Kobiety ciężkich obyczajów - Natasza Socha - ebook

Kobiety ciężkich obyczajów ebook

Natasza Socha

4,3

Opis

Są kobiety, dla których mężczyzna jest tylko dodatkiem. Do sukienki i do życia.

Kwiryna mieszka w barwnej, przedwojennej Warszawie, a splot nieoczekiwanych okoliczności wprowadza ją do świata ekskluzywnych prostytutek. Nie śni o księciu z bajki, szczęśliwej rodzinie ani miłości na zawsze.

Kira, jej prawnuczka, dziedziczy po prababce nie tylko różnobarwność tęczówek, ale i nonszalancję, z jaką traktuje płeć męską. Czy Kirze uda się odmienić swoje przeznaczenie, czy powtórzy błędy Kwiryny?

Kobiety ciężkich obyczajów to trzeci tom serii Matki, czyli córki. Książki o trudnych relacjach między kobietami, tajemnicach, niewypowiedzianych pretensjach, ale i o miłości, która zawsze daje kolejną szansę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (187 ocen)
94
56
29
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mlenaj

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, wzruszająca ale i zabawna.
00
Bakusiatko1971

Nie oderwiesz się od lektury

Cała trylogia Pani Nataszy Sochy to wyśmienita lektura, od której trudno się oderwać. Jedna cześć, lepsza od drugiej! Polecam serdecznie.
00
Kocurek202

Całkiem niezła

trochę ciekawa, trochę nudna. mam mieszane uczucia
00
mazepka

Nie oderwiesz się od lektury

cała trylogia tak wciąga, ze trudno się oderwać
00
MarzenaDublin

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa kontynuacja życia trzech kobiet,jak zwykle szczypta humoru dodana .
00

Popularność




Au­tor: Na­ta­sza So­cha

Re­dak­cja: Pra­cow­nia Co­gi­to

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Skład: Ro­bert Ku­pisz

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Iri­na Po­zniak

Zdję­cia na okład­ce: Tre­vil­lion Ima­ges/Eva Ric­ci

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Ka­ta­rzy­na Ko­cur

Re­dak­tor se­rii: Agniesz­ka Fi­las

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

© Co­py­ri­ght by Na­ta­sza So­cha

© Co­py­ri­ght for this edi­tion Wy­daw­nic­two Pas­cal

Ta książ­ka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zmar­łych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej książ­ce są two­rem wy­obraź­ni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­czą­co prze­two­rzo­ne pod ką­tem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2017

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-025-0

Męż­czyź­ni po­lu­ją, ko­bie­ty ło­wią

Vic­tor Hugo

LU­IZA

Roz­dział pierw­szy

Ależ ona mia­ła nogi!

Kwi­ry­na sta­ra­ła się w ogó­le nie mru­gać, bo na­wet stra­co­ny uła­mek se­kun­dy wy­da­wał jej się zbyt dłu­gą jed­nost­ką cza­so­wą. Loda Ha­la­ma była naj­pięk­niej­szą ko­bie­tą na świe­cie. Czar­ny Ła­będź z Zie­mi obie­ca­nej, zja­wi­sko­wa tan­cer­ka z fil­mu Pro­ku­ra­tor Ali­cja Horn to nie tyl­ko ale­go­ria pięk­na, ale tak­że ja­kaś nie­uchwyt­na ele­gan­cja, o któ­rej Kwi­ry­na mo­gła tyl­ko po­ma­rzyć. Zresz­tą ko­muś z ta­kim imie­niem, chu­dym cia­łem i dziw­ny­mi ocza­mi, o któ­rych trud­no było po­wie­dzieć, czy są nie­bie­skie, czy brą­zo­we, po­zo­sta­wa­ły tyl­ko ma­rze­nia. Kon­sump­cją rze­czy­wi­sto­ści, z jej pięk­ny­mi su­kien­ka­mi, mi­ster­nie uło­żo­ny­mi wło­sa­mi i ko­sza­mi kwia­tów od wiel­bi­cie­li zaj­mo­wa­ły się ko­bie­ty po­kro­ju Lody.

– Też byś mo­gła być taka jak ona – szep­nę­ła jej do ucha Lu­cy­na, star­sza od Kwi­ry­ny o do­bre pięt­na­ście lat i bo­gat­sza o błysz­czyk do ust fir­my Max Fac­tor, któ­re­go to ko­sme­ty­ku za­zdro­ści­ły jej wszyst­kie ko­bie­ty w pro­mie­niu stu ki­lo­me­trów. Lu­cy­na nie chcia­ła zdra­dzić, skąd ma to cudo, albo ra­czej, w jaki spo­sób je zdo­by­ła wraz z kieł­ku­ją­cym po­my­słem na świet­ny biz­nes.

Te­raz z uko­sa ob­ser­wo­wa­ła pod­eks­cy­to­wa­ną Kwi­ry­nę, któ­ra nie mo­gła ode­rwać wzro­ku od Lody. Tak, za­bra­nie tej ma­łej na re­wię było zde­cy­do­wa­nie świet­nym po­my­słem. Żad­ne sło­wa nie prze­ko­na­ją czło­wie­ka, do­pó­ki na wła­snej skó­rze nie do­świad­czy, co może stra­cić lub zy­skać.

Kwi­ry­na była ślicz­na, o co się w ogó­le nie po­dej­rze­wa­ła. Naj­więk­szym atu­tem były jej oczy z wro­dzo­ną wadą, da­ją­cą jak­że wie­le moż­li­wo­ści. W uwo­dze­niu, rzecz ja­sna. He­te­ro­chro­mia iri­dis, róż­no­barw­ność jed­nej tę­czów­ki. Jed­no oko było nie­bie­skie, dru­gie – nie­bie­sko-brą­zo­we. Każ­dy, chcąc nie chcąc, wpa­try­wał się w te oczy i Lu­cy­na wie­dzia­ła, że tyl­ko kwe­stią cza­su jest za­to­pie­nie się w nich na za­wsze. Tyle że Kwi­ry­na na ra­zie od­wra­ca­ła wzrok, jak­by wsty­dząc się swo­jej ułom­no­ści.

