Drogi święty Mikołaju. Jak uratować święta? - Natasza Socha, Magda Mazur - ebook + audiobook

Drogi święty Mikołaju. Jak uratować święta? ebook i audiobook

Natasza Socha, Mazur Magda

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy listopadowe podmuchy wiatru sprawiają, że czasem aż trudno otworzyć drzwi, a w sklepach od rana do wieczora puszczają „White Christmas”, jedni radośnie zacierają ręce. Inni zaś popadają w głęboką frustrację. Święta Bożego Narodzenia budzą w nas skrajne emocje. Zderzenie dziecięcej wiary w ich magię z pełną niespełnionych oczekiwań rzeczywistością bywa bolesne. Ale i budujące. Czy każde święta można uratować? Odnaleźć ich ducha? Zaspokoić tęsknoty? Drogi święty Mikołaju to powieść o wyboistej drodze do świątecznego szczęścia, którą podążają samotna mama z nastoletnim synem, prawniczka i artysta, tworzący fatalnie dobraną parę i pewna kobieta sukcesu, która nie boi się prawie niczego. Prócz własnej matki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 49 min

Lektor: Kamila Ryciak

Oceny
4,2 (111 ocen)
55
35
14
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna świąteczna książka w stylu filmu Listy do M
00
Mike781

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo sympatyczna książeczka. Świetnie przeczytana. Polecam 🌲🎄na świąteczny wieczór.
00
EmmaKrause

Nie oderwiesz się od lektury

Zgrabna historia, przyjemna lektura.
00
dominika19461

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna opowieść 3 kobiet i ich rodzin. Bardzo przyjemnie się czytało
00
karolinastarosta

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna na poprawę humoru
00

Popularność




Karolina i Karol

KARO­LINA I KAROL

Karo­lina weszła na schody i prze­krę­ciła klucz w zamku.

– Karol? – zawo­łała w głąb miesz­ka­nia, ale nikt się nie ode­zwał.

Poroz­rzu­cane ubra­nia pro­wa­dziły pro­sto do sypialni. Była sie­dem­na­sta, a jej chło­pak spał jak dziecko, wtu­lony w dwie poduszki tak, że było widać tylko jego grzywkę.

Zamknęła cicho drzwi pokoju za sobą.

W miesz­ka­niu pię­trzyło się wszystko, co tylko mogło – puszki po piwie, brudne naczy­nia, wymię­to­szone T-shirty, pety.

– Miesz­kam w meli­nie – powie­działa do sie­bie Karo­lina.

Bez zdzi­wie­nia, bez pre­ten­sji, po pro­stu bez­na­mięt­nie stwier­dziła, co widzi. Zgar­nęła z kanapy w salo­nie fla­ne­lową koszulę, kilka okła­dek płyt winy­lo­wych, talerz z zaschnię­tym keczu­pem oraz wymięty egzem­plarz kobie­cego maga­zynu, prze­ło­żyła to wszystko na stół i ciężko usia­dła.

Sędzia Karo­lina Wolej wydała dzi­siaj orze­cze­nie w spra­wie trzech roz­wo­dów, ale miała cał­ko­witą pew­ność, że każde z tych mał­żeństw było zde­cy­do­wa­nie bar­dziej udane niż jej zwią­zek. W rodzi­nie nie mogła liczyć na zro­zu­mie­nie, bo kiedy padał temat Karola, zazwy­czaj kwi­to­wano wszystko stwier­dze­niem: „No tak, ale on jest arty­stą”. Jakby to miało czy­nić z niego inny gatu­nek czło­wieka, żyjący w spo­sób zaska­ku­jący, nie­zba­dany, wymy­ka­jący się defi­ni­cjom. W opi­nii Karo­liny jedno, co na pewno robił arty­stycz­nie, to baj­zel.

Szkoda, że do żad­nej innej dzie­dziny sztuki nie ma już takiego talentu – pomy­ślała gorzko. Z kie­szeni płasz­cza dobie­gło wibro­wa­nie komórki. Zer­k­nęła na wyświe­tlacz – mama Karola.

– Karol­ciu – Beata mówiła tak do niej od dwu­dzie­stu lat, czyli od cza­sów, kiedy byli z Karo­lem w jed­nej kla­sie w pod­sta­wówce – nie mogę się do mojego Karol­cia dodzwo­nić, pew­nie całą noc malo­wał…

– Karol już nie maluje – poczuła się w obo­wiązku uak­tu­al­nić sytu­ację zawo­dową swo­jego part­nera. – Teraz zde­cy­do­wał wyra­żać się poprzez per­for­mance.

– Karol zawsze miał świetną intu­icję do tego, co modne w sztuce – sko­men­to­wała z dumą i powagą Beata, ener­giczna pięć­dzie­się­cio­pię­cio­latka, żona boga­tego męża i matka wypiesz­czo­nego jedy­naka.

„Prze­piesz­czo­nego”, mawiała zawsze Mał­go­sia, przy­ja­ciółka Karo­liny, góralka, która na nic­po­niach i dar­mo­zja­dach znała się jak na nikim innym.

– Beatko…? – wtrą­ciła Karo­lina, żeby na wszelki wypa­dek uciąć dys­ku­sję o wszech­stron­nym talen­cie Karola.

– A tak, kocha­nie, ja w spra­wie Gwiazdki. Natu­ral­nie u nas, bo mamy naj­wię­cej miej­sca, oczy­wi­ście. Będą twoi rodzice, zapro­simy też kilka zna­jo­mych par i wuja Teo­dora, ale żad­nej dal­szej rodziny, żeby nie było zbyt ckli­wie. Kar­pie już zamó­wi­łam, z eko­lo­gicz­nych sta­wów.

– Jest listo­pad – prze­rwała Karo­lina.

A kon­kret­nie począ­tek listo­pada.

– No wła­śnie, wiem, bar­dzo późno, ale ten pobyt na Majorce strasz­nie mi wszystko pokrzy­żo­wał. Mam okrop­nie mało czasu na dopię­cie szcze­gó­łów, sama nie wiem, czy dam radę, stąd taki pomysł! Ot, wła­śnie wpadł mi do głowy i pomy­śla­łam, że to prze­cież cudow­nie przy­go­to­wać wszystko razem! Jak uwa­żasz?

Ostatni rado­sny okrzyk spra­wił, że tele­fon pra­wie wypadł Karo­li­nie z ręki. Zostały jej mikro­se­kundy, żeby wymy­ślić jakiś wia­ry­godny powód, dla któ­rego odmówi orga­ni­zo­wa­nia cze­go­kol­wiek w za dużej rezy­den­cji jej nie­te­ściów, dla ludzi, któ­rych w więk­szo­ści nie zna i znać nie chce.

– Oba­wiam się, że to nie­moż­liwe, mam teraz… eee… cykl szko­leń z prawa rodzin­nego – odpo­wie­działa, choć bez prze­ko­na­nia.

– Moje dziecko, nie możesz tak dużo pra­co­wać. Czas z rodziną jest naj­waż­niej­szy, nic innego w życiu się nie liczy – stwier­dziła kate­go­rycz­nie kobieta, z którą na razie nic jej nie łączyło, znana z utrzy­my­wa­nia rodzin­nych rela­cji tylko z tymi krew­nymi, któ­rych uwa­żała za odpo­wied­nio ele­ganc­kich.

Skoro idą święta, można napi­sać list do Świę­tego Miko­łaja. Popro­szę go, żeby uwol­nił mnie od takich tele­fo­nów – prze­mknęło Karo­li­nie przez głowę.

– Musimy jak naj­szyb­ciej umó­wić się na zebra­nie orga­ni­za­cyjne! – Beata nie odpusz­czała.

W drzwiach od salonu sta­nął Karol.

– Świet­nie, że jesteś, twoja mamu­sia dzwoni – rado­śnie zakrzyk­nęła Karo­lina i wci­snęła w dłoń mocno nie­przy­tom­nego chło­paka tele­fon. – Powiedz jej, że oddzwo­nię, muszę teraz wyjść.

– Dokąd lecisz…? – spy­tał sła­bym gło­sem. Trzeba przy­znać, że wyglą­dał roz­kosz­nie – potar­gana blond czu­pryna, błę­kitne oczy, dobrze wypra­co­wane mię­śnie brzu­cha.

– Takie wiesz, bab­skie minutki – rzu­ciła od nie­chce­nia, zła­pała torebkę i wybie­gła.

Komórka – już na scho­dach uświa­do­miła sobie, że zosta­wiła ją Karo­lowi.

– Cho­lera, dam jakoś radę bez tele­fonu – prze­ko­nała szybko samą sie­bie.

Za nic nie chciała wra­cać do domu. Na dwo­rze było śred­nio zimno, śred­nio wiało, w ogóle było śred­nio, jak to w listo­pa­dzie. Karo­lina posta­no­wiła sobie jed­nak wmó­wić, że to piękny jesienny wie­czór – oszczę­dziła sobie w ten spo­sób awan­tury o bała­gan, jało­wego gada­nia o braku sta­łej pracy Karola oraz oszu­ki­wa­nia się na temat poten­cjal­nej kariery arty­stycz­nej. Przede wszyst­kim zaś nie dała się wkrę­cić w pro­jekt „rodzinne święta”, który prze­ra­żał ją bar­dziej niż egza­min z postę­po­wa­nia kar­nego. A do dzi­siaj pamięta, jak się go bała. Wciąż zresztą jej się śnił.

Tym­cza­sem Karol wydał z sie­bie kilka mono­sy­lab, obie­cał matce dopil­no­wać, żeby Karo­lina oddzwo­niła („Tak, tak, zadzwoni, przy­po­mnę jej, tak, mamo”) i się­gnął po papie­rosa. Lubił małe męskie przy­jem­no­ści: zapa­lić, wypić piwo, posłu­chać muzyki, pograć na Play­Sta­tion. W jego świe­cie sprawy dzie­liły się na te, któ­rymi chciał się zaj­mo­wać – to fak­tycz­nie była krótka lista. Wysoko umiesz­czał na niej zawsze seks z Karo­liną. Ten jego zda­niem wypa­dał niczego sobie, choć mógłby zda­rzać się czę­ściej. Inne rze­czy inte­re­so­wały go mniej, bo w zasa­dzie nie czuł, by go doty­czyły. Dla­tego kiedy Karo­lina wście­kała się o poroz­rzu­cane ciu­chy, pustą lodówkę czy stertę brud­nych tale­rzy, nie bar­dzo się tym przej­mo­wał. Matka potra­fiła zor­ga­ni­zo­wać wszystko tak, żeby nie zawra­cać ojcu głowy myciem naczyń czy innymi nud­nymi pra­cami domo­wymi. Karo­lina naj­wy­raź­niej nie umiała tego robić, a pre­ten­sje miała do niego. Skoro jed­nak musiała, skoro jej to w czymś poma­gało, skoro potrze­bo­wała się wykrzy­czeć, on nie miał nic prze­ciwko. Co go to w końcu kosz­to­wało? Nie trak­to­wał jej ata­ków oso­bi­ście, więc dotknąć go raczej nie mogła. Kobiety ogól­nie lubiły się cze­piać, o czym cza­sem roz­ma­wiał z kole­gami. Łączyły ich gry kom­pu­te­rowe i kom­pletne nie­zro­zu­mie­nie dla part­ne­rek, które nie­ustan­nie cze­goś chciały.

Karol był prze­ko­nany, że gdyby jego dziew­czyna tylko odro­binę wylu­zo­wała, byłaby szczę­śliw­sza i nie musia­łaby roz­ła­do­wy­wać napię­cia, ska­cząc mu po gło­wie. Nie lubił być sta­wiany pod ścianą. Wycho­wano go w duchu podą­ża­nia za swo­imi pra­gnie­niami. A mówiąc ści­ślej – wycho­wała go matka. Ojciec był raczej gło­sem w słu­chawce lub rodza­jem wir­tu­al­nego bytu, na który powo­ły­wano się przy wielu oka­zjach.

„Ojciec nie będzie zado­wo­lony”, „Ojciec byłby dumny”, „Pamię­taj, trzeba to powie­dzieć ojcu”. Nie był, prawdę mówiąc, pewien, czy kto­kol­wiek kie­dy­kol­wiek cokol­wiek ojcu prze­ka­zał. Kon­se­kwen­cje wyni­ka­jące z tego, że ojciec coś wie, ni­gdy nie nad­cho­dziły. Nauczył się więc nie przej­mo­wać niczym na zapas. Skoro tak wiele zapo­wie­dzia­nych rze­czy ni­gdy się nie wyda­rzyło, tylko idiota łamałby sobie tym głowę.

Pod­niósł spod nóg T-shirt ze Sno­opym, ścią­gnął ze stołu fla­ne­lową koszulę i poszedł szu­kać dżin­sów. Pusty talerz po parów­kach z resztką keczupu przy­po­mniał mu, że jest głodny. Skoro Karo­lina pobie­gła na bab­skie party, on może spo­koj­nie udać się na coś do jedze­nia i małe piwo. Wyjąt­kowo krótko szu­kał kolej­nych czę­ści gar­de­roby, włącz­nie z uko­chaną beanie. Wcią­gnął ją nie­dbale na ster­czące w róż­nych kie­run­kach włosy i uznał, że wygląda na tyle dobrze, by zmie­rzyć się z listo­pa­do­wym out­do­orem.

Szkoda, że od razu nie zapy­tał matki, czy wes­prze finan­sowo pro­jekt jego insta­la­cji. Zaty­tu­ło­wał ją Pisuar myśli. Miała skła­dać się ze ściany wyło­żo­nej frag­men­tami z Ham­leta oraz pisu­aru wypeł­nio­nego atra­pami mózgów. Nad cało­ścią zamie­rzał zawie­sić świe­cącą flu­ore­scen­cyj­nie czaszkę. Meta­fora współ­cze­snej sztuki, w któ­rej prze­rost formy nad tre­ścią bie­rze górę nad twór­czą wraż­li­wo­ścią i głę­bią.

Genialne.

Karol Nowak nie miał wyso­kiego mnie­ma­nia o arty­stach swo­jego poko­le­nia. Z nie­sma­kiem stwier­dzał, że łatwo wpa­dają w tanią komer­cję, ule­ga­jąc neo­li­be­ral­nym kon­su­men­tom szu­ka­ją­cym głów­nie ele­men­tów wystroju do za dro­gich i nie­zbyt gustow­nych wnętrz.

– Tani są – powie­dział do sie­bie z wyż­szo­ścią, chwy­cił tele­fon z komody i wyszedł z domu.

Matylda i Mikołaj

MATYLDA I MIKO­ŁAJ

– Drogi Święty Miko­łaju, otóż chyba marzę o nowej komórce.

Matylda na sam dźwięk słowa „komórka” dostała nie­przy­jem­nych drga­wek.

Jej syn, dwu­na­sto­letni Miko­łaj nomen omen, sie­dział na tyl­nym sie­dze­niu i na prze­mian rapo­wał kom­plet­nie bez sensu lub wypo­wia­dał gło­śno swoje życze­nia, któ­rych ona wcale nie miała ochoty słu­chać.

Podob­nie zresztą jak rapu w jego wyko­na­niu.

– Jest listo­pad – powie­działa odru­chowo.

– Listo­pad to wstęp do grud­nia. A gru­dzień, jak sama ostat­nio mówi­łaś, spie­prza niczym anty­lopa na widok lwa.

To prawda. Ni­gdy nie wia­domo, kiedy z pierw­szego grud­nia robi się nagle dwu­dzie­sty trzeci, zostaje ci jeden dzień do Wigi­lii, a ty uświa­da­miasz sobie, że jesteś za siódmą górą, rzeką, a nawet na innej pla­ne­cie. Być może mają tak wszyst­kie samotne matki, a być może tylko Matylda jest kom­plet­nie nie­ogar­nięta życiowo i nie potrafi zapa­no­wać nawet nad zapa­rze­niem her­baty. Bo ile na świe­cie jest osób, które włą­czają pusty czaj­nik, i to trzy razy z rzędu, a potem dzi­wią się, że się spa­lił i cuch­nie?

– Zapo­mnij o komórce – powie­działa teraz.

Trudno. Gów­niarz nie może być takim mate­ria­li­stą.

– Nie­stety nie potra­fię. Moja jest abso­lut­nie nie­na­da­jąca się do spo­łecz­nego odbioru mnie jako nasto­latka – Miko­łaj wszedł w jedną z naj­gor­szych faz w swoim życiu: ubie­ra­nie zwy­kłych prze­ka­zów w filo­zo­ficzne ozdob­niki, z czego wycho­dził beł­kot jesz­cze mniej zro­zu­miały niż zazwy­czaj.

– Ja cię odbie­ram dobrze – oświad­czyła, marząc, żeby nagle stało się coś, co pozwo­li­łoby im zmie­nić temat.

Miko­łaj wes­tchnął tak gło­śno i teatral­nie, że pra­wie zagłu­szył radio.

– Cho­dziło mi o odbiór rówie­śni­czy, który ma dla mnie zde­cy­do­wa­nie więk­sze zna­cze­nie.

– Niby dla­czego? – udała, że nie rozu­mie.

– Bo będąc nasto­lat­kiem, wolisz kole­gów niż matkę – wzru­szył ramio­nami.

Nie odpo­wie­działa, bo mimo iż miał rację, wola­łaby jed­nak na­dal być nume­rem jeden. W końcu to ona go rodziła przez dzie­więć godzin. A potem wycho­wy­wała sama od szó­stego roku życia! Zagry­zła wtedy zęby i posta­no­wiła, że będzie super­bo­ha­terką, która udo­wodni całemu światu, że samotne matki to naj­sil­niej­sza for­ma­cja na tej pla­ne­cie. Wie­lo­krot­nie musiała przy­znać przed samą sobą, że nie­stety czę­sto nawala, ale potem zaci­skała pię­ści, wkła­dała nie­wi­dzialną pele­rynę niczym Kapi­tan Marvel i wycho­dziła z uśmie­chem naprze­ciw światu, który cią­gle pod­sta­wiał jej nogę.

Ale udało się. Miko­łaj był cał­kiem nor­mal­nym nasto­lat­kiem, w waka­cje spał do dwu­na­stej, jego pokój przy­po­mi­nał norę, śmier­dział niczym hiena i nie inte­re­so­wało go nic poza youtu­be­rami, któ­rzy byli czymś w rodzaju guru, nawet jeśli bre­dzili od rze­czy. Przy­naj­mniej zda­niem Matyldy.

Miko­łaja kochała miło­ścią nado­pie­kuń­czą, zda­wała sobie z tego sprawę, ale uznała, że jej wolno. W końcu była matką i ojcem w jed­nym, więc te uczu­cia miały prawo się sku­mu­lo­wać. Cza­sami budziła się w nocy z prze­stra­chem, że jej jedy­nak nie umie zro­bić sobie jajecz­nicy, chyba nie potra­fiłby zawią­zać sznu­ro­wa­dła, a gdyby nie daj Boże zna­lazł się sam w lesie, to mógłby zostać poko­nany przez wie­wiórkę. Wie­działa, że sporo w tym jej winy, ale za każ­dym razem odsu­wała moment, w któ­rym powinna była roz­po­cząć z Miko­ła­jem lek­cje samo­dziel­no­ści i polu­zo­wy­wa­nia smy­czy.

– A jaką komórkę? – spy­tała teraz, cho­ciaż wcze­śniej posta­no­wiła, że nie ule­gnie.

Z dru­giej strony… Skoro wszy­scy inni chłopcy mają lep­sze? Mikuś jest bez taty, nie powi­nien czuć się gorzej rów­nież z tego powodu, że ma jakiś bez­na­dziejny tele­fon.

Miko­łaj nie zdą­żył odpo­wie­dzieć, bo wła­śnie w tym momen­cie coś zgrzyt­nęło, huk­nęło, a potem pode­rwało samo­chód i nawet nim zakrę­ciło.

– Jezu, mama – ode­zwał się po chwili.

Matylda miała ręce na­dal mocno zaci­śnięte na kie­row­nicy i szybko prze­ły­kała ślinę. Wyko­nała też bły­ska­wiczny wewnętrzny skan swo­jego ciała i doszła do wnio­sku, że wszystko jest w porządku.

– Miko­łaj… Jesteś cały? – spy­tała słabo, pró­bu­jąc ode­rwać ręce od kie­row­nicy, co było wyjąt­kowo trudne, bo cał­ko­wi­cie jej zdrę­twiały.

– Spoko, tylko szu­kam wyja­śnie­nia, co się stało.

Dzie­sięć minut póź­niej Matylda patrzyła na pęk­niętą oponę i zasta­na­wiała się, dla­czego los jest aż taką świ­nią. Ow­szem, pro­siła o coś, co pozwo­li­łoby im zmie­nić temat, ale wie­lo­krot­nie pro­siła też o szansę na spo­tka­nie miło­ści życia, o pod­wyżkę, która pozwoli jej odda­lić widmo kre­dytu, o jakieś wska­zówki, jak lepiej i mądrzej żyć, nawet o nową torebkę. I ni­gdy nie było żad­nego odzewu.

Ale spo­wo­do­wać pęk­nię­cie opony w czy­imś samo­cho­dzie, dopro­wa­dzić do pal­pi­ta­cji serca i pra­wie zawału, to ow­szem. Z tym los jakoś nie miał żad­nych pro­ble­mów. Świ­nia. Wredna świ­nia, pęcz­nie­jąca od zło­śli­wo­ści w szcze­gól­nie nie­ko­rzyst­nych okre­sach.

To nie­prawda, że święta Bożego Naro­dze­nia pachną miło­ścią, szczę­ściem, pier­nicz­kiem i speł­nie­niem marzeń. To naj­bar­dziej ponury okres w życiu wielu ludzi, zwłasz­cza samot­nych matek z kre­dy­tem na gło­wie oraz aktu­al­nie pęk­niętą oponą.

– Czy ja mogę zakląć? – spy­tała Miko­łaja.

Wzru­szył ramio­nami.

– Możesz powie­dzieć słowo na k.

– Kurwa – wyszep­tała zatem pod nosem, bo jed­nak przy dziecku trzeba umieć zacho­wać zimną krew.

A potem otrze­pała ręce, pokle­pała się po policz­kach i zadzwo­niła po pomoc dro­gową. Kapi­tan Marvel znowu wło­żyła pele­rynę.

Do redak­cji przy­szła spóź­niona o jakieś cztery godziny, na szczę­ście jej sze­fowa miała spo­tka­nie, więc Matylda prze­wie­siła kurtkę przez opar­cie krze­sła, odpa­liła kom­pu­ter, się­gnęła po kubek z reszt­kami wczo­raj­szej kawy i posta­no­wiła spra­wiać wra­że­nie, że pra­cuje zacie­kle co naj­mniej od szó­stej rano.

Listy.

Wzmo­żony atak przed­świą­tecz­nych listów od osób wcho­dzą­cych na głowę ze swo­imi pro­ble­mami, roz­ter­kami i zmar­twie­niami, a wszystko to w cudow­nej otoczce świąt Bożego Naro­dze­nia. Dla­czego ludzie wycho­dzą z zało­że­nia, że przed świę­tami trzeba wyle­wać dwa razy wię­cej fru­stra­cji niż zazwy­czaj?

Ewa, 33 lata: Zawsze lubi­łam święta, ale odno­szę wra­że­nie, że od kilku lat tracą one na swo­jej magii. Gdzie się nie ruszę, sły­szę dzwo­neczki, kolędy i widzę prze­brane za Śnie­żynki sprze­daw­czy­nie. Mam się razem z nimi uśmie­chać i ska­kać z rado­ści, że nad­cho­dzi Boże Naro­dze­nie. A ja nie chcę, żeby ktoś tego ode mnie wyma­gał. Chcę je odczu­wać po swo­jemu, na spo­koj­nie. Pójść z synem po cho­inkę i razem robić ozdoby, usiąść z mamą i zasta­no­wić się nad podzia­łem zadań w kuchni, pomy­śleć z mężem o pre­zen­tach. Nie potrze­buję goto­wego prze­pisu na moje święta. Ani goto­wych pro­duk­tów. Chcę wszystko zro­bić sama, bo sama wiem naj­le­piej, kiedy mam ochotę na radość, a kiedy na zadumę.

No i co jej odpi­sać? Że ma rację? Bo ma. Święta to nie przy­mus, każdy powi­nien je spę­dzać tak, jak chce. Jeden będzie ska­kał z rado­ści, drugi z mostu. Jeden uśmiech­nie się do Śnie­żynki, drugi będzie chciał ją udu­sić albo przy­naj­mniej kop­nąć w goleń. Matylda odno­siła wra­że­nie, że od lat przy­bywa zwłasz­cza tych dru­gich. Ludzie prze­stali kochać święta. Prze­stali się nimi cie­szyć i zaczęli trak­to­wać jak zło konieczne. Bar­dzo nie­sym­pa­tyczne zakoń­cze­nie roku, pod­czas któ­rego zazwy­czaj doko­nuje się rachunku sumie­nia i nie­mal zawsze bilans jest ujemny. A wszystko to nad kar­piem, barsz­czem i makow­cem.

Wes­tchnęła i zaczęła wystu­ki­wać na kla­wia­tu­rze kom­pu­tera odpo­wiedź:

Święta należy spę­dzać tak, jak dyk­tują nam serce, nastrój i wła­sne samo­po­czu­cie. Ale musimy też pamię­tać o naszych bli­skich. Nie rańmy ich nie­po­trzeb­nie, odsu­wa­jąc się w kąt, ucie­ka­jąc od roz­mów i świą­tecz­nych przy­go­to­wań. Sytu­acja będzie o wiele lep­sza, jeśli szcze­rze powiemy, co leży nam na sercu i dla­czego nie mamy ochoty na wspólne bie­sia­do­wa­nie. Mil­cze­nie i ucieczka od tematu nie są żad­nym roz­wią­za­niem, a tylko dopro­wa­dzą do rodzin­nych napięć.

Ale bzdury. Gdyby miała odpi­sać oso­bi­ście, pora­dzi­łaby Ewie, lat trzy­dzie­ści trzy, żeby robiła tylko to, na co ma ochotę, nawet gdyby miała to być Gwiazdka w kinie nad wia­drem popcornu. Tyle że odpo­wiedź miała zostać wydru­ko­wana, a zatem nale­żało sfor­mu­ło­wać ją mądrze, roz­trop­nie i popraw­nie.

Ludzie cią­gle potrze­bują nadziei. Nie­ważne, jak bar­dzo i jak czę­sto dosta­wali w dupę. Potrze­bują jej i koniec.

Renata i Tomasz

RENATA I TOMASZ

– Nie­źle – powie­działa Renata Wrzos do swo­jego odbi­cia w lustrze.

Wąskie spodnie zgrab­nie opi­nały uda i łydki. Popra­wiła jesz­cze cienki pase­czek w żakie­cie, żeby lepiej pod­kre­ślił jej ciężko wypra­co­waną z tre­ne­rem fit­ness figurę. I roz­pięła trzeci guzik jedwab­nej bluzki, by bar­dziej wyeks­po­no­wać biust, opra­wiony w sta­ran­nie dobrany przez bra­fi­terkę sta­nik. Nikt nie mógł nawet podej­rze­wać, że ta atrak­cyjna czter­dzie­sto­latka ma pła­ską pupę, za grube kostki u nóg i kom­pletny brak talii.

Nie ma nie­zgrab­nych kobiet, są tylko takie, któ­rych nie stać na odpo­wied­nie ubra­nia – to było jej ulu­bione motto.

Narzu­ciła mar­kowy płaszcz na ramiona, chwy­ciła z mar­mu­ro­wego sto­lika klu­czyki do auta i szybko omio­tła ostat­nim spoj­rze­niem swój ide­al­nie czy­sty, utrzy­many w stylu moder­ni­stycz­nym i odcie­niach sza­ro­ści apar­ta­ment.

– Wiel­kim plu­sem bycia sin­gielką jest to, że kiedy wra­casz do domu, wciąż panuje w nim porzą­dek – oświad­czyła kie­dyś zdu­mio­nym kole­żan­kom.

Z kojącą świa­do­mo­ścią, że jej miesz­ka­nie za dzie­sięć godzin będzie rów­nie nie­ska­zi­telne, wyszła, lekko trza­ska­jąc drzwiami. Prze­pa­dała za robie­niem małego hałasu. Stu­kot szpi­lek na wyło­żo­nej gra­ni­tem klatce scho­do­wej, zama­szy­ste zatrza­śnię­cie drzwi­czek samo­chodu, zna­czące, ale nie osten­ta­cyjne, dawały jej poczu­cie bycia kimś waż­nym.

– Witaj, nowy dniu – powie­działa do sie­bie Renata zgod­nie z pora­dami swo­jego guru od roz­woju oso­bi­stego. I ruszyła do biura.

Praca była w jej życiu bar­dzo ważna – tak ją nauczono w domu. Dawała pre­stiż, ale ona mie­rzyła go wła­sną, dość ory­gi­nalną miarą. Zda­niem Renaty Wrzos, dyrek­tor działu obsługi klienta w agen­cji rekla­mo­wej, pozy­cję w struk­tu­rach firmy naj­le­piej okre­ślało to, gdzie zosta­wiało się samo­chód. Zwy­kli pra­cow­nicy-śmier­tel­nicy całymi kwa­dran­sami szu­kali wol­nego miej­sca, a potem brnęli przez listo­pa­dowe kałuże, żeby wresz­cie zasiąść za biur­kiem. Szcze­bel wyżej był par­king na powierzchni – nie chro­nił przed desz­czem i wia­trem, ale gwa­ran­to­wał, że będzie gdzie zapar­ko­wać. Ona mogła przy­je­chać do pracy w szpil­kach o każ­dej porze roku, bo wyjeż­dżała z pod­ziem­nego garażu w swoim apar­ta­men­towcu, a wjeż­dżała wprost na par­king pod biu­row­cem. Była kimś.

Praca oczy­wi­ście dawała Rena­cie pie­nią­dze. Tutaj sprawa była jed­nak bar­dziej skom­pli­ko­wana, bo Renaty nie cie­szyły one same w sobie. Kochała dopiero cele, które dzięki wyso­kiej pen­sji mogła reali­zo­wać. Dla­tego, choć zawsze miała dużo pie­nię­dzy, ni­gdy nie byłaby w sta­nie powie­dzieć „dość”. Trzeba zawsze mie­rzyć wyżej i dalej, nawet jeśli jest to cho­lerne trudne.

Koniec koń­ców – praca miała dać Rena­cie męża. Już jakiś czas temu wypa­trzyła w niej ide­al­nego kan­dy­data i od razu zabrała się za reali­za­cję swo­jego planu. Wie­działa, jak to się robi, bo dwóch poprzed­nich kan­dy­da­tów rów­nież poznała przy oka­zji obo­wiąz­ków służ­bo­wych. Mąż dla Renaty był nie mniej ważny niż praca. A kto wie, może nawet waż­niej­szy?

W opi­nii jej matki, z którą zawsze się liczyła, obrączka była jedy­nym spo­so­bem na okre­śle­nie war­to­ści kobiety. Matka naprawdę ciężko prze­żyła roz­wody córki. A Renata raczej nie sprze­ci­wiała się Lucy­nie Wrzos, kobie­cie wład­czej i przy­wy­kłej do posłu­chu. Od dwu­dzie­stu lat była ona pre­ze­sem wzor­co­wej spół­dzielni mle­czar­skiej w Kotu­lach pod Kiel­cami. Można powie­dzieć, że Renata suk­ces wyssała z mle­kiem matki.

Teraz szła przez pełen ludzi open space (nazy­wała ich w myślach „zaj­czy­kami”) świa­doma wra­że­nia, jakie robi.

Ileż to pracy i pie­nię­dzy trzeba, żeby wyglą­dać, jakby się tak uro­dziło – prze­mknęło jej przez głowę.

Pokój dzie­liła z dwiema kole­żan­kami. Obie uwa­żały, że Renata jest abso­lut­nie cudowna, nie­tu­zin­kowa, po pro­stu cho­dząca ale­go­ria suk­cesu.

– Kochana, ide­al­nie się składa, że już jesteś, bo muszę to komuś opo­wie­dzieć. Nie uwie­rzysz, co mi się przy­tra­fiło! – Dorota, sze­fowa mar­ke­tingu i komu­ni­ka­cji wewnętrz­nej, co ponie­dzia­łek zda­wała rela­cję na temat poszu­ki­wań nowego part­nera, któ­rego zamie­rzała zdo­być przez modną apli­ka­cję rand­kową. W dzi­siej­szych cza­sach był to jedyny spo­sób na szybką i sku­teczną ocenę kan­dy­data. Krótka cha­rak­te­ry­styka, kilka zna­czą­cych pytań, seria zdjęć w róż­nych uję­ciach i czło­wiek już po pięt­na­stu minu­tach wie­dział, czy jest sens uma­wiać się na pierw­szą randkę. Oczy­wi­ście w obli­czu zde­rze­nia roz­bu­cha­nej wyobraźni z rze­czy­wi­sto­ścią zawsze ist­niało ryzyko porażki, ale Dorota była mocno prze­ko­nana co do słusz­no­ści swo­ich poszu­ki­wań.

Męż­czy­zna por­ta­lowy był po pro­stu sym­bo­lem part­nera dzi­siej­szych cza­sów.

– Zro­bię sobie kawę i zamie­niam się w słuch – wes­tchnęła Renata.

Lubiła swoją kole­żankę, ale wysłu­chi­wa­nie jej nie­koń­czą­cych się histo­rii o miło­snych pod­bo­jach tro­chę ją męczyło.

W biu­rze kobiety nie­ustan­nie mówiły o kło­po­tach z męż­czy­znami, pro­ble­mach z dziećmi, awan­tu­rach z matką, braku kasy, nad­mia­rze kilo­gra­mów i ogól­nym nie­za­do­wo­le­niu z życia. Renata ni­gdy nie pla­no­wała dzieci, sama na nic nie narze­kała, lub przy­naj­mniej nie­wiele, bo uwa­żała, że to strata ener­gii. Co do męż­czyzn, wybie­rała ich według pro­stego klu­cza: nie­ważne, czy kocha, nie­ważne, czy wierny – liczyły się przede wszyst­kim jego zdol­ność zara­bia­nia i miej­sce, jakie zaj­mo­wał w świe­cie biz­nesu. A jed­nak to jej rad kole­żanki słu­chały naj­chęt­niej i nawet nie podej­rze­wały, że ich zwie­rze­nia prze­pusz­czała przez górne war­stwy świa­do­mo­ści, puen­tu­jąc je jakimś ogól­ni­kiem. Naj­wy­raź­niej jed­nak lubiły się zwie­rzać, a Renata wyda­wała im się osobą naj­bar­dziej kom­pe­tentną i jak nikt inny zna­jącą męż­czyzn.

Dorota usia­dła na skraju biurka.

– Dyrek­tor finan­sowy, świetny gar­ni­tur, zadbane ręce, zro­bione zęby, może tro­chę za niski, ale ogól­nie niczego sobie. Po pięt­na­stu minu­tach chciał natych­miast wpa­ko­wać mi się do łóżka, aż zażar­to­wa­łam, że w takim tem­pie to zaraz będziemy mieć dzieci, a ja już prze­cież mam dwójkę. Tak ucie­kał, że aż sza­lik zgu­bił! Co za dupek! – Dorota zasło­niła twarz dłońmi, a Renata przez moment poczuła szczere współ­czu­cie.

Strach pomy­śleć, w jakiej sytu­acji jest kobieta, która nie­roz­waż­nie zde­cy­do­wała się na macie­rzyń­stwo. Prak­tycz­nie jej szanse na pozna­nie kogoś cie­ka­wego maleją nie­mal do zera i jest ska­zana na bycie samotną matką, wła­ści­wie bez szans na seks.

– Zgroza! – sko­men­to­wała gło­śno wła­sne myśli i zaraz dodała: – Nie przej­muj się. W sumie dobrze, że od razu odkrył karty, szkoda by było two­jego czasu. Dzi­siaj faceci są coraz mniej doj­rzali, lepiej być samą niż z takim kre­ty­nem. Szkoda co prawda, że na świe­cie coraz mniej jest nor­mal­nych, porząd­nych face­tów, ale nie­stety. To bar­dzo słaby gatu­nek.

Dorota wyci­snęła na jej policzku ser­decz­nego całusa.

– Ren, ty zawsze umiesz zna­leźć wła­ściwe słowo. I jesteś naj­lep­szym przy­kła­dem tego, że nie wolno zado­wa­lać się byle kim! W końcu mam dwójkę cudow­nych dzie­cia­ków, to naprawdę wiele – rzu­ciła, wpra­wia­jąc Renatę w osłu­pie­nie.

Kto dzi­siaj cie­szy się z dzieci? Chyba tylko męczen­nica, kan­dy­datka na cho­lerną świętą. Dzieci są jak ener­ge­tyczne wam­pirki wysy­sa­jące ze swo­ich matek urodę i chęć do życia.

Aż się wzdry­gnęła. Otrzą­snęła się dopiero na dźwięk tele­fonu wewnętrz­nego.

– Szef cię potrze­buje – prze­ka­zała asy­stentka, Gabriela Wszędko.

Renata dałaby głowę, że sły­szy w jej tonie zgryź­liwą nutę. Wstała bez pośpie­chu, popra­wiła żakiet, a idąc do gabi­netu oddzie­lo­nego od reszty biura sta­ran­nie zasu­nię­tymi żalu­zjami, przej­rzała się w szy­bie, by mieć pew­ność, że rowek w pier­siach jest dosta­tecz­nie widoczny. Tomasz Konieczny, szara emi­nen­cja świata reklamy, był jej szansą na męża numer trzy. Kiedy zoba­czyła wzrok błą­dzący po jej dekol­cie na pre­zen­ta­cji rocz­nych wyni­ków krótko po tym, kiedy dołą­czyła do jego zespołu, wie­działa, że połknął haczyk.

Męż­czyźni byli bar­dzo prze­wi­dy­walni.

Weszła pew­nym kro­kiem do jego gabi­netu, okrą­żyła biurko i sta­nęła tuż obok niego.

– Naresz­cie jesteś, zobacz, co ci kre­tyni nam przy­słali! A za pie­nią­dze, które nam ofe­rują, nie warto nawet z łóżka wsta­wać! – Tomasz roz­sy­pał na biurku stos kar­tek.

Był zde­ner­wo­wany – zauwa­żyła mocno pul­su­jącą żyłkę na jego szyi. Ide­alny moment, żeby go wyci­szyć, uspo­koić i poka­zać, że przy niej nawet naj­głup­sza oferta wcale nie jest warta takich ner­wów.

– Upo­rząd­kuję to, potem prze­ana­li­zuję i wyślę ci wnio­ski. Jestem pewna, że dosta­niemy, czego chcemy – nachy­liła się, żeby pozbie­rać roz­rzu­cone doku­menty, a jej biust zna­lazł się pięć cen­ty­me­trów od jego oczu.

– Nie rób tak – wydu­sił zdła­wio­nym gło­sem. Kobiece piersi były sła­bo­ścią, któ­rej nie umiał się oprzeć.

– Wpad­nij do mnie po pracy, ubiorę się w coś ład­nego – szep­nęła Renata, nachy­la­jąc się nad nim jesz­cze bar­dziej, aby poczuł zapach jej per­fum.

Od trzech mie­sięcy mieli romans. Jesz­cze trzy i popro­sisz, żebym zro­biła ci miej­sce w sza­fie – pomy­ślała, wycho­dząc, i unio­sła zna­cząco brew. Innego sce­na­riu­sza pod uwagę nie brała. Męż­czyźni naprawdę byli prze­wi­dy­walni, choć uwa­żali, że jest ina­czej.

Tomasz odcze­kał, aż Renata znik­nie z pola widze­nia, i się­gnął po komórkę.

– Aniu, będę póź­niej, mam jesz­cze spo­tka­nie.

– Nie uprze­dza­łeś mnie – żona nie była szczę­śliwa z powodu zmiany pla­nów, ale nie wyczuł w jej gło­sie iry­ta­cji.

– Umówmy się, że wra­ca­jąc, zabiorę Tosię i Zosię z tenisa, będziesz miała tro­chę czasu dla sie­bie.

Ich córki, jede­na­sto­let­nie bliź­niaczki, miały tak zapeł­niony kalen­darz, że szcze­rze im współ­czuł – były bar­dziej zajęte niż ich zarzą­dza­jący firmą ojciec.

– Jest ponie­dzia­łek, mają dziś taniec – wes­tchnęła Anna. – Zaraz po szkole, więc już są w domu.

– Dobrze, pomy­ślę, jak ci wyna­gro­dzić moje nad­go­dziny – powie­dział swoim spe­cjal­nym cza­ru­ją­cym gło­sem.

– Nie naci­skaj, bo się upo­mnę – Anna się zaśmiała.

Była wyraź­nie w nie­złym nastroju. Poczuł się roz­grze­szony.

Tomasz z natury był praw­do­mówny, życie zmu­szało go jed­nak cza­sem do zata­ja­nia pew­nych szcze­gó­łów przed żoną. Teraz też powie­dział prawdę. Spóźni się. Anna była cudowną matką, ide­alną part­nerką na życie, cie­płą, bez wybu­ja­łych ambi­cji, wspie­ra­jącą. Mie­wał inne kobiety. Ale z nimi łączył go wyłącz­nie seks. A z Anną całe życie. I tak uwa­żał, że w branży, w któ­rej kre­ski bia­łego proszku zna­czyły drogę do kariery, posta­wił na naj­mniej kon­tro­wer­syjny spo­sób odre­ago­wy­wa­nia codzien­nego ciśnie­nia. Ważne było tylko, żeby wie­dzieć, kiedy romans skoń­czyć. Jeśli trwał zbyt długo, ist­niało nie­bez­pie­czeń­stwo poja­wie­nia się emo­cjo­nal­nej więzi. Przy­czyny afer peł­nych krzy­ków i łez, powodu roz­bi­tych związ­ków i nie­szczę­ścia dzieci. Ogól­nie zła. A tego sobie nie życzył.

Wpro­wa­dził kod i wszedł na klatkę Renaty. Drzwi jej miesz­ka­nia były otwarte, jak zawsze zresztą. Podo­bało mu się, że na niego czeka.

– Lubię punk­tu­al­nych męż­czyzn – przy­wi­tała go w czymś zwiew­nym, zało­żo­nym na coś fascy­nu­jąco ską­pego, czego pra­wie nie było, a co w cudowny spo­sób pod­kre­ślało jej piersi. A te były abso­lut­nie ide­alne. Nie za duże, pełne, zachę­ca­jąco prze­świ­tu­jące przez deli­katną tka­ninę.

– Jak mógł­bym spóź­niać się do tego, co tu na mnie czeka – zamru­czał jej w szyję.

Nie doszli nawet do sypialni. Kanapa w salo­nie była bli­żej.

Dwie godziny i szybki prysz­nic w łazience Renaty póź­niej w nie­wiel­kiej kafejce na rogu zama­wiał fili­żankę espresso zapa­rzo­nego ze świeżo zmie­lo­nej Colom­bii Excelso. Nie lubił przy­cho­dzić wprost od innej kobiety do domu i żony. To było jed­nak nie­kom­for­towe. Kawiar­nia sta­no­wiła dobry bufor mię­dzy jed­nym a dru­gim świa­tem. A kawa sku­tecz­nie zabi­jała pozo­sta­łość po cudzych per­fu­mach.

Kiedy par­ko­wał pod swoją willą, nie czuł już ich zapa­chu na sobie. Za wiel­kim oknem salonu widać było Annę i dziew­czynki, wszyst­kie trzy sie­działy na dywa­nie koło kominka i pochy­lały się nad czymś. Ogień doda­wał wnę­trzu cie­płego bla­sku i było w nim coś magicz­nego. Tomasz poczuł, że chyba pora, by roz­stać się z Renatą. Tak będzie lepiej dla wszyst­kich.

Karolina i Karol

KARO­LINA I KAROL

Mimo entu­zja­stycz­nego sto­sunku do spa­ce­rów w listo­pa­dowy wie­czór Karo­lina musiała jed­nak przy­znać, że nie jest to lato na Riwie­rze Fran­cu­skiej, i skryła się w przy­tul­nym wnę­trzu kafejki nie­opo­dal swo­jego domu. Wypiła kubek ame­ri­cano i zja­dła kanapkę z kozim serem. Zamó­wiła też cia­steczko z nadzie­niem agre­sto­wym, ale było dość podłe w smaku. Może i dobrze, żadna kobieta nie potrze­buje nad­miaru kalo­rii.

Naj­chęt­niej zadzwo­ni­łaby teraz do przy­ja­ciółki, ale za każ­dym razem, kiedy się­gała do torebki, przy­po­mi­nała sobie, że zosta­wiła tele­fon w domu. Miała dwa wyj­ścia – albo zosta­nie tutaj do stycz­nia, albo wróci do domu, który wyglą­dał tak, że chyba lepiej byłoby go pod­pa­lić. Dla­czego życie musi być tak bar­dzo skom­pli­ko­wane?

Kiedy była mała, marzyła o tym, żeby jak naj­szyb­ciej doro­snąć, nosić buty na obca­sach i korzy­stać z tego wszyst­kiego, co było zabro­nione dzie­ciom. Kiedy doro­sła, naj­chęt­niej wró­ci­łaby do pia­skow­nicy, karu­zeli i bez­tro­skiego życia, w któ­rym naj­więk­szym zmar­twie­niem był kolor gumki myszki. Buty na obca­sach były świetne, ow­szem, ale cała reszta zde­cy­do­wa­nie mniej.

Przy sto­liku obok usiadł przy­stojny, śniady i ciem­no­włosy męż­czy­zna koło czter­dziestki.

Dla­czego po ulicy zazwy­czaj tacy nie cho­dzą? – zasta­no­wiła się Karo­lina.

Szybko go oce­niła: dobrze skro­jony gar­ni­tur, drogi zega­rek, eks­tra­wa­ganc­kie oprawki oku­la­rów, zadbane dło­nie, bez obrączki.

Raczej nie ban­ko­wiec – pomy­ślała. Sta­wiam na wolny zawód. Archi­tekt? I to z tych mod­nych.

Facet nie wyglą­dał, jakby na kogoś cze­kał, sku­piał się cał­ko­wi­cie na ekra­nie komórki, po któ­rej co chwila prze­su­wał pal­cem. Od czasu do czasu się­gał po fili­żankę z kawą i prze­cze­sy­wał pal­cami opa­da­jące na czoło włosy.

A dla­czego w sumie nie popro­sić go o poży­cze­nie tele­fonu? Zadzwo­nię do Mał­gosi, numer w końcu pamię­tam, niech mnie ratuje – pomy­ślała odkryw­czo i uśmiech­nęła się do przy­stoj­niaka.

Zer­k­nął na nią zacie­ka­wiony.

– Karo­lina – przed­sta­wiła się grzecz­nie.

– Tomasz – odpo­wie­dział i uści­snął jej dłoń.

– Może to głu­pio zabrzmi, ale czy nie poży­czył­byś mi na chwilę swo­jego tele­fonu? Chcę, żeby ktoś mnie stąd zabrał, a swoją komórkę… eee… zosta­wi­łam w domu. Szybko wycho­dzi­łam, no i zapo­mnia­łam – zaczęła się tłu­ma­czyć nie­po­rad­nie i zde­cy­do­wa­nie zbyt szcze­gó­łowo. Gdyby świa­dek na sali sądo­wej tak zezna­wał, zano­to­wa­łaby: „kręci”.

Wzięła głę­boki oddech.

– Ucie­ki­nierka? – zaśmiał się domyśl­nie bru­net i odblo­ko­wał kla­wia­turę. – Pro­szę.

– Można tak powie­dzieć – przy­znała cicho Karo­lina, zasta­na­wia­jąc się, czy naprawdę już nawet obcy widzą jej despe­ra­cję i nie­chęć do zmie­rze­nia się z sytu­acją pozo­sta­wioną za zatrza­śnię­tymi drzwiami miesz­ka­nia.

A może po pro­stu ma wyma­lo­wane na czole, że to wszystko ją prze­ra­sta i naj­chęt­niej zwia­łaby na koniec świata? Osta­tecz­nie mogłyby to być Male­diwy i mały domek na wodzie.

Wybrała numer.

– Halo? – W słu­chawce ode­zwał się pełen rezerwy głos jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki.

– Mał­go­sia? To ja, Karola. Jestem w Chill roomie, nie mam tele­fonu, poży­czy­łam na chwilę od jed­nego miłego pana, dla­tego nie znasz numeru, który ci się wyświe­tlił. – Posłała mu raz jesz­cze pełen wdzięcz­no­ści uśmiech.

– Tak, wiem. Twój tele­fon ma Karol, przed chwilą z nim roz­ma­wia­łam. Powie­dział, że wybie­głaś jakoś tak nagle i zapo­mnia­łaś o komórce. A on też się pomy­lił i wziął twoją.

– Nie rozu­miem – zdzi­wiła się Karo­lina.

– Karol wyszedł coś zjeść i wziął przez pomyłkę twój tele­fon. Zadzwo­ni­łam do niego, to zna­czy do cie­bie, ale on ode­brał. Stąd wiem, że znowu coś pochrza­ni­li­ście z komór­kami. Czy wy nie może­cie jakoś ich ozna­czyć? Idio­tyczna histo­ria, cią­głe zamie­sza­nie, a na koniec jesz­cze coś głu­piego z tego wynik­nie – wes­tchnęła Mał­go­sia.

Karo­lina poki­wała głową.

– Pew­nie masz rację. To co, zgar­niesz mnie? Wpadnę do domu, wezmę piżamę i zostanę u cie­bie na noc. Rano pojadę pro­sto do sądu.

– Jasne, zaraz będę.

Karo­lina oddała face­towi tele­fon i dopiła kawę.

– Do sądu? – zacie­ka­wił się Tomasz.

– Tak, mam rano roz­wód.

– Oj, to szcze­rze współ­czuję… Takie rze­czy muszą wytrą­cać z rów­no­wagi.

Karo­lina zorien­to­wała się, jak mógł to zro­zu­mieć, i wybuch­nęła tro­chę ner­wo­wym śmie­chem.

– Nie, to nie mój roz­wód, ja nie jestem nawet mężatką. Ale za to jestem sędzią. Od roz­wo­dów wła­śnie – powie­działa dum­nie.

Miała trzy­dzie­ści lat i orze­kała w wydziale rodzin­nym war­szaw­skiego sądu rejo­no­wego. Apli­ka­cja sędziow­ska w tym wieku była powo­dem do dumy, choć rów­nie czę­sto spo­ty­kała się z opi­nią, że jest za młoda, by wyda­wać wyroki w jakiej­kol­wiek spra­wie.

Spoj­rzała na swo­jego roz­mówcę, by się prze­ko­nać, czy zaim­po­no­wała mu, czy też raczej jest on w gru­pie scep­ty­ków. W każ­dym razie współ­czu­cie na pewno znik­nęło z jego twa­rzy.

– Ja też już muszę lecieć – rzu­cił szybko, zosta­wił dwu­dzie­sto­zło­towy bank­not na stole, zabrał tele­fon, zało­żył płaszcz i pra­wie wybiegł z miło roz­grza­nej kawia­renki, by znik­nąć w listo­pa­do­wej nie­przy­ja­znej czerni.

Karo­lina ze zdu­mie­niem unio­sła brwi.

– Jesteś! – ucie­szyła się chwilę póź­niej na widok przy­ja­ciółki.

Dzięki akcji z tele­fo­nem nie musiała zostać w Chill roomie do Nowego Roku.

– Jestem, ale pośpiesz się – popro­siła Mał­go­sia. – Byle jak zapar­ko­wa­łam, a jak znam moje szczę­ście, zaraz wle­pią mi man­dat.

W samo­cho­dzie było przy­jem­nie cie­pło, z gło­śni­ków pły­nął głos Dawida Pod­sia­dły, Karo­lina poczuła nawet coś w rodzaju bło­go­ści, cho­ciaż scena z kawiarni nie dawała jej spo­koju.

– Poczu­łam się dzi­siaj jak gra­barz. Powie­dzia­łam face­towi, czym się zaj­muję, a on dosłow­nie ska­mie­niał, a potem zaczął ucie­kać. Myślę, że tylko pra­cow­nicy zakła­dów pogrze­bo­wych mają do czy­nie­nia z takimi reak­cjami na co dzień – wes­tchnęła.

– A czego się spo­dzie­wa­łaś? Roz­wód, śmierć, jaka to róż­nica, dzia­łasz w prze­my­śle roz­pa­czy – Mał­go­sia wzru­szyła ramio­nami.

Karo­lina jakoś dotąd nie patrzyła na swój zawód w ten spo­sób. Raczej wyda­wało jej się, że jej wyroki niosą ulgę udrę­czo­nym wspól­nym życiem parom, pozwa­la­jąc każ­demu iść w swoją stronę. Nawet jeśli na początku drogi jest źle, w końcu nie­mal wszy­scy odnaj­dują spo­kój. Ow­szem, roz­wód jest jed­nym z więk­szych życio­wych nie­po­wo­dzeń, ale chyba życie pod jed­nym dachem z kimś, kogo się nie kocha, jest jesz­cze gor­sze? Roz­sta­nia nie są łatwe, ale czę­sto to jedyne roz­sądne wyj­ście.

– Dla­czego ucie­kłaś Karo­lowi? W dodatku wymy­śla­jąc jakieś spo­tka­nie?

– Ty to powin­naś pra­co­wać w wymia­rze spra­wie­dli­wo­ści – mruk­nęła Karo­lina. – Dziwne, że wybra­łaś branżę modową.

Mał­go­sia uśmiech­nęła się pod nosem.

– Mów.

– Czyli na nic powo­ły­wa­nie się na prawo do zacho­wa­nia mil­cze­nia? Będę musiała się do wszyst­kiego przy­znać – Karo­lina zmarsz­czyła brwi i ciężko wes­tchnęła.

A potem ze szcze­gó­łami opo­wie­działa Mał­gosi, jak wykoń­czona wró­ciła z pracy do chlewu będą­cego dzie­łem Karola, następ­nie ode­brała tele­fon od jego matki, która z braku wła­snej pracy zabie­rała czas innym, i jak poczuła wielką nie­moc wobec osa­cze­nia przez rodzinę Nowa­ków.

– Musia­łam uciec. To było jedyne wyj­ście, żeby nie zwa­rio­wać – poki­wała głową.

– To dla­czego w takim razie nie spa­ko­wa­łaś Karola i nie wyrzu­ci­łaś go z domu pro­sto w ramiona mamusi? – dopy­ty­wała Mał­go­sia, par­ku­jąc pod apar­ta­men­tow­cem, w któ­rym miesz­kała Karo­lina.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki