Dolina niesamowitości - Anna Nieznaj - ebook
NOWOŚĆ

Dolina niesamowitości ebook

Anna Nieznaj

5,0

Opis

W tej przepełnionej tajemnicami powieści śledzimy losy Sanji Popović, nadludzko zwinnej pani major z niebywałym talentem do popadania w kłopoty. Nawet przelotny romans w jej wykonaniu może skończyć się ostrzałem z broni ciężkiego kalibru. Dzięki burzliwym losom Sanji poznajemy kulisy eksperymentu biotechnologicznego, w wyniku którego – po kontrowersyjnej terapii genowej – powstają Czarne Koty. Początkowo cenne asy wywiadu, o niezwykłych zdolnościach psychicznych i fizycznych, stają się wrogami numer jeden i zwierzyną łowną.

Książka wpisuje się w nurt biopunku, doskonale sprawdza się również jako thriller polityczny. Intryga i romans z tym, co niepojęte, toczą się na tle nowego ładu geopolitycznego, podziałów społecznych, wykluczenia i strachu przed obcym.


Reade zacukał się, zdziwiony tą bezpośredniością. Zazwyczaj trudno go było zbić z tropu, więc teraz też udało mu się nadać twarzy wyraz uprzejmej, nienatarczywej ciekawości.

– Moja matka projektowała awatary dla biznesu w czasach, gdy wszyscy zachłysnęli się VR. Opowiadała mi, że mieli nakaz: nie przesadzać z realizmem. Żeby produkt nie wpadł w dolinę niesamowitości. Wtedy jeszcze nie wszystko działało jak powinno, i jeżeli podobieństwo do człowieka było zbyt duże, lecz niewystarczające, awatar zamiast sympatii budził odrazę.
[…]
– Te wasze Koty, Charles… Myślę, że dla niektórych ludzi są właśnie w dolinie niesamowitości…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anastomoza

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna ❤️
00

Popularność




Dolina niesamowitości to ten obszar na wykresie, gdzie nieludzkie staje się zbyt podobne do człowieka i zamiast sympatii zaczyna budzić lęk. Zwierzę w nas boi się tego, co nieuchwytnie inne. Zabobon albo intuicja.

1

Lokal huczał muzyką, za głośną na uszy Sanji Popović, ale przy odrobinie wysiłku umiała to zignorować. W powietrzu unosił się zapach imprezy – wesołych, odprężonych ludzi, jeszcze nie na tyle pijanych, żeby mogły wybuchać awantury. Lekka nuta mniej legalnych zabawiaczy, dużo feromonów podkręconych ciepłem majowej nocy.

Klub mieścił się na ostatnim piętrze, zamykała się nad nim szklana kopuła, a za nią błyszczało miasto – kilkudziesięciopiętrowe drapacze chmur połączone systemem tras i estakad, wysoko nad zabytkowymi kamienicami, pamiątce po dwudziestowiecznym Lublinie. Nieco dalej, nad placem, fajerwerki sypały się z nieba jak bajecznie kolorowy śnieg.

Bywalcy knajpy celebrowali raczej długi weekend, ale oficjalnie trwało święto państwowe – kraje środkowej i wschodniej Europy obchodziły odpowiednio siedemdziesiątą piątą i pięćdziesiątą rocznicę wejścia do Unii. Ukraińcy trzasnęli sobie nawet z tej okazji defiladę w Kijowie pod samym nosem przyczajonego ostatnio rosyjskiego niedźwiedzia. Sanja była pewna, że jej były dowódca umiałby na ten temat powiedzieć kilka trafnie cierpkich słów, lecz od czasu, kiedy generał Andriej Mykicioniuk odszedł z powodu choroby na wcześniejszą emeryturę, nie widywali się tak często, jak Popović miałaby na to ochotę.

Ale teraz trwała zabawa. Sanja kilka godzin temu przyleciała z ważnych rozmów w Tokio i choć rozum kazałby odpoczywać, doprowadzać do normy rozwalony jetlagiem układ nerwowy, dziewczyna poszła w miasto – choćby miało to oznaczać jedynie, że siedzi sama nad piwem i resztkami kolacji, w knajpie okno w okno z własnym mieszkaniem. Udzielała jej się beztroska ludzi wokół. Popović chłonęła klimat, uśmiechając się pod nosem.

Zawiesiła wzrok na mężczyznach siedzących przy stoliku obok. Młodszy ubrany był tak ekscentrycznie, miał tak potargane długie włosy i tak bardzo zajeżdżał mieszaniną papierosów z dziwną chemią, że Sanja tylko musnęła go spojrzeniem. Jakoś nigdy jej nie ciągnęło do subkultur.

Drugi facet był od Sanji nieco starszy, dla odmiany wydawał się należeć do takiego gatunku, co więcej niż jednego piwa nie wypije, bo musi mieć jutro jasną głowę, jak będzie biegał, a fajki nawet nie dotknie, bo mu zepsuje wyniki przed maratonem. Nie, żeby to Sanji szczególnie przeszkadzało. Zapatrzyła się na niego odrobinę.

Blondyn, ubrany w jasną sportową kurtkę i dżinsy. Dżinsy pozostawały nieustannie modne od kilku pokoleń, stanowiąc coś na kształt osiągnięcia ewolucji – niewątpliwie mężczyźni, którzy je nosili, mieli większe szanse na przekazanie swoich genów.

Panowie rozmawiali po angielsku – jak kumple, którzy znają się od tak dawna, że w zasadzie nie muszą kończyć zdań, połowa konwersacji toczy się gdzieś w obłoku wspólnych doświadczeń. Tym razem niby chodziło o podatki, o jakąś hurtownię i umowy dla pracowników. Młodszy kpił, a ten porządny usiłował się od niego delikatnie opędzać, jak od ulubionego szczeniaka.

Sanja wyczuwała w tym wszystkim lekką atmosferę przekrętu, kreatywnej księgowości czy czegoś podobnie dwuznacznego. A może jej się tylko wydawało – może długowłosy po prostu się z kumplem drażnił.