Nie­słusz­nie.

– Ona jest taka pięk­na – wy­szep­ta­ła, przy­ci­ska­jąc dło­nie do pier­si i po­sy­ła­jąc Lo­dzie spoj­rze­nie wier­ne­go psa.

– Ty też mo­gła­byś być taka jak ona – od­rze­kła szep­tem Lu­cy­na. – Wszyst­ko jest tak na­praw­dę kwe­stią stro­ju. No i ma­ki­ja­żu – do­da­ła, po czym ob­li­za­ła swo­je błysz­czą­ce usta.

Opła­ca­ło się.

Szyb­ki nu­me­rek w bra­mie przy uli­cy Na­lew­ki, tuż pod szyl­dem „15 Go­le­nie, 25 Strzy­że­nie”. Ten błysz­czyk był wart zde­cy­do­wa­nie wię­cej niż dzie­sięć ta­kich strzy­żeń. Wy­star­czy­ło pod­nieść spód­ni­cę, maj­tek i tak nie no­si­ła. Na do­da­tek klient był za­chwy­co­ny, że może wziąć ją od tyłu. A ona nie mu­sia­ła czuć jego od­de­chu ani wpa­try­wać się w obcą twarz, wy­krzy­wia­ją­cą się w gry­ma­sie chwi­lo­we­go speł­nie­nia. Wci­snął jej po­tem pięć zło­tych i dał zło­te puz­der­ko z na­pi­sem „Max Fac­tor, Lip Po­ma­de”. Skąd on je miał? Otwo­rzy­ła po­jem­ni­czek i z za­cie­ka­wie­niem spoj­rza­ła na prze­zro­czy­stą, błysz­czą­cą za­war­tość. Po­wą­cha­ła. Pach­nia­ło czymś zu­peł­nie no­wym.

Hol­ly­wo­od. Na pu­de­łecz­ku też na­pi­sa­no „Hol­ly­wo­od”.

To pew­nie ten za­pach.

In­stynk­tow­nie na­ło­ży­ła so­bie odro­bi­nę mazi na usta i z za­chwy­tem spoj­rza­ła w lu­stro. Jej war­gi efek­tow­nie błysz­cza­ły i sta­ły się ku­szą­co wil­got­ne. Lu­cy­na Ma­ków­na była za­pew­ne pierw­szą w sto­li­cy wła­ści­ciel­ką eks­klu­zyw­ne­go błysz­czy­ka do ust fir­my Max Fac­tor. Cena – nie­ca­łe sześć mi­nut.

Tym­cza­sem Loda Ha­la­ma po raz dzie­sią­ty tego wie­czo­ru kła­nia­ła się ze sce­ny z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem, że nie­ste­ty nie da rady udźwi­gnąć tych wszyst­kich kwia­tów. Jej cie­niut­kie brwi, wy­gię­te w cha­rak­te­ry­stycz­ny łuk, oraz czer­wo­ne usta dzia­ła­ły jak ma­gnes na szes­na­sto­let­nią Kwi­ry­nę, któ­ra jako pierw­sza ze­rwa­ła się z krze­sła i biła bra­wo tak za­pa­mię­ta­le, aż jej dło­nie sta­ły się nie­mal pur­pu­ro­we.

Lu­cy­na uśmiech­nę­ła się pod no­sem. War­to było za­brać małą na spek­takl, choć był to dość spo­ry wy­da­tek. Na szczę­ście ma­da­me He­le­ne za­ła­twi­ła dwa bi­le­ty po dużo niż­szej ce­nie, ina­czej nie by­ło­by ich stać na taki luk­sus. Naj­waż­niej­sze jed­nak, że przy­nę­ta chwy­ci­ła, a ha­czyk wbił się w rybę. Te­raz trze­ba ostroż­nie wy­cią­gnąć ją z wody, bez żad­nych gwał­tow­nych ru­chów, w koń­cu oj­ciec nie­raz jej po­wta­rzał, że hol ryby jest jed­nym z naj­bar­dziej fa­scy­nu­ją­cych mo­men­tów węd­ko­wa­nia. Nie­któ­re ga­tun­ki by­wa­ją bar­dzo wa­lecz­ne i tyl­ko od umie­jęt­no­ści węd­ka­rza za­le­ży czy po­lo­wa­nie za­koń­czy się suk­ce­sem, czy też ryba ze­rwie się z żył­ki.

– Boże, ona jest nie­sa­mo­wi­ta, po pro­stu nie­wia­ry­god­nie zja­wi­sko­wa. Te jej wło­sy, te nogi i to, jak się ru­sza. I ma ta­kie pięk­ne zęby i cerę – Kwi­ry­na nie mo­gła prze­stać mó­wić.

Lu­cy­na wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Mó­wi­łam ci już. Też mo­gła­byś taka być.

Kwi­ry­na spoj­rza­ła na nią zdu­mio­na.

– Żar­tu­jesz, praw­da? Jak ktoś taki jak ja mógł­by się rów­nać z bo­gi­nią?

– Na świe­cie nie ma bo­giń, jest po pro­stu wy­star­cza­ją­ca ilość pie­nię­dzy – Lu­cy­na wy­ję­ła zło­te puz­der­ko z błysz­czy­kiem fir­my Max Fac­tor i po­gła­dzi­ła z na­masz­cze­niem na­pis „Hol­ly­wo­od”.

– Nie trze­ba tam je­chać, by zo­stać Jean Har­low – do­da­ła jesz­cze.

Kwi­ry­na od­gar­nę­ła ko­smyk ciem­nych wło­sów z czo­ła i spoj­rza­ła z za­cie­ka­wie­niem na Lu­cy­nę.

– Co masz na my­śli?

Ale star­sza ko­le­żan­ka tyl­ko mach­nę­ła ręką.

