Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza tak obszerna i szczegółowa biografia najbarwniejszego, a jednocześnie najbardziej lubianego przywódcy Polski Ludowej. Wciągająca, niczym thriller polityczny, historia życia Edwarda Gierka – od dzieciństwa i trudnego życia na emigracji, przez wewnątrzpartyjne gry polityczne u szczytu władzy, aż po nieznane wcześniej fakty z okresu internowania.
Gierek. Człowiek z węgla – to całościowe spojrzenie na postać I sekretarza PZPR i całą epokę, z nim związaną. Zawiera nie tylko opis poszczególnych etapów kariery zawodowej, portret psychologiczny i rodzinny Gierka, lecz również analizę jego polityki gospodarczej oraz relacji z innymi przywódcami bloku wschodniego (w tym trudnych i tajemniczych stosunków z radzieckimi władzami). Biografia jest również próbą zastanowienia się nad fenomenem popularności Gierka i nostalgii za jego epoką, która jest obecna w polskim społeczeństwie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 586
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Piotr Gajdziński, 2014
Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2014
Redakcja: Barbara Borszewska
Korekta: Krzysztof Krzemień
Projekt okładki: Juliusz Zujewski
Projekt typograficzny i konwersja: Grzegorz Kalisiak
Koordynator projektu: Filip Karpow
Źródła fotografii:
PAP/Jan Morek (s. 6, 32, 163, 183, 240, 310, 319, 328); PAP/Stanisław Jakubowski (s. 233, 356); PAP/Zbigniew Matuszewski (s. 262, 341); PAP/Andrzej Kossobudzki Orłowski (s. 51); FORUM/Sławek Biegański (s. 68); PAP/Wojciech Kondracki (s. 81); Zygmunt Wieczorek (s. 100); PAP/Kazimierz Seko (s. 117); PAP/Janusz Uklejewski (s. 149); PAP/Stefan Kraszewski (s. 162); FORUM/Bogdan Łopieński (s. 202); PAP/Archiwum (s. 286); AKG/EAST NEWS (s. 296–297); PAP/Roman Kozłowski (s. 367)
ISBN 978-83-7177-925-1
Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
fax: 61 853-80-75
redakcja@wydawnictwopoznanskie.com
www.wydawnictwopoznanskie.com
W ZBIOROWEJ PAMIĘCI POLAKÓW lata siedemdziesiąte XX wieku zapisały się jako okres niemal powszechnej szczęśliwości i rozpasanej konsumpcji. Wprawdzie na kredyt, ale naród utracjuszy wymęczony gomułkowską zrzędliwością i siermiężnością codziennej egzystencji, zachłysnął się postawnym, odzianym w elegancki garnitur, dobrze ostrzyżonym komunistą z „polskiej Katangi”. Komunistą, który zwracał się do nich już nie mlaskającym „Towarzysze i Towarzyszki”, ale dostojnym i budzącym zaufanie „Rodacy”. Komunistą, który nie miał w życiorysie kominternowskiej szkoły i partyzanckiej przeszłości, miał za to lata spędzone na Zachodzie. Piotr Kostikow, radziecki nadzorca Polski, napisał o nowym I sekretarzu KC, że „był zaskakująco nowy”.
Po czternastu latach zasiadania w Biurze Politycznym KC PZPR i trzynastu sprawowania funkcji I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach, Gierek nowy oczywiście nie był. Co więcej, niczego nowego nie mówił. Ale mówił inaczej. Z wolna duszną atmosferę gomułkowszczyzny zaczynał zastępować zapach dymu z papierosów Marlboro mieszający się z wonią perfum o wiele obiecującej nazwie „Być może…” oraz widok rodziny pomykającej maluchem na wczasy i osładzającej sobie podróż mityczną coca-colą. Stefan Kisielewski, katolicki publicysta i pisarz, zgryźliwy obserwator komunistycznej rzeczywistości, nie krył uznania pod adresem Gierka. Na początku dekady zapisał w swoich Dziennikach: „Cwany facet, ma swoją linię, pragmatyczną i bojaźliwą, ale ma (…). To Wielki Usypiacz, chce dać chleba i igrzysk, politykę chowa dla siebie”.
W opinii Kisiela jest dużo uszczypliwości, ale wielu Polakom nowy kurs władz odpowiadał i budził nadzieję. Po latach wojny, skromniutkiej egzystencji odbudowującego się państwa, obezwładniającego odoru stalinowskiego strachu i po do obsesji oszczędnym Starym (Gomułce), Polacy chcieli wreszcie normalności. Zwłaszcza młodzi. Gierek się nie sprzeciwiał. Uchylił drzwi. Nie nazbyt szeroko, ale wystarczająco, aby wpuścić nieco świeżego powietrza i oczyścić atmosferę.
Partia, która do tej pory miała ambicję organizowania całego życia każdego obywatela, straciła wpływ na młodzież już w końcu lat sześćdziesiątych, ale prawdziwy wybuch emancypacji tej grupy miał miejsce podczas rządów Gierka. Co więcej, uznano, że próby narzucania młodym pożądanych kanonów zachowania rozbijają się o mur obojętności, niechęci, a co najgorsze — buntu. Tymczasem celem ekipy gierkowskiej było zdobycie akceptacji młodzieży dla wprowadzanych w kraju zmian. Ekipa Gierka wyraźnie schlebiała młodzieży — napisał w książce PRL. Trwanie i zmiana Krzysztof Kosiński. — Odkrycie, dokonane przez władze, polegało na stwierdzeniu, że słuchanie na przykład The Beatles i czesanie się na „beatlesa” wcale nie musi szkodzić komunizmowi. Dzisiaj trudno docenić wagę tej zmiany, skoro jeszcze w latach pięćdziesiątych taniec miał być po prostu formą wyrażania poparcia dla władzy ludowej. Diagnoza nie była zresztą prawdziwa, komunizmowi owa „beatlesowska” fryzura i zachodnia muzyka zaszkodziły potężnie. Zwłaszcza gdy nad Wisłą zaczęto słuchać Rolling Stonesów, Joan Baez i Boba Dylana. Utwory takie, jak „The Times They Are A-Changin”, „Blowin’ In the Wind”, „Like a Rolling Stone”, czy „Hurricane” zradykalizowały młode pokolenie w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej, a do Polski dotarły na większą skalę dopiero w epoce Gierka. Jeden z amerykańskich dziennikarzy muzycznych powiedział wówczas, że choć od dziecka uczono go, że pióro jest silniejsze niż miecz, to do momentu, gdy usłyszał pieśni Dylana, szczerze w to wątpił. W warszawskim Domu Partii przekonano się o tym znacznie później. Opóźnione wybuchy miewają czasem większą moc.
Młodzież zbiesiła się na gomułkowski purytanizm i bez skrępowania rzuciła w wir zabawy. O ile w latach sześćdziesiątych pieprzyku prywatkom dodawała butelka słodkiego wina, o tyle za Gierka pito już wódkę. Coraz więcej i więcej… Także dlatego, że o ile w poprzedniej dekadzie młodzi z reguły bawili się pod czujnym okiem dorosłych, o tyle teraz uwolnili się od tej uciążliwej kurateli. I coraz odważniej sięgali po owoce zakazane. Pisma dla młodzieży pełne były przestróg przed „przygodnym seksem”. „Dziewczyna, która daje dowód miłości w warunkach prymitywnych, po prywatce, na której chłopak pił alkohol — marnuje swój start. Nie jest to obojętne dla dalszych doświadczeń” — przestrzegała w „Filipince” w 1972 roku doktor Wanda Grabkowska. Po latach Gomułki szokiem były nie tylko zdjęcia nagich panienek, publikowane na ostatniej stronie tygodnika „Perspektywy”, ale także — a może przede wszystkim — artykuły na temat seksu profesora Mikołaja Kozakiewicza i Michaliny Wisłockiej. Jej opublikowana w 1976 roku Sztuka kochania zrewolucjonizowała polskie życie erotyczne — książka natychmiast zniknęła z księgarskich półek i stała się gorącym towarem w antykwariatach.
Nie wszystkim się to jednak podobało. Na początku lipca 1971 roku Józef Tejchma, wówczas jeden z najważniejszych członków Biura Politycznego Komitetu Centralnego, dostał list od jakiegoś działacza społecznego z prowincji, a w nim fotografię wyciętą ze studenckiego tygodnika „ITD”, przedstawiającą młodą kobietę w majtkach i biustonoszu. Społecznik zapałał świętym oburzeniem. Tym większym, że dostrzegł na zdjęciu „między udami widoczny puszysty meszek, a w biustonoszu sztucznie nabrzmiałe piersi” — napisał. Nerwowość czytelnika potęgowało jeszcze to, że w tym samym numerze redakcja opublikowała ideologiczne przemówienie Tejchmy.
Starzy działacze PZPR, którzy partyjne ostrogi zdobywali w okresie stalinizmu, nie bardzo potrafili zaakceptować także bardziej bezpośredniego stylu bycia członków nowej ekipy w przestrzeni publicznej. Gdy Józef Tejchma wziął udział w V Maratonie Pływackim „Zalew’73”, a wysiłkowi członka Biura Politycznego kilka wierszy poświęcił patronujący imprezie „Express Wieczorny”, na jednej z partyjnych narad odbywających się w Poznaniu pytano, czy aby członkowi najwyższego partyjnego kierownictwa wypada pluskać się w wodzie.
Oczywiście liberalizm ekipy Sztygara, jak nazwał Gierka Jarosław Iwaszkiewicz, miał swoje, dość sztywno ustanowione granice. Na pewno nie mieścił się w nich ruch hipisowski, który pojawił się w Polsce jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych, ale rozkwitł dopiero w następnej dekadzie. Młodzieżowe pisma, między innymi „Radar” oraz „Sztandar Młodych”, przedstawiały hipisów jako zdemoralizowanych wyrzutków społeczeństwa, brudnych leni zapatrzonych w amerykański styl życia i próbujących go bezkrytycznie kopiować. Na połajankach się nie kończyło, bo milicja uparcie osadzała „dzieci kwiaty” w aresztach, wzywała na przesłuchania, przeszukiwała organizowane przez nich komuny. A czasem po prostu goliła głowy, bo długie włosy stały się symbolem buntu i niechęci wobec socjalistycznej ideologii.
Młodzi, długowłosi i niecodziennie ubrani hipisi szokowali zresztą nie tylko władze, ale i zuniformizowane społeczeństwo. „Jak zobaczyłem Dzikiego, jego długie włosy, to byłem w szoku. To jest nie do wiary, że ktoś mógł tak wyglądać w tamtych latach — wspominał Kamil Sipowicz, filozof i muzyk, w latach siedemdziesiątych hipis. Ludzie na niego reagowali najczęściej agresją albo zdumieniem, ale trzeba było być naprawdę odważnym, żeby swoim wyglądem wtedy szokować”. Niechęć potęgowało też coraz częstsze sięganie hipisów po różnego rodzaju „dopalacze”. Dostęp do sprowadzanej z zagranicy marihuany czy LSD miało niewielu, ale gierkowska Polska była krajem ersatzu. Zamiast skrętów wąchano więc tri, substancję służącą do wywabiania plam, łykano dolargan i krople inoziemcowa, pito astmosan, lek na astmę.
Kontrkulturowe ruchy stanowiły margines, dominował inny styl zabawy. Jak grzyby po deszczu zaczęła w kraju rosnąć liczba dyskotek. Jako pierwsza swoje podwoje otworzyła „Estrada” — inne źródła podają, że palma pierwszeństwa należy się sopockiemu Grand Hotelowi — a dwa lata później, w 1974 roku, można było już szaleć w setce tego rodzaju przybytków. „Muzyka z płyt, pełna stereofonia, konferansjerzy zapowiadają kolejne nagrania” — entuzjazmowała się „Filipinka”, wówczas jeden z najpopularniejszych tygodników. Jonasz Kofta był bardziej powściągliwy. Jego definicja dyskotek brzmiała następująco: „Miejsce, gdzie popkultura trzyma za mordę kulturę, gdzie barman ocenia wartość programu, a prostytutka lub cinkciarz decydują o tym, jaką płytę ma nastawić prezenter i ile razy ma ją powtórzyć”.
Większość dyskotek prowadziły Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe, państwowa instytucja kulturalna, ale przybytki młodzieżowego szaleństwa szybko urwały się ze smyczy nadzoru i wpływu władz. Królowały przeboje zagranicznych wykonawców, bo dzięki coraz częstszym wyjazdom zagranicznym, dyskdżokeje bez większego trudu zdobywali zachodnie płyty. Do rangi klasyki urósł polski big-beat, tańczono sambę, jive’a, ale przede wszystkim „układy własne”, często określane przez starsze pokolenie „tańcem dla szaleńców”. W połowie lat siedemdziesiątych dyskoteki otwarto także dla młodzieży szkolnej, bo wcześniej — przynajmniej oficjalnie — do tych „przybytków rozpusty” wpuszczano jedynie „młodzież starszą”.
Urzędnicy odpowiedzialni za politykę kulturalną i starsi towarzysze trochę się zżymali i próbowali przeciwstawiać się „zachodniemu stylowi życia”. Na początku lat siedemdziesiątych Komisja ds. Młodzieży Komitetu Centralnego orzekła, że „Pieśni i piosenki posiadają wielkie znaczenie wychowawcze”. Oczywiście nie wszystkie. „W wielu z nich znajdują odzwierciedlenie istotne wydarzenia z życia narodu — walki narodowo-wyzwoleńcze, walki klasowe ruchu robotniczego, na przykład Marsz kajdaniarski*, pieśni związane z Wielką Socjalistyczną Rewolucją Październikową, wojną domową w Hiszpanii”. Dodawano także, że „wiele zrobiono w dziedzinie popularyzowania piosenki radzieckiej. Wyeliminowano w zasadzie wykonywanie piosenek w językach zachodnich”.
Było to typowo komunistyczne zaklinanie rzeczywistości, bo dyskotekowa rąbanka, najczęściej zachodnia, rozbrzmiewała już jak kraj długi i szeroki. Niewielu też przejmowało się zaklęciami wypowiadanymi w Białym Domu, jak powszechnie nazywano Dom Partii, a jeszcze mniej chciało śpiewać Marsz kajdaniarski. Dyskoteki podbijały coraz mniejsze miasteczka, a przemysł wspierał ich rozwój nowoczesnym sprzętem. „Unitra” i łódzka „Fonica” pełną parą produkowały gramofony, magnetofony, głośniki oraz wzmacniacze, a i tak nie bardzo mogły zaspokoić potrzeby coraz szybciej rozwijającego się show-biznesu. Do organizowania dyskotek namawiała zresztą prasa. „Idziemy do kierownika domu kultury, przedstawiamy świetlany plan działania, sięgając po tak przekonujące argumenty jak to, że za pośrednictwem dyskotek będziemy kształtować wrażliwość muzyczną młodzieży — pisała w 1975 roku „Filipinka” — popularyzować polską muzykę, że unikniemy przestępczości wśród nieletnich, zajmując im czas w atrakcyjny sposób”. Władza owe „przybytki młodzieżowej kultury” popierała , bo dyskoteki „były konsekwentnym realizowaniem zasady zamykania młodzieży w getcie” — napisała w pracy Rock w PRL-u Anna Idzikowska-Czubaj.
Dyskoteki szybko zdystansowały popularne za Gomułki prywatki i stały się wręcz pokoleniowym doświadczeniem młodzieży lat siedemdziesiątych. Wyrosła wokół nich prawdziwa subkultura, która miała imitować zachodni styl życia. Młodzi ludzie porzucili szare, niewyróżniające się w tłumie ubrania, na rzecz kolorowych i krzykliwych. Nie było to proste, bo państwowy przemysł nie rozpieszczał Polaków, ze wszystkich sił starając się ich wbić w workowate spodnie i szarobure kurtki oraz kiepskiej jakości buty. Ratunku poszukiwano „na ciuchach”, w gazetowych poradach oraz w przysyłanych z Zachodu kolejnych numerach „Burdy”. Barbara Janowicz z Wolsztyna w Wielkopolsce pamięta, że paczka od rodziny z Niemiec to było prawdziwe święto. „Rozpakowywałam karton i często płakałam ze szczęście. Największą radość sprawiała mi właśnie »Burda« z wykrojami sukienek, bluzek, spodni. Dzięki nim mogłam uszyć dla swoich córek oryginalne, modne ubrania, a i ja mogłam sobie czasem pozwolić na coś ekstra — wspomina. — Największa radość panowała, gdy w paczce oprócz wykrojów i słodyczy znajdowałam niemiecki materiał”.
Rady dla utalentowanych krawcowych można było znaleźć także w prasie. Bodaj największym powodzeniem cieszyła się cotygodniowa rubryka „Moda” w tygodniku „Przekrój”, w której felietony i projekty publikowała Barbara Hoff, kiedyś żona Leopolda Tyrmanda. W końcu lat siedemdziesiątych Hoff, która powie później, że chciała nie tylko podpowiadać Polsce, jak się ma ubierać, ale sama tę Polskę ubierać, założyła Hoffland, absolutny ewenement dobrego stylu w krajach obozu socjalistycznego. Jej sprzedawane w Domach Towarowych Centrum ciuchy cieszyły się ogromnym powodzeniem i na długi czas zawładnęły gustami Polek. Niestety, szczęściarzy, którzy zdołali się dopchać do półek, było niewielu. Ciuchy z Hofflandu cieszyły się zresztą dobrą sławą również poza Polską. I nie tylko one — bratnie narody Związku Radzieckiego i innych krajów socjalistycznych zazdrościły nam też wyrobów przemysłu kosmetycznego. Gdy w Moskwie zorganizowano wystawę pod hasłem „Wyprodukowano w Polsce”, podczas której Pollena-Uroda rozdawały próbki swoich produktów, mieszkanki Moskwy przypuściły na stoiska regularny szturm. Zwiezione do stolicy Związku Radzieckiego zapasy szybko się wyczerpały i trzeba było ściągać z Polski uzupełnienie. Breżniew powiedział później Gierkowi z przekąsem: „Wzbogaciłeś się Edward, zaczynasz czynić prezenty moskwiczankom”.
Ogromną popularnością cieszyły się w latach siedemdziesiątych flanelowe koszule i zachodnie, wojskowe kurtki z demobilu, zwłaszcza amerykańskie i zachodnioniemieckie, żołnierzy Bundeswehry, co wywoływało szczególne oburzenie partyjnych strażników moralności. To były znaki rozpoznawcze zbuntowanej inteligencji. Ale szczytem marzeń pozostawały dżinsy, zwłaszcza, levisy, rifle i wranglery, w które zaopatrywano się za dolary w Peweksach lub „na ciuchach” — w Rembertowie, na sopockim Monciaku lub poznańskim Rynku Łazarskim. Ryszard Kulesza, fotograf, wspominał, że gdy jego konserwatywni rodzice nie zgodzili się na kupno dżinsów, rzucił liceum, aby pójść do pracy i samemu kupić sobie wymarzone spodnie. Takich wypadków było więcej, a rzesze studentów i uczniów klas szkół średnich zatrudniających się na wakacjach w pieczarkarniach, przy żniwach, wyładunku wagonów lub u badylarzy, jak wówczas określano ogrodników, pracowały tylko po to, aby w ostatnich dniach sierpnia udać się do któregoś z Peweksów i zaraz potem wbić się w nowe dżinsy.
Nie sposób zaprzeczyć, że nagle w Polsce zrobiło się, nieomal, światowo. „Gdzieś tak koło 1974 roku, urządzając w domu imprezę, przy odrobinie szczęścia mogłem mieć na stole: do picia luksemburskiego szampana, francuskie brandy, piwo w puszkach, bywało że i Heinekena, oczywiście colę, kawę Select, herbatę Twinings, aha, jeszcze pomarańczowy soczek Dodoni” — wspominał w książce Bananowy song Krzysztof Masłoń, później znakomity dziennikarz działu kultury „Rzeczpospolitej”. Ale jednak było „nieomal światowo”, przy czym „nieomal” czyniło różnicę. Sporą. „Oczywiście wszystko to mieć mogłem, ale po pierwsze — nigdy razem, bo albo jednego artykułu nie było, albo drugiego, a po drugie — za ile. Z innymi wiktuałami było identycznie: o tym, że dogoniliśmy świat, przekonywać miały kawiorowe pasty i puszki z zupą z rekina, na które — jak wiadomo — zapotrzebowanie na Mazowszu i Podlasiu było niebywałe. W Warszawie przestały być na krótko rarytasem solone orzeszki, czekolada z orzechami, a i paczkowana krojona szynka konserwowa (kupno puszki Krakusa niezmiennie uważano za uśmiech losu). A w kiosku, jeszcze bez specjalnych podchodów, kupowało się papierosy Marlboro”.
Niestety, na ogół w sklepach brakowało nie tylko kawiorowej pasty i zupy z rekina. „Byłam u koleżanki w Goryszach, powiat Ciechanów. Cięli wtedy rzepak. Gospodyni była w rozpaczy, co dać na obiad ludziom. Doradziłam jej naleśniki z serem i zupę jarzynową. Odpowiedziała mi, że taki obiad mogą jeść ludzie w mieście — pisała w 1972 roku w liście do telewizji Irena J. z Warszawy. — Ludzie na wsi, ciężko pracujący od świtu do nocy, muszą jeść mięso i kiełbasę. Ponieważ w tamtejszej spółdzielni w Chotomiu nie było nic, wybrałam się do Ciechanowa (6 km autobusem). W trzech tamtejszych sklepach nie znalazłam ani kawałka kiełbasy, choćby tej najtańszej zwyczajnej. Moim zdaniem rolnikowi trzeba pomóc, żeby choć w żniwa miał kawałek kiełbasy. Wodę ma w studni”. Trzy lata później Józef R. z Częstochowy w liście do władz opisywał z kolei problemy z oponą do motoroweru Pegaz, której nikt nie potrafił naprawić. „Postanowiłem kupić nową, ale w sklepach nie ma. Napisałem więc do producenta tych motorowerów, do Bydgoszczy. Odpowiedzieli mi, że detalicznie nie sprzedają, wskazali mi Polmozbyt w Gliwicach. Napisałem. Odpowiedź: »Nie posiadamy na stanie magazynowym«. Skierowano mnie do Polmozbytu Poznań. Odpowiedź: »Zamówionego ogumienia nie posiadamy chwilowo i prosimy złożyć ponownie zamówienie na przyszły rok«”. Częstochowianin kończył swój list dramatycznym, wręcz egzystencjalnym pytaniem: „Co mam robić, gdzie mam szukać, na czym jeździć”.
Na razie jednak bal się rozkręcał. Żytnio-ziemniaczany komunizm Gomułki stawał się coraz bardziej odległym wspomnieniem, wypierany przez soczki Dodoni, czekolady z orzechami, a w końcu nawet przez coca-colę. W 1972 roku ruszyła w Polsce produkcja tego amerykańskiego napoju, o którym jeszcze w latach pięćdziesiątych mówiono, że to „imperializm w płynie”. Coca-cola oficjalnie po raz pierwszy pojawiła się w Polsce w 1957 roku, cztery lata po śmierci Stalina i rok po śmierci Bieruta, na stoisku amerykańskim na Międzynarodowych Targach Poznańskich. Wywołała euforię, ale oczywiście nie trafiła do sklepów. Kilkaset butelek, które zostały po targach, rozdano działaczom partyjnym; spróbowali go też nieliczni szczęśliwcy, którym podczas targów udało się dopchnąć do amerykańskiego stoiska. Czternaście lat później na negocjacje do Polski przyjechali z Rzymu przedstawiciele The Coca-Cola Company, a umowę licencyjną o podjęciu produkcji napoju podpisali wicepremier Mieczysław Jagielski oraz prezes Paul Graul, Czech z pochodzenia.
W lutym 1972 roku w Browarze Warszawskim rozpoczęła się budowa pierwszej linii produkcyjnej, a 19 lipca — co z pewnością było związane z hucznie obchodzonym w Peerelu świętem 22 lipca — napełniono pierwsze butelki. Sprowadzano je z Hiszpanii; krajowe, oczywiście zgodne ze wzorem dostarczonym przez amerykański koncern, zaczęto wytwarzać dopiero w październiku w Hucie Szkła w Wołominie. Natomiast koncentrat coli przywożono z Neapolu i Amsterdamu. Z czasem produkcja coca-coli ruszyła też na Śląsku — najpierw w Browarze Górnośląskim w Zabrzu, a później w Browarach Tyskich.
To już oznaczało prawdziwą rewolucję. „W latach pięćdziesiątych, jako zetempowiec, wystąpiłem na jakiejś masówce z płomiennym przemówieniem krytykującym coca-colę, która była wtedy symbolem amerykańskiej kultury, utożsamiała cały zachodni styl życia. Niespełna dwadzieścia lat później, będąc wicepremierem, zostałem wysłany przez premiera Jaroszewicza na budowę wytwórni tego napoju, bo zdaniem szefa rządu ta inwestycja się ślimaczyła, a naród czekał. Mówiłem później Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, że historia się na mnie zemściła: od walki z coca-colą do walki o coca-colę” — opowiadał mi Józef Tejchma, członek Biura Politycznego i wicepremier.
Nowych wiatrów wiejących nad Wisłą nie dało się nie zauważyć w prasie. O ile w latach sześćdziesiątych znaczną część łamów „Kobiety i Życia” zajmowały porady dotyczące przeróbki starego płaszcza, o tyle na początku ery Gierka czytelnicy dowiadywali się, jak zorganizować przyjęcie i przygotować drinki, jak ubrać się na dyskotekę czy bankiet. A także — co warto upchnąć w syrence lub maluchu, wybierając się na wczasy do Sopotu lub nawet do Jugosławii.
Drzwi uchyliły się także, jak mówiono w marksistowskim języku, w sferze nadbudowy. Odpowiedzialny za nią w Biurze Politycznym Józef Tejchma w grudniu 1971 roku nakreślił zarys nowej polityki kulturalnej: „Prowadzić bardziej elastyczną politykę w dziedzinie swobód twórczych, opartą o następujące zasady: popieranie i upowszechnianie tej twórczości, która jest ideowo bliska partii i sprzyja realizacji jej celów; bardziej elastycznego dopuszczania do publikacji dzieł, które nie są nam politycznie wrogie, nie są ideowo zaangażowane, lecz posiadają walory artystyczne. Oczywiście nie miałyby one preferencji w upowszechnianiu; bezwzględnej eliminacji dzieł o politycznie wrogiej wymowie, zwłaszcza antyradzieckiej i antykomunistycznej”. Efekty były widoczne. Tylko w pierwszym roku rządów gierkowców do księgarń trafiły: Wierszezebrane Zbigniewa Herberta, Mizerykordia Marka Nowakowskiego, Siekierezada Edwarda Stachury, Msza za miasto Arras Andrzeja Szczypiorskiego i Rodowody niepokornych Bohdana Cywińskiego.
Co nie znaczy, że decydenci zrezygnowali z ręcznego sterowania kulturą i pozwolili na jej żywiołowy rozkwit. Dziedzina to zbyt ważna i zbyt mocne były partyjne przyzwyczajenia. KIedy na początku lat siedemdziesiątych Stary Teatr z Krakowa miał wystawić w Londynie Dziady w interpretacji Konrada Swinarskiego, towarzysze z krakowskiego Komitetu Wojewódzkiego PZPR usilnie sugerowali zmianę tytułu sztuki. Nie chcieli, aby słowo „dziady” kojarzyło się z socjalistyczną Polską. Wtedy przegrali, zmieniono za to jeden z odcinków Sagi roduForsythów, bardzo popularnego w dekadzie Gierka serialu — zamiast Strajk, pojawił się odcinek pod tytułem Tabakierka.
Przodownikiem ingerencji w kulturę był premier Piotr Jaroszewicz. Gdy szef rządu obejrzał nakręcony w 1971 roku film Andrzeja Trzos-Rastawieckiego Trąd, wpadł w szał. Premierowi nie spodobała się opowieść o mężczyźnie podejrzanym o udział w zbiorowym gwałcie i zamordowaniu kobiety. Główny bohater ma wprawdzie niezbite alibi, ale podejrzewa, że w sprawę jest zamieszany jego brat. Próbuje go odszukać i wpada na trop bandy trudniącej się „wystawianiem” młodych dziewcząt starszym panom. Brat głównego bohatera gra rolę amanta, który zwabia kobiety w pułapkę, ale próba nakłonienia go do wyznania swoich win kończy się fiaskiem, główny bohater zostaje dotkliwie pobity. W efekcie interwencji Jaroszewicza film zdjęto z ekranów, wydano także zakaz publikowania pozytywnych recenzji. W lutym 1972 roku Jan Józef Szczepański zanotował w swoim dzienniku: „W »Tygodniku Powszechnym« zdjęli mi kiedyś recenzję z Trądu z uzasadnieniem, że film jest wycofany. Teraz film znów idzie, więc włamano recenzję jeszcze raz. I znowu konfiskata. Cenzor wyjaśnił, że mają instrukcję, że o tym wolno publikować tylko opinie całkowicie ujemne”.
Premier próbował kontrolować nie tylko film. Ministrowi kultury w swoim rządzie zakazał wspierania artystów wykonujących muzykę elektroniczną. „To nie jest muzyka” — oświadczył autorytatywnie. Szczególnie bacznym wzrokiem spoglądał jednak na telewizję. Potrafił zadzwonić do szefów tej instytucji z awanturą w sprawie reportażu. Innym razem, bez zapowiedzi, wpadł nawet do Radiokomitetu i zarządził wspólne obejrzenie reportażu, który miał dopiero wejść na antenę. Pieklił się również, że telewizja nadaje serial o cesarzu Kaliguli; dzwonił, bo nie podobała mu się telewizyjna adaptacja Wesela; narzekał na kosmopolityzm teatralnej adaptacji Pana Tadeusza. „Komu to potrzebne, czemu to służy” — krzyczał. „Towarzysz Piotr” znał się zresztą na wszystkim — wśród długiej listy jego przemówień jest wystąpienie na wystawie filatelistycznej i kongresie astronomicznym. Idealnie w jego kulturalne gusta trafiała Irena Santor, ale oburzał się na głośną inscenizację Balladyny Adama Hanuszkiewicza. „Niech nie ruszają klasyki” — perorował na obiedzie z udziałem kilku dziennikarzy i działaczy partyjnych. Gdy w rozmowie z Tejchmą Rakowski stwierdził, że Gierek ma z pewnością podobne poglądy, usłyszał: „Jeszcze gorsze, tyle że jest mądrzejszy i nie wypowiada ich”. Co tydzień Piotr Jaroszewicz poświęcał też czas na recenzowanie Kroniki Filmowej, poprzedzającej wówczas każdy seans kinowy.
Najważniejsza była jednak telewizja — najlepszy instrument propagandy sukcesu, wizytówka nowej ekipy. Jeszcze przed objęciem władzy przez Edwarda Gierka, w październiku 1970 roku, uruchomiono drugi program TVP, za to pierwszą audycję w kolorze wyemitowano w marcu 1971 roku. Polacy nie bardzo na tym na razie korzystali, bo kolorowych odbiorników telewizyjnych było wówczas w kraju jak na lekarstwo, ale ważny był efekt propagandowy. Prawdziwy przełom nastąpił w 1972 roku, gdy władzę nad Radiokomitetem objął Maciej Szczepański. Jego bliskie związki z Gierkiem — znali się z Katowic, gdzie Szczepański kierował „Trybuną Robotniczą” — okazały się dla telewizji kołem zamachowym. Wkrótce zaczęła ona emitować nowe audycje, z których wiele gromadziło imponującą widownię (Bank Miast, popularno-naukowa Sonda, Teleranek z akcją Niewidzialna Ręka i Klubem Śmiałych), programy rozrywkowe (w tym hitowe Studio 2) oraz seriale (Czterdziestolatek, Daleko od szosy, 07 zgłoś się, Dom). Amerykańskie filmy przestały być rarytasem, a serial Pogoda dlabogaczy dosłownie wyludniał ulice miast — w konsumpcyjnym amoku wszyscy chcieliśmy choć na chwilę poczuć się równi kalifornijskim milionerom.
Szczytowym osiągnięciem był jednak koncert szwedzkiej grupy ABBA, wtedy jednego z najpopularniejszych zespołów na świecie. Szwedzi zjawili się w Polsce w październiku 1976 roku z hitami, które miały się wkrótce znaleźć na płycie „Arrival”. Promujący ją singiel „Dancing Queen” staje się numerem jeden w Stanach Zjednoczonych, a później znajdzie się na liście stu najważniejszych piosenek w historii muzyki przygotowanej przez magazyn „Roling Stone”. Już po koncercie w Studio 2, płyta „Arrival” zostanie numerem jeden w Wielkiej Brytanii, Niemczech Zachodnich, Austrii, Holandii, Szwecji, Norwegii, Danii, Australii, Nowej Zelandii, Meksyku i Zimbabwe. Po bilety na planowany na styczeń 1977 roku koncert w londyńskiej Royal Albert Hall — zapowiadano 6 tysięcy osób — zgłosi się 3,5 miliona fanów. Ale przeboje z tej płyty jako pierwsi usłyszą widzowie gierkowskiej telewizji. „Nigdy wcześniej ani później w historii polskiego show-biznesu nie wydarzyło się coś podobnego. Nawet dziś trudno to sobie wyobrazić. To było wydarzenie na skalę, którą można by porównać do przyjazdu do Polski zespołu Bee Gees przed wydaniem sundtracku »Saturday Night Fever«, Madonny bezpośrednio przed »True Blue«, albo samego Michaela Jacksona przed premierą »Thrillera«” — napisał w wydanej w 2013 roku książce ABBA w Polsce Maciej Orański.
Przyjazd szwedzkich gwiazd zorganizowano z rozmachem. Do Sztokholmu wysłano specjalny samolot LOT-u, zespół zakwaterowano w wybudowanym właśnie hotelu „Forum”, wówczas najnowocześniejszym budynku stolicy, stworzono specjalną, bardzo oryginalną scenografię. Na smycz wzięto nawet cenzurę, która zgodziła się, aby ABBA zaśpiewała „Fernando” — utwór, który kilka miesięcy po wypadkach w Ursusie i Radomiu powinien się funkcjonariuszom Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk niezbyt dobrze kojarzyć: „Ile to lat nie miałeś karabinu w swoich rękach/Czy słyszałeś werble Fernando? Jak dumny byłeś, walcząc o wolność tej ziemi?/Coś wisi w powietrzu, gwiazdy błyszczą dla mnie, dla Ciebie i dla wolności, Fernando” — śpiewały Anni-Frid Lyngstad i Agnetha Fältskog. Zdecydowało z pewnością to, że niewielu Polaków „posiadało” wówczas język angielski.
Ogromne nakłady na telewizję miały swój cel. Stefan Kisielewski napisał w Dziennikach, że „Szczepański uprawia bardzo sprytną politykę. Daje mnóstwo amerykańskich filmów, coraz lepsze programy rozrywkowe i sportowe i oto cała Polska siedzi bez przerwy przed telewizorem i nie myśli, tylko chłonie tę opiumową strawę. Ameryka — opium dla ludu, to dobre hasło — ten spryciarz wie dobrze, że jakby pokazywał Rosję, toby ludzi szlag trafił. I tak Polska śpi — a oni rządzą”.
Najważniejszym programem telewizyjnym był jednak w epoce Gierka „Dziennik Telewizyjny”. Jego widzowie codziennie dowiadywali się o kolejnej rozpoczętej lub zakończonej budowie, kolejnym oddanym moście, drodze, fabryce. O kolejnej gospodarskiej wizycie I sekretarza, o sukcesach Związku Radzieckiego i bratnich krajów socjalistycznych, o porażkach i kryzysach chylącego się ku upadkowi kapitalizmu.
Na co dzień działacze kultury odczuwali w latach siedemdziesiątych nieporównywalnie większą swobodę niż za rządów Gomułki. „W moim pokoleniu socjalistycznego zamordyzmu nie odczuwało się zbyt mocno — opowiada Andrzej Łyszyk, w latach siedemdziesiątych działacz studencki. — W końcu był kabaret TEY, był Pietrzak, była studencka FAMA. Zresztą zakres swobód w środowisku studenckim był większy niż w całym kraju. Studenci mogli nieźle żyć bez partii, bez organizacji młodzieżowej i tego całego czerwonego burdelu”.
To prawda. Tyle że niepełna. Cenzura interweniowała w epoce Gierka średnio 10 tysięcy razy w ciągu roku. Jak ujawnił w marcu 1977 roku Tomasz Strzyżewski, cenzor, który uciekł do Szwecji z zestawem dokumentów, nie można było w latach siedemdziesiątych informować między innymi o kupowanych na Zachodzie licencjach, o sprzedaży mięsa do ZSRR, wielkości spożycia kawy w Polsce, finansowaniu działalności ORMO, nieodbieraniu od rolników w punktach skupu bydła i trzody chlewnej, katastrofie w kopalni w Katowicach… Lista była bardzo długa. Jeden z zapisów głosił: „Nekrologi, inseraty i inne formy w prasie, radio i TV oraz klepsydry itp. zapowiadające różne spotkania na cmentarzach, przy pomnikach, miejscach walk itp. (z okazji rocznicy Powstania Warszawskiego bądź jego poszczególnych epizodów) byłych żołnierzy zgrupowań, oddziałów itp., AK i innych prawicowych organizacji uczestniczących w Powstaniu Warszawskim nie mogą być zwalniane do publikacji”.
Gustaw Herling-Grudziński w Dzienniku pisanym nocą przyznawał, że rządzący na Węgrzech Janos Kádár i w Polsce Edward Gierek nie są „socjalistycznymi despotami, lecz w miarę dobrodusznymi, a w miarę surowymi Ojcami. Gdy chodzi o błahostki, pozwalają dzieciom na rozmaite psoty i wisusowską przekorę, przymykają nawet pobłażliwie oko na pokazywanie języka i podobne wybryki złego wychowania oraz wrodzonej krnąbrności. W dwóch kardynalnych punktach jednak marszczą brwi i przybierają miny marsowe, sięgając odruchowo po pasek albo też kiwając w geście pogróżki palcem”. Owe puszczane płazem błahostki to „paplanie opozycjonistów inteligenckich po kawiarniach”, a w wypadku robotników „uleganie mitowi konsumpcjonizmu”. A granice nieprzekraczalne? „Nie wolno ruszać »wzniesionych w Polsce i na Węgrzech fundamentów socjalizmu«, tudzież wywoływać »nieodpowiedzialną demagogię demokratyczną upiorów przeszłości«, czyli feudalizmu i nacjonalizmu. I nie wolno, rzecz jasna, kwestionować kierowniczej roli Związku Sowieckiego”.
Gierek umyślił sobie, że przepisem na sukces i podbicie serc społeczeństwa jest skopiowanie w całym kraju swoich — i wojewody Jerzego Ziętka — osiągnięć z „Katangi”. W 1973 roku Stefan Kisielewski bawił w Beskidzie Śląskim. „Gierek potroszczył się tu na Śląsku o urok życia dla robotników — napisał w Dziennikach. — Jechałem kolejką z Szyndzielni, oglądałem pod Szyndzielnią urządzenia rekreacyjne, piłem piwo (nędzne, ale łatwo dostępne), jadłem obiad w schronisku (zimny, ale możliwy), widziałem motoryzację — zbiorowa świetna, w postaci wygodnych fabrycznych autokarów, indywidualna — stare motocykle i kiepskie autka — ale są. Ludzie mają forsę, korzystają, tylko pułap możliwości strasznie niski”.
Władza ludowa starała się rozbudować bazę turystyczną od pierwszych powojennych lat, bo zorganizowany wypoczynek miał być jedną z wizytówek realnego socjalizmu. Zapisano to nawet w przyjętej w 1952 roku konstytucji, a wczasy pracownicze miały być też wygodnym instrumentem wychowania peerelowskiego obywatela. W odebranych dawnym właścicielom pałacach i posiadłościach instalowano więc ośrodki wczasowe, zarządzane z reguły przez Fundusz Wczasów Pracowniczych; powoli budowano też — zwłaszcza nad morzem i w górach — nowe domy wczasowe. W latach siedemdziesiątych, zgodnie ze śląskim doświadczeniem I sekretarza KC, zaczęły powstawać ośrodki co bogatszych zakładów pracy, zwłaszcza hut i kopalni. I o ile jeszcze w latach sześćdziesiątych klasa robotnicza niezbyt chętnie z tego przywileju korzystała — urlopy wykorzystywano przede wszystkim na pomoc rodzinie zamieszkałej na wsi, prace na działce oraz remonty mieszkań — o tyle w epoce Gierka wakacyjne wyjazdy stały się znacznie popularniejsze. U schyłku „przerwanej dekady” ze zorganizowanego wypoczynku korzystało już blisko pięć milionów Polaków.
Warunki nie oszałamiały. Z reguły pokoje w ośrodkach wczasowych nie były wyposażone w łazienki — jedna „świątynia higieny” znajdowała się na piętrze i służyła kilkunastu osobom. Jadano niezbyt wykwintnie, wieczory spędzano w świetlicy — jedynym miejscu, w którym był telewizor. Nieodłącznym atrybutem wczasów pracowniczych był kaowiec, w repertuarze którego była zawsze organizacja wieczorku zapoznawczego, najczęściej przeradzającego się w solidną bibę, oraz turniejów brydżowych i szachowych, wieczornych wycieczek z pochodniami, ogniska. Pito, tańczono, zawierano nowe przyjaźnie, wcielano w życie nauki wyczytane w Sztuce kochania i wiele czasu poświęcano na nawiązanie znajomości z wyżej postawionymi w hierarchii zawodowej wczasowiczami, bo cechą charakterystyczną wypoczynku w zakładowych ośrodkach było wspólne spędzanie urlopów przez klasę robotniczą z inżynierami i — bywało — nawet członkami dyrekcji. Takie znajomości mogły później zaprocentować. Nieliczni szczęśliwcy zdobywali skierowanie — przyznawane zawsze przez radę pracowniczą oraz związki zawodowe — na wczasy organizowane przez Orbis. Te odbywały się może w niewiele lepszych ośrodkach, ale za to z reguły oferowały atrakcyjniejsze miejsca pobytu i lepsze jedzenie. Nie wszystkich ten rodzaj wypoczynku zachwycał. „Żałosne swoją drogą są te pracownicze wczasy z tępą muzyką głośnikową przez cały dzień, z telewizją, tańcami i dreptaniem koło koryta, czyli stołówki. Jakaś polska parodia dolce vita” — napisał w swoich wspomnieniach Stefan Kisielewski.
Ale taki model wypoczynku raził tylko wyrafinowanych intelektualistów. Większość była zachwycona. Polacy ruszyli w podróż. Rodzina Okarmów z Kostrzyna Wielkopolskiego po raz pierwszy w życiu wyjechała na wczasy w 1973 lub 1974 roku. Ich organizatorem była Gminna Spółdzielnia, popularny wówczas GS. Pojechali nad Bałtyk, do Pobierowa. „Pierwszy raz w życiu jadłam wtedy prażynki i poznałam smak lodów włoskich, które na wielkopolskiej prowincji długo pozostawały tylko niedościgłym marzeniem — opowiada Danuta Okarma, wówczas dziesięcio-, może jedenastolatka. — I mleko w tubce! Boże, tego smaku nigdy nie zapomnę”.
Władza naprawdę się starała. Nie deklarowano wprawdzie, jak w NRD, gdzie w Małym słowniku politycznym napisano, że „w socjalizmie sprzeczność pomiędzy pracą i czasem wolnym, typowa dla kapitalizmu, została usunięta”, ale w 1971 roku Biuro Polityczne podjęło decyzję o rozpoczęciu programu zagospodarowania brzegów Wisły i Zalewu Zegrzyńskiego, które miały być centrum rekreacyjno-sportowym dla Warszawy. Kopalnie i huty oraz inne „sztandarowe” przedsiębiorstwa budowały ośrodki na wybrzeżu Morza Bałtyckiego, na Mazurach, w Sudetach i Tatrach. A ponieważ polskie drogi zaroiły się od maluchów, wyjazdowe urlopy stały się powszechniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
Produkcja Polskiego Fiata 126p, bodaj najtrwalszego i najświetniejszego symbolu gierkowskiej Polski, ruszyła 6 czerwca 1973 roku w Bielsku-Białej, a dwa lata później maluchy zaczęły zjeżdżać z taśmy produkcyjnej w Tychach. Pierwsze egzemplarze zostały oczywiście wyprodukowane we Włoszech, w fabryce Fiata w Cassino, we wrześniu 1972 roku. Premiera autka odbyła się podczas salonu samochodowego w Turynie, a miesiąc później można go było zobaczyć pyszniącego się na warszawskim placu Defilad. Oględziny zostały przeprowadzone przez prawdziwe tłumy. Włosi produkowali malucha do 1980 roku, Polacy dwadzieścia lat dłużej, a w tym czasie na drogi zjechało ponad 3,3 miliony sztuk Polskiego Fiata 126p. Z tej liczby blisko 900 tysięcy wyprodukowano w okresie, kiedy to I sekretarzem KC PZPR był Edward Gierek.
Do 1976 roku auto wytwarzano z wykorzystaniem włoskich części, później był to już rzeczywiście produkt „Made in Poland”. Dość zresztą zawodny. Sześciomiesięczna gwarancja mijała szybko, a kłopoty zostawały. Psuło się w maluchach niemal wszystko, ale najwięcej problemów sprawiały przeguby, prądnica, akumulator, skrzynia biegów oraz kiepskie hamulce. I, przede wszystkim, linki. W efekcie większość użytkowników wyposażała swoje „bolidy” w kij lub listwę, które były niezastąpione przy odpalaniu malucha. Ale wobec radości posiadania własnych czterech kółek nikt nie narzekał. Tym bardziej, że prosta konstrukcja pozwalała niemal każdemu użytkownikowi na samodzielną naprawę pojazdu. Całe szczęście, bo sieć prywatnych warsztatów samochodowych rozwinęła się dopiero w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, a nieliczne punkty Polmozbytu z serwisowaniem wszystkich maluchów z pewnością by sobie nie poradziły.
Władze długo deliberowały, ile ma kosztować ten „samochód dla ludu”, bo w kraju, w którym nie obowiązywały prawa wolnego rynku, cenę ustalano w Komitecie Centralnym PZPR. Zdzisław Rurarz, wówczas doradca ekonomiczny Gierka, próbował przekonać Sztygara, aby sprzedawać samochód podczas licytacji — jego nabywcą miał stać się ten, kto zaproponował wyższą cenę. A ta, z punktu widzenia władz, była istotna, bo Polsce groziła inflacja. Sprzedaż auta mogła zmniejszyć to zagrożenie. Ta nowatorska forma, zupełnie nieprzystająca do panującej w Peerelu ideologii, Gierkowi się jednak nie spodobała. Aby jednak nie zrazić do siebie Rurarza — doradca przewidywał, że podczas licytacji samochody z Bielska-Białej będą osiągały cenę około 80 tysięcy zł — nieco podwyższył propozycję Tadeusza Wrzaszczyka, ministra przemysłu maszynowego, który wycenił auto na 68 tysięcy zł. Ostatecznie Polacy kupowali malucha o 1000 zł drożej, a na giełdach płacili od 110 do 120 tysięcy zł. Średnia pensja wynosiła w tych latach 3,5 tysiąca zł.
Ale zgromadzenie odpowiedniej kwoty, choć niełatwe, to dopiero początek ciernistej drogi do posiadania własnego samochodu. „W celu ułatwienia ludności nabycia samochodu osobowego Polski Fiat 126p, którego cena wynosi 69 000 zł, Polska Kasa Oszczędności z dniem 5 lutego 1973 r. rozpocznie przyjmowanie przedpłat na książeczki oszczędnościowe” — ogłoszono. I Polacy rzucili się do kas. Dosłownie, system przedpłat został wyczerpany już 15 marca 1973 roku. Teraz pozostawało regularnie wpłacać pieniądze i cierpliwie czekać. Pięć lat. Szczęśliwcy cieszyli się jednak wcześniej, bo książeczki losowano i wówczas okres oczekiwania skracał się do czterech, trzech, a bywało nawet, że do zaledwie dwóch lat. Oczywiście, pod warunkiem że szczęściarz mógł natychmiast uregulować całą kwotę. Z reguły mógł, ludzie na potęgę zapożyczali się, aby tylko zdobyć ten największy w latach siedemdziesiątych skarb, przedmiot marzeń, jednoznaczny symbol dobrobytu i wysokiej pozycji społecznej. Co równie istotne, przedmiot zazdrości sąsiadów, znajomych i członków rodziny. Bo zajechać własnym fiacikiem pod biuro, to był sznyt, który dzisiaj po prostu trudno zrozumieć.
Podczas prezentacji auta na placu Defilad w Warszawie ogłoszono, że jest to „prototyp Polskiego Fiata 126p, który zapoczątkuje erę masowej indywidualnej motoryzacji w naszym kraju”. Była to jedna z nielicznych obietnic, którą Gierek i jego ekipa rzeczywiście spełnili — w 1971 roku po polskich drogach jeździło niewiele ponad pół miliona samochodów osobowych, na końcu dekady już znacznie ponad dwa miliony. Bo choć tego modelu nie wyposażano fabrycznie ani w radio, ani nawet w prawe lusterko, to jednak ten samochodzik powiózł Polaków w zupełnie nową erę. Zmienił Polskę i Polaków daleko bardziej niż telewizja. Bardziej nawet niż chcieli tego peerelowscy władcy.
Poczucie swobody, niespotykane wcześniej nie tylko w Polsce Ludowej, ale także w innych krajach zza żelaznej kurtyny, dawało przede wszystkim otwarcie — właściwiej byłoby to nazwać uchyleniem — granic. Wreszcie można było wychynąć poza polskie opłotki. Najpierw do Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Granicę z „naszymi Niemcami” otwarto 1 stycznia 1972 roku. Zbliżenie z tym krajem nastąpiło z poduszczenia Leonida Breżniewa, który podczas pierwszego spotkania z Gierkiem, jako nowym I sekretarzem KC PZPR, „zaproponował” polskim towarzyszom nawiązanie bliskich stosunków z władzami NRD i wizytę w Berlinie. Gierek i Jaroszewicz z tej „propozycji” skorzystali i już kilka dni później wylądowali w Berlinie, gdzie spotkali się z Walterem Ulbrichtem, I sekretarzem SED oraz przewodniczącym Rady Państwa NRD i premierem Willi Stophem. Po tej wizycie Biuro Polityczne zdecydowało się „wysłać do NRD partyjną grupę studyjną celem zapoznania się z doświadczeniami w dziedzinie oświaty i wychowania młodzieży”. Z pewnością inspiracją był duży udział młodych ludzi w wydarzeniach na Wybrzeżu. NRD-owskie wzorce musiały być dla towarzyszy kuszące, ale dla Polaków ważniejsze były podjęte wkrótce ustalenia dotyczące otwarcia granicy na Odrze i Nysie. Tylko w połowie lat siedemdziesiątych Polacy pokonali polsko-enerdowską granicę 5,6 miliona razy.
Z czasem szlabany otwierały się coraz szerzej. Od 1973 roku bez wiz można było jeździć już do wszystkich (poza Albanią) europejskich krajów socjalistycznych. Coraz łatwiejsze stały się wyprawy na Zachód, w maju 1972 roku LOT zainaugurował regularne loty do Stanów Zjednoczonych. Andrzej Łyszyk wspomina, że w 1978 roku pojechał z żoną w podróż poślubną do Londynu i Paryża. W drodze powrotnej odwiedzili znajomych Niemców w NRD. „Byli zszokowani, że pozwolono nam wyjechać. Znaliśmy już to uczucie zazdrości z Rumunii, Czechosłowacji i przede wszystkim Związku Radzieckiego. Możliwość podróży, rzecz jasna nie całkowita, ale jednak dość znaczna, powodowała, że »za Gierka« Polacy poczuli się lepsi i nawet jakoś tam dumni z dokonań Polski Ludowej. I byliśmy bardzo atrakcyjni dla mieszkańców KS-ów. Pamiętam wyjazd do Moskwy z wycieczką Almaturu na Sylwestra. Przed czwartą raną wracaliśmy do hotelu mocno podpici. Z jakichś powodów waliliśmy pięściami w parapety i nagle jedno z okien się otworzyło, a gdy podczas rozmowy okazało się, że jesteśmy Polakami, zaproszono nas do środka. Dołączyliśmy do trwającej już libacji. Piliśmy, dyskutowaliśmy o polityce, śpiewaliśmy. Po dwóch godzinach nasi gospodarze zaczęli się zbierać. Wyciągnęli z szaf milicyjne mundury i poszli na służbę”.
Ale oczywiście za granicę wyjeżdżało się przede wszystkim nie w celach turystycznych, ale dla pieniędzy. Ewa Mielcarzewicz w drugiej połowie lat siedemdziesiątych ukończyła Politechnikę Poznańską i rozpoczęła pracę w szkole. Nagle okazało się, że państwowa firma Polserwis szuka nauczycieli do pracy w Maroku. Udało się — w 1978 roku wylądowała w Casablance. W Polsce zarabiała niespełna 20 dolarów, tam 1000, z czego bez specjalnego wysiłku 200–300 dolarów mogła odłożyć. Miesięcznie. Na owe czasy gigantyczna kwota. Andrzej Łyszyk przez trzy miesiące pracował w Berlinie Zachodnim, do Polski przywiózł równowartość pięćdziesięciu miesięcznych pensji.
Nie wszyscy mieli aż tyle szczęścia i dlatego musieli radzić sobie inaczej. Z NRD przywozili więc buty i rzeczy dla dzieci. Z ZSRR ruble, kawior i przede wszystkim złote pierścionki, a sprzedawali tam dżinsowe spodnie i kurtki. Bułgarzy kochali nasz krem Nivea i narzuty na tapczany, a za lewy Polacy kupowali dolary i herbatę Lipton oraz cieszące się w Polsce dużym powodzeniem „koniaki” — Słoneczny Brzeg i Pliskę. Węgrów zaopatrywaliśmy we frotowe ręczniki i bieliznę pościelową, w zamian uwalniając ich sklepy z płyt zespołów rockowych, no i skupowaliśmy amerykańską walutę. W Czechosłowacji kochano nasze kryształy, my wielbiliśmy zaś dostępną tam i tanią kawę oraz wełnę. Rumunów ubraliśmy w pelisy ze srebrnych lisów. Jak wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego, w 1975 roku do europejskich krajów socjalistycznych Polacy wyjeżdżali blisko 8 milionów razy, do państw kapitalistycznych niewiele ponad 300 tysięcy razy.
W lutym 1974 roku dla „gastarbeiterów” otwarto Pewex, sieć sklepów „eksportu wewnętrznego” z zachodnimi artykułami. „Wranglery kosztowały 7,5 dolara” — zapamiętała Ewa Mielcarzewicz. Z czasem na sklepowe półki zaczęły trafiać także polskie towary, które w normalnej sprzedaży były coraz mniej dostępne. W 1977 roku 60 procent sprzedaży w Peweksie stanowiły rodzime towary.
Kupowanie w Peweksie nobilitowało, sklepy tej sieci stały się substytutem londyńskiego Harrodsa lub paryskiej Galeries Lafayette. Większości obywateli Peerelu nie było wprawdzie stać na kupno markowych dżinsów — zadowalali się, choć z bólem serca i poczuciem obciachu, wyrobami z polskich fabryk — ale aby zadać szyku, kupowali u cinkciarzy dwa dolary lub częściej bony i gestem szejka z Bahrajnu lub nafciarza z Teksasu nabywali pół litra Żytniej oraz paczkę Dunhilli lub Lucky Strike’ów. Niezapomniane uczucie. Poznałem je w końcu lat siedemdziesiątych, podczas licealnych wyjazdów do poznańskiego Teatru Nowego. Wizyta w Peweksie przy ulicy Świerczewskiego (dziś Bukowskiej) w Poznaniu była nieodłącznym elementem tych wypraw i, przyznaję to ze wstydem, dostarczała większych emocji niż spektakle teatralne. Takie małe, gierkowskie dolce vita.
Społeczny optymizm, który dominował przez znaczną część „przerwanej dekady”, podnosiły również sukcesy sportowców. Złoto piłkarzy na Igrzyskach Olimpijskich w Monachium w 1972 roku i trzecie miejsce na mistrzostwach świata dwa lata później; złoto siatkarzy na mistrzostwach świata w 1974 roku i zwycięstwo nad radziecką „Sborną” dwa lata później w finale Igrzysk Olimpijskich w Montrealu; sukcesy Ireny Szewińskiej, Bronisława Malinowskiego; złoto Ryszarda Szurkowskiego na mistrzostwach świata w Barcelonie (i brąz Stanisława Szozdy), pięciokrotny triumf tego kolarza w Wyścigu Pokoju; sukcesy bokserów, lekkoatletów, żużlowców — wszystko to powodowało, że Polakom zakręciło się w głowie. Wielu naprawdę czuło, że jesteśmy światową potęgą. Nic dziwnego, na Igrzyskach Olimpijskich w Monachium zdobyliśmy 21 medali, w tym siedem złotych. Cztery lata później również było siedem tych z najcenniejszego kruszcu, a łącznie 26. Na Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie, która ze względu na bojkot po inwazji ZSRR na Afganistan (i oszustwa organizatorów) była już tylko namiastką prawdziwej globalnej rywalizacji najlepszych sportowców, znowu powiększyliśmy swój medalowy „urobek” — herosi z orłem na piersi przywieźli ze Związku Radzieckiego 32 medale, choć tylko trzy złote. Ale latem 1980 roku w Polsce daleko ważniejsze były inne zmagania…
Polacy zachwycali się maluchem, coca-colą, z lubością wdychali dym z marlboro (a na co dzień sportów, klubowych i giewontów), bili brawo Deynie i Lubańskiemu, codzienność jednak skrzypiała coraz głośniej. „Otrzymałam mieszkanie w nowo oddanym do użytku bloku. Nie zraził mnie na początku ciągły brak wody i światła. Tłumaczyłam sobie, że wszystko jeszcze się unormuje. Nie wyprowadziły nas też z równowagi nieszczelne okna i drzwi, wciąż kapiący w ubikacji sufit, niewymiarowa wnęka w przedpokoju, nierówne podłogi, zepsuta spłuczka, poobijana wanna — skarżyła się w liście do władz Teresa K. z Chełma. — Cieszyliśmy się własnym kątem do życia. Nawet to, że w miarę nasilania się opadów deszczu w pokoju z balkonem coraz bardziej narastała pleśń na ścianie i suficie, też nie jest straszne. Z tym jakoś można żyć. Ale, wraz z nadejściem chłodów, życie w nieopalanym mieszkaniu stawać się zaczęło istnym koszmarem. Kaloryfery w naszym bloku są tylko ozdobą. Temperatura powietrza w mieszkaniu wynosi aż 6 stopni Celsjusza. W bloku tym mieszka większość młodych małżeństw z małymi dziećmi. Dzieci nasze stale chorują, a pracujące matki korzystają ze zwolnień lekarskich w ramach opieki, w listopadzie byłam 18 dni na zwolnieniu. Można jakoś wytrzymać bez wody (o ciepłej to nam się tu w ogóle nie śni), ale bez ciepła niestety trudno”.
Stefan Kisielewski w 1972 roku odwiedził Gdynię. Wrócił w podłym nastroju. „Z jedzeniem na mieście okropnie, czeka się godzinami na złe żarcie, śmierdzi, brudno, ohyda — pisał zdruzgotany. — Za to wódki wszędzie masa, piją od rana, aż się niedobrze robi (…). Okropnie jednak ten kraj wygląda, przy całym swoim przemyśle i rzekomym rozmachu. Jak komuniści to robią, że wszystko zmienia się w gówno? Nawet takie piękne miejscowości nadmorskie!”. Rok później „gówno”, jako podsumowanie gierkowskiej lokalnej Polski, znów pojawia się w Dziennikach, tym razem w zapiskach po wizycie na Podhalu. „Obserwuję tutejszych ludzi — już komunizm chwycił! Dziwny to ustrój, który niby stawiając sobie piękne cele nowoczesności i humanizmu, jednocześnie wszystko skutecznie zamienia w gówno. Był tu kiedyś najsolidniejszy lud w Polsce — teraz już zaczyna przenikać ich hochsztaplerstwo i chuligaństwo, nie mówić o pijaństwie, które dość jest potężne. Zaopatrzenie fatalne, kiełbasy na przykład nie ma w ogóle, sklepy przepełnione, pracują jak za króla Ćwieczka. Gastronomia coraz gorsza, ale że popyt przewyższa podaż, więc wszyscy konsumują, aż im się uszy trzęsą”.
Tymczasem Warszawa piękniała i się unowocześniała. Znowu, jak w latach czterdziestych, „cały naród budował swoją stolicę”. Już w styczniu 1971 roku Edward Gierek rzuca hasło odbudowy Zamku Królewskiego. Nie był to nowy pomysł — odbudowę zniszczonego we wrześniu 1939 roku Zamku Sejm zadekretował w 1949 roku, w latach pięćdziesiątych trwały nawet prace projektowe, ale Gomułka stanowczo się temu przeciwstawił. Kilka chwil po ogłoszeniu inicjatywy I sekretarza Komitetu Centralnego PZPR — jej autorem był właściwie Józef Kępa, szef stołecznej organizacji partyjnej — powstał społeczny komitet z szacownymi ludźmi kultury, a zaraz potem ogłoszono społeczną zbiórkę pieniędzy na ten cel. Zebrano niemało, bo 1 miliard zł i 800 tysięcy dolarów. Nie wszystkim jednak odbudowa Zamku Królewskiego przypadła do gustu. „Słuchałem w radiu apele w sprawie tego Zamku Królewskiego. Jest to naprawdę dobry czyn i ja na pewno też swoją cegiełkę dołożę. Ale on ma kosztować 50 mln zł, a leżał tyle lat w ruinach, to niechby jeszcze tak pobyło jakiś czas. A na drogach publicznych, gdzie kursują autobusy, nie ma nawet gdzie się skryć, przychodzą ludzie młodzi i starzy i marzną, bo mokną — utyskiwał w liście do Polskiego Radia „stały słuchacz z Wyszkowa”. — A przecież jest u nas materiał, są i fachowcy, tylko żeby było komu się zająć. I ja uważam, że to by było pilniejsze, jak ten Zamek. Jest takie przysłowie staropolskie: U dobrego pana to i piesek ma budę”. Opinii malkontentów nikt jednak nie brał pod uwagę. W październiku 1978 roku „Trybuna Ludu” zakomunikowała, że „Zamek znów jest już w Warszawie”, ale prace wykończeniowe trwały jeszcze kilka lat i w efekcie został on udostępniony zwiedzającym dopiero w 1984 roku.
Gierek wyraźnie chciał się przypodobać warszawiakom. W połowie marca 1971 roku władze przyjęły program modernizacji stolicy. W efekcie 22 lipca 1974 roku oddano do użytku Wisłostradę i Trasę Łazienkowską, a rok później budowlańcy — pospieszani zbliżającym się terminem przyjazdu do Polski Leonida Breżniewa — oddali do użytku Dworzec Centralny. Wcześniej, zanim jeszcze otwarto wszystkie te inwestycje, niezrównany Kisiel zapisał w swoich Dziennikach: „Myślę, że Gierek wpadł na jeden niezły pomysł, mianowicie ową szybką transformację Warszawy, jaką obecnie przeprowadza. Każdy, najbardziej zobojętniały i sceptyczny człowiek, chodząc wśród rozkopanych ulic, musi dostrzec, że coś się zmienia i dzieje. Nawet gdyby Gierka nagle wylali, co u komunistów nigdy nie wiadomo, to co zaczął, to zaczął i musi być skończone. Tak więc Gierek woli zamiast w politykę wcielić się w beton, żelazo, mur, kamienie — uważa, że to trwalsze, może jedyne trwałe. Tak zrobił w Katowicach, tak i tutaj, rozkręcając szybko Trasę Łazienkowską, Dworzec Centralny, Wisłostradę, hotele etc. Niby dobrze, choć jest w tym coś sztucznego i na pokaz, ale czai się w tym również zdrowy pesymizm, który oby pozostał, oby mu się szybko nie przewróciło w głowie”.
Na razie nikt Gierka nie zamierza wyrzucać, a już najmniej funkcjonariusze Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Partyjnemu aparatowi żyje się za Gierka lepiej niż kiedykolwiek przedtem i później. I sekretarz z łatwością przyswaja sobie naukę Breżniewa, który po latach wariactw Chruszczowa zapewnia partyjnym działaczom stabilność i przekonanie, że to oni są właściwymi władcami kraju. Gospodarz świetnie rozumie, że w niedemokratycznym państwie stabilność jego władzy zależy od zadowolenia partyjnych kacyków.
Rosną pensje funkcjonariuszy PZPR i w 1973 roku osiągają poziom 180 procent średniej krajowej. O 20–30 procent wzrastają też renty partyjne dla „zasłużonych działaczy i weteranów ruchu robotniczego”. Gierek nadaje partyjnemu aparatowi nowe przywileje, między innymi dodatkowy urlop za wysługę lat (po przepracowaniu 10 lat — siedem dni, po 15 latach — dziesięć), umożliwia korzystanie z placówek służby zdrowia zarezerwowanych dotąd wyłącznie dla funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W 1975 roku osoby sprawujące kierownicze funkcje w aparacie partyjnym i państwowym — a także w sądownictwie i prokuraturze, w wojsku, Milicji Obywatelskiej, w ZSL i SD oraz w Polskiej Akademii Nauk — zostają zwolnione z opłat celnych. Ten przepis obejmuje nawet członków ich rodzin.
Pezetpeerowcy działacze, których Władysław Gomułka trzymał twardą ręką, teraz wreszcie mogą żyć z rozmachem. W latach sześćdziesiątych mieli do dyspozycji tylko jeden zamknięty ośrodek wypoczynkowy, dość zresztą lichutki, w Mierkach. W połowie lat siedemdziesiątych „baza wypoczynkowa” PZPR w ramach „polepszenia warunków pracy, wypoczynku i ochrony zdrowia pracowników aparatu” zaczęła się gwałtownie rozrastać. Wkrótce towarzysze mogli spędzać urlopy nie tylko w Mierkach, ale także w Juracie, Krynicy Morskiej, Rymanowie, nad Zalewem Zegrzyńskim, w Szklarskiej Porębie oraz, oczywiście, w Zakopanem. Gierek „demokratyzuje” też słynny ośrodek rządowy w Łańsku, dotąd dostępny tylko najważniejszym z ważnych, gdzie łatwiej było spotkać polującego Breżniewa niż kogoś spoza grona członków Biura Politycznego. Latem 1971 roku spędza tam urlop Mieczysław F. Rakowski, naczelny „Polityki”, którego panujący w Łańsku luksus wprawia w zdumienie. „Zobaczyłem nieomal oazę, przedsionek bądź też pełny raj. JC (Cyrankiewicz — przyp. PG) mieszka w willi, taras wychodzi na przepiękne jezioro. Willa jest superluksusowa. Jedzenie niesłychanie obfite i wytworne, usługują dwie kelnerki”. Cyrankiewicz, największy peerelowski hedonista, musiał czuć się usatysfakcjonowany — kilka lat wcześniej zasiadł do obfitej kolacji w Łańsku, gdy dostał sygnał, że do ośrodka zbliża się Gomułka. Natychmiast kazał sprzątnąć ze stołu kawior oraz łososie i zastąpić te frykasy białym serem, dżemem i kawą. Teraz już nie musiał ukrywać swoich apetytów. „Artek (syn Rakowskiego — przyp. PG), który był ze mną, poszedł się kąpać do basenu. Obsługiwano go jak panicza z najlepszego domu” — opisywał naczelny „Polityki”.
Partyjni działacze wreszcie mogą czerpać z życia pełną garścią, po wielkopańsku. W budynku KC już nie jada się tylko w stołówce, ale w specjalnej restauracji z normalną obsługą kelnerską; w toaletach papierowe ręczniki zastępuje dmuchawa do rąk, której zakup kilka lat wcześniej wywołał u Gomułki prawdziwą furię. I mogą kupować samochody, ówczesny symbol bogactwa i luksusu. Gomułka bardzo niechętnym okiem patrzył na ten przywilej, niektórzy członkowie jego ekipy zmieniali samochody na pojazdy tej samej marki i tego samego koloru. Co ostrożniejsi instalowali w nich nawet wytarte już siedzenia ze starych samochodów, aby tylko Stary nie zauważył zmiany. W okresie Gomułki pracownikom centralnego aparatu władzy umożliwiono zakup, naturalnie po niższej cenie, 160 aut — za Gierka oficjalnie w Białym Domu rozdano 450 talonów na zakup samochodów.
Uprzywilejowaną pozycję aparatu potwierdzała rosnąca z roku na rok liczba stanowisk nomenklaturowych, przeznaczonych wyłącznie dla członków PZPR. W 1971 roku było ich tylko 80 tysięcy, rok później już 140 tysięcy, a w 1976 roku aż 180 tysięcy. Aparat decyduje o ich obsadzie, tworząc rozbudowany klientowski system, obejmujący w praktyce cały kraj.
O kilkanaście procent rocznie rosną też wydatki z partyjnej kasy. Łącznie w całej dekadzie skoczyły one o 200 procent, przy czym najwięcej w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Profesor Dariusz Stola z Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk porównał strukturę wydatków „matki partii” w 1965 i 1974 roku. W okresie rządów Gierka partia komunistyczna na cele osobowe wydawała 58 procent swojego budżetu, natomiast za Gomułki wydatki na ten cel wynosiły 66 procent. Na szkolenia, propagandę i wydatki ogólne, organizację i na cele kancelaryjne oraz na utrzymanie majątku, przeznaczano podobny procent budżetu. Zasadniczo większa za Gierka była jednak część przeznaczana za inwestycje i zakupy — o ile w 1970 roku wydatki partii na remonty kapitalne, zakup nowych budynków, samochodów i urządzeń biurowych nie przekroczyły 65 milionów, o tyle w 1976 roku wyniosły aż 553 miliony zł. Warto zastrzec, że znacznie większe wydatki „gierkowskiej PZPR” nie były podyktowane zwiększeniem liczebności partii. W pierwszej części „przerwanej dekady” szeregi komunistycznej organizacji zwiększyły się zaledwie o 5 procent, podczas gdy w drugiej pięciolatce wzrosły o 27 procent.
Przywileje, życie w oderwaniu od panujących w kraju realiów, wzmagają poczucie misji. Wśród pracowników aparatu partyjnego dominujące staje się przekonanie, że to oni tworzą rzeczywistość, w tym prawa społeczne i — przede wszystkim — ekonomiczne. I pracowicie tworzyli. Ruch w tej partii panował nieopisany. „Całymi dniami obserwowałem — wspomina Wojciech Wiśniewski, który trafił do Komitetu Centralnego ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki — jak setki pracowników KC biegają z pokoju do pokoju ze swoimi materiałami. Sekretarki bez przerwy pisały na maszynie, robiły tysiące kaw i herbat, a wieczorami przyrządzały dla umęczonych towarzyszy skromne kanapki. Kierowcy rozwozili potem te materiały po różnych urzędach i instytucjach partyjnych lub odwrotnie, przywozili materiały do KC dla konsultacji. Podobnie działo się w komitetach wojewódzkich. Tysiące pracowników politycznych pisało i analizowało, pracownicy techniczni drukowali, powielali, administracyjni porządkowali, pieczętowali, sortowali i przechowywali”.
Gustaw Herling-Grudziński obserwował to wszystko z oddali, ale wystawił tym procesom bardzo wnikliwą ocenę. „Na scenę wkraczają we wschodniej Europie świeże roczniki postkomunistyczne, wychowane już całkowicie w szkołach nowej rzeczywistości, nie pamiętające wojny i lat stalinizmu — zanotował w Dzienniku pisanym nocą. — Część wchłonie stopniowo aparat władzy, zastąpiwszy mdłą i kleistą papkę doktryny pożywniejszym pokarmem kariery; u części wstręt do wszelkich ideolo przybiera postać bądź cynicznego zgryzu spryciarstwa, bądź trzeźwego konserwatywnego kultu fachowości”. Jeszcze ostrzej oceniał funkcjonariuszy partii Jerzy Morawski, były redaktor naczelny „Trybuny Ludu”, a później ambasador w Londynie. Poziom moralny członków PZPR był z reguły nikczemny, twierdził Morawski, ale cóż się dziwić: „Do Armii Krajowej szli wartościowi, ideowo ofiarni ludzie. Robotnicy, inteligenci, chłopi — energiczni, odważni, zdolni do najwyższych poświęceń. Do partii zaczęto zaś przyjmować po wojnie ludzi bez AK-owskiego haczyka, jak mówili aparatczycy — wspominał w rozmowie z Teresą Torańską. — Czyli kogo? Ano jakichś cwaniaczków, którzy przetrwali wojnę, handlując bądź szmuglując. Tchórzy, którzy przechowali się w różnych mysich dziurach. Albo nieudaczników i leni, którym pracować się nie chciało, a bardzo lubili potakiwać i umieli się adoptować w każdych warunkach. Zostawali więc aktywistami — sekretarzami fabrycznymi, pracownikami komitetów powiatowych. I mimo wielu czystek kadrowych, które partia potem robiła, także pod względem etycznym, awansowali”. To oni tworzyli partyjną rzeczywistość, używając dzisiejszego języka biznesu — benchmark. Ale oddajmy głos człowiekowi, który był w samym środku aparatu. „W czasie trwania mojej formacji do władzy dochodzili ludzie z gminu, ubodzy, nierzadko nędzarze, a więc tacy, którzy powinni dobrze znać życie i rozumieć niegdyś sobie równych. Tymczasem — nie. Odrywali się szybko od tamtych czasów, jakby chcąc o nich zapomnieć. Bogacili się w nieprawdopodobnym tempie, prąc do wybicia się przed innych z całych sił — konstatował Franciszek Szlachcic, były minister spraw wewnętrznych i członek Biura Politycznego. — Ba, to samo działo się także w krajach sąsiednich. Dygnitarze komunistyczni w błyskawicznym tempie przyjmowali wszystkie negatywne cechy poprzedniej warstwy rządzącej, nie wykształcając żadnych własnych, pozytywnych”. Dobrą ilustracją tych słów był Wyłko Czerwenkow, w latach pięćdziesiątych przywódca bułgarskich komunistów, później premier tego kraju, za którym zawsze i wszędzie podążała pielęgniarka z ręcznikiem, którym gdy dygnitarz na chwilę przystawał, ocierała mu pot z czoła. Kim Ir Sen z kolei, jak twierdzi w swoich Dziennikachpolitycznych Mieczysław F. Rakowski, przed swoją wizytą w Polsce kazał w rezydencji przy Parkowej zainstalować specjalny klozet przywieziony z Phenianu. Gierek nigdy się do tego nie posunął. Przeciwnie, od początku zastrzegł, aby jego portrety nie wisiały w miejscach publicznych. Portrety jego poprzedników — Bieruta i Gomułki — szczelnie wypełniały publiczną przestrzeń.
„Wszędzie gdzie jestem, gdy mowa o działaczach twierdzi się, że piją, polują i bawią się. Inni kradną” — zanotował w swoich wspomnieniach Józef Tejchma, wtedy jeden z najważniejszych członków Biura Politycznego. Gierek nie wzbudza w aparacie takiego strachu, jaki wywoływał Gomułka, nic więc dziwnego, że dyscyplina w szeregach towarzyszy słabnie. Aparat staje się coraz bardziej bezkarny. O ile między styczniem 1969 roku a wrześniem 1971 roku komisje kontroli partyjnej zajmowały się sprawami ponad 39 tysięcy członków PZPR, o tyle w 1975 roku tylko 12,5 tysiąca, a dwa lata później liczba ta spadła o kolejny tysiąc. W arsenale komisji pozostały za to kary. Dotkliwe, bowiem wydalenie z partii groziło utratą mieszkania i przywilejów socjalnych. Tyle że korzystano z nich coraz rzadziej. „Między 1970 a 1979 rokiem o blisko 30 procent spadła liczba orzeczeń o wydaleniu z PZPR — twierdzi Piotr Osęka z Instytutu Studiów Politycznych PAN. — W 1970 roku we wszystkich instancjach kontroli partyjnej zapadło łącznie 6249 takich decyzji, w 1979 roku — 4445”.
Nieodłączną częścią funkcjonowania w partii staje się alkohol. Najchętniej pije się na koszt matki-partii. „Zauważyłem, że pracownicy komitetów wojewódzkich traktują mój przyjazd jako okazję do wydania funduszy reprezentacyjnych. Po krótkich spotkaniach z pracownikami i aktywem komitetu wojewódzkiego lub miejskiego, zaczynała się część nieoficjalna, rozrywkowa. Często miała ono miejsce na terenie samego komitetu wojewódzkiego. Zazwyczaj jednak spotkania takie odbywały się w najlepszych hotelach w okolicy, gdzie byłem zakwaterowany. Składały się one z wystawnej biesiady, gdzie alkohol lał się strumieniami, a następnie tańców i śpiewów z udziałem aktywu partyjnego obojga płci” — napisał w swojej książce Dlaczego upadł socjalizm? Wojciech Wiśniewski, w czasach Gierka i Jaruzelskiego funkcjonariusz Komitetu Centralnego PZPR.
Ze szczególną estymą traktuje się wielkie partyjne święta — 1 Maja, 22 Lipca, kolejne rocznice Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. „Stojąc na trybunie honorowej, przed którą przebiegała manifestacja świata pracy, zauważyłem, że towarzysze w miarę upływu czasu pozdrawiali maszerujące tłumy coraz mniej skoordynowanymi gestami. Na zapleczu trybuny zawsze był zorganizowany barek, w którym zmęczeni pozdrowieniami tłumów pracujący na trybunie honorowej przedstawiciele władz wzmacniali nadwątlone siły, a w szczególności poprawiali sobie nastrój znacznymi ilościami alkoholu”. „Podczas jednej z pierwszomajowych libacji — wspominał Wiśniewski — zwróciło moją uwagę, że jednego z uczestników przyjęcia pracownicy aparatu Komitetu Wojewódzkiego posyłali ciągle do bufetu, a to po piwo, a to po papierosy. Gdy zapytałem z ciekawości, kim jest ten wyjątkowo uczynny człowiek, usłyszałem w odpowiedzi: »To nasz poseł na Sejm z tutejszego regionu«”.
Wzór dla aparatu płynął z samej góry. Najwyższej. „Biesiadny” styl rządzenia wprowadził w Związku Radzieckim Leonid Breżniew i stąd promieniował na cały obóz. W przeciwieństwie do Gierka, radziecki gensek nie stronił od alkoholu, co szybko stało się oczywiste nawet dla pomniejszych aparatczyków z PZPR. „Tamtejsze kierownictwo, co już jest tradycją, ciągnie wódę, jak pompa strażacka wodę” — zapisał w swoich Dziennikach politycznych Mieczysław F. Rakowski.
Pijaństwo nie było jedynym grzechem tak zwanego aparatu. Partia była z reguły bardzo pruderyjna, z niechęcią przyjmowano na przykład rozwody swoich funkcjonariuszy — często stawały się one hamulcem dalszej kariery dla pracowników aparatu partyjnego. Piotr Osęka w książce PZPR jako machina władzy przytacza fragment sprawozdania przygotowanego przez Dzielnicową Komisję Kontroli Partyjnej w jednym z miast wojewódzkich: „Podstawą do prowadzenia dochodzenia przez DKKP przeciwko M. był anonim, w którym podawano w wątpliwość moralną stronę jego życia. Między innymi podawano, że porzucił żonę z dwójką dzieci (19, 12 lat), że prowadzi rozwiązły tryb życia, uwodzi żony innych towarzyszy”. Działania śledcze dzielnych towarzyszy z Komisji ustaliły stan faktyczny: M. otrzymał rozwód, płacił alimenty, ale jednocześnie „chwalił się przed kolegami swymi sukcesami erotycznymi, pokazywał im zdjęcia pornograficzne, a nawet takie, na których był w niedwuznacznej sytuacji z inną kobietą. Doszło nawet do tego, że swym kolegom w pracy opowiadał o swym sukcesie z żoną sekretarza KD”. Trudno ocenić, co bardziej wzburzyło członków Dzielnicowej Komisji Kontroli Partyjnej — rozwód z prawowitą małżonką, chwalenie się sukcesami erotycznymi, czy sukcesy z sekretarzową Komitetu Dzielnicowego.
Im wyżej w partyjnej hierarchii, tym mniejsze obostrzenia, mniejszy strach przed kontrolerami i większe poczucie bezkarności. Stefan Szlachtycz, w latach 1974–1985 główny reżyser Telewizji Polskiej, twierdzi na przykład, że zespół „Śląsk” był „kopalnią panienek dla Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach, przed czym próbował bronić swoje dziewczyny Stanisław Hadyna. I dlatego wyleciał z posady szefa zespołu”. W wywiadzie dla „Dużego Formatu” Szlachtycz opowiadał, że Maciej Szczepański, szef Radiokomitetu i jeden z najbliższych Gierkowi ludzi, kupił dla sekretarzy KC, ministrów i szefów wojewódzkich struktur partii magnetowidy, wówczas w Polsce jeszcze nieobecne, i co tydzień zaopatrywał ich w specjalny filmowy pakiet. W jego skład wchodziło: film niedopuszczony na polskie ekrany przez cenzurę, jedna nowość z Hollywood, film romantyczny dla pani domu, soft porno dla pana domu i bajka dla dzieci. Telewizja ściągała te filmy na tydzień, kłamiąc, że zastanawia się nad ich kupnem, a następnie nielegalnie kopiowała. Lektorem większości filmów — na życzenie żon sekretarzy — był Jan Suzin. Trudno dziś ocenić, czym w owym czasie było soft porno, ale bajki dla dzieci wzbudzały w owym czasie sporą namiętność. „Piszę do Ciebie, bo chciałabym wypowiedzieć się w sprawie nadawanego dla nas programu na dobranoc. Bardzo się cieszę, że Jacek i Agatka nie będą już nadawane w telewizji. Bo pamiętam te kukiełki jeszcze moja mamusia. A czy Kochana Telewizja mogłaby nie nadawać już więcej nigdy Misia z okienka? Bo nas, dzieci nie interesuje on już wcale — pisała anonimowa, z pewnością nieletnia, telewidzka w 1973 roku. — I nie tylko mnie się on nie podoba, bo i nie podoba się też mojej siostrze Ani, która ma 5 lat, i braciszkowi, który ma 3 lata. Ta dobranocka nie podoba się też nikomu z mojej klasy. Jak pani Edyta zapowie Misia, to wszyscy gaszą telewizor, bo na to szkoda naprawdę lamp telewizyjnych. Nam się podoba Rumcajs i jego synek, Bolek i Lolek i Chłopiec z plakatu. My wolimy jeszcze raz obejrzeć Przygody Gąski Balbinki. Dlaczego nie ma Balbinki, a jest Misio? Jeszcze raz proszę w swoim i moich koleżanek imieniu o zlikwidowanie Misia. Jak Kochana Telewizja nie zlikwiduje Misia, to napiszę do pana Gierka, on na pewno nas zrozumie”.
Podczas gdy większość dzieci musiała w tym czasie zmagać się z Jackiem i Agatką, znosić humory Misia z okienka i kochać importowanego zza południowej granicy Rumcajsa — choć w telewizji bywały też amerykańskie kreskówki — partyjne latorośle mogły do woli karmić oczy Myszką Miki oraz Kaczorem Donaldem. Ojcowie tymczasem podniecali się przy soft porno i najwidoczniej nie wszystkim to wystarczało. Jerzy Wójcik, sekretarz Edwarda Gierka, opowiadał Mieczysławowi Rakowskiemu — a ten skrzętnie zapisał to w swoich dziennikach — że zastępca kierownika Wydziału Prasy KC przed swoim wyjazdem do Torunia zadzwonił do tamtejszego I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego z prośbą, aby ten umilił mu pobyt w mieście Kopernika i pierników, organizując „kilka panienek”. Gdy lokalny władca się sprzeciwił, usłyszał groźbę opublikowania krytycznych artykułów o Toruniu. To mógł być „pocałunek śmierci”.
Przeciętni obywatele borykali się z zupełnie innymi problemami. Podczas łódzkiego strajku w 1971 roku jedna z włókniarek skarżyła się dygnitarzom, którzy próbowali skłonić kobiety do powrotu do pracy, że 8 marca nie dostała kwiatów. Rok później wybuchł strajk w województwie wrocławskim, bo robotnicom w jednym z zakładów przemysłowych na Dzień Kobiet wręczono w prezencie po pół tabliczki czekolady, podczas gdy kobiety zatrudnione na „stanowiskach umysłowych” mogły się cieszyć całą tabliczką. „Piekło. Eksplozja nagromadzonego niezadowolenia, goryczy, niezałatwionych od lat spraw i potrzeb” — zanotował swoje obserwacje z wizyty w Zakładach im. Marchlewskiego w Łodzi Józef Tejchma.
Niezałatwionych od lat spraw przybywało, do tego pojawiały się nowe. „Ogromnie denerwujące jest to bajdurzenie à propos cukru. Nagrajcie lepiej na taśmę ten jeden głos oburzenia społeczeństwa za głodzenie ludzi, za tasiemcowe kolejki po artykuły pierwszej potrzeby, a co się dzieje z kaszą manną, gryczaną, perłową? Czy to też produkuje się z buraków? Dlaczego ta baba z ministerstwa ani słowem w TV nie poruszyła tej sprawy? W kogo to uderza? W maleńkie dzieci, chorych starców i ludzi chorujących na żołądki. Aby zdobyć — nie kupić — pierwszy termin jest trafny u nas, trzeba nie iść spać całą noc i warować pod sklepem. Czy to nie wstyd tyle lat po wojnie? — pisał w 1976 roku w liście do władz „Głodny i zmordowany kolejkami”. — Dlaczego za sanacyjnej Polski było jedzenia w bród? A kolejek nie było nigdy. Dlaczego komercyjna cena cukru wynosi aż 26 zł, dlaczego nie 20, jak było ustalone? Pierw u paskarzy się kupowało, a teraz w sklepie też po paskarskiej cenie. To granda w najgorętszym czasie, kiedy robi się przetwory, aby było w zimie taniej i człowiek nie cierpiał głodu — wtedy jest heca z cukrem. A wstydliwie nie wspomina się, od czego zaczęła się cukrowa historia — właśnie od zapowiedzi 100 procent zwyżki cen na cukier. Czyż nie można sprowadzić od tych, których się ciągle wspiera?”. Reglamentowana sprzedaż cukru rusza w sierpniu 1976 roku. Cena sprzedawanego na kartki cukru wynosiła 10,50 zł, tego w wolnej sprzedaży — 26 zł.
„Głodnych i zmordowanych kolejkami” z każdym rokiem przybywało, a wbrew dzisiejszym wyobrażeniom, kłopoty z zaopatrzeniem sklepów nie pojawiły się dopiero w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Na początku 1973 roku, gdy spadło pogłowie świń, w Białym Domu odbierano — jak wspomina Józef Tejchma — „histeryczne telefony” sekretarzy wojewódzkich, domagających się zwiększenia „puli mięsnej”. Niektórzy z wojewódzkich namiestników PZPR byli tak zdeterminowani i wystraszeni, że grozili, iż nie będą w stanie zagwarantować spokoju na zarządzanym przez siebie terenie. Nie na wiele się to jednak zdawało, bo towarów zaczynało brakować wszędzie. „Pod koniec lutego w sklepach warszawskich działy się dantejskie sceny. Już od połowy lutego coraz trudniej było dostać mięso i jakieś porządniejsze wędliny. Zabrakło też mleka tłustego, masła, tłustych serów — zanotował Rakowski w marcu 1975 roku, wówczas już członek Komitetu Centralnego PZPR. — Miasto huczało. Przed Supersamem i kilkoma wielkimi magazynami stała milicja. W Supersamie wybito szyby”. Dwa lata później naczelny „Polityki” dodawał: „Sytuacja gospodarcza w kraju niemal katastrofalna. Zaopatrzenie fatalne, brakuje nie tylko mięsa, ale wielu podstawowych produktów”. Jak podstawowych, obrazują to zapiski Józefa Tejchmy, który wspominał, że jeden z polskich ambasadorów po przyjeździe do kraju i bezskutecznej próbie zakupu papieru toaletowego po prostu ukradł jedną rolkę z toalety Komitetu Centralnego.
Narasta społeczne napięcie, ale braki w zaopatrzeniu nie są ich jedyną przyczyną. Coraz głośniej szepcze się o willach budowanych przez partyjnych kacyków, o specjalnych ośrodkach wypoczynkowych, o królewskim życiu najbliższych współpracowników Gierka. W końcu 1977 roku Eugeniusz Pękała, szef Misji Wojskowej w Berlinie Zachodnim, opowiadał Rakowskiemu o pracownikach Urzędu Rady Ministrów przyjeżdżających do miasta: „W walizce mają 40 tysięcy DM i kupują różne drobiazgi do willi towarzyszy — zanotował naczelny „Polityki”. — Opowiada o kupnie dziewięciu wanien (nie wie dla kogo), które zostały wysłane do kraju, po czym wróciły, ponieważ okazało się, że kolor nie taki”. Kilka miesięcy później Rakowski rozmawiał z Kazimierzem Barcikowskim, do niedawna ministrem rolnictwa, a wówczas szefem wojewódzkich struktur PZPR w Krakowie. „To co się dzieje, przechodzi nasze wyobrażenie. Tak zachłannej ekipy w naszym kraju jeszcze nie było” — konkluduje.
Podczas gdy nieliczni wyposażają swoje łazienki w zachodnie wanny, inni wystają w kolejkach po wędliny oraz mięso i wysłuchują coraz bardziej absurdalnych, płynących z samej góry, wezwań. „W odpowiedzi na apel władz państwowych, ogłoszony w TVP w dniu 5 stycznia 1979, dotyczący zabezpieczenia mieszkań i domów przed utratą ciepła, proszę o spowodowanie oddania okien do mieszkania, w którym mieszkam i za które płacę czynsz” — pisze do telewizji Krystyna ze Słupska.
Tyle że telewizja ma poważniejsze zadania. Musi nieustannie uświadamiać stojącemu w kolejkach i coraz bardziej krnąbrnemu narodowi, że Polska jest już prawdziwą ekonomiczną potęgą. Publicyści, wspierani przez naukowców, udowadniają, że jesteśmy dziesiątą największą gospodarką świata i nie jest to jeszcze nasze ostatnie słowo. Dowód? 27 czerwca 1978 roku Polska dołącza do „mocarstw kosmicznych”.
Tego dnia, o godzinie 17.27 czasu warszawskiego, statek kosmiczny Sojuz 30 odrywa się od Ziemi w dalekim Bajkonurze. Kilka chwil wcześniej, pierwszy polski kosmonauta, Mirosław Hermaszewski, stojąc jeszcze na płycie kosmodromu, melduje: „Ja, obywatel Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej czuję się zaszczycony umożliwieniem mi wykonania lotu kosmicznego na radzieckim statku Sojuz 30 i orbitalnej stacji Salut 6. Okazanego mi zaufania nie zawiodę”.
Władcami Polski Ludowej musiały w tym momencie targać sprzeczne uczucia. Z jednej strony dumy, że oto Polak dołącza do grupy eksploratorów przestrzeni kosmicznej, z drugiej jednak zawiedzionych nadziei. Wbrew oczekiwaniom peerelowskich włodarzy, Polak nie był pierwszym obywatelem socjalistycznego państwa, który wystartował w kosmos. Kilka miesięcy wcześniej, 2 marca 1978 roku, Moskwa zabrała na pokład swojej rakiety kosmonautę z Czechosłowacji, Vladimira Remeka. „Rude Pravo”, odpowiednik polskiej „Trybuny Ludu”, pisało wówczas, że jest to „szczególny dowód zaufania przywódców radzieckich, z towarzyszem Breżniewem na czele, do kierownictwa Partii i Rządu CSRS”. Polscy komuniści musieli poczuć się zawiedzeni, oto świat naocznie przekonywał się, że Czechosłowacja jest bliższa sercu towarzysza Breżniewa niż Polska Rzeczpospolita Ludowa. Wkrótce zresztą Rosjanie posadzili w swoich rakietach kolejno Bułgara, Węgra, Wietnamczyka, Kubańczyka, obywatela Mongolii, Rumuna… Później rozochocili się tak bardzo, że w kosmos poleciał nawet kosmonauta z Afganistanu.
Po starcie Hermaszewskiego w polskich mediach rozpętano prawdziwą histerię propagandową. Jeśli wierzyć ówczesnym gazetom, cały naród „przed telewizorem identyfikował się z majorem Hermaszewskim”. Prawdziwy cel tej wielkiej kampanii określili partyjni propagandyści: „Kształtowanie dumy z historycznych dokonań narodu polskiego, jego osiągnięć w budownictwie socjalizmu (…). Ukazywanie znaczenia dla rozwoju naszego kraju polsko-radzieckiego sojuszu i braterstwa broni oraz przynależności do wspólnoty socjalistycznej. Pogłębianie w świadomości społecznej przekonania, że udział w lotach kosmicznych przedstawiciela Polski jest dowodem internacjonalistycznej polityki Związku Radzieckiego”.
Nastroje były jednak inne. Zamiast się identyfikować, kpiono. Cały kraj nucił przeróbkę przeboju Maryli Rodowicz: „Wsiąść do rakiety Hermaszewskiego/ /nie dbać o szynkę z komercyjnego/Ściskając w ręku kartkę na cukier/patrzeć jak Gierek ma wszystko w dupie”. Mówiono też, że „przez to, że Hermaszewski w niebo lata, nie ma mięsa ani gnata”.
Ale czyż kpinom można się było się oprzeć? Poza dziełem Kopernika De revolutionibus orbium coelestium, Hermaszewski zabrał w kosmos fotografię Edwarda Gierka, ziemię z Lenino i Warszawy, miniaturowe wydanie Manifestu PKWN i konstytucji, znaczki VI i VII Zjazdu PZPR, plakietkę Szpitala-Pomnika Centrum Zdrowia Dziecka, proporczyki PZPR, Frontu Jedności Narodu, ZBoWiD-u, Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej, Ludowego Wojska Polskiego, Huty Katowice i Gazociągu Orenburskiego, no i oczywiście także Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. „Wszystko to są przedmioty o głębokim, bliskim nam charakterze symbolicznym” — wyjaśniała Polska Agencja Prasowa.
Prawdziwa propagandowa histeria wybuchła po wylądowaniu w Kazachstanie. Po ośmiu dniach lotu, 5 lipca, statek dowodzony przez Piotra Klimuka wylądował w Kazachstanie. „Oto jest godzina 19.30 czasu miejscowego, 16.30 czasu moskiewskiego, pojawia się lądownik i maleńki punkcik wyłania się zza chmur. Nagle rozpryskuje się za nim czasza spadochronu. Wolniutko, wolniutko, coraz bliżej ziemi kazachstańskiej, kosmonauci wracają szczęśliwie z międzygwiezdnych przestrzeni” — entuzjazmował się dziennikarz Polskiego Radia. Później odbyło się przyjęcie na Kremlu, gdzie Hermaszewskiego odznaczono Orderem Lenina, medalem Złotej Gwiazdy i uszczęśliwiono tytułem Bohatera Związku Radzieckiego. W Polsce natomiast Hermaszewskiego uhonorowano Orderem Krzyża Grunwaldu I Klasy i awansowano na stopień pułkownika; na specjalnym posiedzeniu zebrał się Sejm. Później „syn ojczyzny Kopernika”, jak podczas spotkania na Kremlu określił polskiego pilota Breżniew, ruszył w wielką podróż po kraju, gdzie miał rozsławiać polskie sukcesy.
Mimo uruchomienia całej propagandowej machiny, Polacy nie bardzo ekscytowali się podbojem kosmosu, a Mirosław Hermaszewski nie został bohaterem zbiorowej wyobraźni. Naród, a przynajmniej coraz poważniejsza jego część, „odlatywała” z użyciem znacznie mniej wyrafinowanych, przyziemnych sposobów. W latach 1968–1970, jak informował raport Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przygotowany wyłącznie dla najwyższych funkcjonariuszy partii i państwa, roczny wzrost spożycia alkoholu wyniósł 6,6 procent i stanowił aż 25 procent wszystkich towarów konsumpcyjnych. Liczbę alkoholików szacowano na 400 tysięcy, niemal trzykrotnie więcej było ludzi zaliczanych do kategorii „intensywnie pijących”. I choć do kasy państwa płynęły z tego tytułu wielkie sumy pieniędzy, to jednak straty z powodu alkoholizmu MSW szacowało na 10 procent dochodu narodowego. W rozpoczynającej się dekadzie było już tylko gorzej. Pod koniec lat siedemdziesiątych statystyczny Polak wypijał 8,6 litra czystego spirytusu, ponad dziesięciokrotnie więcej niż przed wojną. Ekonomiści obliczali, że o ile w tym czasie spożycie indywidualne wzrosło w Polsce o 50 procent, mięsa o 46, o tyle wódki aż o 71 procent. U kresu gierkowszczyzny obywatele wydawali na alkohol około 190 miliardów zł rocznie. Polska nie była zresztą ewenementem. W bratnim Związku Radzieckim, w epoce Breżniewa, spożycie czystego spirytusu na głowę mieszkańca skoczyło czterokrotnie!
Model picia nie