Dworska tancerka - Shin Kyung-sook - ebook + książka

Dworska tancerka ebook

Shin Kyung-sook

4,2

Opis

Od razu zwrócicie na nią uwagę. I nie będziecie mogli oderwać od niej wzroku. Kim jest kobieta na nabrzeżu w porcie w Jemulpo, ubrana w błękitną suknię i trzymająca w ręce kapelusz ozdobiony wzorami róż? Narzeczoną francuskiego konsula? Pierwszą Koreanką, która przemierzy ocean i zamieszka w Paryżu? Najlepszą dworską tancerką, której Taniec Wilgi porusza serca nie tylko króla? Sierotą wychowywaną w pałacu królowej? Opowieść o Yi Jin fascynuje, bo jej losy nierozerwalnie łączą się z historią Korei, która pod koniec XIX wieku zaczęła otwierać się na świat, zdana na łaskę wielkich mocarstw i targana wewnętrznymi konfliktami. Ale i porusza emocje, bo jej bohaterka boleśnie się przekona, że serce zapłaci cierpieniem, gdy zbyt późno się obudzi. Podążałem krok w krok za Yi Jin, cieszyłem się z nią, wzruszałem, cierpiałem. Odkrywałem z nią dziewiętnastowieczny Paryż i przemierzałem komnaty królewskiego pałacu państwa Joseon. Wsłuchiwałem się w dźwięki fletu daegeum, na którym tak pięknie grał Kang Yeon, ten drugi… To proza wrażliwa na piękno sztuki, muzyki i przyrody, oszczędna w słowach, a przy tym buzująca tłumionymi, silnymi uczuciami. Jestem pewien, że każdy mocno przeżyje spotkanie z Dworską tancerką. Wciąż o niej myślę… Dariusz Mieczysław Mól, Twój Styl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 565

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (84 oceny)
36
35
10
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
hwlodarc

Dobrze spędzony czas

„Doskonale zdawała sobie sprawę z niezwykłych umiejętności Jin, która z większą łatwością niż większość dzieci przyswajała nowe słowa. Gdyby była chłopcem, te umiejętności do pisania i czytania stałyby się przedmiotem ogólnego zachwytu. Pani Seo westchnęła ciężko. Jaki los czekał zdolną dziewczynkę tu, w Korei – dziewczynkę, która także pięknie rysowała, pięknie tańczyła?” Losy Korei (królestwa Joseon) na przełomie XIX i XX wieku obserwujemy z perspektywy dworskiej tancerki Ri Jin. Są to bardzo burzliwe czasy, kiedy to Korea po prowadzonej bardzo rygorystycznej polityce izolacji kraju, jest zmuszona otworzyć się na zewnętrzne wpływy. Małe państwo z jednej strony stara się zmodernizować, wprowadzić reformy, ale z drugiej jest osaczone przez wielkie imperia (Japonię, Chiny, Rosję) które toczą między sobą nieustanne walki i tym samym Korea zostaje wpląta w ich konflikty. Ri Jin jest postacią tragiczną. Autorka pokazuje nam ją jako silną kobietę, sierotę, która w czasach największej...
10
Mirinda08

Nie oderwiesz się od lektury

Krótki okres historii XIX Korei opisany oczami dworskiej tancerki. Przepiękny plastyczny język, bardzo polecam lekturę!
00

Popularność




Shin Kyung-sook

Dworska tancerka

Z koreańskiego przełożyła

Ewa Rynarzewska

Rozdział I

On i ona

Do portu dotarli dopiero po czterech dniach.

Wędrowali krętymi ścieżkami górskimi, wędrowali pokrytą kurzem nową, szeroką drogą, wędrowali usypanym żwirem gościńcem, z którego mogli podziwiać widok na rzekę i kołyszące się na niej drewniane barki. Mijali poletka ryżowe z zielonymi szczepkami czesanymi przez wiatr. Mijali sumaki, drzewa wiśni i wiązy, mijali nagietki, irysy, mlecze i krzewy kaliny. Na chwilę zatrzymali się przy dziko porosłych kwiatach piwonii. A ona chłonęła wzrokiem krajobraz przesuwający się w oknie jej lektyki. Bo nie wiedziała, kiedy go ponownie zobaczy.

Pierwszy raz w życiu ujrzała rozległe połacie brunatno-szarego nabrzeża, które odsłoniły cofające się wody morza.

Niebo było czyste, wiatr ustał. W dali na niebieskiej tafli wody unosiły się sennie liczne wyspy, nieświadome niepewnego losu państwa Joseon. Statki załadowane drewnem i wieloma innymi towarami kołysały się na powierzchni morza w równym rytmie, to oddalając się, to znów zbliżając do brzegu. Wydobywający się z magazynów zapach suszonych ryb roznosił się po całym nabrzeżu. Świeży połów zalegał na stoiskach. Jakiś handlarz pospiesznie przechodził, dźwigając na placach stos obuwia plecionego ze słomy. Jasne promienie słońca, nieskażone jeszcze upałem, zapowiadały początek lata i zalewały blaskiem ludzi, pochłoniętych własnymi, codziennymi sprawami.

On był dyplomatą i każdego roku spędzał na morzu dwa miesiące, ona była dworską tancerką i po raz pierwszy w życiu miała wejść na pokład statku. On – Francuz, słusznej postury, o jasnej karnacji, z wąsem pod nosem, odziany w krótką kamizelkę, długie, sięgające kostek, luźne spodnie i podróżny płaszcz, obwiązany w pasie paskiem. Ona – Koreanka, miała na sobie błękitną suknię unoszącą się na wietrze niczym fale, w dłoni trzymała kapelusz ozdobiony wzorami róż oraz płaszcz, który miał chronić ją przed wiatrem. Przyciągali uwagę zebranej w porcie gawiedzi: starców palących długie fajki, handlarzy drewnianych chodaków, grupek młodych awanturników, przede wszystkim umorusanej dzieciarni, ale także cudzoziemców – Chińczyków, którzy sprzedawali herbatę i na tratwach sprowadzali drewno na podpałkę, oraz Japończyków handlujących u nabrzeża portu ryżem. Wszyscy wpatrywali się w tę osobliwą parę, jakby ujrzeli nieznany świat, który otworzył przed nimi swoje podwoje.

Zwłaszcza w kobietę.

W tę kobietę o czarnych, gęstych, lśniących włosach, gładko zaczesanych w pasma, splecionych niczym heban i spiętych na czubku głowy, o głębokich grafitowych oczach odbijających się wyraziście na jasnej twarzy. Zachodnie fryzury wciąż należały do rzadkości, więc ona tym bardziej przyciągała wzrok.

Jej błękitna suknia opadała swobodnie aż do kostek, układając się w kształt litery „S”. Zdecydowanie różniła się od białych, szytych z bawełny bluzeki spódnic, jakie nosiły kobiety z nabrzeża. Tłum gapiów otoczył kobietę i przesuwał się z każdym jej krokiem. Cudzoziemka? – zdawał się pytać. Ach, Koreanka! – zgadywał i ponownie wbijał wzrok w jej twarz, by ostentacyjnie zademonstrować swoją ciekawość, po czym przenosił spojrzenie na arogancki nos jej towarzysza, jego jasną cerę i kasztanowe pukle włosów. Niektórzy nie mogli oderwać oczu od olśniewającej bieli koronki, która przystrajała głęboki dekolt kobiety. Inni cofali się o krok, jakby w obawie, że nastąpią na jej suknię, ale wszyscy bez wyjątku zdawali się pytać: Dlaczego ta Koreanka ubrana jest w zachodni strój? W ich wzroku kryła się nieufność. Niektórzy jawnie wyrażali swoje niezadowolenie, marszczyli brwi i krzywili usta z dezaprobatą.

Ta kobieta roztaczała wokół siebie czar, którego źródłem był nie tylko oryginalny strój. Nie była nim też tylko głębia jej spojrzenia, czy nawet jej subtelna szyja, choć ta natychmiast przyciągała wzrok i wyróżniała ją w tłumie kobiet. Promieniowała łagodnością, kiedy ta kobieta pochylała głowę, wyrażała determinację, gdy stała wyprostowana, roztaczała zmysłową aurę, kiedy rozglądała się wokół siebie i delikatnie skręcała głowę, wtedy też budziła pokusę, by dotknąć jej dłonią.

Oczy tej kobiety, osadzone pod równo zarysowanymi brwiami, jaśniały blaskiem. Wyrażały empatię i głębokie zrozumienie, a także tajemnicę, jaką kryją nieznane głębiny wody oceanu. Rumieniec na policzkach mógł na pierwszy rzut oka sugerować, że jest ona osobą nieśmiałą, lecz szczupły, prosty nos, osadzony między oczami, przeczył temu wrażeniu, nadając jej twarzy wyraz dociekliwy i bystry. Niezwykła to była kombinacja. Biały meszek, rozsiany wokół ust, ani zbyt wąskich, ani zbyt pełnych, drobniejszy był niż cień wiosennych pędów. Nieodparty urok tych ust sprawiał, że każdy pragnąłby ją przytulić nawet wówczas, gdyby dopuściła się jakiegoś uchybienia. Ten osobisty urok nie był jednak jedynym źródłem czaru, jaki wokół siebie roztaczała. Był nim też precyzyjny, starannie wyważony krok, który kobieta zdołała utrzymać, mimo ogromnego zainteresowania otaczającego ją tłumu. Nie zwracała uwagi na ten tłum, na znaczące spojrzenia, ukradkowe uśmieszki, szepty. Szła zupełnie inaczej niż koreańskie kobiety. Te zazwyczaj sunęły pochylone, na głowę narzucały płaszcz jangot i tym płaszczem przesłaniały twarze, jakby chciały je ukryć. Tymczasem ona szła z gracją i pewnie stawiała kolejne kroki. Nie unikała nieufnych spojrzeń zebranych gapiów, nie uciekała wzrokiem, nie udawała, że wpatruje się w morze. Szła wyprostowana i śmiało torowała sobie drogę, emanując wiarą we własne siły, które pozwolą jej zmierzyć się z każdym wyzwaniem i przezwyciężyć koleje losu. Ostentacyjność jej kroków łagodziła głębia jej spojrzenia, subtelność jej szyi i promieniująca piękność jej twarzy. Opanowanie, jakie zdołała zachować pod naporem tych wszystkich znaczących spojrzeń, uśmieszków i szeptów, sprawiło, że ci, którzy z takim uporem się jej przypatrywali, wydawali długie westchnienie i odwracali wzrok w stronę morza.

Ta zjawiskowa kobieta wpatrywała się w nabrzeże otoczone górami. Nie wiedziała, bo też i nie mogła wiedzieć, że zaledwie dziesięć lat wcześniej, zanim jeszcze podpisany został traktat w Jemulpo, było tu co najwyżej kilka chat pokrytych strzechą, a ich mieszkańcy żyli z dala od wielkiego świata. Zmiany, jak zwykle, wymusiło samo życie. Po podpisaniu traktatu ta niewielka wioska rybacka, otoczona niemal ze wszystkich stron wodami, zaczęła się szybko przeobrażać. Jej spokój zakłóciło przyznanie koncesji, najpierw Japonii i Chinom, a potem kolejnym państwom. I już wkrótce co dziesiąty jej mieszkaniec był albo Japończykiem, albo Chińczykiem. Nikt jeszcze nie wiedział, czy tchną w Jemulpo życie, czy też sprowadzą nieszczęście.

Pomyślała, że mieli idealną pogodę do żeglugi, szybko jednak odsunęła od siebie tę myśl. Miejscowy urzędnik, który na prośbę Jo Byeongsika, szefa Ministerstwa Dyplomacji i Handlu, odprowadzał ich na statek, przywitał ich słowami, że wypływając w morze, nie należy zachwalać pogody. Że podczas żeglugi może to sprowadzić sztorm. Na nabrzeżu żegnali ich francuscy misjonarze oraz urzędnicy zarządzający portem. Wśród zebranych można było dostrzec także siostry zakonne, które przybyły z Francji i osiedliły się w Korei.

Dookoła nie było widać ani wysokich budynków, ani dużych statków morskich. Do nabrzeża przybijały już wprawdzie obce jednostki, ale port przypominał raczej lokalną przystań. Morze było spokojne, pomarszczone drobnymi falami ciągnącymi się aż po horyzont. Pomiędzy niskimi dachami widać było gdzieniegdzie białe domy wzniesione w stylu europejskim. Nie były wysokie, więc zlewały się z otaczającymi je chatami, które ciągnęły się długim szeregiem i stykały słomianym poszyciem dachów. W szczeliny odgradzające kolejne domy przenikały ciepłe promienie słońca. Jeszcze niedawno tańczyła w półmrocznych salach pałacu, przed majestatem króla, przed wizerunkiem nieśmiertelnego żółwia, więc teraz nasycała się łagodnym blaskiem słońca spowijającym całe nabrzeże portu. Budynki dworskich rezydencji były wysokie, a ich rozłożyste dachy rzucały stale cień. Droga do portu była niekończącym się pasmem pożegnania. Żegnała wszystko, co po raz pierwszy ujrzała, żegnała ziemię, którą pierwszy raz przemierzała, żegnała się z napotkanymi po raz pierwszy ludźmi.

Gdzie to powiedział?

Pozostawili za sobą stolicę i po całym dniu podróży zatrzymali się w jednej z tych tawern, jakie gościły wyprawy poselskie i podróżujących urzędników dworskich. Ukryta była głęboko w górach, otoczona ogrodzeniem splecionym z cienkich, suchych wiązek gałęzi, a na jej tyłach uwiązanych było dwanaście koni. Konie rżały, prychały, jakby nie mogły się doczekać, by puścić się galopem przez zielone łąki, jakby nie chciały się pogodzić, że ogrodzenie odcina im drogę. Zapadł zmrok i z puszczy zaczęły dolatywać odgłosy dzikich zwierząt, przenikały do wnętrza izby bez okien.

Czasami jedno życzliwe słowo może obudzić miłość jak ziemię budzi nasienie.

W tej odległej, zagubionej w górach tawernie Ri Jin, dworska artystka, która tańczyła w pałacu króla, usłyszała, jak Collin de Plancy, wysokiej rangi francuski dyplomata, mówi do niej „mój aniele”. Nie powiedział po francusku, powiedział w języku koreańskim. Bardziej niż same słowa zaskoczyła ją poprawność wymowy. Collin poświęcał każdą wolną chwilę nauce języka koreańskiego, lecz w jego wymowie stale czegoś brakowało, coś ulatywało i rozpadało się w przestrzeni.

Miała przemierzyć ocean i zamieszkać w jego kraju, zamieszkać z ludźmi, którzy mówili w tak innym języku. Czyżby wyczuł niepokój czający się na dnie jej serca? W ukrytej głęboko w górach tawernie, w samym środku jej kraju, Collin powiedział „mój aniele” i po raz pierwszy wypowiedział to idealnie po koreańsku.

Słowa koreańskie popłynęły łagodnie z jego ust i w tym samym momencie ona poczuła, że te słowa wyzwalają jej uczucia. Jej opanowane serce drgnęło w chwili, gdy usłyszała, jak Collin ze swobodą i naturalnością je wypowiada, ten sam Collin, który wciąż nie potrafił poprawnie wymówić jej imienia. Zmęczenie całodzienną podróżą w rozkołysanej lektyce ustąpiło, jakby ktoś zmył je wodą, a jej serce zalało pragnienie, jakie rodzi ciepło wody muskającej zanurzone w niej stopy. I znikło to niejasne, niezrozumiałe dla niej samej poczucie obcości, które towarzyszyło jej od chwili, gdy poznała Collina, które kazało jej tym większy utrzymać dystans, im większe były jego starania.

Rozpuściła czarne włosy, zawieszone nad jej szyją niczym czarne chmury, i wyciągnęła w stronę Collina dłoń ze szczotką:

– Peignez moi.

Collin spojrzał ze zdziwieniem.

Lubił czesać jej włosy.

Ze swojego kraju przywiózł jej nawet szczotkę do włosów. Podarował ją zaraz po zaręczynach, kiedy włożył na jej palec pierścionek. Niestety, Jin nie pozwalała nikomu dotykać swoich włosów. W dzieciństwie i nieco później, kiedy zaczęła służyć na dworze, czesać ją mogła jedynie pani Seo i księżna Cheolin. I kiedy inne dziewczęta pomagały sobie wzajemnie przy czesaniu i w radosnej atmosferze, wybuchając co rusz śmiechem, splatały warkocze, upinały je w kształcie korony, przyozdabiały purpurowymi wstążkami, ona zajmowała miejsce nieco na uboczu i zmagała się sama ze sobą, starając się rozczesać długie, cienkie pasma włosów, spleść je w warkocziułożyć w artystyczną fryzurę, nadając jej kształt splecionych witek wierzby. Ignorowała także wzrok Collina, który tak bardzo chciał dotykać jej włosów i oczyma wyrażał to swoje gorące pragnienie. I oto teraz rozpuściła przed nim włosy, podała mu szczotkę i w jego ojczystym języku poprosiła, by je rozczesał.

Collin wyjął szczotkę z jej dłoni i przysiadł za jej plecami. Stało się coś, czego nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Poruszony wtulił twarz w jej czarne, lśniące włosy. Nieokreś­lony uśmiech zarysował się na jego twarzy. Taki sam, jaki błąkał się po twarzy Jin, ilekroć słyszała, jak nieudolnie wymawia jej imię, ilekroć usiłowała stłumić ten uśmiech. Collin podniósł głowę, zaczął czesać jej czarne włosy, w pewnym momencie nachylił się w jej stronę. „Peignez moi?” – zapytał, naśladując filuternie jej ton.

Odwróciła się do niego, a jej czarne, gęste włosy wzburzyły się niczym fale. Ujęła dłońmi uśmiechniętą twarz Collina, który zastygł ze szczotką w dłoni. A potem zbliżyła się do niego i złożyła na jego ustach pocałunek. Jego broda dotknęła jej rozpalonych policzków. Jin szukała po omacku jego dłoni. Upuścił szczotkę na podłogę. Między ich ciała wdarł się ciężki oddech konia, na którym Collin podróżował przez cały dzień. W stolicy wynajął lektykę i trzy konie. Dwa dźwigały na grzbiecie ich bagaże. Za każde przebyte dwadzieścia li miał za nie zapłacić po sto yang. Jeden z ich koni zranił się w podbrzusze. Nakarmiony paszą, spał teraz głęboko, podobnie jak pozostałe konie z tawerny. Wsłuchując się w ich ciężki, równomierny oddech, zaczęła rozpinać guziki koszuli Collina. Jej oczom ukazał się nagi tors zabarwiony rudymi refleksami.

Położyła Collina na brzuchu.

Zatopiła palce w jego kasztanowych włosach, przeczesując je delikatnie, ale też namiętnie. A potem zaczęła masować jego głowę. Jej dłonie wędrowały wzdłuż jego karku, wzdłuż jego kręgosłupa, a ich dotyk przywracał jego ciału spokój i giętkość. Rozkładała szeroko place, po czym je zwijała, więc jej dłonie przypominały raz liście rabarbaru, raz skalny kryształ. Zataczała nimi koła, zaciskała je, by znów otworzyć. Dotyk jej dłoni, zmienna intensywność ich dotyku wywołały w ciele Collina przyjemne uczucie gorąca. To uczucie dotarło aż do samych jego stóp i obudziło w nim pożądanie, zduszone przez trwającą cały dzień jazdę konno i fizyczne wyczerpanie.

Jej dłonie zastygły, Collin odwrócił się i położył się na plecach.

Przyciągnął ją do siebie, zaczął całować w usta i gładzić jej piersi przez cienki materiał nocnej koszulki. Jej język zatopił się miękko w jego ustach. Zdjął z niej nocną koszulkę, dotknął dłońmi jej kształtnych, zarysowanych nieśmiało piersi. Gorąca fala w podbrzuszu zaczęła napierać i rozlewać się po całym jego ciele. Przytulił ją mocno do siebie. Ich ciała przywarły do siebie i splotły w jedno. Ich dłonie błądziły w ciemnościach i nieśpiesznie odkrywały siebie. Pieściły twarze, wtapiały się w piersi, przyciągały nawzajem i obejmowały. To wtedy uległa zatraceniu. Czuła, jak pieści ustami jej szyję, jak delikatnie kąsa płatki jej uszu. Nieoczekiwanie jej policzki zalał gorący rumieniec. Usta nabrzmiały, znikł smutek, który czaił się głęboko w jej oczach. W uniesieniu zwarła się z nim kolanami i wzbiła z nim w przestworza. W tamtej chwili nie dzieliła ich żadna mroczna myśl.

Koń w galopie zdaje się unosić ponad ziemię.

Ich gwałtowna namiętność wznieciła wzajemne oddanie, wyzwoliła głębokie wzruszenie. Krople potu zrosiły ich czoła, delikatne drżenie przenikało ich ciała. Nie wiadomo już było, czy to rozpalone ciało kobiety oplata ciało mężczyzny, czy może silne ciało mężczyzny wnika w kobietę. W tej samej chwili poczuli, jak ogarnia ich płomień. W szczytowym momencie, kiedy wyprężyła się w łuk, przesłoniła dłońmi swoją twarz. Nie chciała, by zobaczył jej łzy.

– Jin!

Nie odpowiedziała.

– Kocham cię!

Końcem języka delikatnie zbierał jej łzy.

Jeleń? Sokół? A może wydra? Nieopodal rozległo się zawodzenie dzikiego zwierza.

Zamknęła wilgotne oczy i wsłuchiwała się w odgłosy dolatujące z puszczy. Nie słyszała oddechu koni. Przesiąknięci potem pogrążyli się we śnie, kiedy jakieś zagubione zwierzę podeszło pod bramy tawerny, wpełzło pod ganek i popiskiwało do świtu, przerywając ciszę spowijającą góry państwa Joseon.

Ostatnią noc spędzili w hotelu Daibutsu. Zarządzany przez Japończyków, położony był przy porcie. Jin miała nocować w jednym pokoju z Soa. Collin dołożył wszelkich starań, żeby miały czas na pożegnanie. Soa była jej bratnią duszą, obie zostały przyjęte na dwór w wieku sześciu lat, obie dzieliły ten sam pokój i ten sam los. Razem przeszły wszystkie obrzędy, razem uczyły się dworskich tańców. W późniejszym czasie Soa przypisana została do Izby Kulinarnej, a Jin do Pracowni Haftu, ale wciąż zamieszkiwały ten sam pokój. Gdy na dłużej traciły się z oczu, odczuwały niepokój, gubiły w swoich obowiązkach. Musiały wiedzieć, gdzie ta druga jest i co robi, bo tylko wtedy ruchy ich dłoni i kroki stawały się pewne, tylko wtedy mogły śmiało wystąpić na dworskim przyjęciu i z pełną gracją wykonać każdy taniec, Taniec Wielkiego Pokoju, Taniec Cheoyonga, czy może Taniec Wonnych Gór. Jeżeli wiedziała, gdzie jest Soa, jej dłoń pewnie trzymała igłę i zręcznie wyszywała kwiaty piwoniii żółwie, które zdobiły dworskie sakiewki i skarpetki. Jeżeli Soa wiedziała, gdzie ona jest i co porabia, jej gesty emanowały spokojem i pewną dłonią przygotowywała tace owoców na królewski stół.

Tamtego wieczora Soa wręczyła jej garść ziemi, garść nasion i donicę z kwiatem orchidei. Tym samym, który razem hodowały w Pracowni Haftu. Na widok zielonych liści orchidei Jin zamknęła oczy. Soa powiedziała jej, że tam za oceanem, w jego kraju, musi przesadzić ją w inną donicę. A kiedy będzie przesadzać, musi wykorzystać ziemię, którą dla niej przygotowała. A potem podała nasiona, zebrane z kwiatów porastających ogrody dworskie. Kazała posiać je na obcej ziemi, do której Jin miała dotrzeć po dwóch miesiącach morskiej żeglugi. „Pomyśl o mnie” – poprosiła Soa – „gdy zaczną kwitnąć”. „Tę ziemię zebrałam z dziedzińca Pracowni Haftu” – tej samej, w której Jin zdobiła stroje dworskie. „To przecież ziemia z pałacu” – wzrok Soa zadrżał. Jej oczy przekazały wszystko, czego ona sama nie potrafiła wyrazić słowami.

Dary od Soa – orchideę, ziemię i nasiona – zabrała ze sobą do kajuty. Nie pozwoliła, by umieszczono je wraz z innymi bagażami. Były namiastką Soa, wiedziała, że potrzebuje jej w długiej podróży przez ocean.

Soa obiecała, że o świcie wyruszy w powrotną drogę do stolicy, do pałacu, stała jednak u nabrzeża portu nawet wówczas, gdy Jin weszła już na pokład. Wmieszana w tłum, otulona szczelnie płaszczem nie przestawała machać dłonią na pożegnanie. Stała tam, na przystani, a Jin tu, na pokładzie statku. To wtedy dotarło do niej, że opuszcza Joseon. Tętniący życiem port, który jeszcze przed chwilą przyciągał jej wzrok, teraz jakby zniknął za mgłą. W oczach widziała jedynie Soa, która stała w oddali i machała do niej dłonią. Nagle jej wzrok powędrował w stronę mężczyzny, który stał nieporuszony przed białym budynkiem, zaraz przy głównej bramie portu. Wszystko dookoła zaczęło wirować, nawet Soa zdawała się wirować, tylko on zastygł w bezruchu jakby skuty lodem. I kiedy statek ponownie zapowiedział wyjście w morze, ten mężczyzna zrobił kilka kroków w stronę białej plaży. Ona dopiero teraz odkryła jego obecność, on był w porcie już od świtu. Przybył tu wraz z brzaskiem i krążył po nabrzeżu. Był tu, kiedy w blasku promieni słońca ona pojawiła się w porcie z Collinem i przyciągnęła uwagę gapiów, kiedy stała obok Collina i żegnała się z francuskimi misjonarzami, kiedy podeszły do niej siostry zakonne i dłonią wykonały znak krzyża. Był tu i bacznie ją obserwował.

Czy to Yeon?

Jej głębokie oczy, tak spokojne jak głębiny oceanów, zmąciła fala poruszenia. A więc przybył! Chciała wychylić się przez burtę, ale Collin położył dłoń na jej ramieniu. Zachwiała się, a jej biała szyja drgnęła, zaraz jednak odzyskała równowagę, swój naturalny spokój i siłę.

I tylko jej oczy błądziły po nabrzeżu w poszukiwaniu Yeona.

– Jin.

Nie usłyszała, jak Collin wypowiada jej imię.

To był Yeon. To z nim doglądała drzewa moreli, które zasadziła, gdy miała pięć lat. To z nim razem sprawdzała, czy mogą jeszcze objąć ramionami jego gruby pień. Jej wzrok nerwowo błądził po ludziach zebranych w porcie. Omiatał w popłochu zalane promieniami słońca budynki i ciągnące się w nieskończoność nabrzeże. Nie mogąc go odszukać, zapadł się w pustej rezygnacji. Soa towarzyszyła jej w drodze do portu tylko dzięki wstawiennictwu ochmistrzyni Seo. Musiało mi się coś przywidzieć. Zagryzła mocno wargi. To przecież trzy dni drogi ze stolicy. Jak miałby aż tutaj dotrzeć? Nikt mu nie udzielił zgody. A poza tym… Już kilka dni przed wyjazdem bezskutecznie usiłowała się z nim spotkać. On jednak zaszył się gdzieś, jakby unikał pożegnania. Omamy. Zamknęła oczy.

Kiedy je znowu otworzyła, przepełniał je już spokój.

– Kocham cię…

Położyła dłoń na dłoni Collina.

Jakże był inny, ten mężczyzna, który stał obok niej. Jakże różnił się od tych wszystkich mężczyzn napotkanych w porcie, nawet od Japończyków, nawet od Chińczyków.

Nie miał wystających kości policzkowych, jakie mieli mężczyźni koreańscy, nie miał porywczej natury, jaką mieli mężczyźni z północnych rubieży, jego wzrok nie przebijał się przez wąskie oczy, w jego źrenicach nie tlił się płomień, jego usposobieniem nie targały żywioły. A przede wszystkim, i to najbardziej go odróżniało, ze swobodą wypowiadał słowa miłości. I te wszystkie różnice krył w sobie jego zachodni strój.

Znaleźli się w tłumie pasażerów, choć zdawać się mogło, że są sami. Otaczały ich setki ludzi, którzy wsiedli na statek, by ruszyć w tę długą podróż, a jednak nie można było oprzeć się wrażeniu, że wokół nich nie ma nikogo. Nagle ich oczy się spotkały – lśniące i skryte oczy kobiety ze Wschodu i wyraziste, uwydatnione gęstymi brwiami oczy mężczyzny z Zachodu. Jej głębokie oczy przepełniała melancholia, jego jasne oczy przepełniała radość.

– Jin.

Statek sunął gładko w stronę oceanu.

– Ty nawet nie wiesz, jaka jesteś piękna. Swoją urodą nawet tutaj przyćmiewasz wszystkich, ale tam, w moim kraju, nabierze ona nowego blasku. Wzbudzisz zachwyt.

– …

– Kiedy dotrzemy do Francji, zorganizuję oficjalne zaślubiny. Zaproszę wielu ludzi i wszystkim pokażę, jak piękna jest moja ukochana żona.

Poczuła dziwne kłucie w sercu. Ceremonia inicjacji, jaką przechodziły wszystkie dwórki, była niczym innym jak ceremonią zaślubin. Ona przeszła ją dawno temu. W tym dniu nałożyła uroczystą suknię z jasnozielonego jedwabiu, którą zdobił wizerunek feniksa wyhaftowany na piersiach i plecach. Suknię przygotowała ochmistrzyni Seo, a Soa, jej przyjaciółka, przytroczyła do pasa jedwabny, jasnozielony woreczek, ozdobiony kolorowymi frędzelkami i węzełkami. Jin zaplotła warkocze, z wielką starannością ułożyła je w kształcie korony i przypięła ozdobny wianek. A potem postąpiła tak, jak nakazywała etykieta dworska. Przygotowała ciasteczka ryżowe, jakie zwykle stawiano na stołach bankietowych, i kazała posłać je damom dworu. Zakupiła dzikiego bażanta, oprawiła, upiekła i poczęstowała wszystkie dziewczęta, z którymi miała razem pracować i tańczyć. Po odprawieniu całej ceremonii należała formalnie do króla. Jednak król oddał ją temu mężczyźnie.

– Przyrzekam.

Była zdezorientowana. Zalała ją fala uczuć, lecz nie wiedziała, czy smutku, czy radości. Próbowała wyobrazić sobie kraj, o którym on mówił „ojczyzna”, na próżno. W każdej wolnej chwili uczyła się nazw ulic francuskich miast, czytała książki, żeby zrozumieć ludzi, którzy żyli w tych miastach. Teraz pamiętała jednak tylko nazwisko prezydenta Francji – Sadi Carnot. Gdzieś na drugim krańcu świata był jego kraj, w którym nie rządził król, lecz prezydent. Mieli do niego dotrzeć dopiero po dwóch miesiącach żeglugi morskiej. Jak w jego kraju wyglądały ulice? Czy były góry? Czy były rzeki? W jakich butach chodzili ludzie? Przyszłość zaczęła nieoczekiwanie napierać, wzbudzając nadzieje i niepokój, wywołując w sercu drżenie.

W jej kraju Collin pełnił funkcję ministra. Kiedy otrzymał rozkaz powrotu do Francji, król przyjął go na audiencji, żeby się z nim pożegnać. „Po powrocie do kraju niech pan nie zapomni o Korei” – prosił. Patrzył na kobietę, która stała obok Collina, a potem powoli zamknął oczy. Król był blady i znużony. Wyczerpany narastającym konfliktem między Chinami i Japonią, między jego ludem i jego doradcami, między jego ojcem i jego małżonką. Król był osamotniony i smutny. Patrzył spod przymkniętych powiek, po czym kazał jej podnieść głowę. Podniosła ją i utkwiła wzrok w purpurowych szatach władcy, w zdobiącym je wizerunku złotego smoka. Przez jakiś czas trwało milczenie. A potem z ust króla nieoczekiwanie padły te słowa.

– Nadaję ci nazwisko. Od dzisiaj będziesz zwać się Ri. A na imię ci będzie Jin.

Stała obok mężczyzny, który miał ją zabrać do obcego kraju, czuła, jak jej ciałem wstrząsa dreszcz. Niezliczone myśli kłębiły się w jej głowie, lecz przez zaciśnięte gardło zdołała jedynie wykrztusić: „Jestem zaszczycona, Wasza Wysokość!”.

Król przemówił do Collina, tego francuskiego dyplomaty, który przybył do Korei i sprawował służbę poselską w burzliwym czasie, kiedy obce mocarstwa wzniecały zamęt.

– Od tej pory nosić będzie moje nazwisko. W tej decyzji, jaką dzisiaj podjąłem, wyraża się moja nadzieja, że zyska w twoim kraju honor należny małżonce.

To imię kształtuje los człowieka. Collin bez wahania zaakceptował jej nowe, nadane przez króla imię i tak też zaczął się do niej zwracać. Na dworze zwracano się do niej Seo Yeoryeong, w Pracowni Haftu nazywano ją szwaczką Seo, Soa wołała na nią Jinjin, dla Yeona była Srebrnym Dzwonkiem. Teraz miała nazywać się Ri Jin.

Jeszcze tego samego wieczora została wezwana przed oblicze królowej. Minęły trzy lata, odkąd opuściła jej rezydencję i przeniosła się do siedziby francuskiego poselstwa. Wniesiono kawę i ciastka, postawiono między nią i królową. „Zbliż się” – powiedziała królowa. Pas jej szaty zdobiły jasnozielone frędzle związane w supełki, które przypominały pąki chryzantem. Ile to czasu ich nie widziała?

„Król nadał ci nazwisko własnego rodu, co oznacza, że uznał cię za swoją córkę” – wyjaśniła królowa. Ri Jin ukłoniła się nisko. Nie śmiała spojrzeć na pobladłą twarz królowej, którą okalały starannie upięte włosy i drogocenne ozdoby.

– Dlatego żegnam się z tobą, jak żegnasię matka, która wydaje córkę za mąż.

Jin skłoniła głowę jeszcze niżej.

– Imiona ludzi roztaczają aurę, którą tworzy ich własne życie. Uczyń wszystko, żeby ludzie czuli łaskę wdzięczności, gdy będą wypowiadać twoje imię.

Jin słuchała z uwagą.

– Czy jest coś, co chciałabyś mi powiedzieć?

Miała wiele do powiedzenia. Wszystkie te słowa, które wzbierały w jej sercu i nigdy nie zostały wypowiedziane. Nie mogły być, bo przed trzema laty opuściła nieoczekiwanie pałac i nie dane jej już było spotkać królowej. Wszystkie te żale i namiętności, wszystkie niepokoje i smutki.

Jin zdusiła je w sobie i podniosła głowę.

– Chciałabym zatańczyć Taniec wilgi.

Drobna twarz królowej zatopiona była w zamyśleniu. Na całym dworze to właśnie królowa upodobała sobie najbardziej jej taniec. I to królowa powiedziała w obecności całej świty, że Seo Yeoryeong najpiękniej wykonuje Taniec wilgi.

– Zatańcz.

Podniosła się skupiona i odeszła w głąb sali. A potem delikatnym krokiem weszła na kolorową matę hwamunseok. Taniec wilgi był tańcem solowym i cieszył się największą popularnością podczas dworskich przyjęć organizowanych wiosenną porą. W drobnych krokach tancerki, w pełnych gracji ruchach jej ramion, w eleganckim ukłonie kryło się całe piękno dworskiego tańca. Jin tańczyła bez akompaniamentu muzycznego, jej głowy nie zdobiła korona, nie miała na sobie odpowiedniego stroju, jednak każdy jej ruch emanował opanowaniem i pasją. Zdawała sobie sprawę, że być może tańczy przed królową po raz ostatni.

– Marzyłam, by zobaczyć wielki świat, lecz nigdy nie było mi dane opuścić pałac. Jakie wielkie spotkało cię szczęście.

Czuła, jak krople potu zraszają jej ciało. Słowa królowej kłębiły się wokół jej uszu jak biały obłok.

– Wyruszasz w wielki świat z mężczyzną swojego życia. Nie smuć się więc i niczego nie żałuj.

Jin stawała się w tańcu drzewem, stawała się ogniem.

– W tym wielkim świecie zrzuć łańcuchy, które cię tutaj pętały. Ucz się, zacznij nowe życie.

Jin stawała się w tańcu ziemią, stawała się kruszcem metalu.

– Jesteś pierwszą kobietą, która wyrusza w taką długą podróż.

Aż w końcu stała się wodą.

– Opuszczasz ten nieszczęsny kraj. Nie zapomnij go.

Nie zapomni. Tym bardziej nie zapomni królowej, która niegdyś przeżyć musiała swoją własną śmierć i swój własny pogrzeb. Jin stała się wilgą, która wiosną przysiada na gałęzi i wyśpiewuje pieśń. Każdy jej drobny krok stawiany na macie wyrażał prośbę o długie, spokojne życie królowej.

Oblana potem Jin ponownie skłoniła przed królową głowę.

– Wydałam już odpowiednie polecenia, a ciebie chcę prosić o listy. Opisz, co w tym dalekim świecie zobaczysz, co usłyszysz, co będziesz czuła.

Głowa smoka na jadeitowej spince, wpiętej we włosy królowej, zadrżała przed oczyma Jin. Wszyscy w pałacu wiedzieli, że królowa ciekawa jest życia, jakie toczy się poza granicami Korei. Chciała wiedzieć, jakie wyznają zasady, czym się leczą, co jedzą, jakie noszą ubranie, czego się uczą.

– Będziesz pisać?

Jin przytaknęła.

– Na twój list przyjdzie mi czekać dwa miesiące, a ja już teraz nie mogę się go doczekać.

Zroszona potem twarz Jin przybrała barwę moreli. Królowa ogłosiła, że ofiarowuje jej obraz piwonii. Czyniła to okazjonalnie, tylko wtedy, gdy chciała nagrodzić artystkę, której taniec, zaprezentowany podczas uroczystego przyjęcia, zachwycił ją najbardziej.

– Każ zawiesić na ścianie, kiedy dotrzesz na miejsce. I spójrz na niego czasami.

Królowa własnoręcznie zwinęła zwój i podała go Jin. A potem zdjęła z palca pierścień i włożyła go na palec Jin.

– Żegnaj!

***

Gdzie ja jestem?

Jin otwarła szeroko oczy. Miała wrażenie, że spada. Przytłaczał ją jakiś dziwny, męczący sen. Czoło zlane było potem, którym przesiąkły także rozpuszczone luźno czarne włosy. Dłońmi przetarła twarz. Poczuła szorstki dotyk niklo­wanego pierścienia. Rozłożyła palce i spojrzała na niego. Jej dziewczęcą twarz przesłonił smutek.

Usiadła na łóżku i rozejrzała się dookoła. Światło księżyca przeciskało się przez szczelinę nad progiem i niewyraźnie oświetlało wnętrze kajuty. Statek zdołał wreszcie wypłynąć na szeroką przestrzeń oceanu, pozostawiając za sobą wody Korei, nieprzystępne, zamknięte szczelnie cieśniną. Przed nią na wieszaku wisiał jego mundur dyplomatyczny. Pod rzymskim kołnierzem ciągnął się rząd okrągłych, złotych guzików, a pierś i rękawy zdobiły złote naszywki. Collin powiesił swój mundur na ścianie kajuty, choć nie zamierzał go wcale wkładać. Tak jak w konsulacie, gdzie również wieszał mundur z pieczołowitością, zawsze w widocznym miejscu. Jin wpatrywała się uważnie w mundur Collina i w zawieszoną tuż obok swoją suknię,tę błękitną, utrzymaną w secesyjnym stylu – suknię, która wywołała tak wielkie poruszenie w porcie. Na sąsiednim kołku wisiały pozostałe części jej garderoby: czarna, sięgająca bioder, wełniana garsonka, zdobiona wąskim kołnierzykiem kamizelka w paski, swobodnie opływające spodnie oraz sięgający do kolan podróżny płaszcz. Na kolejnych kołkach wisiał jego czarny kapelusz z wąskim daszkiem oraz jej kapelusz zdobiony haftowanymi wzorami róż.

Jin wyciągnęła dłoń.

Delikatnie dotknęła jego czoła – czoła mężczyzny, który składał jej niezliczone obietnice. Za dnia, kiedy pochłonięty był pracą, był powściągliwy, a czasem wręcz chłodny. Za to w nocy, kiedy zapadał w sen, przypominał bezbronne, ufne zwierzę.

Tamtej nocy w Szanghaju, gdzie przesiedli się na parowiec Villa, przed zaśnięciem zamierzał złożyć kolejną obietnicę.

– Jin.

Wraz z zapadnięciem nocy atramentowe wody oceanu oblekły się czernią. Przygryzła wargi, żeby zdusić uśmiech, który błąkał się po jej twarzy. Ilekroć wypowiadał jej imię, jego gardło, nienawykłe do obcej wymowy, spinało się z wysiłku. Stłumiła uśmiech. Wiedziała, że jeżeli tego nie zrobi, on już nigdy nie wypowie jej imienia.

– Collin…

Była pierwszą Koreanką, która weszła na pokład statku i płynęła do Francji. Świadomość, że przemierza ocean, obudziła w niej lęk. Chcąc przezwyciężyć ten lęk, wyszeptała imię mężczyzny, który leżał obok niej pogrążony we śnie.

Collin Victor de Plancy.

To obce imię, które wypowiedziała miękkim głosem, należało do tego mężczyzny. Mężczyzny, którego teraz głas­kała po czole. W każdym imieniu ożywał charakter człowieka. Jeszcze w Korei Collin nieustannie powtarzał swoje imię i nazwisko w nadziei, że ona zacznie w końcu go używać. Ona jednak stawiała opór. Im bardziej on tego pragnął, tym bardziej ona się przed tym broniła. Wiedziała, że jeśli to uczyni, on się urzeczywistni i wszystko się zmieni w sposób nieodwracalny. Kiedy opuścili Koreę, ona, Jin, zaczęła przywoływać swoje imię – Jin…, od czasu do czasu, tylko szeptem, na tyle cicho, że Collin, który stał obok niej, nie mógł jej usłyszeć. Ri Jin… – to imię było wciąż nierealne, nawet dla niej samej.

Odwróciła głowę, żeby spojrzeć na obraz piwonii, zawieszony nad wezgłowiem. Był jednym ze śladów pozostawionych po rozstaniu. Teraz koił rozdarte niepokojem serce. Nawet w przyćmionym świetle piwonia prezentowała się okazale i nie zdawała się przejawiać żadnych oznak nie­po­koju. Pod nią stał biały, porcelanowy wazon, a obok do­nica z kwiatem orchidei. Skrzynka z ziemią i nasionami zawinięta była szczelnie w granatową chustę, jeszcze szczelniej zawinięty był słownik francusko-koreański, ten słownik, przepisany przez świętej pamięci arcybiskupa Jean Marie Gustave Blanc. Był pierwszą rzeczą, którą zapakowała, kiedy przygotowywała się do wyjazdu z Korei. Owijając go w bawełnianą chustę, Jin nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ten podniszczony, zużyty słownik, który służył jej przez te wszystkie lata, będzie jej bardzo potrzebny, bardziej niż jakikolwiek inny przedmiot.

Wstała ostrożnie, uważając, żeby nie zbudzić Collina. Narzuciła na siebie cienki płaszcz i po cichu otworzyła drzwi kajuty. Weszła na owalny pokład parowca Villa. Parowiec parł w przestworza oceanu, który zdolny był wchłonąć wszystkie wody świata. Statek ważył siedemset tysięcy ton i przedzierał się przez wzburzone fale. Miał szeroki kadłub, głębokie zanurzenie i przygotowany był do przewożenia ogromnych ładunków. Pierwszy raz w życiu widziała statek parowy, wyraziła więc swoje zadziwienie, a wtedy Collin wyjaśnił jej, że na mostek kapitana prawa wstępu nie ma nawet sam prezydent. Król też nie miałby prawa? Powiedział jej również, że podczas rejsu żaden marynarz z załogi statku nie odważy się nigdy zagwizdać. Bo wszyscy wierzą, że to przynosi nieszczęście.

Dolatujący z maszynowni głuchy warkot silników zlewał się z hukiem fal rozbijających się o burtę statku. Morski wiatr napierał na dzióbi żagle, napierał na poły jej płaszcza. Stawiając mu opór, chwyciła mocno płaszcz. Z trudem utrzymywała równowagę. Fale nacierały gwałtownie. Roztrzaskiwały się o burtę i ponownie nacierały.

Wzbierajcie, przestworza oceanu!

Stała na pokładzie przechylona przez burtę. Nad czarnym, ciągnącym się bez końca oceanem wisiał okrągły księżyc. Był tylko ocean i był tylko księżyc. Wpatrywała się w spienione fale, które rozpryskiwały się niczym grudki białego lodu. Zdawać się mogło, że to setki białych rumaków gonią popędzane batem, że wyłaniają się z obu stron burty, by ponownie zniknąć w otchłani wody. Nie mogła oderwać oczu od tej otchłani. Gwałtowny wiatr zerwał z niej płaszcz. Uniósł go w czarną otchłań oceanu, a ona instynktownie wyciągnęła ręce, żeby go pochwycić. Na próżno. Płaszcz porzucił ją, uleciał wolny. Pognał za wiatrem, wzbił się wysoko w górę, a potem runął w dół i zdawać się mogło, że wpadnie w głębiny morza, ale on zerwał się ponownie i zaczął oddalać, aż w końcu znikł w mroku.

Oparła się podmuchom wiatru i stanęła wyprostowana. Uniosła ramiona, uniosła lekko stopę. Jej ruchy nabrały tej samej swobody, jaką czuła, gdy tańczyła w stroju zdobionym parą motyli. Nad nią przelewały się gwałtowne fale. Nad nią szalał porywisty wiatr. Nad nią poświata księżyca tonęła w głębinach oceanu. A ona kołysała się miękko w tańcu. Odparła świat cały, który na nią napierał, i poddała się własnemu rytmowi. Na jej twarzy błąkał się uśmiech.

Collin obudził się o świcie i wyszedł na zewnątrz, żeby ją odszukać. Znalazł ją na pokładzie, gdzie wirowała w tańcu owładnięta mocą oceanu. Im bardziej pragniesz zatrzymać przy sobie ukochaną osobę, tym bardziej powinieneś porzucić myśl, że ją zmienisz. Tańczyła pochłonięta każdym gestem. Tańczyła wśród przelewających się fal, otulonych poświatą księżyca. Collin patrzył, wiedział, że nie może jej przerwać – nawet on, zwłaszcza on. Wiał porywisty wiatr, a jednak całe jej ciało zrosił drobny jak krople rosy pot. Jej ciało, smagane lodowatym wiatrem, zalewał jakiś gorący żar – jej twarz, szyję, pierś, tułów, nogi. Ocean nie budził w niej już lęku. Niepokój ustąpił. Poczuła w sobie lekkość – fali, wiatru, księżyca. Stała się motylem.

Parowiec Villa opuścił Szanghaj, minął Sajgon, Singapur, Colombo, przeciął Kanał Sueski i zmierzał w stronę Francji, jego ojczyzny. Na jego pokładzie płynęła koreańska tancerka z państwa Joseon. Zastygła w bezruchu, zwrócona w stronę oceanu. Oddychała ciężko. Collin przyglądał się jej z zapartym tchem, po czym podszedł do niej i położył dłoń na jej ramieniu. Wyciszyła oddech, przechyliła się przez reling i wpatrywała w bezmiar przestworzy oceanu, który ciągnął się przed jej oczami, bez końca.

Był 1891 rok.

Ri Jin miała dwadzieścia dwa lata.

Dziecko kwiatu gruszy

Koń z północnych stron będzie gnać z północnym wiatrem. Ptak, który przybył z południa, przysiądzie na gałęzi pnącej się ku południu.

Ri Jin przyszła na świat w Banchon.

Banchon położony był na północ od mostu Eungran. Most ten wisiał nad rowem wykopanym niedaleko pałacu Gyeongmo. Każdy, kto chciał przedostać się na drugą stronę, musiał przejść przez ten most. Po lewej stronie pałacu Gyeongmo stał pałac Changgyeong. A obok niego Konfucjańska Akademia Seongkyunkwan. Została wybudowana na wzór Biyong – Cesarskiej Akademii, założonej w czasach panowania chińskiej dynastii Zhou, która wszystkie szkoły, porozrzucane na rozległym obszarze cesarstwa, także Konfucjańską Akademię Seongkyunkwan, nazywała Bangung, „pół-pałacem”. Cesarska Akademia Biyong wzniesiona została pośrodku wielkiego stawu, dlatego też przez cały czas, niezależnie od pory roku, otoczona była ze wszystkich stron wodą. Można się było do niej dostać przez cztery mosty, przerzucone na wschód, na zachód, na południe i na północ. Konfucjańską Akademię Seong­kyunkwan, w odróżnieniu od Biyong, okalała jedynie rzeka. Rozciągnięta między wschodem i zachodem, przypominała kształt księżyca w nowiu i, w przeciwieństwie do Bi­yong, dawała wyjście tylko na dwie strony świata, na „pół-świata”. To właśnie z tej przyczyny Konfucjańską Akademię Seongkyunkwan zaczęto nazywać Bangung – „pół-pałac”. Wodę, jaka otaczała Bangung, nazywano Bansu – „pół-wodą”, a otaczające akademię domostwa – Banchong, „pół-wsie”. Ludzie, którzy zamieszkiwali Banchon, zyskali miano Banin – „pół-ludzie”.

Nikt nie wiedział, z jakiej przyczyny rodzina Jin osiedliła się w Banchon.

Sama Jin pamiętała jedynie rozkwitające bujnie drzewa gruszy, które wraz z nastaniem wiosny obsypywały się białym kwieciem. Pamiętała je, podobnie jak doskonale pamiętała smak gruszek, kiedy jadła je pierwszy raz w życiu.

Każdego roku wiosna zjawiała się w Korei, choć ta skryła się na krańcu świata i zamknęła przed nim swoje wrota. Łagodny, wiosenny wiatr docierał także na wschodni brzeg Banchon i owiewał jego zniszczone, pokryte słomianą strzechą chaty. Promienie słoneczne już od świtu otulały ich wnętrza. Drugi brzeg rzeki porastały dorodne grusze. Żołądki ludzi, wyposzczone przez niemal całą zimę, domagały się jednak tłuszczu. Dlatego wraz z nastaniem wiosny przed budami rzeźników można było zobaczyć głowy krów. Zdarzało się, że w jednym tylko dniu pod topór szło ich pięćset. To był czas uboju. To był też czas kwitnienia głogu, moreli, azalii, kamelii. I gruszy. Rozkwitały pod niebieskim niebem, a ich kwiaty przypominały białe płatki śniegu. Wzbijały się w powietrze przy najlżejszym nawet podmuchu wiatru, by wraz z deszczem opaść na ziemię i zniknąć w strugach wody.

Czy matka Jin czekała, aż zakwitną grusze?

Całą zimę pluła krwią zmieszaną z flegmą, zdeterminowana, by dotrwać do wiosny. A kiedy wiatry się zmieniły, promienie słoneczne zaczęły ogrzewać świat, a grusze obsypały się kwieciem, ona oddała ostatnie tchnienie. Ściskając mocno dłoń małej Jin.

Matka Jin pochowana została w tej samej sukni, którą miała na sobie, gdy umierała. Niczego po sobie nie pozostawiła, żadnego testamentu, żadnych zaleceń. W chwili śmierci była przy niej niejaka Seo, kobieta z Banchon. Mieszkały po sąsiedzku, obie szyły, obie w ten sposób zarabiały na życie. Seo była córką urzędnika yeokkwan, jednego z tych urzędników, którzy brali udział w wyprawach poselskich do Chin i do Japonii, wyjeżdżali tłumaczyć dyplomatyczne rozmowy, a przy okazji również prowadzić własny handel żeń-szeniem. Wydana za syna arystokraty, przez cztery lata nie urodziła mu syna, więc opuściła dom męża, sama, z własnej woli. Jej ojciec był człowiekiem niezwykle zamożnym i wpływowym, tak bardzo, że podczas ceremonii zaślubin wyprawił swoją córkę w lektyce, w jakiej zwykle podróżowali wyłącznie najważniejsi dygnitarze. Kiedy Seo opuściła dom męża, ojciec zakupił jej dom w Banchon i przygotował jego wyposażenie. Po czym zapowiedział, że zrywa z córką rodzinne więzy. Pani Seo wiodła życie w tym domu, przez cały dzień szyjąc i wykonując przeróżne robótki ręczne, a jej talent nie miał sobie równych. Jej młodsza siostra ochmistrzyni Seo wspomagała ją, powierzając prace, z którymi nikt w Pracowni Haf­tu nie potrafił sobie poradzić. Pani Seo zaczęła wynajmować pokoje synom z możnych rodów, którzy przybywali do stolicy, by podjąć naukę w Konfucjańskiej Akademii Seongkyunkwan. To w tym mniej więcej czasie amerykański statek kupiecki „Generał Sherman” wpłynął na wody Daedong i dotarł aż do Pyeongyangu. Miejscowa ludność i oddziały królewskie, dowodzone przez Bak Gyusu, gubernatora prowincji Pyeongan, spaliły statek. Prezydent Stanów Zjednoczonych Ullysses Grant nakazał wysłać do Korei ekspedycję wojenną. Chciał zmusić Koreańczyków do złożenia oficjalnych przeprosin za zniszczenie statku „Generał Sherman” i doprowadzić do podpisania traktatu handlowego. Ojciec Jin, który ukrywał swoje prawdziwe imię i zarabiał w Banchon jako tragarz, zaciągnął się do wojska i udał się na wyspę Ganghwa. Jin miała przyjść na świat za kilka miesięcy.

Czasami śmierć staje się rażącą bronią.

Amerykanie posiadali nowoczesną broń palną. Koreańczycy mieli do dyspozycji co najwyżej łuki i kamienie. Miejscowa ludność walczyła gołymi dłońmi. Ginęła masowo, ich ciała piętrzyły się w morzu. Byli i tacy, co w przypływie rozpaczy wbijali sobie nóż w serce, bo nie chcieli ginąć z rąk cudzoziemców. Wielu rzucało się w morze, tonęło w jego odmętach. Nie poddali się jednak. Bronili się zażarcie, płacąc śmiercią za swą determinację. Amerykanie nie zdołali zmusić Korei do nawiązania kontaktów handlowych, do nawiązania jakichkolwiek kontaktów. Wysłany na rozkaz prezydenta Granta okręt wojenny załadował na swój pokład łupy wojenne i po czterdziestu dniach odpłynął w stronę Chin.

Amerykanie opuścili wyspę Ganghwa, ale ojciec Jin nie wrócił już do Banchon.

Matka Jin sama wydała na świat córkę.

Państwo Joseon zamknęło szczelnie granice i odmówiło nawiązania relacji z zachodnimi mocarstwami. W tym samym czasie dwór chińskiej dynastii Qing pod hasłem „wartości z Chin, technologia z Zachodu” zaczął wysyłać swoich studentów do Anglii i Francji. Było to wydarzenie bezprecedensowe, bo przecież to Chiny przez całe stulecia dostarczały światu wielkie wynalazki, jak kompas czy czcionkę drukarską. A teraz te same Chiny wysyłały swoich emisariuszy na Zachód, by zdobywali tam wiedzę. Japonia także wysłała swoich obserwatorów. Do Stanów Zjednoczonych udała się grupa licząca ponad pięćdziesiąt osób, wśród nich także studenci. W szeregach tej grupy była dziewczynka z Yokohamy, właściwie dziecko, bo liczyła zaledwie osiem lat. Zebranym w porcie ludziom rezolutnie oświadczyła, że jej marzenia się spełniły, bo płynie do Ameryki i będzie mogła uczyć się od kobiet amerykańskich, że jej największym marzeniem jest założenie szkoły średniej dla swoich rodaczek, bo tylko w ten sposób będą one mogły odegrać jakąś rolę w rozwoju kraju. W tym samym mniej więcej czasie młodzi artyści we Francji, wśród nich Cézanne, Monet, Renoir, Degas, rzucili wyzwanie oficjalnemu Salonowi i zorganizowali własną, niezwykle oryginalną wystawę, która wywołała ogromne poruszenie.

Mama Jin spędzała całe dnie na szyciu. Brała na ręce noworodka, przychodziła do domu pani Seo i pomagała jej w robótkach ręcznych. Pani Seo myślała, że mama Jin na długo pozostanie jej towarzyszką. A teraz trzymała w ramionach osierocone dziecko i wpatrywała się w nie wnikliwie.

– Śliczna dziewuszka.

Miała bystre spojrzenie. Wsłuchiwała się w głos pani Seo i mrugała oczkami. Nie wiedziała jeszcze, że jest na tym świecie zupełnie sama. Nie znała nawet swojego imienia, bo przez pięć lat wszyscy nazywali ją po prostu „dzieckiem”.

– Co ci twoja matka uczyniła? Jeżeli już musiała cię tak porzucić, dlaczego nic mi o tobie nie powiedziała? Nie powiedziała, kim był twój ojciec. Nie powiedziała, jakie masz nazwisko. Nie dała ci nawet imienia. Czego się obawiała?

W Banchon schronienia szukali często ludzie ścigani przez władze państwa. Niektórzy z nich nielegalnie wycinali sosny, inni wyrabiali różne trunki i bez zezwolenia sprzedawali je na targach i bazarach. Jednak wiele domostw w Banchon zamieszkiwała także arystokracja, dlatego organy ścigania nie mogły samowolnie się tam panoszyć. I bez specjalnego nakazu nie miały prawa nikogo aresztować, nawet tych, którzy prowadzili nielegalny wyrąb lasów. Banchon dało zatem schronienie wielu zbiegom i ci na ogół decydo­wali się pozostawać w nim na zawsze. Parali się ubojem krów i świń, dostarczali żywności dla uczonych z Konfucjańskiej Akademii Seongkyunkwan, albo też zajmowali się pracą na roli. Dziewczęta wykonywały w akademii fizyczne prace, a chłopcy sprzedawali mięso u rzeźników.

Odgłosy tętniącego życia Banchon mieszały się z pianiem kogutów i ujadaniem psów.

W letnie wieczory skrzek żab wdzierał się do wnętrza domostw. Nikt nie zamykał tutaj drzwi na klucz, nikt nie musiał strzec domostwa. W takim to właśnie miejscu Jin straciła matkę i pozostała sama na świecie. Miała wtedy pięć lat.

Tymczasem ochmistrzyni Seo, siostra pani Seo, nieoczekiwanie została przeniesiona do rezydencji królowej. Wcześniej przypisana była do Pracowni Haftu i służyła księżnej Cheolin, która w młodym wieku zasiadła na tronie, choć nigdy nie doczekała się potomka.

Na tyłach domu pani Seo rósł gęsty zagajnik bambusowy. W tym miejscu wznosili modlitwy wszyscy, którzy żywili miłość do ludzi, do ptaków, do drzew. Modliła się także pani Seo, modliła się, kiedy przygarnęła do siebie Jin. Stawiała miseczkę z wodą i odprawiała obrzęd. Szum krzewów bambusowych kołysał Jin do snu. W tym śnie dziewczynka niezmiennie przywoływała kwitnące kwiaty gruszy. Obraz obsypanych kwieciem drzew jawił jej się nawet wtedy, gdy krzewy bambusowe szumiały w strugach deszczu. Błądziła wśród kwiatów gruszy, a potem dochodziła do stawu, przejrzystego, czystego stawu, którego głębokości nie potrafiła ocenić. Stawała nad tym stawem i bez wahania rzucała się w jego wody.

Jin zatopiona była w swoim śnie, kiedy ochmistrzyni Seo raźnym krokiem zbliżała się do Banchon. Niosła kolejne rzeczy do szycia, chciała też podarować siostrze odrobinę pieprzu, który nawet na dworze uznawany był za rzadką i cenną przyprawę. Na widok siostry pani Seo wybiegła na dziedziniec w samych tylko skarpetkach. Była starsza, a jednak zwracała się do swojej siostry, używając jej dworskiego tytułu. Ochmistrzyni Seo została przyjęta na dwór w wieku ośmiu lat, szybko dołączyła do świty dworskiej, być może za sprawą pewnej aury elegancji, jaką wokół siebie roztaczała. Weszła do domu, zrzuciła płaszcz jangot, którym przysłaniała twarz. Natychmiast dostrzegła śpiącą dziewczynkę.

– Co to za dziecko?

Pani Seo nie odpowiedziała od razu. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć.

– Czyje to dziecko?

– Tej kobiety, która często mnie odwiedzała i pomagała w szyciu. Pamiętasz ją, prawda? Mieszkała blisko rzeki… Zmarła. To jej córka. Nie miała gdzie się podziać…

– Ile ma lat?

– Skończyła pięć.

– Jak jej na imię?

– Nie ma imienia.

– Nie ma imienia? To jak na nią wołasz?

– Dziecko. Ot, tak wołam. Czasem nazywam ją kwia­tuszkiem.

– Kwiatuszkiem?

– Lubi kwiaty gruszy. W pobliżu jej domu był sad…

Ochmistrzyni Seo wpatrywała się uważnie w śpiącą dziewczynkę.

– Imię można nadać, ale bez nazwiska…

– Nie znasz nazwiska dziecka? Jak to?

– Z jej matką niby mieszkałyśmy po sąsiedzku, ale ona nie mówiła o swoich osobistych sprawach.

– Coś musiało się wydarzyć, skoro tutaj się osiedlili.

– Nie wiem… Może należeli do katolików? Kiedyś coś wspomniała, że w roku 1866 jej rodzinę spotkał dramat. To wtedy katolicy byli masowo prześladowani. Może ich też dotknęły prześladowania? I dlatego tutaj się skryli. To by wyjaśniało, dlaczego ojciec dziewczynki sam zgłosił się do obrony wyspy Ganghwa. Miał pewnie nadzieję, że się zasłuży i życie jakoś im się ułoży… Poszedł i nigdy nie wrócił…

– Zamierzasz ją wychować?

– Chyba nie mam innego wyjścia.

Ochmistrzyni Seo położyła delikatnie swoją dłoń na czole dziewczynki, ukołysanej we śnie.

– Śliczna dziewuszka. Że też musiała stracić rodziców…

Jin spała i śniła, że błądzi między drzewami gruszy. Była niczym dzika gęś, pochwycona na suchym lądzie.

– Może… Może zabiorę ją na dwór?

W dniu, w którym strugi letniego deszczu rozszeleściły się w krzewach bambusa, Jin przekroczyła próg pałacu. Przyniosła ją na plecach dwórka Yi, wysłana przez ochmistrzynię Seo. Miłość zawsze musi wspierać empatia. Panią Seo dręczyły rozterki, bo nie wiedziała, czy dobrze uczyniła, że posłała dziecko do pałacu. Serce podpowiadało, by zatrzymać dziewczynkę przy sobie. „Obecność dziewczynki w pałacu nie oznacza wcale, że zostanie ona dwórką” – wyjaśniła ochmistrzyni Seo.

W rezydencjach pałacowych smutny żywot wiodły trzy księżne, które nie wydały na świat potomka. Jedną z nich była księżna Cheolin i to jej ochmistrzyni Seo służyła swego czasu. Teraz miała nadzieję, że dziecko wniesie trochę ciepła w jej samotne życie. Że dziecięce psoty i niewinne figle rozwieją samotność jej dawnej pani. „Tylko na kilka lat” – powtarzała – „a potem zastanowimy się nad przyszłością dziecka”.

Każdego ranka mała Jin żegnała się z panią Seo i na plecach dwórki Yi udawała do pałacu. I każdego wieczora żegnała się z ochmistrzynią Seo i na plecach dwórki Yi wracała do Banchon, do pani Seo.

Kwiatek gruszy, kwiatek gruszy, buźka mojej dziewuszki jest jak kwiatek gruszy…

Nuciła pani Seo, szyjąc, fastrygując i dziergając, a Jin bawiła się obok koszykiem z kolorowymi nićmi, po czym zwykle zasypiała kołysana melodią pieśni. „Baw się dobrze, dziecko, ładnie się uśmiechaj” – powtarzała każdego ranka na pożegnanie, gdy dwórka Yi brała Jin na barana i wyruszała do pałacu.

Jednak wraz z zapadnięciem zmierzchu Jin zawsze wracała do Banchon, do pani Seo. Dlatego, że była dzieckiem. A przede wszystkim dlatego, że między godziną czwartą i piątą budziła się ze snu i sztywna z przerażenia zanosiła się płaczem do utraty tchu. To właśnie o tej godzinie zmarła jej matka.

Jin zabawiała księżnę Cheolin. W pustej sali tańczyła dla niej i śpiewała. Drobnymi paluszkami masowała jej plecy, które drętwiały pod ciężarem peruki, ozdobionej kosztownymi spinkami. Czasami ogarniało ją znużenie i zapadała w drzemkę, gdyż z natury małomówna księżna wolała przesiadywać w ciszy. A czasami wyciągała rezolutnie rączki, żeby dotknąć spinki do włosów i kolorowych koralików, które kołysały się niczym wielkie, nabrzmiałe krople wody i zdawały się spływać po włosach księżnej. A kiedy księżna o wyznaczonej porze udawała się na spacer do ogrodu, Jin dreptała za nią małymi kroczkami po moście Geumhwa.

Wszystko to zatarło się w pamięci. Wyraźny pozostał tylko jeden obraz – wspomnienie jednego popołudnia.

Tamtego popołudnia Jin wędrowała po krętych alejkach ogrodu królewskiego, z jakiejś przyczyny była sama. To chyba wtedy księżna weszła niechcący w brudną kałużę i stąpając ostrożnie na palcach, wróciła do swojej rezydencji. Mroczny cień budynków pałacowych przestraszył Jin. Wydawało się jej, że wspierające kolumny pałacu kamienne figury dzikich zwierząt przeszywają ją groźnym wzrokiem. Ziemia alejki stała się lepka i czarna. Pnie drzew zabarwiły się ciemną zielenią. Porastający skały mech był szary i wilgotny. Przez gałęzie drzew przebijały wprawdzie promienie słońca, ale pokryły liście jakąś gęstą powłoką, odzierając je z ich naturalnej zieleni, żółci, pomarańczy. Rozległa przestrzeń ogrodu królewskiego była zbyt przytłaczająca, by służyć za odpowiednie miejsce do zabawy pięcioletniej dziewczynki. Nawet zielony kobierzec trawnika wyglądał teraz jak jakaś ciemna gęstwina. Ogromne drzewa i kwiaty, których nazw Jin nie znała, zdawały się uporczywie za nią podążać. Jin uniosła głowę, spojrzała na drzewo sośnicy, na którym przysiadła sroka. Z oddali ogrodu doleciał do niej szmer strumienia, pobiegła więc w tamtą stronę. Po drodze przeskoczyła nieporadnie jakiś dół, wyżłobiony przez wyschnięty potok. Stanęła na brzegu strumienia, zobaczyła most wsparty na dwóch przęsłach łukowych. Widok wyrytych w kamieniu twarzy bazyliszków do­kkaebi wywołał przestrach. Cztery kamienne głowy dzikich zwierząt, których Jin nigdy wcześniej nie widziała, zdawały się wpatrywać w nią, każda inaczej. Jedna zerkała figlarnie i jakby dopraszała się zabawy, więc Jin postanowiła przy niej przykucnąć.

– Co to za dziecko?

Jin usłyszała dźwięczny głos. Podniosła główkę i zamknęła oczy, podobne do oczu młodego jelonka.

Jeszcze przed chwilą zdawało się jej, że wszystko tonie w mroku, a teraz miała wrażenie, jakby cała jasność świata zalała jej oczy. Poczuła delikatny zapach, jaki roztaczają wokół siebie kwiaty. Słyszała szelest pięknego, zielonego płaszcza, który zdawał się unosić ten dźwięczny głos.

– Ukłoń się królowej!

Czyżby śniła?

Jin wbiła wzrok w królową. Pierwszy raz ktoś zadał jej pytanie, kim jest. Nie widziała królowej, widziała tylko jej oczy. Jasna, rześka twarz tchnęła spokojem, lecz oczy biły silnym blaskiem. Te oczy wyrażały coś więcej niż proste, tak oczywiste uczucia jak radość czy smutek, wyrażały niedopowiedziane słowa zalegające głęboko w sercu. Pod tymi błyszczącymi oczyma Jin zobaczyła drobne, uśmiechające się usta.

– Skąd się tutaj wzięłaś?

Jin wpatrywała się uporczywie w królową.

– Co tutaj robisz sama?

– …

– Coś oglądałaś?

Jin była zbyt mała, by wyjaśnić, kim jest, skąd się tutaj wzięła, co oglądała. Jedna z dwórek, które ze wzrokiem wbitym w ziemię stały w szeregu za królową, powiedziała, że Jin należy do świty księżnej Cheolin. Spod białego mankietu okalającego rękaw zielonego płaszcza wysunęła się szczupła, biała dłoń,i ta dłoń ujęła rączkę Jin.

– Mądra z ciebie dziewczynka.

– …

– Pójdziesz ze mną?

Delikatna dłoń królowej otuliła drobną rączkę Jin. Dłoń królowej była miękka i ciepła. Jin przebierała w niej paluszkami, dając się prowadzić po ścieżce, wyłożonej wielkimi, płaskimi kamieniami. Szła między sosnami rzucającymi na ziemię długi cień. Na wieść o całym zdarzeniu nadbiegła ochmistrzyni Seo. Pobladła na twarzy, szybkim krokiem podeszła do królowej, nisko się ukłoniła: „Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość!”. Królowa zignorowała ją i poszła dalej, nie puszczając rączki Jin.

Splecione dłonie rodzą jakąś tajemniczą nić porozumienia. Kobieta i dziewczynka trzymały się za ręce, gdy przyglądały się, jak słońce opada za pasmem gór majaczącym na horyzoncie, gdy mijały staw i podziwiały zatopiony w nim księżyc, gdy mijały wzgórze Ami, usypane z ziemi, którą wydobyto pod budowę pawilonu Gyeonghoe, gdy mijały klomby ozdobione kwiatami i ziołami, grysami i otoczakami.

Królowa zatrzymała kroki dopiero przed swoją rezydencją, Gyotaejeon. Położona na tyłach pałacowego kompleksu, tym się wyróżniała, że krawędzi jej dachu nie zdobiły kamienne głowy smoka, jakie zwykle umieszczano na dachach budynków pałacowych.

– Przynieście z Izby Kulinarnej gruszki.

Królowa odezwała się do swoich dwórek, które przez całą drogę podążały za nią, pochylone w usłużnym pokłonie. Jej głos zabrzmiał dobitnie, choć nie mówiła głośno.

– Przynieście też łyżkę.

Jin nie mogła oderwać wzroku od kwiatów zdobiących mur, który wyłaniał się zza pleców królowej. Oczarowana wpatrywała się w komin wzniesiony w kształcie sześciokąta, w czarne dachówki pokrywające ten sześciokąt i w czarną puszkę, umieszczoną na tych czarnych dachówkach. Tu i ówdzie wyłaniały się wyryte w kamieniu głowy demonów i postaci mitycznych feniksów, tańczyły wizerunki dziesięciu symboli długowieczności sipjangsaengdo, przewijały się cztery symbole szlachetnego uczonego sagunja, rzucały w oczy sanskryckie symbole szczęścia i pomyślności manjamun.

Minęły bramę Yangeui i weszły do środka rezydencji królowej.

Jin usiadła obok królowej, przycupnęła niczym dzika gęś nad brzegiem wody, zastygła niczym kropla deszczu na kwiecie gruszy.

Weszła dwórka. Na tacy niosła połyskującą gruszkę, nożyk do krojenia owoców i łyżkę. Postawiła tacę między królową i Jin. Królowa ujęła małą rączkę Jin i położyła na niej gruszkę.

– Też jesteś taka samotna?

Jin poczuła wyraźnie, jak szorstka, wilgotna skórka gruszki przenika jej dłoń. W tym samym momencie objawiła jej się twarz mamy.

Twarz, którą po raz ostatni widziała tamtego dnia, gdy grusze obsypały się kwieciem, unoszonym przez wiatr na wszystkie strony świata.

– Chcesz?

Z oczu królowej bił wciąż ten jasny blask, ale teraz jej głos tchnął jakimś smutkiem. Królowa wzięła do ręki nóż i kolistym ruchem odkroiła nim górną części gruszki, odsłaniając biały, soczysty miąższ. Wzięła do ręki łyżkę i zaczęła go delikatnie zeskrobywać, a potem włożyła łyżkę do buzi Jin.

– Smakuje?

Dziewczynka skinęła głową.

Królowa uśmiechnęła się i ponownie zaczęła zeskrobywać łyżką biały miąższ. Kilka kropli trysnęło na rękaw jej płaszcza, lecz królowa nie zwróciła nawet na to uwagi. Napełniła łyżkę białym miąższem i podsunęła dziewczynce. „Aaa! Otwórz buzię!” Wkładając łyżkę do buzi Jin, po­nownie się uśmiechnęła. Dwórki przyglądały się królowej z pewnej odległości, patrzyły ze zdziwieniem i rumieńcem na twarzy.

– Smakuje?

Dziewczynka ponownie skinęła główką.

Tak samo robiła jej mama, kiedy mieszkały tuż obok sadu z gruszami. Jak tylko uporała się z szyciem, przynosiła gruszkę, zeskrobywała z niej miąższ i wkładała jej do buzi. „Smakuje?” – pytała, a Jin tylko przytakiwała główką, bo usta miała pełne i nic nie mogła powiedzieć. Mama czekała, aż wszystko przełknie, po czym znowu napełniała łyżkę po brzegi i wkładała do jej buzi.

– Smakuje?

Pytała znowu.

Patrzyła na zaróżowione, wypchane miąższem policzki Jin. „Jesteś gruszą” – mówiła.

Jakie to dziwne… Kto zasadził gruszę na tym obcym wybrzeżu? Co robi tutaj sama? Jak się tutaj znalazła? To przecież nie jest jej miejsce. Czy sztorm pozwoli jej zakwitnąć? Czy pozwoli obrodzić owocom? Tak mnie to martwiło. Dlatego zabrałam tę gruszę znad morza i przyniosłam do domu. Przyniosłam ciebie, bo jesteś tą gruszą.

Przez oczami Jin siedzi królowa, a przecież słyszy głos mamy. Rozgląda się wokół, w jej oczach zbierają się łzy.

– Smakuje ci przecież, więc skąd te łzy?

Królowa wyciągnęła dłoń i otarła łzy wzbierające w oczach Jin.

A potem znowu zaczęła zeskrobywać miąższ z soczystej gruszki. Jin otwierała buzię i pozwalała się karmić, jak pis­klę dzikiej gęsi. Czuła, jak napiera na nią jakaś nieokreślona tęsknota. Jej buzię wypełniał słodki sok, w jej oczach zbierały się łzy. Jak przez mgłę zaczęła do niej docierać myśl, że już nigdy nie wróci w tamto miejsce, gdzie kwiaty gruszy wirowały lekko na wietrze, że już nigdy nie powróci ten czas, gdy była razem z mamą.

Chłopiec znad stawu

Osoba samotna powita obecność dziecka, jak wita się ciepły powiew wiatru.

Księżna Cheolin każdego ranka wyczekiwała przybycia Jin. Sama nie wiedziała, jak to się stało, że zaczęła tęsknić za towarzystwem dziewczynki, która przypominała listek młodej jabłoni rajskiej. Mając ją u swojego boku, wsłuchiwała się w jej oddech, przysłuchiwała się jej szczebiotom, przyglądała niewinnym psotom – i rzadziej wytykała damom dworu ich błędy. Złagodniała bruzda, przecinająca jej czoło między brwiami, częściej się odzywała, przychylniej patrzyła na swoją świtę, z większą też przyjemnością spożywała posiłki.

Choen, gwi, man, nak – „niebiański”, „bogaty”, „obfity”, „radosny”… Ilekroć księżnej Cheolin doskwierała samotność, pokazywała Jin chińskie znaki, wyryte na murze otaczającym jej rezydencję. Gang, man, nyeon, chun – „kres”, „liczny”, „rok”, „wiosna”… Jin wprawiała wszystkich w zadziwienie, powtarzając bezbłędnie znaki i kryjące się w nich słowa modlitwy, które słyszała po raz pierwszy. Za każdym razem, gdy z jej małych ust padała odpowiedź, księżna Cheo­lin uśmiechała się szeroko. Nie upominała Jin, gdy ta siadała zbyt blisko przy stole, gdy zaczynała jeść pierwsza i sięgała po potrawy, których ona sama nie zdążyła jeszcze spróbować. Nie upominała Jin, gdy nabazgrała coś tam na pałacowym murze.

W ciągu dnia Jin była hołubiona przez księżnę Cheolin, w nocy opiekowała się nią pani Seo. Policzki Jin zaokrągliły się zdrowo, nabrały rumieńców. Jin w niczym nie przypominała tej smutnej sieroty, jaką była po śmierci matki. Szyja i ramiona nabierały siły, jej czarne włosy lśniły blaskiem. Pani Seo czesała jej włosy przed wyjściem do pałacu. Robiła to także księżna Cheolin. Sadzała Jin przed sobą i raz jeszcze rozplatała jej włosy, by je ponownie uczesać. Kiedy Jin zapadała w drzemkę, księżna Cheolin kładła dłoń na lśniącym czole Jin. Czasami wydawała z siebie westchnienie i długo wpatrywała się w twarz dziewczynki.

Coraz trudniej przychodziło księżnej Cheolin rozstać się z Jin, więc Jin wracała do Banchon coraz później i później.

Z polityki wycofał się Wielki Książę, który rządził państwem ponad dekadę. Władzę przejęła Partia Modernizacji. Japonia siłą wymusiła otwarcie portów koreańskich. Wieść tę z entuzjazmem przyjęły wszystkie mocarstwa zachodnie, począwszy od Francji i Stanów Zjednoczonych, które na próżno usiłowały nawiązać relacje handlowe z Koreańczykami i bezskutecznie starały się złamać militarny opór Korei – tego odległego, odciętego od całego świata kraju, położonego na wschodnim krańcu kontynentu euroazjatyckiego. Wielkie mocarstwa ruszyły pospiesznie w kierunku Półwyspu Koreańskiego, obawiając się, że Japonia ustanowi Koreę strefą swoich wpływów. W tym samym mniej więcej czasie siedemdziesięciu sześciu emisariuszy koreańskich udało się do Japonii, by przez dwadzieścia dni obserwować zachodzące w tym kraju przemiany. Jin skończyła siedem lat i już od ponad dwóch lat towarzyszyła księżnej Cheolin.

Pewnego wieczora, kiedy Jin wróciła do Banchon, ujrzała na podwórzu obcego mężczyznę, stał pod drzewem moreli. Przytulona do pleców dwórki Yi otwarła ze zdziwienia oczy. Pierwszy raz w życiu widziała taką twarz, nigdy wcześniej nie widziała takiego stroju. Ten obcy mężczyzna miał na sobie czarny płaszcz, który sięgał do kolan. Był wysoki, brązowa, kędzierzawa broda opadała w dół aż po szyję, na białej twarzy odbijał się wyraźnie duży nos i niebieskie oczy.

Dwórka Yi była równie zaskoczona, zaczęła się więc cofać, potknęła się i straciła równowagę. Jin przygryzła sobie przez to wargę, która zaczęła puchnąć i krwawić. Dwórka Yi zdjęła z pleców Jin, postawiła ją przed panią Seo, wciąż nie mogła oderwać wzroku od tego obcego mężczyzny.

– O, mon dieu!

Na widok zakrwawionej buzi Jin ten obcy mężczyzna wyrzucił z siebie obce słowa.

Pani Seo wbiegła do domu po chusteczkę, wróciła i zaczęła wycierać usta Jin. Dwórka Yi wybiegła pospiesznie przez furtkę, nie bacząc na całe zamieszanie.

U boku obcego, niebieskookiego mężczyzny stał chłopiec. Miał na sobie lnianą bluzę jeogori, całą poszarzałą z brudu. Wyglądał jak mewa, która nigdy nie znajdzie swego miejsca.

Z ogorzałej w słońcu twarzy spozierała samotność i bieda, ale też tliła się wola przetrwania każąca mu gnać zawsze do przodu i walczyć ze wszystkim, co stare, krepujące, obezwładniające. Narzucona luźno lniana bluza odsłaniała nagie barki i ramiona. Plecione ze słomy sandały, zniszczone w długiej tułaczce, rozpadały się na oczach, obnażając wystające palce.

Chłopiec był wychudzony. Ilekroć napotkał na wzrok Jin, zaczynał kopać pień stojącego obok drzewa moreli i liście białej rzodkwi.

– To jest ojciec Blanc.

– Blanc…

Jin powtórzyła za panią Seo ściszonym głosem, naśladując ruch jej ust, dokładnie tak samo, jak naśladowała ruch ust księżnej Cheolin, gdy ta powoli odczytywała jej znaki choen, gwi, man, nak… Blanc patrzył, jak Jin wymawia jego nazwisko. Krew zaschła, lecz na delikatnej skórze utrzymywała się wciąż opuchlizna. Uśmiechnął się i wyciągnął w stronę Jin dłoń.

– Tak, nazywam się Blanc. Jean Blanc!

W Jin wpatrywały się niebieskie oczy księdza, a z jego ust popłynęły koreańskie słowa.

Jin odsunęła się zawstydzona. Ksiądz uśmiechnął się i pogłaskał ją po główce. Jin uniosła oczy i zobaczyła naszyjnik z krzyżem, który kołysał się na czarnym płaszczu księdza.

– Odpocznijcie tutaj.

– To chyba najlepsze rozwiązanie.

Jin przywarła do nóg pani Seo i tylko w milczeniu przyglądała się księdzu. Pani Seo namawiała ją, by przywitała się z księdzem, ale ona coraz bardziej chowała się w fałdach jej spódnicy.

– Jest nieśmiała.

Na słowa pani Seo ojciec Blanc roześmiał się i popatrzył przyjaźnie na Jin.

– Pewnie też wystraszona. Czy to o niej wcześniej mówiłaś?

– Tak.

– Wróciła z pałacu?

– Tak.

Słysząc obcy akcent ojca Blanc, Jin jeszcze mocniej przylgnęła do nóg pani Seo. Wyglądała, jakby miała się roz­płakać.

– Nie ma się czego bać.

Pani Seo uścisnęła mocno rączkę Jin.

– Ile ma lat?

Pani Seo spojrzała na chłopca, który tkwił wciąż pod drzewem moreli.

– Mówią, że siedem. Od innych słyszałem, że sześć. Dokładnie nie wiadomo.

– Są zmieszani, bo się nie znają. Szybko się zaprzyjaźnią.

– Tak sądzisz?

– To przecież dzieci.

Jin przypatrywała się chłopcu zza spódnicy pani Seo. Chłopiec stał w zastygłej pozie u boku ojca Blanc, przypatrywał się Jin.

Niektórzy szukają schronienia w głębokim lesie. W wysokich górach i głębokich dolinach, pokrytych gęstymi chaszczami, starymi sosnami i osobliwymi skałami, które przetrwały całe stulecia przemijające niczym jeden dzień. Szukają schronienia w początku istnienia świata.

U szczytu wzniesienia, gdzie pasma gór Sobaek i Noryeong rozchodzą się w przeciwne strony, opadało niewielkie zbocze, na tyle szerokie, by nadawało się pod uprawę. To zbocze ciągnęło się wzdłuż drogi wiodącej z Namweon do Jangsu. Otoczone grzbietami gór, wciśnięte głęboko w nieckę, pozostawało osłonięte przed wzrokiem ludzi, którzy przecinali szczyt wzniesienia. Skryte przed światem, stało się ziemią obiecaną dla wyznawców wiary katolickiej, którzy w 1801 roku w górach szukali schronienia, ścigani przez dworską żandarmerię. Na tym zboczu zaczęli uprawiać ziemię, kiedy głód zajrzał im w oczy i śmierć przyszła po swoje żniwo. Nękał ich żal, dręczyła gorycz, a jednak mogli zapuścić korzenie na tym zboczu i zbierać owoce uprawy, bo cały rok płynęła tutaj woda i źródła nigdy nie wysychały. Tak powstała osada Subun. Na przecięciu rzek Geum i Seon.

Do tej osady udał się ojciec Blanc, szukał ojca Ridela, który przybył tutaj z misją i ukrywał się w grocie, położonej nieopodal Subun. Po drodze zobaczył chłopca. Chłopiec był sierotą, nocował tam, gdzie znalazł schronienie, sypiał w kuchni, przy palenisku, żywił się resztkami jedzenia.

– Na pytanie, skąd jest, wskazywał tylko staw.

Blanc głaskał głowę chłopca, opowiadając jego historię pani Seo. Po nocy spędzonej w osadzie trzeba było ruszyć w