Przyglądała się im zaciekawiona, nie uważając, że musi się z tym przesadnie kryć. Nie była w pracy. Nagle blondyn złapał kątem oka spojrzenie Sanji, odwrócił się bardziej w jej stronę i uśmiechnął z całym rozbrajającym urokiem, na jaki było go stać. Ewidentnie miał w tym wprawę.

Nawet sama przed sobą nie mogła udawać, że interesował ją wyłącznie temat rozmowy, a nie jeden z rozmówców. Lekki rauszyk Sanji współgrał z zapachem lata i tańczących ludzi. Też się uśmiechnęła – z nadzieją, że wygląda to po prostu miło.

Jednak mężczyzna zmierzał już do jej stolika. Popović w chwilach towarzyskiej paniki albo przestawała mówić w ogóle, albo odzywała się nieprzesadnie mądrze.

– Poruszacie ryzykowne tematy w miejscu publicznym – palnęła.

Odpowiedział jej pusty, przepraszający wyraz twarzy – facet nie zrozumiał. Dało to Sanji kilka zbawiennych chwil na namysł.

– Nieważne – mruknęła już po angielsku, machając ręką.

– Martin Sorensen – przedstawił się blondyn. – Duńczyk. Nie znam polskiego, przepraszam.

– Sanja. Ja znam, mam nawet polskie obywatelstwo. – Parsknęła jak z dowcipu. – Ale moi rodzice przyjechali z Chorwacji – dodała w ramach wyjaśnienia, choć tak naprawdę wcale to nie tłumaczyło toku jej autoironicznych skojarzeń. Kiedy człowiek zbyt rzadko ma okazję podzielić się swoimi hermetycznymi żartami, stają się one w końcu zdecydowanie zbyt hermetyczne dla otoczenia.

Popović nie zdążyła zdecydować, w którym momencie rozmowy włączyć sobie radykalną cenzurę, kiedy obejrzał się na nich subkulturowy kolega Martina. Jego rozbawienie wywołane manewrami kumpla przeszło na widok Sanji w błysk zaskoczonego rozpoznania. Popović westchnęła w duchu. To się zdarzało. Czasem ktoś kojarzył wiadomości.

Chłopak zerknął najpierw na Sorensena, potem na dziewczynę, uśmiechnął się jeszcze bardziej drwiąco i rzucił:

– Proszę, jak miło spotkać… Baw się dobrze, Matti.

Zeskoczył ze stołka i przepchnął się do wyjścia. Wyglądał na podekscytowanego i trochę przestraszonego.

„Rewelacja, po prostu rewelacja” – podsumowała Sanja. Pan Domyślny Kolega zmyka na jej widok, gdzie pieprz rośnie. Ciekawe, kiedy umknie Kolega Matti?

– Znasz Sławka? – zdziwił się Sorensen.

– Yhm… – Niby potwierdzenie z sugestią, że Sławek (więc toto miało na imię Sławek) jest ostatnią osobą, o której Sanja ma teraz ochotę myśleć.

Zresztą zgodnie z prawdą. Martin z bliska był przystojny jak diabli. Teraz widziała, że ma szaroniebieskie oczy, bardzo jasne.

– Chodź. – Wyciągnął do dziewczyny rękę przez stolik. Wyszło to zaskakująco naturalnie i poufale. Popović poszła za nim. W sumie co jej szkodzi?

Bardzo lubiła tańczyć, choć prawie nigdy nie zdarzało jej się tańczyć w parze. Nie była pewna, czy w ogóle umie. Wywinęła się więc zgrabnie Duńczykowi i potem umykała mu dalej, nie pozwalając się dotknąć. Ładnie im to wychodziło, w jednym rytmie, obrót, krok do tyłu, spojrzenie przez ramię…

– Mam cię – zaśmiał się Sorensen, obejmując ją w talii dokładnie w tym momencie, kiedy przebrzmiała ostatnia nuta piosenki.

Przysunął się blisko, a Sanję przeszedł dreszcz. Martin był trochę od niej wyższy, więc trafiała nosem na wysokość niedogolonego policzka. A pachnieć to Sorensen ogólnie pachniał cudnie, zwłaszcza po ciepłym, majowym dniu.

– Dasz się zaprosić na wino? – spytał, nie zwalniając nawet odrobinę uścisku.

– Nie. Ale dam się odprowadzić do domu. – Nie zdążyła ugryźć się w język. Nie miała wprawy w składaniu tak bezceremonialnych propozycji.

Wskazała na widoczny za oknem drapacz chmur.

– Powinnam mieć jakieś wino – dodała szybko. – Chyba, nie pamiętam. Nie pamiętam nawet, kiedy poprzedni raz byłam w domu.

„Dobra, dość tego ściemniania – pomyślała. – Weź się w garść, w końcu jesteś dorosła”.

*

W drzwiach mało nie potknęli się o częściowo rozpakowany wielki plecak – czarny, z naszywką przedstawiającą zionącego ogniem smoka. Sanja lubiła, żeby jej bagaż rzucał się w oczy na lotniskowych taśmociągach.

Jednak drugi element nieładu w wyglądającym prawie jak hotelowy apartament mieszkaniu wywołał u Martina nieco większą konsternację. Porządnie rozwieszona na oparciu krzesła marynarka mundurowa. Sorensen uważnie spojrzał na nią, na Sanję i jeszcze raz na mundur.

– Pani major…?

Skinęła głową. Było widać, jak Martin kombinuje – o nic nie pytał i Sanja policzyła mu to na plus. Nie jej wina, że służy w armii już piętnaście lat (jeżeli brać pod uwagę tylko to, co oficjalnie można podać w papierach). W ogóle całokształt sytuacji nie był jej winą.

Ale od biedy ktoś w wieku Popović mógł efektownie awansować aż tak wysoko – w Indonezji, w kłębowisku subsaharyjskiej Afryki, no, a skoro chodziło o wojska specjalne, to i w Azji Środkowej. Sorensen więc nie spytał.

Sanja zajrzała do aneksu kuchennego, ochlapała ręce i twarz nad zlewem, a potem poszukała wina.

– Może być?

Martin wino zaakceptował, zabrał się za otwieranie butelki. Dziewczyna podeszła do przeszklonej ściany salonu. Spojrzała między rozświetlonymi wieżowcami centrum na wąską wstążkę rzeki wijącej się daleko w dole. Na horyzoncie srebrzył się sztuczny zbiornik wodny, otoczony willami z początku wieku.

Popović sięgnęła do kieszeni po blister z tabletkami, który udało jej się dyskretnie zwinąć z rozbebeszonego w przejściu plecaka. Lekarstwo wzmacniało naturalne mechanizmy odporności. Kupiła je z myślą o wirusach fruwających w halach międzynarodowych portów lotniczych, ale mogło też znacząco zmniejszyć ryzyko zarażenia się jakimś obleśnym świństwem.

Obracała tabletkę w palcach. Nagle poczuła się bardzo niezręcznie. Pomyślała, że przelotne przygody też jakoś nie bardzo jej wychodzą. Zaczęła żałować, że w ogóle faceta zaprosiła.

Sorensen, jeszcze nieświadomy, że nastrój zaczyna siadać, wręczył Sanji kieliszek. Wzięła, nie odwracając się.

– Fajny masz stąd widok.

– Yhm.

Popiła tabletkę winem, a potem dokończyła duszkiem kieliszek. Alkohol nie zrobił na niej wrażenia, miała mocną głowę, ale uświadomiła sobie, jak to wygląda.

„Co on sobie pomyśli…?”

Odstawiła pusty kieliszek na półkę i wbiła dłonie w kieszenie szarych bojówek.

Martin w końcu zorientował się, że szanse na błyskotliwy flirt są zerowe i trzeba łagodną stanowczością ratować sytuację. Objął Sanję, lekko całując w kark. Przechyliła głowę, nadstawiła do pieszczot szyję, a potem wzięła mężczyznę za rękę i zaprowadziła do sypialni.

Sorensen zdjął kurtkę, a kiedy odkładał ją na dywan, wrażliwy słuch Popović wyłapał nieco inny dźwięk, niż można by się spodziewać.

– Pistolet w kieszeni? – Zmierzyła go czujnym spojrzeniem, choć spodziewała się odpowiedzi. I tak jak przypuszczała, nie skłamał.

– Mam pozwolenie na broń.

Miał też hurtownię.

– Gdzie mieszkasz?

– Noo… W zasadzie to w lesie. Pod Lublinem.

Nie wyglądał na zdziwionego pytaniem, również widział oczywisty związek spędzania samotnych nocy na odludziu z koniecznością obrony życia i sporego zapewne mienia. Sanja podeszła krok bliżej, oceniając. Martin był rozluźniony, zadowolony, żadnych podejrzanych intencji. Przestała drążyć temat.

A Sorensen zachowywał się swobodnie, jakby to była jego sypialnia. Usiadł na brzegu szerokiego łóżka i pociągnął dziewczynę do siebie.

– Wyskakuj z tego – mruknął niecierpliwie. Najwyraźniej niezbyt przypadła mu do gustu jej ulubiona czarna koszulka z nadrukiem zespołu.

Sanja nawet parsknęła cicho, ale zaraz zgasiła ją inna myśl. Zaprosiła do łóżka zupełnie obcego faceta. I on ma zapewne spore oczekiwania wobec kobiet, które zachowują się w ten sposób. Hello! Studia minęły wieki temu, a wraz z nimi prawo do radosnej nieporadności.

Nie chciała wypaść z roli. Szybko zdjęła ubranie i dała lekko popchnąć się na łóżko. Wolałaby wyłączyć światło, ale pomyślała, że w ten sposób jedynie się ośmieszy. Wylądowała na plecach, w takiej pozycji, że Martin miał – trzeba przyznać – rewelacyjny widok. Zachwycił się i aż cmoknął, ale Sanja, czując, jak palą ją policzki, odruchowo zsunęła kolana i syknęła:

– Nie gap się.

Ukląkł nad nią, zdjął przez głowę koszulkę i zaczął rozpinać dżinsy. Był szczupły, z tych trochę żylastych, opalony. Tatuaż wokół bicepsa – banalny wzorek – i dużo ciekawsze blizny od noża na przedramionach, ewidentnie efekt jakiejś bójki. Płaski brzuch, zaskakująco zgrabne dłonie. Kiedy Martin rozpinał klamrę paska…

Ich spojrzenia się spotkały.

– I kto tu się gapi? – zakpił Sorensen.

Odwróciła się gwałtownie, wtuliła twarz w poduszkę. Było jej tak cholernie wstyd, że najchętniej kazałaby mu się wynosić, ale z drugiej strony – wcale, ale to wcale nie chciała, żeby sobie szedł.

Martin pochylił się nad nią i pocałował w szyję, a jego dłoń delikatnie, powoli wędrowała wzdłuż uda dziewczyny, po wewnętrznej stronie. Teraz już się Sanji podobało. I to jak.

Dopóki Sorensen nie zainteresował się rozkosznie:

– Hmm… Ty mnie obwąchujesz, bo ładnie pachnę, czy dlatego, że powinienem się najpierw umyć?

– Nie powinieneś… – wykrztusiła.

– No, już, już, nic nie mówiłem. A teraz cię troszkę pobujam. Tobie też będzie przyjemnie.

– „Pobujam”! – Parsknęła szczerym, zdrowym śmiechem.

A potem wreszcie przestała myśleć. I było jej zdecydowanie bardzo, bardzo przyjemnie.

*

Pani major rozpakowana z bojówek i za luźnej koszulki okazała się mieć fajny duży biust i ekologicznie niewydepilowany rudy meszek tu i ówdzie. No i była tak rozbrajająco zaaferowana. Sorensen uśmiechnął się na to wspomnienie.