Jesz­cze nie te­raz. Trze­ba wy­czuć od­po­wied­ni mo­ment, do­pro­wa­dzić do sy­tu­acji, w któ­rej ofia­ra sama po­pro­si o wy­mie­rze­nie kary. Zresz­tą, na Boga, o ja­kiej ka­rze mowa? Je­że­li je­den czło­wiek po­sia­da pięk­ne i mło­de cia­ło, a dru­gi pie­nią­dze, to dla­cze­go tego nie po­łą­czyć, by obie stro­ny do­sta­ły to, o czym ma­rzą?

Lu­cy­na Ma­ków­na po­czu­ła się jak ku­piec z ży­dow­ską smy­kał­ką do in­te­re­sów. Rzu­ci­ła raz jesz­cze okiem na sce­nę z kła­nia­ją­cą się Lodą i wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. To po pro­stu czy­sty przy­pa­dek, że wła­śnie ta ko­bie­ta zo­sta­ła gwiaz­dą. Ow­szem, ta­lent miał tu pew­ne zna­cze­nie, ale umów­my się – cała resz­ta to po pro­stu fart, że wła­śnie Loda wy­cią­gnę­ła kar­tecz­kę z na­pi­sem „sła­wa”. Fak­tem jest jed­nak, że mia­ła na­praw­dę nie­złe nogi.

– Chodź, wra­ca­my do domu. – Po­cią­gnę­ła Kwi­ry­nę, któ­ra w ma­rze­niach sta­ła wła­śnie na wiel­kiej sce­nie, ską­pa­na desz­czem za­chwy­co­nych mę­skich spoj­rzeń i ogrza­na hi­ste­rycz­nym bi­ciem ich serc.

Miesz­ka­nie, któ­re ro­dzi­ce Lu­cy­ny odzie­dzi­czy­li jesz­cze po jej dziad­kach, było małe, ale dość prak­tycz­nie urzą­dzo­ne. No i mia­ło ła­zien­kę. To na­praw­dę wiel­kie szczę­ście, tym bar­dziej że w wie­lu dziel­ni­cach o ta­kim luk­su­sie moż­na było tyl­ko po­ma­rzyć.

Jesz­cze do nie­daw­na prze­pi­sy nie okre­śla­ły mak­sy­mal­ne­go stop­nia za­bu­do­wy dział­ki, nic więc dziw­ne­go, że par­ce­le były usy­tu­owa­ne jed­na przy dru­giej, nie­zwy­kle cia­sno, z nie­du­ży­mi po­dwór­ka­mi po­środ­ku. Kosz­ty mi­ni­ma­li­zo­wa­no, gdzie się dało, za­tem gor­sze miesz­ka­nia w do­mach, a cza­sem i całe domy w bied­nych dziel­ni­cach były po­zba­wio­ne ka­na­li­za­cji, bie­żą­cej wody i ła­zie­nek. O, choć­by to miesz­ka­nie Zoś­ki na Woli. Dwa mi­nia­tu­ro­we po­ko­iki, drew­nia­ny wy­cho­dek na dwo­rze, od­kry­te rynsz­to­ki i na­wierzch­nie z gru­bych ka­mie­ni, mię­dzy któ­ry­mi za­le­gał koń­ski gnój. No i jesz­cze po czte­ry oso­by miesz­ka­ją­ce w po­ko­ju. Wiecz­nie śmier­dzia­ło u nich sma­żo­ną ce­bu­lą, po­tem i brud­ny­mi ciu­cha­mi.

Lu­cy­na mia­ła więk­sze szczę­ście – miesz­ka­nia w ka­mie­ni­cy przy Mar­szał­kow­skiej na­le­ża­ły do lep­szych sfer. Kie­dy ro­dzi­ce żyli, oj­ciec pra­co­wał jako ka­sjer w Pocz­to­wej Ka­sie Oszczęd­no­ści, a mat­ka do­ra­bia­ła jako szwacz­ka i trze­ba przy­znać, że cał­kiem spraw­nie jej to szło. Były mie­sią­ce, kie­dy za­ra­bia­ła wię­cej niż oj­ciec na pań­stwo­wej po­sa­dzie. Na po­cząt­ku lat trzy­dzie­stych, kie­dy zli­kwi­do­wa­no w koń­cu miej­sco­wy bur­del pod piąt­ką, psu­ją­cy dość moc­no re­no­mę uli­cy, za­czę­ło tu być na­praw­dę ele­ganc­ko. Co praw­da, Lu­cy­na kom­plet­nie nie ro­zu­mia­ła, dla­cze­go na­gle wła­ści­cie­lom prze­sta­ły się po­do­bać ka­ria­ty­dy i gip­so­we pół­ko­lum­ny, któ­re jako prze­jaw złe­go sma­ku po ko­lei za­czę­to usu­wać z bu­dyn­ków. Ona bar­dzo je lu­bi­ła. Tym­cza­sem sztu­ka­te­rie znik­nę­ły, fron­to­ny zo­sta­ły wy­gła­dzo­ne, a ca­łość sta­ła się ja­kaś taka... nud­na. Naj­waż­niej­sze jed­nak, że Mar­szał­kow­ską uzna­wa­no za uli­cę mod­ną i na­praw­dę do­brze się sta­ło, że mo­gła tu miesz­kać.

Od kie­dy jed­nak zo­sta­ła sama, z pie­niędz­mi było co­raz go­rzej. Co in­ne­go, kie­dy żyli z pen­sji trzech osób, te­raz mu­sia­ła utrzy­my­wać się sama. Mia­ła też do spła­ce­nia dług u ad­wo­ka­ta ojca, któ­ry wpraw­dzie nie zdą­żył im w ni­czym po­móc, ale ra­chu­nek wy­sta­wił. Od­ro­czył go uprzej­mie raz, dru­gi, a na­wet pią­ty, ale w koń­cu trze­ba bę­dzie wszyst­ko ure­gu­lo­wać. Śmierć wy­wo­łu­je w lu­dziach współ­czu­cie, ale dość krót­ko­trwa­łe. Nic dziw­ne­go, tru­py zo­sta­ły zło­żo­ne w zie­mi, kwia­ty zwię­dły, a ży­cie to­czy się da­lej.

Za­rob­ki u Ma­da­me He­le­ne, u któ­rej pra­co­wa­ła Lu­cy­na, le­d­wo star­cza­ły na po­kry­cie czyn­szu i pod­sta­wo­we wy­dat­ki, a o ja­kich­kol­wiek luk­su­sach moż­na było tyl­ko po­ma­rzyć. Nie lu­bi­ła tego uczu­cia. Tego cią­głe­go li­cze­nia pie­nię­dzy, za­pi­sy­wa­nia wy­dat­ków, a cza­sem pod­kra­da­nia je­dze­nia z ba­za­rów. W za­sa­dzie nie była to taka ty­po­wa kra­dzież, Lu­cy­na po pro­stu py­ta­ła, czy może spró­bo­wać ja­błek, śli­wek, ka­wał­ka sera, spraw­dzić, czy rzod­kiew­ka jest wy­star­cza­ją­co ostra, a mle­ko ide­al­nie skwa­śnia­łe. Przej­ście przez ba­zar było dar­mo­wym śnia­da­niem, ale wy­wo­ły­wa­ło też men­tal­ną zga­gę. Wes­tchnę­ła. Do­brze, że jej miesz­ka­nie cią­gle jesz­cze pa­mię­ta­ło lep­sze cza­sy i nie wy­ma­ga­ło więk­szych re­mon­tów.

Po­kój go­ścin­ny miał przy­jem­ne grosz­ko­we ścia­ny, sy­pial­nia była ró­żo­wa, a su­fi­ty wy­ma­lo­wa­no na bia­ło, przez co ca­łość wy­da­wa­ła się jesz­cze wyż­sza.

Pod­ło­gi ze zwy­kłych de­sek po­ło­żo­ne kil­ka­na­ście lat temu oj­ciec zdą­żył przed śmier­cią po­ma­lo­wać far­bą olej­ną. Ko­lor wpraw­dzie tro­chę wy­blakł, ale nie prze­szka­dza­ło to w ogól­nym od­bio­rze. W przej­ściu mię­dzy po­ko­jem a kuch­nią le­żał dy­wan, pa­mię­ta­ją­cy jesz­cze cza­sy, kie­dy miesz­ka­li tu dziad­ko­wie i trze­ba przy­znać, że cią­gle wy­glą­dał ele­ganc­ko. Zresz­tą Lu­cy­na sta­ra­ła się po nim jak naj­mniej stą­pać, a raz na dwa mie­sią­ce pra­ła go sza­rym my­dłem.

Po­nie­waż po­kój go­ścin­ny był wy­jąt­ko­wo duży, Lu­cy­na roz­dzie­li­ła go przez od­po­wied­nie usta­wie­nie me­bli, i w ten spo­sób rów­nież Kwi­ry­na zy­ska­ła wła­sny kąt. A wszyst­ko dzię­ki sta­rej, trzy­drzwio­wej sza­fie, któ­rą ojcu uda­ło się ku­pić nie­mal za bez­cen. Sza­fa mia­ła już swo­je lata, ale wy­glą­da­ła oka­za­le. Me­ble i tak ku­po­wa­no wte­dy za­zwy­czaj tyl­ko raz, kie­dy urzą­dza­no się „na swo­im”. Za­moż­niej­sze ro­dzi­ny za­ma­wia­ły wy­po­sa­że­nie miesz­ka­nia u sto­la­rzy, te uboż­sze mu­sia­ły za­do­wo­lić się rze­cza­mi z dru­giej ręki. Sza­fa była wpraw­dzie uży­wa­na, ale za to w do­sko­na­łym sta­nie. Jej po­przed­ni wła­ści­ciel był tak pi­ja­ny, że nie do koń­ca po­tra­fił się tar­go­wać i przy­stał od razu na cenę za­pro­po­no­wa­ną przez ojca Lu­cy­ny. Te­raz dzie­li­ła ona po­kój na dwa mniej­sze – za sza­fą spa­ła Kwi­ry­na, a po dru­giej stro­nie me­bla był po­kój go­ścin­ny z du­żym sto­łem, czte­re­ma krze­sła­mi, sta­rą, sto­ją­cą lam­pą z żół­tym aba­żu­rem oraz kre­den­sem z pięk­ną ślub­ną za­sta­wą por­ce­la­no­wą z Ćmie­lo­wa, pre­zen­tem jesz­cze od dziad­ków.

W kuch­ni znaj­do­wał się cał­kiem spo­ry piec ka­flo­wy, któ­ry słu­żył do ogrze­wa­nia wszyst­kich po­miesz­czeń, a szaf­ki, po­dob­nie zresz­tą jak pod­ło­gi, po­ma­lo­wa­no bia­łą far­bą olej­ną. Od­pry­ski Lu­cy­na po­kry­ła gip­sem. Je­dy­ny­mi ele­men­ta­mi de­ko­ra­cyj­ny­mi miesz­ka­nia były dwie ręcz­nie wy­szy­wa­ne kapy na łóż­ko w sy­pial­ni oraz ka­na­pę, po­dusz­ki, ha­fto­wa­ne ob­ru­sy i ser­we­ty i róż­ne­go ro­dza­ju fi­gur­ki, któ­re ro­dzi­ce zno­si­li z pchlich tar­gów. Nie­wie­le, bo część z nich sprze­da­ła w ko­mi­sie. Ogól­nie miesz­ka­nie pre­zen­to­wa­ło się bar­dzo przy­jem­nie, z de­li­kat­ną nutą sfer wyż­szych, na­tych­miast wy­czu­wal­ną przez bie­do­tę i kom­plet­nie nie­zau­wa­żal­ną dla bo­ga­czy.

Ale nie z tego Lu­cy­na była naj­bar­dziej dum­na. Praw­dzi­wy po­wód do dumy sta­no­wi­ła ła­zien­ka!

Co praw­da, w tam­tym okre­sie do więk­szo­ści war­szaw­skich do­mów do­pro­wa­dzo­no już wodę, ka­na­li­za­cję i elek­trycz­ność, ale w prak­ty­ce nie wszy­scy mo­gli po­chwa­lić się ta­kim luk­su­sem. Ow­szem, w pro­jek­tach no­wych bu­dyn­ków uwzględ­nia­no po­miesz­cze­nia o prze­zna­cze­niu czy­sto sa­ni­tar­nym, lecz w sta­rych miesz­ka­niach wy­ma­ga­ło to nie lada prze­ró­bek. Na szczę­ście miesz­ka­nie przy Mar­szał­kow­skiej mo­gło się po­chwa­lić ła­zien­ką wy­po­sa­żo­ną w wan­nę, umy­wal­kę i musz­lę klo­ze­to­wą. Po­cząt­ko­wo ką­pa­li się raz w ty­go­dniu, oszczę­dza­jąc na wo­dzie i wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że czło­wiek nie po­wi­nien nisz­czyć skó­ry my­dłem i wodą. Z cza­sem do­szli do wnio­sku, że zde­cy­do­wa­nie ład­niej pach­ną i le­piej się czu­ją, kie­dy czę­ściej ko­rzy­sta­ją z ła­zien­ki.

– Ależ tu pięk­nie – po­wie­dzia­ła Kwi­ry­na, kie­dy we­szła do miesz­ka­nia Lu­cy­ny po raz pierw­szy. Z za­chwy­tem spo­glą­da­ła na ko­lo­ro­we ścia­ny, ozdo­by, bi­be­lo­ty, sta­rą lam­pę z aba­żu­rem i wresz­cie ła­zien­kę, w któ­rej pach­nia­ło ró­ża­nym my­deł­kiem.

Lu­cy­na otwo­rzy­ła szaf­kę i po­ka­za­ła jej my­dło Eli­da „7 Kwia­tów” (jesz­cze ze sta­rych za­pa­sów mamy) oraz pod­ręcz­nik z ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­ste­go pią­te­go roku pod ty­tu­łem Hi­gie­na ko­bie­ty we wszyst­kich okre­sach jej ży­cia.

– Do­sta­łam kie­dyś od mamy na uro­dzi­ny i cho­ciaż wte­dy by­łam nie­co roz­cza­ro­wa­na, to dzi­siaj przy­naj­mniej wiem, jak o sie­bie za­dbać.

Kwi­ry­na uśmiech­nę­ła się nie­śmia­ło. Ona do­tąd ką­pa­ła się w mi­sce z wodą, a la­tem naj­chęt­niej w po­bli­skich je­zio­rach. To na­praw­dę zrzą­dze­nie losu, że bę­dzie jej wol­no ko­rzy­stać z praw­dzi­wej ła­zien­ki i wy­mo­czyć się w wan­nie, prze­glą­da­jąc z cie­ka­wo­ścią „To Co Naj­mod­niej­sze” oraz po­pi­ja­jąc wodę so­do­wą.

KIRA

Roz­dział pierw­szy

Począ­tek stycz­nia, świat po­wo­li za­po­mi­nał o świę­tach.

A ją wła­śnie do­pa­dło. Nogi zmię­kły, a część mię­dzy­mó­zgo­wia, zwa­na pięk­nie hi­po­ta­la­mu­sem, wy­pro­du­ko­wa­ła nar­ko­tyk od­po­wie­dzial­ny wła­śnie za to zmięk­cze­nie. Jej wzrok naj­pierw ode­brał in­for­ma­cje o wzro­ście, po­sta­wie, ko­lo­rze wło­sów i oczu, o szcze­gó­łach twa­rzy i pro­stym no­sie, o dłu­gich rzę­sach i gra­na­to­wej kurt­ce z kap­tu­rem. Wszyst­ko to z pręd­ko­ścią po­nad czte­ry­stu trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę do­tar­ło do mó­zgu, gdzie roz­po­czę­ło się sor­to­wa­nie do­znań na po­zy­tyw­ne i ne­ga­tyw­ne. Ne­ga­tyw­nych nie było, nic dziw­ne­go za­tem, że pro­duk­cja fe­ny­lo­ety­lo­ami­ny ru­szy­ła ze zdwo­jo­ną pręd­ko­ścią, a szyb­kość bi­cia ser­ca zwięk­szy­ła się o pięć­dzie­siąt pro­cent. Oczy na­bra­ły za­ska­ku­ją­ce­go bla­sku, a cia­ło za­ata­ko­wa­ła emo­cjo­nal­na gry­pa.

– Maja pro­si­ła o od­da­nie książ­ki – po­wie­dzia­ła nie­na­tu­ral­nie mięk­kim gło­sem i wy­cią­gnę­ła rękę w jego kie­run­ku.

Uśmiech­nął się, a ona za­mknę­ła oczy.

Bio­che­mia. Po­dob­no nie­ule­czal­na.

A jesz­cze ja­kiś czas temu wszyst­ko wy­glą­da­ło zu­peł­nie ina­czej. To ona roz­da­wa­ła kar­ty i mia­ła kon­tro­lę nad mę­skim świa­tem.

***

„Pięk­na, atrak­cyj­na, dow­cip­na, za­dba­na. Ma tyl­ko jed­ną wadę – in­te­re­su­je się wy­łącz­nie tymi męż­czy­zna­mi, któ­rzy są już za­ję­ci. Owi­ja się wo­kół nich jak wi­no­rośl i wy­sy­sa soki do cza­su, aż ofia­ra nie ule­gnie jej uro­ko­wi. Psy­cho­lo­go­wie mó­wią o nich klep­to­man­ki mi­ło­ści. Ko­bie­ty, któ­re krad­ną cu­dzą wła­sność”.

To było kil­ka lat temu. Kira miesz­ka­ła wte­dy z mamą i bab­cią, żyła zgod­nie z usta­lo­nym ryt­mem i od pew­ne­go mo­men­tu za­czę­ła pa­ko­wać się w za­ka­za­ne związ­ki. Z za­in­te­re­so­wa­niem wy­słu­cha­ła więc pro­gra­mu o ko­bie­tach mod­lisz­kach i z przy­jem­no­ścią od­kry­ła, że jest jed­ną z nich. Nic nie da­wa­ło jej więk­szej sa­tys­fak­cji niż ro­mans z żo­na­tym fa­ce­tem, któ­ry po­cząt­ko­wo przy­się­gał na wła­sny sa­mo­chód, że ni­g­dy nie zdra­dzi swo­jej uko­cha­nej ani czy­nem, ani my­ślą, ani na­wet za­ląż­kiem my­śli. Na jed­nych po­trze­bo­wa­ła paru ty­go­dni, na in­nych mie­się­cy, a zda­rza­li się rów­nież tacy, któ­rzy już po pierw­szej ka­wie za­po­mi­na­li, gdzie miesz­ka­ją.

„Ko­bie­ty ta­kie au­to­ma­tycz­nie po­szu­ku­ją mi­ło­ści ska­za­nej na nie­po­wo­dze­nie. An­ga­żu­ją się w związ­ki, któ­re bar­dzo rzad­ko mają szan­sę na prze­trwa­nie. Wy­bra­nek nie jest ich wy­ma­rzo­nym ko­chan­kiem, mi­ło­ścią ży­cia, tyl­ko wy­zwa­niem. Ce­lem do zdo­by­cia. Zwie­rzy­ną pod­czas po­lo­wa­nia,” wy­ja­śniał ni­skim gło­sem ciem­no­wło­sy psy­cho­log z To­wa­rzy­stwa Psy­cho­lo­gicz­ne­go i Kira za­sta­na­wia­ła się, ile cza­su po­trze­bo­wa­ła­by, aby on sam wpadł w jej si­dła i kom­plet­nie się w nich za­tra­cił.

Chy­ba ni­g­dy nie była tak na­praw­dę za­ko­cha­na. To zna­czy, po Jo­achi­mie ni­g­dy. Ow­szem, po­do­ba­li jej się róż­ni męż­czyź­ni. Raz czy dwa my­śla­ła na­wet, że mo­gła­by z nimi stwo­rzyć dłuż­szą re­la­cję niż prze­lot­ny ro­mans. Kie­dy jed­nak do­szło do wspól­ne­go ku­po­wa­nia zwy­kłej ram­ki do zdję­cia, ucie­ka­ła z we­wnętrz­nym krzy­kiem. Albo ucie­kał on. Naj­wy­raź­niej to nie była jej dru­ga po­łów­ka, ani na­wet ćwiart­ka. To był po pro­stu ktoś, kto na chwi­lę za­plą­tał się w jej ży­ciu, czy­niąc je przez mo­ment bar­dziej atrak­cyj­nym. Być może była jesz­cze za mło­da. Albo zbyt in­te­li­gent­na, by dać się zła­pać w si­dła pod ha­słem „i że cię nie opusz­czę aż do śmier­ci”. Śmierć w związ­kach przy­cho­dzi nie­mal za­wsze, naj­pierw wy­sy­ła­jąc swo­ich żoł­nie­rzy w po­sta­ci de­mo­nów co­dzien­no­ści, po­tem nudy, a na koń­cu sko­ku w bok.

Pod­kra­da­nie cu­dzych mę­żów pod­no­si­ło ad­re­na­li­nę. Po co ska­zy­wać się na do­ży­wot­nią, mał­żeń­ską gnu­śność, sko­ro moż­na mieć znacz­nie więk­szy wy­bór. Do­pro­wa­dza­nie męż­czyzn do zdra­dy było bar­dzo ku­szą­ce. Zwłasz­cza, kie­dy oni sami utrud­nia­li za­da­nie, za­rze­ka­jąc się, że „to” ich nie do­ty­czy. Otóż „to” do­ty­czy każ­de­go. Trze­ba mieć tyl­ko oka­zję.

Za­czę­ło się od opo­wia­da­nia Em­ma­nu­el­le Bern­hard za­ty­tu­ło­wa­ne­go Jego żona. Au­tor­ka opi­sy­wa­ła w nim hi­sto­rię ko­bie­ty, któ­ra za­ko­chu­je się w żo­na­tym męż­czyź­nie. Spo­ty­ka się z nim po pra­cy, krad­nie po­ta­jem­ne rand­ki, a na­wet ko­lek­cjo­nu­je pre­zer­wa­ty­wy zu­ży­te pod­czas mi­ło­snych sza­leństw. Kie­dy po ja­kimś cza­sie do­wia­du­je się, że jej uko­cha­ny jest ka­wa­le­rem – czar pry­ska. Nie ma żony – nie ma ry­wal­ki. Nie ma ry­wal­ki – nie ma o co wal­czyć. Ko­bie­ta z opo­wia­da­nia po­czu­ła się oszu­ka­na, Kira zaś po­czu­ła zew krwi. Tym bar­dziej że sama zo­sta­ła w tym cza­sie nie­źle wy­sta­wio­na do wia­tru.

Wte­dy też wpa­dła na po­mysł, żeby pod­kra­dać mi­łość. Odrzeć ją z tego ca­łe­go ro­man­ty­zmu, z tych bzdur o wier­no­ści aż do gro­bo­wej de­ski. Zdra­da kusi każ­de­go, tyl­ko nie każ­dy ma tę moż­li­wość, żeby jej za­kosz­to­wać. Kira, wy­cho­dząc na uli­cę, była ubra­na wła­śnie w ku­sze­nie. W igra­nie z lo­sem i fa­scy­nu­ją­cą za­ba­wę z ogniem. Co może bar­dziej do­war­to­ścio­wać ko­bie­tę?

Jej uro­da była nie­oczy­wi­sta i to chy­ba naj­bar­dziej in­try­go­wa­ło płeć prze­ciw­ną. Ostre ko­ści po­licz­ko­we nada­wa­ły jej nie­co ko­cie­go wy­glą­du, wło­sy do ra­mion były ciem­ne i lśnią­ce. De­li­kat­na ja­sna cera, jak­że inna od tych wszyst­kich spa­lo­nych bu­ziek. No i te oczy. Niby wa­dli­we ge­ne­tycz­nie, ale przez to jak­że fa­scy­nu­ją­ce. He­te­ro­chro­mia iri­dis, czy­li róż­no­barw­ność jed­nej tę­czów­ki. Jed­no oko Kiry było nie­bie­skie, dru­gie – nie­bie­sko-brą­zo­we. Chcąc nie chcąc, każ­dy się w nią wpa­try­wał, a je­śli ro­bił to zbyt dłu­go, za­ta­piał się nie tyl­ko w tych oczach, ale tak­że w ca­łej Ki­rze, cał­ko­wi­cie za­po­mi­na­jąc o mo­no­ga­mii.

***

Po kil­ku la­tach zo­sta­ła praw­dzi­wą mi­strzy­nią uwo­dze­nia. Męż­czyzn trak­to­wa­ła przed­mio­to­wo, jak przy­jem­ny dla oka do­da­tek. Do su­kien­ki, wy­jaz­du, kawy czy ży­cia.

– Mamo, je­stem na wy­jeź­dzie służ­bo­wym, wró­cę za kil­ka dni – Kira tro­chę skła­ma­ła, ale sko­ro do tej pory nie wcią­ga­ła Ka­li­ny w swo­je spe­cy­ficz­ne hob­by, nie wi­dzia­ła po­wo­du, żeby ro­bić to rów­nież te­raz.

Zresz­tą mat­ka mia­ła ak­tu­al­nie na gło­wie zu­peł­nie coś in­ne­go. He­le­na. Małe, ró­żo­we coś, co było jej sio­strzycz­ką, tyle że wy­bra­ło so­bie in­ne­go ta­tu­sia. Choć od dziw­nej uciecz­ki Ka­li­ny mi­nę­ło już tro­chę cza­su, Kira na­dal nie mo­gła uwie­rzyć, że jej zwy­kła, dość nud­na­wa i moc­no prze­zro­czy­sta ży­cio­wo mat­ka zde­cy­do­wa­ła się na taki krok. Tak po pro­stu spa­ko­wać wa­liz­kę, na sie­dze­niu pa­sa­że­ra po­sa­dzić fa­ce­ta, któ­re­go po­zna­ła przy­pad­kiem przez ogło­sze­nie w ga­ze­cie, i prze­je­chać z nim ka­wa­łek Eu­ro­py, tyl­ko po to, by wró­cić w cią­ży. I to wszyst­ko w wie­ku czter­dzie­stu sze­ściu lat!

Kira wpraw­dzie po­lu­bi­ła no­we­go part­ne­ra mat­ki, być może dla­te­go, że Ko­sma był moc­no od­kle­jo­ny od rze­czy­wi­sto­ści. Nie zmie­nia­ło to jed­nak fak­tu, że cała ta ak­cja wy­da­wa­ła się cał­ko­wi­cie po­zba­wio­na nor­mal­no­ści. I kom­plet­nie nie­pa­su­ją­ca do ko­goś ta­kie­go jak Ka­li­na.

– Uca­łuj Helę ode mnie – po­wie­dzia­ła jesz­cze i roz­łą­czy­ła się.

Swo­ją dro­gą to ma­leń­stwo było cał­kiem faj­ne. A na­wet mo­men­ta­mi cu­dow­ne. No do­brze, uwiel­bia­ła je. Dar­ło się wpraw­dzie prze­raź­li­wie, ale na Kirę ły­pa­ło z cie­ka­wo­ścią swo­imi nie­bie­ski­mi oczka­mi i uśmie­cha­ło się roz­bra­ja­ją­co. Mała He­le­na za­czę­ła też wdzie­rać się pod pan­cerz swo­jej sta­lo­wej bab­ci Kon­stan­cji, któ­rą wpraw­dzie do dzi­siaj wstrzą­sa­ło na wi­dok Ko­smy, ale przy­naj­mniej nie prze­no­si­ła swo­jej nie­chę­ci na wnucz­kę.

Kira wy­cią­gnę­ła nogi przed sie­bie i wy­sta­wi­ła twarz w stro­nę słoń­ca. Wrze­śnio­we po­po­łu­dnie było cie­płe i aro­ma­tycz­nie pach­nia­ło za­ląż­kiem je­sie­ni. Drze­wa wpraw­dzie nie od­da­ły jesz­cze swo­ich zie­lo­nych su­kie­nek na prze­cho­wa­nie, ale wi­dać było, że po­wo­li szy­ku­ją się na zmia­nę gar­de­ro­by. Li­ście tra­ci­ły swą in­ten­syw­ną zie­leń, za­sta­na­wia­jąc się, w któ­rym ko­lo­rze bę­dzie im ład­niej. Żół­tym, brą­zo­wym czy może czer­wo­nym?

Te roz­my­śla­nia prze­rwał ku­bek pa­ru­ją­cej kawy, któ­ry zma­te­ria­li­zo­wał się przed no­sem Kiry, ku­sząc orze­cho­wą nutą. Do kub­ka był do­łą­czo­ny męż­czy­zna, na oko trzy­dzie­sto­pa­ro­let­ni, szczu­pły, z ma­leń­kim kocz­kiem na gło­wie. Kirę za­wsze za­sta­na­wia­ło, w jaki spo­sób pew­ne tren­dy osia­da­ją na lu­dziach, sys­te­ma­tycz­nie ata­ku­jąc ko­lej­ne ofia­ry. Naj­pierw były bro­dy, po­tem kra­cia­ste ko­szu­le, te­raz do­szedł ko­czek. Męż­czyź­ni rzu­ci­li się hur­to­wo na te zmia­ny, zu­peł­nie jak­by w każ­dym z nich na­praw­dę drze­mał drwal z lasu, któ­ry z sie­kie­rą na ra­mie­niu bie­gnie po­lo­wać na re­ni­fe­ra.

Uśmiech­nę­ła się. Tego drwa­la lu­bi­ła od ja­kichś kil­ku ty­go­dni i trze­ba przy­znać, że jak do­tąd ba­wi­ła się do­sko­na­le. Za­bie­rał ją na służ­bo­we wy­pa­dy, ku­po­wał nie­kon­wen­cjo­nal­ne pre­zen­ty, a w łóż­ku za­cho­wy­wał się spraw­nie i na te­mat.

– Patrz – po­wie­dział ja­kiś czas temu i po­dał jej dwie kart­ki. – Po wy­peł­nie­niu szcze­gó­ło­we­go kwe­stio­na­riu­sza z py­ta­nia­mi do­ty­czą­cy­mi two­ich upodo­bań ku­li­nar­nych, za­pa­cho­wych oraz sty­lu ży­cia, a na­wet ulu­bio­nej po­zy­cji do spa­nia zo­sta­ną skom­po­no­wa­ne wy­jąt­ko­we i nie­po­wta­rzal­ne per­fu­my tyl­ko dla cie­bie. Już wy­my­śli­łem dla nich na­zwę. Ki­ri­dis. To zbit­ka two­je­go imie­nia z czę­ścią na­zwy two­jej wady ge­ne­tycz­nej.

Na­praw­dę był mo­men­ta­mi roz­bra­ja­ją­cy.

Miał żonę i jed­no dziec­ko, ale naj­wy­raź­niej nie tę­sk­nił za nimi ja­koś spe­cjal­nie. Usiadł obok Kiry na ław­ce, prze­cią­gnął się za­do­wo­lo­ny z ży­cia i po­ca­ło­wał ją w sam śro­dek ust, zli­zu­jąc z nich reszt­ki kawy.

„Za­pew­ne do­wiem się, że sma­ku­ję jak tort orze­cho­wy” – prze­bie­gło jej przez gło­wę.

– Sma­ku­jesz cu­dow­nie. Zu­peł­nie jak tort orze­cho­wy, któ­ry w dzie­ciń­stwie pie­kła mi mama – po­pa­trzył na nią z czu­ło­ścią.

– Taki z dzie­się­ciu ja­jek, dwu­stu gra­mów zmie­lo­nych orze­chów wło­skich oraz dwóch ko­stek ma­sła? – spy­ta­ła nie­win­nie.

– Yyyy. Tak... Wła­śnie taki – do­dał nie­pew­nie.

Ja­sne. Daje mu jesz­cze ja­kieś dwa, góra trzy ty­go­dnie, po­tem trze­ba bę­dzie zna­leźć so­bie nową ofia­rę. Fa­cet naj­wy­raź­niej głu­pie­je i chy­ba an­ga­żu­je się co­raz bar­dziej. A Kira zde­cy­do­wa­nie nie lu­bi­ła sy­tu­acji, kie­dy męż­czy­zna za­czy­nał kwi­lić, łkać, a na­wet szlo­chać. Miał być sta­now­czy, wie­dzieć, cze­go chce i w ra­zie cze­go do­pro­wa­dzić na­wet do roz­wo­du. Ale nie szlo­chać. Nie wpę­dza­ło jej to broń Boże w po­czu­cie winy, tyl­ko ra­czej od­czu­wa­ła pe­wien nie­smak, a na­wet za­że­no­wa­nie.

– Mam coś dla cie­bie – wy­szep­tał jej do ucha i de­li­kat­nie mu­snął ję­zy­kiem szy­ję Kiry.

Od­wró­ci­ła twarz w jego stro­nę i spoj­rza­ła tak sta­now­czym wzro­kiem, że na mo­ment się zmie­szał. Scho­wał za­tem ję­zyk, opa­no­wał roz­anie­lo­ny wzrok i się­gnął do swo­jej skó­rza­nej tor­by.

Mapa nie­ba?

Spoj­rza­ła na nie­go ze zdu­mie­niem.

Drwal od­chrząk­nął i dum­nie wy­piął pierś. Nie­ła­two było za­do­wo­lić Kirę, ale tym ra­zem wie­dział, że mu się uda­ło.

– Mapa nie­ba – po­twier­dził. – Oraz za­zna­czo­na na niej gwiaz­da z two­im imie­niem. Nie wiem, czy wiesz, ale nie­bo usia­ne jest bez­i­mien­ny­mi gwiaz­da­mi, któ­rych współ­rzęd­ne od­no­to­wu­je ame­ry­kań­ski Wiel­ki Re­jestr Astro­no­micz­ny. Wy­bra­łem jed­ną z nich i nada­łem jej two­je imię.

Kira ob­da­rzy­ła go prze­pięk­nym uśmie­chem oraz my­ślą, któ­rej na szczę­ście nie dał rady od­czy­tać.

„Pora, by każ­de z nas wró­ci­ło do daw­nej kon­ste­la­cji”.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Spis tre­ści

Kar­ta ty­tu­ło­wa

Kar­ta re­dak­cyj­na

Cy­tat

LU­IZA - Roz­dział 1

KIRA - Roz­dział 1

LU­IZA - Roz­dział 2

KIRA - Roz­dział 2

LU­IZA - Roz­dział 3

KIRA - Roz­dział 3

LU­IZA - Roz­dział 4

KIRA - Roz­dział 4

LU­IZA - Roz­dział 5

KIRA - Roz­dział 5

LU­IZA - Roz­dział 6

KIRA - Roz­dział 6

LU­IZA - Roz­dział 7

KIRA - Roz­dział 7

LU­IZA - Roz­dział 8

KIRA - Roz­dział 8

LU­IZA - Roz­dział 9

KIRA - Roz­dział 9

LU­IZA - Roz­dział 10

KIRA - Roz­dział 10

LU­IZA - Roz­dział 11

KIRA - Roz­dział 11

LU­IZA - Roz­dział 12

KIRA - Roz­dział 12

LU­IZA - Roz­dział 13

KIRA - Roz­dział 13

LU­IZA - Roz­dział 14

KIRA - Roz­dział 14

LU­IZA - Roz­dział 15

KIRA - Roz­dział 15

LU­IZA - Roz­dział 16

KIRA - Roz­dział 16

LU­IZA - Roz­dział 17

KIRA - Roz­dział 17

LU­IZA - Roz­dział 18

KIRA - Roz­dział 18

LU­IZA - Roz­dział 19

KIRA - Roz­dział 19

LU­IZA - Roz­dział 20

KIRA - Roz­dział 20

EPI­LOG

OD AU­TOR­KI