za rok skończy sześćdziesiąt lat.

Miał już niewiele czasu i doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Właśnie chciał wejść do wanny, gdy dostrzegł niemal pustą szklankę, więc opróżnił ją jednym haustem, rozgryzając resztki lodu, a później, nagi, wrócił do salonu i nalał sobie drugą, już znacznie mniejszą porcję.

Zanurzył się w gorącej wodzie, która pachniała olejkiem przywiezionym nie tak dawno z Tajlandii, i ponownie zamoczył usta w wódce. Rozmyślał, nie po raz pierwszy w życiu, czy skłonność do wódki ma coś wspólnego z jego pochodzeniem. W Monachium i Pittsburghu w Pensylwanii, gdzie na co dzień pracował, nigdy nie pił wódki. Czasem, rzadko, pozwalał sobie na szklaneczkę whisky lub kieliszek, a najwyżej dwa czerwonego wina. O dziwo, rozsmakował się w kalifornijskim, co zawsze wywoływało ironiczne uśmiechy Europejczyków z właściwą sobie arogancją przekonanych, że nie ma lepszego wina niż francuskie, ewentualnie włoskie. Ale tutaj, w swoim podwolsztyńskim azylu, chętnie sięgał po belugę lub odkrytą niedawno, wytwarzaną na Syberii Taigę Shtof.

Gorąca kąpiel i wódka spowodowały, że powoli uchodziło z niego napięcie. Za pomocą aplikacji w smartfonie pogłośnił muzykę i zamknął oczy.

Brahms był niezrównany.

Bolesław Świeżyński kupił ten dom, a właściwie całe zatopione pośród lasów gospodarstwo rolne w końcu lat osiemdziesiątych. Było to wówczas praktycznie niemożliwe, bo polskie prawo było wobec obywateli obcych państw bardzo restrykcyjne i nie pozwalało im nabywać nieruchomości. Ale znalazł kogoś, kto za tysiąc dolarów – wówczas w Polsce była to prawdziwa fortuna – zgodził się uczestniczyć w nie do końca legalnym procederze. W latach dziewięćdziesiątych, gdy prawo zostało zliberalizowane, dokonali zmiany w zapisach i gospodarstwo już de iure stało się jego własnością.

Zaraz po pierwszej transakcji blisko dwadzieścia hektarów ziemi puścił w arendę dwóm miejscowym rolnikom. Sam zadowolił się dużym ogrodem, łąką i dwuhektarowym lasem, który oddzielał go od innych zabudowań. To zapewniało mu spokój i bezpieczną odległość od wścibskich sąsiadów. A później ogrodził posiadłość wysokim, obłożonym klinkierem murem. Dopiero wtedy sprowadził ekipę budowlaną z dużej profesjonalnie zorganizowanej firmy z Wrocławia. Plany miał już gotowe, dom był wierną, choć znacząco pomniejszoną kopią jego posiadłości nad Jeziorem Genewskim. Z jedną małą, ale istotną poprawką – tutaj miał w domu dobrze wyposażone i funkcjonalne laboratorium. No i nie wypełniały go skórzane fotele, kanapy oraz obrazy. Za to wygłuszenie ścian, sufitu i ciężkie, specjalne drzwi były ciut nowocześniejsze, a przez to jeszcze bardziej skuteczne.

Wielokrotnie to sprawdzał. Był pewien, że na zewnątrz nie wydobywa się żaden nawet najmniejszy dźwięk.

Temperatura wody w wannie spadła i Bolesław zastanawiał się, czy dolać gorącej, czy zakończyć kąpiel. W szklance było jeszcze sporo alkoholu – wypił dzisiaj więcej niż zazwyczaj – ale zdecydował, że wymarzonym zwieńczeniem intensywnego dnia będzie Czajkowski. Jego Pierwszy koncert fortepianowy wydał mu się w tym momencie idealny.

Rozsiadł się w dużym skórzanym fotelu i już położył rękę na pilocie, aby otworzyć okiennice, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Choć widok na łąkę i las doskonale harmonizował z muzyką Czajkowskiego, to jednak był daleki od krajobrazu jego szwajcarskiej posiadłości. Cóż, tę wybudował dla zupełnie innych celów.

Zgasił światło i zastanawiał się, czy nie zajrzeć do laboratorium, jak nazywał wygłuszone pomieszczenie, albo chociaż nie włączyć zainstalowanych tam kamer, ale zrezygnował. To byłoby złamanie rytuału, a porządek był dla niego ważny. To dzięki porządkowi i systematyczności osiągnął życiowy sukces.

Odrzucił pokusę.

Rozmyślał o dzisiejszym spotkaniu z polskim premierem. Szef rządu od wielu miesięcy o nie zabiegał i Świeżyński wreszcie znalazł czas. Został podjęty w pałacu Na Wodzie w warszawskich Łazienkach, a w wystawnym lunchu uczestniczył jeszcze wicepremier i dwóch ministrów. Bolesław nie zapamiętał ich nazwisk. Próbowali go namówić na inwestowanie w Polsce i współpracę z tutejszymi ośrodkami naukowymi, oferując, musiał to lojalnie przyznać, bardzo korzystne warunki. Choć lunch był wyśmienity, Bolesław nie złożył żadnych deklaracji. Rozbawił go tylko argument szefa rządu, który z żarem w oczach próbował go przekonać, że ta inwestycja byłaby wyrazem jego patriotyzmu. Pomyślał wtedy, że człowiek, który wcześniej był prezesem banku, powinien rozumieć, że biznes kieruje się trochę innymi prawami.

Spojrzał na rozkład jutrzejszych zajęć. Dzień zapowiadał się pracowicie. Przede wszystkim chciał odwiedzić dyrektorkę wolsztyńskiego liceum ogólnokształcącego i spotkać się ze swoimi pięcioma stypendystami. Od dziesięciu lat fundował stypendia dla czterech uczniów osiągających najlepsze wyniki z biologii i chemii oraz dla jednego wyróżniającego się matematyka. Przeznaczane na to kwoty były dla niego właściwie niezauważalne, zaś tym młodym ludziom pozwalały na godne życie, a co ważniejsze, mobilizowały ich do wytężonej pracy.

Ze smutkiem pomyślał o własnych dzieciach. Ani jego syn, ani młodsza od niego córka nie poszli w ślady rodziców. Otworzył przed nimi wielkie możliwości, ale choć ukończyli najlepsze prywatne szkoły w Szwajcarii, a później studia w Stanach Zjednoczonych – syn był absolwentem Massachusetts Institute of Technology, a córka kalifornijskiego Berkeley – to wybrali coś zupełnie innego. Zamiast kontynuować naukowe pasje ojca, snuli się przez życie, bezsensownie trwoniąc drzemiący w nich potencjał. Syn był instruktorem sportów wodnych na Florydzie, a córka od trzech lat pracowała jako wolontariuszka we wschodniej Afryce. W Somalii, jeśli dobrze pamiętał. Rzadko się z nim kontaktowali.

Wiele lat zastanawiał się nad błędami, które popełnił w ich wychowaniu. Żona, szefowa europejskiej redakcji „Newsweeka”, kiedyś korespondentka tygodnika najpierw w Warszawie, a później w Moskwie, zarzucała mu, że nie poświęcał swoim dzieciom dość czasu, gdy one najbardziej tego potrzebowały. Zapewne miała rację, ale przecież nie mógł. Był wtedy u szczytu kariery naukowej, spędzał w laboratorium dnie i noce, a później latał po całym świecie, szukając inwestorów. W końcu mu się udało. Jedenaście lat temu jego genetyczny lek uzyskał zgodę amerykańskiej Komisji Żywności i Leków, więc kurs akcji spółki, której był głównym akcjonariuszem, wystrzelił. Jego dwaj koledzy natychmiast postanowili pozbyć się swoich akcji, więc dzięki pieniądzom żony ich spłacił i stał się posiadaczem większościowego pakietu. Prawdziwy finansowy sukces przyszedł cztery lata później, gdy Bolesław na bazie leku stworzył krem ujędrniający skórę i wygładzający zmarszczki. Kobiece magazyny ochrzciły go mianem „serum młodości” i produkt podbił globalny rynek kosmetyczny. Pieniądze popłynęły tak szerokim strumieniem, rzeką właściwie, że zaskoczyło to nawet zawsze optymistycznie patrzącego na świat Bolesława. Magazyn „Vogue” nazwał go bogiem kobiet, największym cudotwórcą od czasów Jezusa. Od tego momentu nieustannie pojawiał się na okładkach wszystkich kobiecych magazynów na świecie. Za kilka dni czekała go podróż do Pekinu, bo ich obecnym celem był podbój chińskiego rynku mającego gigantyczny potencjał. Chciał wierzyć, że ten plan uda się zrealizować, bo choć wszystko szło w dobrym kierunku, to wojna handlowa między Pekinem i Waszyngtonem spowodowała, że ostatnio Chińczycy zaczęli piętrzyć trudności.

Nie lubił tych swoich nowych piarowskich obowiązków, ale doskonale rozumiał, że musi w nich uczestniczyć, bo była to machina napędzająca sprzedaż. Wolałby jednak wrócić do laboratorium i zająć się badaniami, zamiast brać udział w kolejnych sesjach zdjęciowych, konferencjach i przyjęciach. Było tego mnóstwo. Zaczynał się obawiać, że zmarszczek od tego wciąż przyklejonego do twarzy uśmiechu nie usunie nawet jego „serum młodości”.

Wstał o siódmej, wypił szklankę wody, a później soku pomarańczowego i poszedł do siłowni ulokowanej w dawnej stajni. Dwadzieścia minut spędził na bieżni, kolejne dwadzieścia dźwigał ciężary, a przez następny kwadrans boksował się z dużym, czarno-czerwonym workiem. Tym razem darował sobie saunę, a później po raz kolejny pożałował, że nie wybudował basenu. Gdy tworzył ten swój azyl – żona ani dzieci nigdy tu nie byli – uznał, że budowanie krytego basenu będzie zbytnią ekstrawagancją. Teraz żałował.

Szybki zimny prysznic pobudził go do życia, więc usiadł na tarasie z owocową sałatką i kolejną szklanką świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. W mięśniach czuł przyjemne mrowienie. Na iPadzie sprawdził notowania na nowojorskiej giełdzie, a później kursy na europejskich parkietach. CAC 40, główny rynek paryskiej giełdy, mile go zaskoczył, ale frankfurcki był na razie pod kreską. Nie przejął się tym.

Dochodziła dziewiąta, gdy zadzwonił do żony. Cindy zbierała się do pracy. Wcześniej jeździła do biura na godzinę dwunastą, ale po agresji Rosji na Ukrainę sytuacja zrobiła się nerwowa i było teraz więcej roboty. Nagle Europa znalazła się w centrum uwagi i rozpychała na czołówkach amerykańskich mediów. Jeden z dziennikarzy „Newsweeka” pojechał w okolice Bachmutu, gdzie trwały najcięższe walki, i od dwóch dni nie dawał znaku życia. Cindy była wyraźnie zaniepokojona.

Chwilę rozmawiali o jej pracy i Bolesław pomyślał, że od lat dyskutują tylko o tym. Od pewnego czasu zastanawiał się, co właściwie ich obecnie łączy, ale wolał nie zagłębiać się w ten temat. Kiedyś będzie musiał, ale nie teraz ani nie tutaj.

Wkładał właśnie naczynia do zmywarki, gdy usłyszał dzwonek. Marek był punktualny. Jak zawsze.

Znali się od dzieciństwa. Mieszkali w jednym bloku, w podstawówce chodzili do jednej klasy. Potem ich drogi się rozeszły. On rozpoczął naukę w liceum, a Marek w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów technikum elektrycznym. Jeszcze przez jakiś czas utrzymywali ze sobą luźny kontakt, ale ten zerwał się, gdy Świeżyński wylądował na studiach na Wydziale Biologii Uniwersytetu Warszawskiego, a rok później – wygrawszy europejską olimpiadę biologiczną – zdobył stypendium rządu Zjednoczonego Królestwa w Oxfordzie.

Markowi nie powiodło się w życiu tak dobrze. Choć bez wątpienia był człowiekiem utalentowanym, to jednak nie miał w sobie dość przebojowości. Być może zresztą życie wyznaczyło mu inne cele.

Przez wiele lat Bolesław zajęty studiami w Oxfordzie i pracą w koncernach farmaceutycznych nie pojawiał się w Polsce, więc tym bardziej w Wolsztynie. Gdy wreszcie komuniści zliberalizowali swoją politykę, a on miał już brytyjskie obywatelstwo i kupił oddalone od Wolsztyna o osiem kilometrów gospodarstwo rolne, odnalazł Marka i szybko doszedł z nim do porozumienia. Mieli do siebie bezgraniczne zaufanie, którego fundamentem było wspólne wychowanie.

Oczywiście Bolesław natychmiast zdominował przyjaciela z dziecinnych lat. Czyż zresztą mogło być inaczej? Stały za nim gigantyczne pieniądze i dziesiątki godzin specjalistycznych szkoleń. Ale nie tylko to zdecydowało.

Świeżyński ułożył w zmywarce ostatni talerz, wsadził do niej szklankę po soku i wolno ruszył do drzwi.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz