Dzień dobry, ja też umieram 15 opowiastek o śmierci - Olga Ptak - ebook

Dzień dobry, ja też umieram 15 opowiastek o śmierci ebook

Olga Ptak

3,8

Opis

Ludzka twórczość zna tylko dwa wielkie tematy – miłość i śmierć, będące różnymi stronami tej samej monety. Największe z uczuć jako sens i ucieleśnienie życia próbuje przeciwstawić się nieuchronności śmierci. W bajkach, legendach i ludowych podaniach zwycięża. W prawdziwym życiu często staje się powodem trosk, zmartwień, a nawet śmierci.
Na ile sposobów można umierać? Śmierć przez zapominanie, rozpad, bezruch, poświęcenie. Śmierć z wykorzenienia. Umieranie jako istnienie poza czasem. Śmiertelny przemysł i samobójcza determinacja. Dzieci będące nosicielami małych apokalips, jakie pielęgnują w sobie od dnia, gdy odkrywają własną śmiertelność. Przebywające w przestrzeni niebytu przedmioty, których nie potrafimy odnaleźć, bo wypadały poza granice naszego świata. Patrzenie na falującą pierś śpiącego ojca, by myśl o przemijaniu strącić w otchłań podświadomości. Budynki mające w sobie tajemniczą żywotność. Bomba tykającej martwoty umieszczona w środku wyschniętego łona. Starszy mężczyzna uwięziony w klatce swego nieśmiertelnego przeznaczenia, który – choć w oczach tak wielu jest uosobieniem władzy – nie może samowolnie udać się spacer. Dzwony wyręczające ludzi w czynności, na którą oni nie mają już sił – doniosłym, niosącym się po okolicy lamencie, podniebnym krzyku wzywającym do ostatniego pożegnania.
Na ile sposobów można umierać – każdego dnia, tygodnia, miesiąca? Być może refleksja nad tym da nam to, czego naprawdę szukamy. Odpowiedź na pytanie: jak żyć?
O tym właśnie jest ta książka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 154

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
1
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dorotkasz

Nie oderwiesz się od lektury

To proza umierania i śmierci, a tam brak miejsca na poetyckość, gdyż całą przestrzeń zajmuje lęk i złość, uczucia tyleż proste, co gwałtowne, nie dające sobie chwili na cyzelowanie ornamentów i metafor, lecz wypływające spontanicznie na zewnątrz, a jeśli już decydują się w nas zasiedlić to zwyczajną czernią, gęstą i ciężką. Jednak Olga Ptak znalazła dla śmierci wiele imion i wiele postaci, wychodząc od śmiertelnej choroby i gaśnięcia na łóżku z przeczuciem końca, przez zadanie jej sobie mniej lub bardziej świadomie, uznając, że jest lepsza niż dotychczasowe życie, albo pokazując, jak może wyglądać, gdy jesteśmy obecni na tym świecie już tylko ciałem, także mizernym, a umysł już nas opuścił. Stykamy się z nią od dzieciństwa, wówczas jeszcze niewiele pojmując, poza samą jej absurdalnością. Chłopiec patrzący z niedowierzaniem, jak trumnę z dziadkiem zakopują w ziemi, myśli: „Dziadek nie może leżeć tu, po prostu tu być i nie być jednocześnie. To zbyt surrealistyczne nawe...
00
olgapawlikowska

Całkiem niezła

Jestem rozdarta między zachwytem a poczuciem, że to wszystko jest przerostem formy nad treścią i zahacza o pretensjonalność
00

Popularność




redaktor prowadzący: Paweł Orzeł

redakcja: Joanna Gil-Siemińska

korekta: Michał Trusewicz

okładka i ilustracja:Zuza Charkiewicz / Podpunkt

© Copyright by Olga Ptak, 2023 © Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023

Wydanie pierwsze, Warszawa 2023

Państwowy Instytut Wydawniczyul. Foksal 17, 00-372 Warszawatel. 22 826 02 01e-mail: [email protected]

księgarnia internetowa: www.piw.plwww.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN: 978-83-8196-612-2

Śmierć jako bezruch

Dzień dobry, ja też umieram – Kasia otworzyła drzwi sali z uśmiechem na twarzy i rozmachem godnym heroicznej wojowniczki. Jej powitanie nie zrobiło jednak na nikim większego wrażenia. Popchnęła więc kolanem swoją walizkę i po chwili siedziała już przy stojącym pod oknem stoliku obok bezlitośnie grzejących kaloryferów. Ktoś ukradł termostaty, teraz nic nie można zrobić – wyjaśniła, uprzedzając jej pytanie, jedna z nas. Stolik był oficjalnym miejscem oczekiwania na zwolnienie się łóżka. Z nieznanych powodów wypisy wydawano po południu, a nowi musieli się stawić o siódmej rano, co stało w jawnej sprzeczności z logiką i zdrowym rozsądkiem, jednak tu nikt od dawna nie pokładał nadziei w logice, statystykach i racjonalnym widzeniu świata. Sprawiedliwość i rozum dawno zawiodły każdą z nas, podobnie jak prawda. Bo prawda jest przereklamowana.

Grażyna ma pięćdziesiątkę i zajmuje łóżko obok mnie, z lewej strony pod oknem. Ja leżę tuż przy ścianie pokrytej obłędną fototapetą z pięknym zalesionym górskim zboczem i szemrzącym strumieniem. Słyszę, jak wartko mknie naprzód, i muszę przyznać, że ten prosty i niedrogi sposób na podniesienie morale wśród pacjentów onkologicznych się sprawdza. Kiedy przynoszą kroplówkę, Grażyna mówi, że „woda od Janosika” już za chwilę wypełni nasze żyły. To najweselszy i najprzyjemniejszy towarzysko oddział, na jakim leżałam. Wbrew prawdzie, która jest bezlitosna w swej niepodważalności. I przereklamowana.

Grażyna, lat pięćdziesiąt. Obustronna mastektomia, w lewej piersi ekspander, rozpychający mięsień przed wszczepieniem implantu. Niepokorna pacjentka, która zrobiła coś, co chodziło po głowie każdej z nas. Dała się uwieść pokusie cudownej wizji „spoczywania w pokoju” i, chcąc oczyścić własne sumienie, wyznała mężowi, że osiemnaście lat temu, jeszcze przed narodzinami ich trzeciego syna, zdradziła go ze szkolnym kolegą. Nie ma najmniejszego sensu roztrząsanie, czy był to dla niego wygodny pretekst do porzucenia małżonki, która w zaistniałej sytuacji stała się olbrzymim ciężarem, czy może jej zachowanie było przejawem egoistycznego pogrążenia się we własnych stanach i przeżyciach, bez uwzględnienia uczuć pozostałych członków rodziny. To rozważania równie nonsensowne jak dyskusje o tym, czy samobójstwo jest przejawem heroizmu, czy tchórzostwa. Skutek jest taki, że starsi synowie nie dzwonią do niej często, ale najmłodszy ma dopiero dwanaście lat i Grażyna musi codziennie odrabiać z nim lekcje przez telefon. Właśnie dyktuje mu wypracowanie o tym, jak dieta krewetek wpływa na ich ubarwienie. Teraz, w dobie pandemii, wszystko jest online. Wypracowania, praca zarobkowa i uczucia. Tylko choroby pozostały przy swojej stacjonarnej, bezpośredniej namacalności.

Stoję przed lustrem i dzień przed własną operacją po raz kolejny wymieniam w myślach wszystkie banały, z którymi będę się musiała zmierzyć w najbliższym czasie i które z wyświechtanych frazesów zaczną się cudownie przeobrażać w wielkie, bolesne prawdy, nabierając mocy uszlachetniającego cierpienia (bzdura!), krystalizującego moje doświadczenia. Ze znanych mi cudów chyba tylko cud eucharystyczny może dorównać tej przemianie, czekam więc, wymieniając w myślach wszystkie sentencje o nieuchronności, przemijaniu, docenianiu pięknych chwil i radości z drobiazgów, choć co rusz wzniosłe filozoficzne rozważania przerywają dochodzące do moich uszu krzyki Grażyny, która kłóci się z synem, tłumacząc mu krok po kroku, w jaki sposób ma odgrzać sobie obiad, bo chłopak nawet tego nie potrafi bez niej zrobić. Wściekła ze zmęczenia kobieta, która, leżąc podpięta do drenów i kroplówek kapiących z regularnością szwajcarskiego zegarka, właśnie odrobiła z synem lekcje z trzech przedmiotów i podała mu obiad, rzuca mu wyzywające pytanie: „czegoś jeszcze sobie życzysz?”. „Tak, mamo. Proszę cię, nie umieraj”.

Nareszcie zapada cisza, mogę pomyśleć w spokoju.

Leżę i robię to, co setki, tysiące ludzi na świecie, z tą różnicą, że ja w swojej pysze i filmoznawczym skrzywieniu myślę, że oto jestem jak Jep Gambardella, bohater najlepszego filmu Sorrentina – gapiąc się w sufit, dostrzegam w nim kojące fale oceanu. Ja, czytając coś takiego, zapewne bym zapytała, po co angażować wyobraźnię, wytężać umysł i oszukiwać wzrok, by dostrzegać oceany na suficie, skoro na ścianie ma się cudownie rzeczywistą fototapetę z górskim strumieniem, ale być może inni dzięki temu dostrzegą we mnie duszę romantyczki, co bardzo mi odpowiada w związku z boskim wręcz statusem społecznym artystów uważanych za romantyków. Leżę i zastanawiam się, co z tym zrobię, od dawna bowiem traktuję wszystkie doznania bardzo użytkowo, widząc w sobie samej idealny, bo zawsze dostępny, obiekt doświadczalny. Nie uniknę tego tematu i nawet jeśli przeżyję, jeśli węzły wartownicze okażą się czyste, guzy łagodne, a rokowania dobre, moja męka nie skończy się tak szybko. Nadal będę stała przed tym samym problemem, jednak stanie się on jeszcze bardziej rzeczywisty, bo trzeba będzie poddać go osądowi innych – jak ominąć banał. Przecież w literaturze, w całej sztuce światowej, istnieją tylko dwa tematy – miłość i śmierć. Już dzieci w podstawówce wynoszą tę wiedzę z lekcji, choć jeszcze nie do końca jest to dla nich wiedza praktyczna. Wiem, że tego nie pokonam, ostatecznie wybieram więc taktykę malarzy i rzeźbiarzy, którzy przez stulecia uwieczniali świętego Jerzego walczącego ze smokiem. Nie pokonam mojego wroga, banału powtarzalności. Mogę jedynie przenieść go w postaci unieruchomionej na papier, by inni mogli się mu przyjrzeć z bliska. Być może ktoś dostrzeże między małymi łuskami słów jakąś wartość dodaną, coś, co dla niego okaże się ważne. Znajdzie ukojenie w spokoju płynącym z powtarzalności, której ja nie mogę już znieść.

Listę miejsc, jakie muszę zobaczyć, otwiera Hiva Oa, wyspa w Polinezji Francuskiej, archipelagu Markizów, na której spoczął mój drogi Grand Jacques, zaraz obok Gauguina. Reszta miejsc jest banalna i powszechnie znana, ale Hiva Oa ratuje sytuację. Dzięki Brelowi nawet chęć odwiedzenia Amsterdamu da się efektownie uzasadnić. Jasne, że był draniem, źle traktował córki i liczyły się dla niego tylko twórczość własna i kolejne paczki papierosów, ale teraz niewiele mogę na to poradzić. Skoro przez większą część życia był ze mną i już ani jego twórczości, ani jego samego, wrośniętego we mnie, nie usunę z mojego „ja”, to chcę na Hiva Oa. To marzenie towarzyszy mi przeszło ćwierć wieku i ciekawa jestem, czy zdążę je zrealizować. Znajduję się w komfortowej sytuacji, bo w przeciwieństwie do większości pozostałych pacjentów choroba nie uruchomiła we mnie mechanizmu nakazującego „nadgonić stracony czas”. Nie musiała. Od wczesnego dzieciństwa, będąc cudownie smutnym i refleksyjnym dzieckiem, przerobiłam już Prousta, Schopenhauera i im podobnych, kończąc z wyróżnieniem szkołę wystudiowanego chwytania i przeplatania między palcami delikatnych nitek czasu, zamykania ich we wspomnienia i modyfikowania w taki sposób, by dało się z nimi żyć. To miałam z głowy, mogłam przejść od razu do rzeczy trudniejszych. Trudniejszych dla mnie, bo nic nie potrafi tak skutecznie wyprowadzić mnie z równowagi jak fakt, że inni nie mają z tym problemu.

Tak rozpoczęła się moja wędrówka ciężką i wyboistą drogą prowadzącą do zdobycia umiejętności odpuszczania. Radosnego nicnierobienia. Afirmacyjnego lenistwa. Tego, co zawsze uważałam za marnowanie czasu.

Światło rodzącego się dnia przedziera się podstępnie przez szczelnie zasunięte, grube brązowe zasłony i zaczyna wysyłać mi sygnały. Na razie robi to przez sen, ale wiem, że to nie potrwa długo. Niebawem do sprytnie prześlizgujących się w głąb mojej świadomości słonecznych promieni dołączą dźwięki koszenia trawy i przechylania kontenerów z wpadającymi do wnętrza śmieciarki odpadami. Mój umysł będzie wiedział, że jest poranek, i bez względu na to, o której godzinie położyłam się spać, ignorując fakt, że mamy wakacje, a mój syn jest daleko stąd i świetnie się bawi podczas wyprawy rodem z Przygód Tomka Sawyera, nakaże mi wstać. Teraz, natychmiast, na baczność. Kusi mnie, by któregoś razu zaciągnąć żaluzje antywłamaniowe, osiągając stan absolutnej ciemności i wyciszenia. Taka ekstrawagancja wciąż pozostaje jednak dla mnie w sferze marzeń, jest nieosiągalnym celem, teoretycznym konstruktem, niemożliwym do zrealizowania projektem, którego najprawdopodobniej nigdy nie wcielę w życie. Nie potrafiłabym zasnąć, bo przecież tam na zewnątrz musiałabym zostawić wszystkie rzeczy, które dzieją się bez mojego udziału, bez mojej świadomości. Paraliżujący strach przed wyłączeniem z nurtu zdarzeń nie pozwoliłby mi uciec w sen. Pod żadnym pozorem, na żadnych warunkach. Przecież leżenie w zaciemnionym pokoju, w całkowitym odcięciu od bodźców zewnętrznych, wprowadzanie organizmu w stan deprywacji sensorycznej niczym się nie różni od… Nie chcę jeszcze umierać.

Dlatego właśnie nie umiem w sposób rozsądny, zrównoważony i bezpośredni robić tego, co inni uważają za oczywiste. Nie potrafię odpoczywać. Boję się panicznie stanu zatrzymania biegu wydarzeń, jego nieodwracalności. Tego, że nie uda mi się na powrót rozkręcić świata, nadać rzeczywistości odpowiedniego natężenie i pędu. Stracę swój élan vital i wszystko trafi szlag. Wszystko się zatrzyma i pozostanie już tylko trwanie w czasie. Paraliż. Myśl o tym przywołuje wspomnienie zajęć z moim późniejszym promotorem, podczas których oglądaliśmy „Paryż śpi” René Claira. Od premiery minie wkrótce sto lat, a przedstawiona tam wizja dręczy mnie bezlitośnie i powraca w koszmarnych snach. Paryski naukowiec wynajduje promień usypiający ludzi, co powoduje zatrzymanie życia na ulicach stolicy Francji, zastygnięcie wszystkiego w tragicznym bezruchu. Wszystko zamiera. Niewielka grupa ludzi, których ominęło „zaśnięcie”, stara się przywrócić dawny porządek, choć oczywiście znajdują się i tacy, którym wystarcza radosne plądrowanie miasta. Umiejętności wywoływania u mnie przerażenia tym obrazem dorównuje jedynie śniąca mi się od czasu do czasu wizja czyśćca, przedstawionego jako niekończąca się, zanurzona w półmroku pustynia, na której jestem całkiem sama i po której muszę dreptać z pochyloną głową, bowiem niebo, sufit czy też po prostu kres wertykalności przypada półtora metra nad ziemią.

To, co nas przeraża, jest równie subiektywne jak to, co sprawia radość. Utrata piersi – symbolu kobiecości, macierzyństwa i fizycznej atrakcyjności powinna paraliżować. I zazwyczaj tak jest. Mój umysł wybrał jednak inaczej. Od dzieciństwa nie obcinałam włosów i długość sięgająca pasa wydawała mi się czymś jeszcze bardziej naturalnym niż posiadanie piersi, które urosły mi dużo później niż włosy. Za każdym razem zamieram na wspomnienie kąpieli z moim synem, który nie lubi mycia głowy podobnie jak ja, dlatego, gdy był mały, robiliśmy to wspólnie, by razem przebrnąć przez nieprzyjemny obowiązek. Nie lubię tego momentu, gdy muszę się zanurzyć pod powierzchnią, a woda wlewa mi się do uszu, dlatego z ulgą wyprostowałam się i usiadłam w wannie. Jednak kojące poczucie dobrze wykonanego zadania szybko ustąpiło przerażeniu. „Mamo, tu jest jak w oceanie, jak w krainie wodorostów” – powiedział mój syn. I było. Wanna pełna wodorostów.

Metoda małych kroków zawsze się u mnie sprawdzała. Wcieliłam w życie autorski program treningowy, zaawansowane szkolenie walki z wbudowanym w mój psychiczny konstrukt wewnętrznym MUSZĘ, w czym swój niekwestionowany udział miały nowotworowe doświadczenia oraz wycieczka do Barcelony, gdzie od Katalończyków pobierałam naukę dawania sobie czasu. Mój wewnętrzny przymus porannego wstawania, załatwiania niezbędnych spraw i obowiązków, by potem – już w pełnym rynsztunku u progu dnia – „dać sobie wolne”, został skonfrontowany z upałem i mentalnością ludzi, którzy zawsze i na wszystko mają czas. Od tygodnia jestem w domu sama i prowadzę intensywny trening. Udało mi się wyciszyć na noc telefon, by rankiem nie zalewały mnie wydarzenia dziejące się bez mojego udziału, by mogły mnie swobodnie ominąć dziesiątki zdarzeń. Udało mi się pochować zegary, nie zaczynać pracy o wyznaczonej, pełnej godzinie. Nie umiem jeszcze przestać dzielić doby na jasno oddzielone od siebie okresy spania, pracy i odpoczynku, nie potrafię wymieszać ze sobą tego wszystkiego, ale robię postępy. W chwilach, gdy przymus bezruchu staje się dla mnie nie do zniesienia, zamykam oczy, siadam przy stoliku Café Zurich, ponadstuletniej kawiarni przy Placu Katalońskim i patrzę w kierunku Rambli, słynnego barcelońskiego deptaka, którym nieodmiennie płynie rzeka ludzi. Wokół dziesiątki samochodów i autobusów walczą o pierwszeństwo przejazdu, gołębie toczą bój o każdy okruszek z większymi i silniejszymi od nich mewami żółtonogimi, a krople z pobliskich fontann podskakują beztrosko, dobrze wiedząc, że ich taniec, ich zawadiackie podniebne akrobacje podziwiają setki turystów. Siedzę tam, w oku cyklonu, i ze spokojem obserwuję uspokajający pęd miejskiego życia. Ludzi, którzy nie zdążą odwiedzić wszystkich muzeów i zobaczyć wybitnych dzieł tutejszych mistrzów – Gaudiego, Miró, Picassa. Nie muszą tego robić. W swej niewydolności połykania barcelońskiego światła i tak mają nad tymi artystami przewagę.

Wciąż żyją.

Śmierć – pierwsze umieranie

To wizja jak z obrazów Beksińskiego, równie natrętna i równie uparcie trwająca przed oczami, pomimo upływu lat. Jej znaczenie nie budzi już przerażenia, ale wizualne odtworzenie na rolce pamięci podskórnie przywołuje tamten paraliżujący lęk – nie tak bezpośredni i obezwładniający jak dawniej, raczej jak oglądany w telewizji horror, z którego fikcyjności zdajemy sobie sprawę. A jednak miesiącami i latami potrafiła zatruwać noce i sprawiać, że pójście spać – miast kojarzyć się z upragnionym wypoczynkiem – wywoływało dreszcze grozy.

Mała dziewczynka spaceruje w kierunku wschodzącego słońca, które wyłania się ze szczeliny między blokami. Po bliższym przyjrzeniu się można stwierdzić, że nie są to dwa budynki, lecz jeden trzypiętrowy blok przecięty pośrodku, którego części rozsunęły się na boki jak woda morska po uderzeniu laski Mojżesza. Dziecko patrzy na dziwny niski budynek, który zaplątał się wśród dziesięciopiętrowych wieżowców. Był u nas taki jeden blok – rotacyjny. Rodziny czekały tam na przydział mieszkania na nowo budowanym osiedlu, gnieżdżąc się w jednopokojowym lokum, będącym salonem, kuchnią i sypialnią w jednym. Po kolorze poznaję, że to właśnie rotacyjny, bo jest niebieskawy jak ocean. Dziewczynka maszeruje w kierunku wschodzącego słońca, bo właśnie tam, w przerwie między blokami, stoi jej mama. Dziecko biegnie do niej i wtedy matka przechodzi na drugą stronę światła, a kamienne bloki zsuwają się na powrót niczym koszmarny sezam, zlewając się w jedną bryłę. Pochłaniają matkę, która jest już po drugiej stronie budynku.

Nie, to nieprawda – gdyby była za budynkiem, można byłoby go obejść i ją odnaleźć. Ona przeszła na drugą stronę bytu. Zniknęła. Koszmar dziecka ucieleśnił się.

Całe dzieciństwo męczył mnie ten powracający sen. Teraz wydaje się to śmieszne, lęki separacyjne są przejawem pewnego etapu rozwojowego i nie ma w nich niczego nadzwyczajnego. Niczego, co by mnie wyróżniało spośród setek, tysięcy innych dzieci, które mają identyczne lub bardzo podobne wizje, będące wariacją na ten sam temat. Rozłączenie z matką, bezsilność, zagubienie. Cóż takiego się właściwie dzieje? Jest przecież jeszcze ojciec, dziadkowie, ciotki. Można wrócić do domu, zadzwonić na policję – te właśnie pomysły i podpowiedzi świadczą o tym, że już nie rozumiemy. Przekroczyliśmy już granicę, za którą zsunięcie się dwóch betonowych ścian oznaczało koniec.

Nie rozumiemy już naszej pierwszej śmierci.

A jednak pamiętam dziesiątki okoliczności towarzyszących okresowi, w którym ją przeżywałam, wyrugowane z życia przez upływ czasu. Zapach grysiku z cynamonem, którego nie miałam w ustach od trzydziestu lat. Koce ze zwierzęcymi motywami – na jednym były lwy, na drugim konie – każdy z nich obszyty niemiłosiernie prującą się lamówką, którą trzeba była przyszywać wciąż na nowo, bo strzępiące się nitki kusiły, by za nie pociągnąć. Parzące metalowe koszyczki, w które się wkładało szklankę z gorącą herbatą. Smak krwi po wyrwanym zębie i to dziwne uczucie, kiedy język wsadzony w tę ziejącą jamę szukał w niej wyczuwalnych, kiełkujących zarodków nowego zęba. Zagłębienia w parapetach – nierównych, betonowych, pospiesznie pomalowanych białą farbą, które o każdej porze roku ziębiły, gdy się na nich przysiadało. W zagłębieniach nierówno zastygłej farby można było dostrzec rzeki, jeziora, całe krainy, mapy, których próżno szukać w atlasach. Ryż preparowany w woreczkach, który się jadło kilogramami, a potem nagle pstyk – zniknął na zawsze z codziennego menu. Serek homogenizowany o smaku waniliowym zagryzany bułką. Moda na stworki z trocin – zwierzęta, ludziki, fantazyjne i pokraczne bulwy z oczami i buziami, które się podlewało, żeby im wyrosły na głowie włosy z rzeżuchy. Wszystko to było realne w czasach mojej pierwszej śmierci.

Było realne.

To było najbardziej przerażające doświadczenie w całym moim życiu. Wszystko, co później przychodziło, co mnie spotykało, w grozie swej i okropności porównywałam do tamtego przerażenia. Dobrze pamiętam, jak do tego doszło, jak to się wkradło w moje całkiem dobrze urządzone, poukładane życie. Rodzice przynieśli z jednej z królujących wówczas na osiedlach wypożyczalni wideo nagrany na kasecie VHS film dokumentalny o górze Ararat i rzekomo odnalezionej tam arce Noego. Turecki kapitan i kartograf wykonujący zdjęcia lotnicze terenu odkrył dziwny obiekt – statkopodobną formację zlokalizowano w paśmie górskim, trzydzieści kilometrów od wulkanicznego szczytu góry Ararat i dziesięć kilometrów od jej podnóża. Film mógł zainteresować widza dziesiątkami faktów, bo tkwiący we wnętrzu góry statek badano wykrywaczem metali, falami ultrasonograficznymi i georadarem, ale ja zapamiętałam jedno – czarnoskóry narrator mówił o Księdze Rodzaju, o potopie, wchodzących na statek zwierzętach, a potem o Apokalipsie. O tym, że kiedyś świat się skończy i wszyscy umrzemy.

Temu, co wtedy przeżywałam, trudno nadać chronologiczną spójność. Pamiętam zlane w jedno wspomnienie nieprzespane noce, kiedy leżąc w łóżku, godzinami patrzyłam w księżyc i rozgwieżdżone niebo. Z nieznanych mi już przyczyn to tam upatrywałam źródła końca – czegoś, co ma zniszczyć naszą planetę i nas unicestwić. Lata później, oglądając Melancholię von Triera, wróciłam do tamtych lęków i zyskałam pewność, że nie byłam w tym odosobniona. Że ktoś inny również latami patrzył w niebo i zastygał w bezruchu, sparaliżowany. Jakiś mały chłopiec ze strachu też nie był w stanie zasnąć, tak się bał cholernego końca świata. Tak nagle został zaatakowany informacją, na którą też nie był gotowy i która nigdy wcześniej nie przyszła mu do głowy. Że nie będzie jego mamy, taty, jego domu, że jego któregoś dnia także nie będzie. O tym właśnie myślę, kiedy mijam dzieci na ulicy. Szczególnie, gdy jest ich dużo, gdy kłębią się jedno przy drugim jak wylęgarnia lęków i małych cichych apokalips.

Na rzymskim Piazza della Minerva stoi obelisk z rzeźbą słonia autorstwa Berniniego. Pamiętam siedzące wokół niego dzieci, około siedmioletnie, które nauczycielka przyprowadziła tam z kartkami papieru i ołówkami, by spróbowały narysować zwierzę. Obsiadły obelisk z każdej strony, zagradzając wejście do bazyliki Santa Maria sopra Minerva, do której szłam, by zobaczyć Chrystusa Odkupiciela Michała Anioła, kryptę polskiego generała z powstania listopadowego Józefa Szymanowskiego i grób mojej patronki świętej Katarzyny, której bezgłowe ciało spoczywa właśnie w tym kościele. Jednak wszystkie te rzeczy rozmyły się w mojej pamięci, choć szłam tam po to, by je zapamiętać.

Ale zapamiętałam dzieci.

Identyczna sytuacja wydarzyła się w Parc de la Ciutadella w Barcelonie, gdzie również stoi figura słonia (tyle że ten jest naturalnych rozmiarów) i gdzie z takim samym zapałem dzieci siedziały na ziemi i rysowały wielkie zwierzę z trąbą. Rozbrykani chłopcy ubrani w kraciaste sweterki przekrzykiwali się i wyrywali sobie papier. Brodziłam między nimi, uważnie stawiając stopy i zastanawiając się, ile końców świata, ile przerażających apokaliptycznych wizji kłębi się w tych małych, niepozornych stworzeniach, pozostawionych z koszmarnymi obrazami w całkowitej samotności. Dzieci nie rozmawiają o tym z rówieśnikami, ponieważ nie potrafią ubrać lęku w słowa. Wiedzą już też, że gdy wyznają dorosłemu, co im chodzi po głowie, on ich nie zrozumie. Wytoczy działa absurdalnych argumentów, że co prawda wszyscy umrzemy, ale będzie to za wiele lat i nie ma czym się przejmować, że nic nam nie grozi i że jesteśmy bezpieczni. Dzieci dobrze wiedzą, że to wszystko kłamstwo, czują, że chęć uspokojenia ich jest silniejsza niż prawda i że nie mają co liczyć na jej potwierdzenie. Zostają z tym same i przez wiele lat muszą sobie radzić z noszoną w sobie apokalipsą – aż do momentu, gdy ich mózg dojrzeje na tyle, by myśl o przemijaniu strącić w otchłań podświadomości.