Dziewczyna otarła się o Martina w rozleniwionym geście łaszącej się kotki, przygarnął ją do siebie ramieniem. Czuł pod palcami grę jej lekko zarysowanych mięśni. Już wcześniej zwrócił na to uwagę – owszem, w sumie zgrabna, ale miała figurę nawet nie tyle komandosa, ile zawodowej sportsmenki. Nie żeby była przypakowana, męska, nic z tych rzeczy. Tylko dziwnie gibka, zwinna, nawet teraz – rozluźniona przecież i zadowolona – była jak napięta cięciwa łuku, jak pocisk, jakby gotowa w każdej chwili do skoku.

Martin zasadniczo wołał niższe, drobniejsze – ogólnie: bardziej bezbronne – kobiety, ale teoria to jedno, a praktyka drugie. Zresztą Sanja od początku wpadła mu w oko raczej ze względu na twarz – zadarty nosek, trochę piegów, długie ciemnorude włosy, które teraz znowu związywała w koński ogon.

Do Sorensena dotarło, że oto właśnie dziewczyna wstaje i czym prędzej się ubiera – we własnym mieszkaniu, w środku nocy zakłada ciuchy, w których chodziła na zewnątrz. I nawet nie zahacza po drodze o łazienkę.

Aha, świetnie. To znaczy, że ubiera się wyłącznie po to, żeby nie paradować nago, kiedy będzie zamykać za nim drzwi.

– Mam się wynosić?

Sanja drgnęła. Wciągała właśnie koszulkę przez głowę, wykorzystała to jako okazję, żeby zyskać na czasie.

– To znaczy… Ja… Ja zaraz będę wyjeżdżać – tłumaczyła się może i zgodnie z prawdą, ale w sensie ogólniejszym kompletnie nieszczerze. – W zasadzie bardzo rzadko tu bywam.

– Wiesz, Sanja, zaraz pójdę, ale już nie kłam, dobrze?

– Ja nie…

– A jak wrócisz, będziesz przejazdem, czy coś, może się spotkamy? Było aż tak fatalnie, że nie chcesz? – Zaśmiał się, bo akurat zupełnie nie wydawało mu się, żeby pani major rozczarowała się łóżkowo. Oj, zupełnie.

Sanja mruknęła coś w tonacji „cha, cha, cha”, ale niezbyt wesoło. Zapięła już nawet buty, ot, komandos jak nic, pełna sprawność bojowa w minimalnym czasie. Pokarało go za złośliwe myśli.

– Sorensen, włóż coś na siebie. – Skrzywiła się z niesmakiem.

Bez pośpiechu zaczął się ubierać.

– Nie musimy… – zawahał się, bo nie chciał jej urazić. Zaczął więc inaczej: – Moglibyśmy na przykład pójść do kina.

– Nie lubię – odpowiedziała machinalnie.

Sorensen zdziwiony omiótł spojrzeniem instalację kina domowego, która zajmowała pół sypialni, w tym jedną ścianę w całości. Nawet nie zauważył, że Sanja podąża za jego wzrokiem.

– Filmy lubię, bardzo. Ale nie rozumiem, co jest fajnego w chodzeniu do kina. Tłum ludzi, hałasują, trudno się skupić.

Martin uśmiechnął się uprzejmie, w sposób sugerujący „lekarz kazał nie zaprzeczać”. Miewał do czynienia z różnymi dziwakami, jednak sam starał się twardo stąpać po ziemi. Żeby mu się dziwactwa innych nie udzieliły.

– Jeżeli chcesz oglądać film w swojej samotniczej twierdzy, to wiesz, że ja chętnie…

Sięgał właśnie po telefon, żeby zostawić dziewczynie swój numer, choćby miała go skasować od razu, kiedy on będzie czekał na windę. Okej, może się uparł, ale przecież było naprawdę sympatycznie.

Nagle Sanja zesztywniała, uniosła głowę, nasłuchując. I wtedy rozległ się ogłuszający huk, podłoga zadygotała, a w salonie zadźwięczały odłamki tłuczonego szkła.

*

Martin na widok mieszkania Sanji pomyślał, że oryginalny projekt nie mógł uwzględniać ślepej sypialni. Po co ktoś miałby kupować za ciężkie pieniądze apartament na bardzo wysokim piętrze, żeby zamiast podziwiać od rana widoki – budzić się z nosem w ścianie.

Jednak Sorensen nie miał potem okazji dopytać właścicielki, czy jej decyzja o przebudowie wynikała ze względów bezpieczeństwa, czy po prostu dla kogoś takiego jak ona odcięte od świata, zamknięte, ciche pomieszczenie stanowiło instynktownie oswojoną przestrzeń.

Teraz oznaczało to kilka sekund przewagi.

Sanja przesadziła łóżko nienaturalnie długim, nieludzkim susem. Złapała Martina za kurtkę.

– Rusz się! – Popchnęła go w stronę garderoby.

Drzwi wyglądały normalnie – eleganckie, z ciemnego drewna – ale kiedy dziewczyna zatrzasnęła je za sobą, zasunęły się też osłony przypominające grodzie przeciwpożarowe. Sorensen zdążył tylko kątem oka zobaczyć pierwsze sylwetki w hełmach i szarych kuloodpornych zbrojach, przeczesujące lufami karabinów sypialnię.

– Wychodzimy – rozkazała Sanja.

Sorensen działał jak automat, w szoku. Dał się wyprowadzić do połączonego z rzekomą garderobą bocznego korytarza, przez kolejną parę mocnych drzwi, które dziewczyna rozbrajała, wbijając hasła i skanując linie papilarne.

– Idź – powiedziała takim tonem, że nie mógł nie wypełnić polecenia.

Miał mgliste uczucie, że ktoś mu kiedyś tak już zrobił – ale teraz ta myśl umknęła, zanim się na dobre pojawiła. Najbardziej go zirytowało, że przecież wyszedłby stąd czym prędzej z własnej woli. Wizja czekania w cudzej szafie, aż brygada antyterrorystyczna wywali w powietrze pancerne grodzie, bynajmniej nie wyglądała zachęcająco.

W wąskim korytarzyku o betonowych ścianach nagle zgasło światło.

– Odłączyli prąd. – Sanja odruchowo uspokoiła Martina. Mocno chwyciła go za ubranie i poprowadziła dalej.

Sięgnął po pistolet. Cokolwiek się dzieje, żarty skończyły się jakiś czas temu.

Nawet nie odnotował ruchu dziewczyny – broń znalazła się w jej dłoni, a Sorensen tylko chwycił się za bolący nadgarstek.

Korytarzyk skończył się nagle i Martin po omacku prawie wpadł na tylny zderzak dużej terenówki. Chwilę potem samochód zareagował na pilota, piknął sygnałem dźwiękowym i rąbnął Sorensena po oczach jaskrawym błyskiem reflektorów. Tak krótkim, że Duńczyk nic w zasadzie nie zdążył w ich świetle zobaczyć.

Dziewczyna przepchnęła go wąskim przejściem między drzwiami auta a ścianą. Pomajstrowała coś w ciemności przy bramie garażowej.

– Kurwa. Awaryjne też. Martin, otwierasz bramę, ręcznie.

W pierwszej chwili nie zrozumiał, co ma robić. Pokierowała jego ręce na mechanizm.

– Już!

Zaczął bardzo powoli przesuwać w lewo stalowe drzwi. Sanja skuliła się za jego plecami, osłonięta bramą. Kiedy przez otwór widać już było sylwetki w zbrojach przemykające po gzymsach penthouse’u, Sanja przystawiła Martinowi lufę do skroni.

Brama otwierała się coraz szerzej, a komandosi zeskakiwali na taras, po czym amortyzowali wysokość siłą egzoszkieletów.

– Popović, jesteś aresztowana, poddaj się! – dobiegło zza któregoś hełmu, głosem zniekształconym nie do rozpoznania.

– Mam cywila! – odkrzyknęła zza ramienia Sorensena. – Mam cywila!

Z tej odległości liczyła raczej nie na słuch antyterrorystów, ale na wspomaganie w ich hełmach. Komandosi się zatrzymali. Martin świetnie widział te wszystkie wycelowane w niego karabiny, jednak rejestrował to, jakby w ogóle nie dotyczyło jego samego.

Czuł na karku szybki oddech Sanji, odwracała się od jednej opancerzonej postaci do drugiej, węsząc rozpaczliwie. Nagle zamarła.

– Maciek! Co ty robisz?! Tydzień temu graliśmy w kosza! Co wy robicie?! – wrzasnęła za uchem Martina.

Za drugim razem poszło szybciej, Popović krzyknęła w innym kierunku:

– Grzesiek! Maja Szymczyk trzymała ci syna do chrztu! – Wołała po angielsku, wtrącając tylko polskie słowa. Sorensen uświadomił sobie, że robi tak ze względu na niego. Chciała, żeby on też rozumiał.

Żaden z komandosów nie drgnął, nawet jeżeli Popović trafiła z identyfikacją.

Drzwi garażowe skrzypiały. Sanja uznała najwyraźniej, że już zdoła wyprowadzić przez nie samochód, bo zaciskając z żelazną siłą dłoń na kurtce Sorensena, zaczęła się wycofywać.

– Idź – syknęła prosto w ucho zakładnika. – Nie szarp się, nic ci nie zrobię. Idź, Martin. – Ten sam nieznoszący sprzeciwu ton.

Popović. Popović… Kiedyś słyszał to nazwisko, ktoś mu mówił… Dagny? Sławek?

I nagle olśnienie – tamten skok przez całą szerokość sypialni, poruszające się nerwowo nozdrza, kiedy węszyła, i rozkaz, dominujący, nie do podważenia. Jasne, że Sorensen miał już z kimś takim do czynienia! Czarne Koty, transgeniczni szpiedzy, hit wojskowej propagandy. Sanja pokazywała się publicznie, by nikt nie mógł twierdzić, że to tylko jedna wielka bujda, ale Sorensen spotkał kiedyś innego Kota, na służbie. Nie miał powodu, żeby uważać ich za wymysł speców od polityki informacyjnej.

Popović wślizgnęła się do terenówki zasłonięta drzwiami samochodu i zakładnikiem, a potem przepełzła między fotelem a kierownicą na miejsce przeznaczone na nogi pasażera.

– Wsiadaj i jedź!

Zawahał się.

Z głębi budynku dobiegł stłumiony pomruk wybuchu, poszły grodzie.

– Jedź! Nawet jeżeli mają w dupie życie cywila, nie przestrzelą tych szyb tak od razu.

Nie wiedział, czy bardziej podziałała na niego groźba broni, czy Kocia dominacja.

„Jestem zakładnikiem i cokolwiek teraz robię, robię tylko i wyłącznie jako zakładnik” – pomyślał Sorensen i włączył silnik. Samochód wyrwał na otwartą przestrzeń tarasu, prosto między auta stojące na kilku zewnętrznych miejscach parkingowych.

Pierwsze, co ich uderzyło, to łoskot helikoptera wynurzającego się dopiero teraz zza sąsiednich wieżowców. Musiał trzymać się z daleka aż do momentu rozpoczęcia szturmu – Kotka mogła się zainteresować, dlaczego lata jej nad głową wojskowy śmigłowiec.

Martin czuł, że mija bezwład, który zmroził go przez ostatnie minuty. Ale nadal nie był w stanie się bać. To, co się działo, wydawało się zbyt abstrakcyjne.

– Padnij!

Wytresowali go w wojsku, przeczołgali przez obowiązkowy rok zaraz po maturze, a po studiach ciągali nieustannie na szkolenia wojsk chemicznych i poligony. Osiągnęli zasadniczy cel: Sorensen reagował na rozkazy.

Schowany za kierownicą, pruł naprzód, półślepy od reflektorów helikoptera, z szybami rozszczepiającymi się w białą mozaikę rys, lecz ciągle stanowiącymi osłonę.

– Na most! – W zasadzie nie wchodziło w grę, żeby ktoś w takim momencie nie usłuchał Kociego polecenia.

Pancerna terenówka przeleciała jak taran przez parking. Roztrącała to, co znalazło się na jej drodze do zjazdu na zakrytą estakadę między budynkiem a biegnącą w połowie jego wysokości górną nitką Krakowskiego Przedmieścia. Chwilę później byli już osłonięci dachem.

*

Popović prawie w locie zamieniła się z Martinem miejscami. Nie ryzykował szarpaniny o pistolet – miał minimum instynktu samozachowawczego. Sanja staranowała bramkę i zaczęli pędzić na skróty po spiralnym zjeździe dla służb drogowych.

– Sorensen, jesteś notowany?

Drzwi auta zgrzytały czasem o barierkę, Popović gnała w dół bez drgnienia powieki. Martinowi już po kilku piętrach zrobiło się niedobrze.

– A co to ma do rzeczy?

– Kurwa, zgadnij.

Spojrzał na nią z wyrazem absolutnego braku zrozumienia.

– Jeżeli jesteś notowany, twoje DNA jest w policyjnej bazie. A technicy oglądają sobie właśnie moją zmiętoszoną pościel. Czy już, do kurwy nędzy, widzisz związek? Więc jak? Jesteś notowany? Wyczuję, jeżeli skłamiesz, jestem Kotką.

– Wątpię, żeby ktokolwiek miał moje DNA – mruknął Martin.

Docierało do niego powoli, że jeżeli dobrze rozumiał, to wpakował się właśnie w coś, co mogło być największą aferą wywiadowczą dekady. W takim kontekście ślady jego kodu genetycznego na pościeli słodkiej Sanji stanowiły tylko poboczny problem.

– Przyjechałeś do Lublina samochodem? – Popović była konkretna i rzeczowa. Pozornie absolutnie opanowana.

– Tak.

Zmienili samochód błyskawicznie, w podziemiach wieżowca, na którego szczycie znajdował się klub. Sanja kierowała białym terenowym volkswagenem Sorensena niewiele łagodniej niż własnym autem. Wychynęli z podziemnego parkingu prawie w ostatniej chwili – kiedy brali ostry zakręt w boczną uliczkę, światła na bramie garażu zaczęły migać ostrzegawczo, opadły szlabany. Zdezorientowani ochroniarze usiłowali zrozumieć, kto włączył alarm. Spomiędzy budynków dobiegał dźwięk syren, z północy sunął po niebie drugi, dużo lżejszy helikopter.

– Media. – Sanję aż przytchnęło. – Ale mają tempo… No chyba że ktoś ich uprzedził.

Koła volkswagena przeskoczyły nad kolejnym krawężnikiem, a potem Popović starała się już jechać normalnie, nie zwracając na siebie uwagi.

– Wybacz, Sorensen, potrzebuję cię jeszcze przez jakiś czas. Twojego samochodu, kart kredytowych… No i ciebie do kompletu. W końcu sam nalegałeś na kontynuowanie znajomości. – Kotka błysnęła zębami w uśmiechu, który wydał mu się przez mgnienie oka drapieżny.

„Idiota, zabobonny idiota” – zrugał się natychmiast w myślach.

Sanja wyjęła z kieszeni bojówek telefon i po kolei wybierała numery – milczały: jeden, drugi… Przy trzecim Martin już widział, jak bardzo trzęsą jej się ręce.

Skręciła w skrót uliczką przez osiedle, zwolniła na tyle, żeby wyrzucić telefon: precyzyjnie, między kratki studzienki burzowej. I dodała gazu.

2

Sławek Tomala dziarsko minął Bramę Krakowską i wkroczył na lubelskie Stare Miasto. Uliczkami, w jasnym świetle latarni, krążyły grupki rozbawionych ludzi, wysypywały się z barwnych kamienic i ich przepastnych, wielopoziomowych lochów przerobionych na popularne lokale.

Ktoś zawołał do Sławka z daleka, zamachał. Mężczyzna odkrzyknął pozdrowienie, ale – co było zupełnie do niego niepodobne – nie zatrzymał się, żeby pogadać czy wręcz wywrócić sobie tym przypadkowym spotkaniem plany wieczoru do góry nogami. Szedł szybko, przez Rynek i dalej w dół. Glany zaszurały po bruku, kiedy Tomala odskoczył w ostatniej chwili sprzed maski taksówki rozpychającej się między przechodniami.

W końcu otworzył ciężkie stalowe drzwi kamienicy. Ze środka buchnęło jak z wnętrza ula – rozbrzęczane, pubowe życie. Sławek zaczesał potargane włosy, poprawił skórzaną kurtkę i śmignął jak szczur między ludźmi na drugie piętro po drewnianych, zabejcowanych na ciemno schodach.

W kłębowisku gości prawie od razu rozpoznał towarzystwo upchnięte na narożnej kanapie pod oknem. Przede wszystkim Dagny Olsson, do której tu przyszedł. Pół Finka, pół Szwedka, z krótkimi ciemnymi włosami postawionymi na sztorc i paznokciami pomalowanymi zawsze na dziwne kolory. Drobna, zgrabna, starsza od Tomali o kilka lat. Teraz ze słodko wrednym uśmieszkiem mówiła coś po angielsku do pozostałej trójki: Ukraińca o mocno przedatowanej urodzie, zadziornego chłopaka stąd oraz ślicznej panny o dwóch czarnych warkoczach tak długich, że znikały pod stolikiem, pozostawiając domysłom, jak daleko sięgają.

– Hej, hej, Sławek! – wyrwała się pierwsza Maria Urocza Długowarkocza.

Zamachała nawet, ale zaraz potem spochmurniała i wbiła wzrok w blat, pod ciężkim spojrzeniem brata i jego szefa. Nie miała dziewczyna lekko. Młodziutka i ciekawa życia –Tomala już coś wiedział o tym, jak bardzo ciekawa – żyła od półtora roku jak w klasztorze, wraz z maleńkim dzieckiem stanowiąc gwarancję dyskrecji ze strony męża, niejakiego Iwanuszki, odsiadującego długi wyrok za handel niedozwolonymi medykamentami. Reszta działalności oraz liczne kontakty towarzyskie męża Marysi stanowiły na razie tajemnicę dla wymiaru sprawiedliwości i tak miało pozostać – w łączonej transakcji z bezpieczeństwem oraz cnotą wiernej Penelopy.

– Cześć wszystkim! – przywitał się Sławek, mówiąc zresztą głównie do Dagny.

Nawet nie usiadł.

– Chodź, Olsson, proszę, chodź na moment. Na zewnątrz.

W pubie praktycznie nie dało się rozmawiać, wszyscy krzyczeli do siebie nad stolikami, słowa ginęły w ogólnym zamęcie. Dagny, z niezobowiązująco przepraszającym gestem, wstała i wyszła z Tomalą na plac oświetlony pomarańczowymi latarniami. Wokół ludzie palili papierosy, witali się lub żegnali, przelewali w rozproszonych grupkach.

– Sorensen właśnie bzyka Sanję Popović z Czarnych Kotów. A w każdym razie miał taki zamiar. – Sławek wypalił swoją rewelację takim tonem, jakby to on osobiście wepchnął kumpla agentce do łóżka.

Dagny Olsson zakrztusiła się nikotynowym chuchem swojego elektronicznego papierosa.

– Żartujesz?

– Ani trochę. No, chyba że go spuściła po brzytwie.

– Ale jesteś pewien, że to ona?

– Tak.

Był przekonany prawie na sto procent. Bardzo uważnie oglądał z Dagny kilka oficjalnie dostępnych zdjęć major Popović i krótki wywiad z nią na temat jakiejś aktualnej afery międzynarodowej. Olsson miała nadzieję, że Tomala rozpozna w Sanji Kotkę, która jemu i Martinowi mignęła kilka lat wcześniej w Heidelbergu, ale tamta wyglądała zupełnie inaczej.

– A Sorensen zorientował się w ogóle, z kim ma do czynienia?

– Wątpię. Powiedział: patrz, jaka fajna ruda, a potem się już tylko wyszczerzył i tyle go widziałem. Matti w akcji, sama wiesz. – Sławek wzruszył ramionami.

Szli już z powrotem w stronę Rynku, Dagny najwyraźniej straciła ochotę na imprezowanie w towarzystwie swoich polsko-ukraińskich kontrahentów. Była w Lublinie przejazdem, skontrolować, jak toczą się wschodnie interesy firmy.

– Gdybym wiedziała, że ona tu jest, sama bym jej Mattiego podstawiła.

– Twoja bezpośredniość mnie poraża – prychnął Sławek.

– Znalazła się niewinna lelija. Przyznasz sam, okazja jak żadna.

– Wątpię, żeby Sorensen nadawał się do jakiejś podejrzanej dyplomacji.

– Ano właśnie. Ale cóż, wypytaj go. Może powie coś ciekawego. Prędzej tobie niż mnie – zaśmiała się.

Martin bywał uroczo staroświecki i dyskretny. Miało to swoje zalety, na przykład wtedy, gdy Olsson uznała go za idealną blond nagrodę dla zmęczonej wojowniczki – mając przy tym na głowie zakochanego Tomalę i niepozamykane sprawy ze swoim ówczesnym, obecnie świętej pamięci, meksykańskim narzeczonym. Dawne dzieje.

Zatrzymała się w cieniu bramy prowadzącej w wąski przesmyk Ku Farze.

– Wracam do domu, zadzwonię do Olafa. Wolę dzisiaj, a nie wypada za późno.

– Powiedzieć, że Martin poderwał Kotkę? – Sławek zrobił wielkie oczy. – Dagny, przecież ja nawet nie wiem, czy coś z tego wynikło! Nie chciałem mu przeszkadzać, to sobie poszedłem, ale…

– Tak czy owak, chcę mieć instrukcje. – Olsson zaciągała się nikotyną, kalkulowała w głowie warianty. – Jeżeli Matti coś chlapnie, jeżeli ona coś chlapnie. Gdzie ona mieszka…

– Jezu, mam nadzieję, że on jej nie zaprosi do siebie.

– Nie będzie jej się chciało jechać. Oby.

Albo los na loterii, albo cholerne zagrożenie, Dagny nie mogła się zdecydować, czy się cieszy, czy martwi, a już zwłaszcza, czy to dobrze, że główną rolę w tej aferze gra akurat Sorensen. Sorensen sam w sobie, już pominąwszy rozliczne tajemnice jego domu pośród lasu, w cichej okolicy pod Opolem Lubelskim.

– Idę – rzuciła Olsson, odwróciła się na pięcie i zanurzyła w ciemność bramy. Przeszła szybko wąską uliczką, przecięła pusty placyk i nagle znalazła się poza zasięgiem imprezowego Starego Miasta. Gdzieś z daleka popłynął pijacki zaśpiew, jeszcze dalej, hen w tle dudniły basy rocznicowego koncertu. Ale tutaj było cicho.

Dagny zbiegła z wysokich schodów, zwinna, w sportowych sandałach, krótkiej spódnicy, z plecaczkiem przerzuconym przez ramię.

W dole skarpy, wokół jej motocykla – wielkiej, błyszczącej chromem czarnej hondy – stali mocno zaaferowani nastoletni chłopcy. Przywitali ją rechotem, a ona z niejakim zdziwieniem skonstatowała, że mogłaby mieć dzieciaka w tym wieku.

Cmoknęła niezadowolona: nie lubiła, kiedy ktoś obmacywał jej własność. Otworzyła dziumdziusieńki plecaczek i znudzonym gestem wyjęła z niego pistolet z tłumikiem.

– Chłopcy, ja naprawdę nie mam czasu. – Machnęła bronią, zirytowana. – Idźcie sobie, okej? – zaproponowała, celując temu, który stał najbliżej, nieco poniżej brzucha. – Wiecie, dzieci, ja już nie pracuję w policji, nie strzelam w nogi.

Nastolatkowie, z głupimi minami, odturlali się w stronę Lubartowskiej, próbując zachować twarz i dodając sobie otuchy głupawymi komentarzami, wypowiadanymi dla potrzeb słuchaczki slangowym angielskim z polsko-ukraińskiego pogranicza.

Dagny schowała pistolet. Otworzyła bagażnik hondy, włożyła kombinezon, ale zanim sięgnęła po kask, spojrzała w niebo. Wysoko nad miastem leciał wojskowy helikopter.

*

Śmigłowiec usiadł na płycie lądowiska. Wokół ciągnęły się lasy poligonu w Nowej Dębie.

Pułkownik Gajewski nie śpieszył się z wysiadaniem. Poczekał, aż wirnik się zatrzyma, a potem obszedł maszynę powoli, pozwalając, żeby podwładni wyprzedzili go w drodze do oświetlonych budynków jednostki.

W połowie placu, na granicy cienia i jaskrawych przemysłowych reflektorów, czekał cywil. Przed czterdziestką, w garniturze, z włosami ciemnoblond związanymi w kucyk na karku. Gajewski rozpoznał go natychmiast i – nie mając innego wyjścia – ­ruszył w jego stronę.

– Uciekła? – zaczął bez wstępów Paweł Zwierzchowski, kiedy tylko oficer znalazł się w zasięgu jego głosu.

– Znajdziemy ją.

– Jak?

– Po swojemu.

Nie musiał się wszystkim dzielić z przyjaciółmi z kontrwywiadu cywilnego.

Zwierzchowski wbił w niego wzrok, nabrał powietrza, ale w ostatniej chwili powstrzymał się i zmilczał. Pozostał w konwencji śliskiej uprzejmości.

– Ale dwóch macie już na pewno?

– Plus psychiatra.

Cywil tylko prychnął w odpowiedzi. „Zarozumiały szczeniak” – pomyślał Gajewski. Jasne, że stary profesor nie stanowił fizycznego zagrożenia dla aresztujących go komandosów. Ale nie był głupi. Ktokolwiek w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat lekceważył tego szczwanego lisa, marnie kończył.

A Zwierzchowskiego profesor psychiatra z generałem Mykicioniukiem zwykli ponoć nawet przy świadkach nazywać Chłopcem Samo Zło. Paradoksalnie nie sposób było odmówić im pewnej słuszności.

Na twarz cywila padało upiornie białe światło reflektora i Gajewski miał wrażenie, że pod maską napięcia i przemęczenia dostrzega nienaturalną energię jakichś stymulantów. Albo mu się tylko wydawało. Gdyby był Kotem, wiedziałby na pewno. A oprócz tego orientowałby się, czy ostatnią noc Samo Zło spędził aby na pewno w łóżku swojej żony, do jakiego stopnia jest teraz zestresowany i czy jutro nie dostanie kataru.

Oficer wzdrygnął się na wspomnienie służbowych spotkań z hołubionymi przez dowództwo mutantami. I nawet to o nim doskonale wiedzieli: że ich organicznie nie toleruje. Zresztą, od czasu śmierci najstarszego z nich, Stevena Griffina – z pełną wzajemnością. Co było o tyle zabawne, że to przecież Gajewski dwoił się wtedy i troił, by zatuszować skandal, zanim udało się całą tę porąbaną czwórkę zapakować – czasowo niestety – do psychiatryka. Jednego z dziurami w pamięci, drugiego z telepawką (najchętniej zwinąłby się w kłębek i tak został), a dziewczyny: jedna nie mówiła, a druga się tylko modliła. Jakoś przeszła im ta ułańska fantazja, z którą kilka godzin wcześniej porwali helikopter i wymusili transport rannego Kota.

To było prawie dziesięć lat temu, jednak raporty Zwierzchowskiego, sumienne przygotowania i wspólne zbieranie materiałów teraz dawały efekty. Samo Zło czy nie Samo Zło, ale przynajmniej widział równie ostro jak Gajewski tę mrożącą krew w żyłach wewnątrzgatunkową – tak, dokładnie tak: wewnątrzgatunkową – bezwzględną lojalność Kotów.

A potem powtórka przy śmierci Mai Szymczyk, tyle że już bez efektownych załamań, więc przedkładanie dobra innego Kota nad zadanie, obowiązki i bezpieczeństwo ludzi nie rzucało się tak w oczy. No i sprawa Zegadłowicza. To wszystko zaszło i tak o wiele za daleko. Bez Zwierzchowskiego nie byłoby żadnych szans na zneutralizowanie mutantów, przynajmniej tych z dwóch pierwszych, ewidentnie spapranych faz eksperymentu.

Pułkownik, w przypływie pozytywnego nastawienia do sojusznika, podzielił się szczegółem nieudanej akcji:

– Ten zakładnik, co z nim uciekła Popović, to jakiś facecik, którego poderwała w klubie. Poszedł z nią do mieszkania, więc dałem jej trochę czasu, żeby się chociaż zdążyła solidnie rozebrać. Nie spodziewałem się, że w tym tempie będzie po wszystkim.

– Toż to Kotka! – parsknął Zwierzchowski. – Zaliczyła, to kolesia z pazura po pysku i za drzwi.

Gajewski też uśmiechnął się krzywo, ciekaw przy tym, ile w dobrym humorze Chłopca Samo Zło jest silnych nerwów, a ile odwrotnie – stymulantów i paniki.

Zegarek na przegubie oficera drgnął, sygnalizując połączenie. Pułkownik odszedł kilka kroków i przekierował rozmowę na słuchawkę.

Kiedy wrócił, wyraz jego twarzy oddawał sytuację lepiej niż jakiekolwiek bluzgi. Zwierzchowski pochylił się do przodu w bezgłośnym pytaniu.

– Mykicioniuk zniknął.

– Z domu, który macie od miesięcy pod pełną obserwacją?!

– Tak. Operatorzy weszli do środka, przeszukali całą posesję. Nie ma ani jego, ani żony.

– Ani kundla…

– Żeby pan wiedział. Ani kundla.

Chłopiec Samo Zło roześmiał się histerycznie.

– Ja pierdolę… Uciekli Popović i Mykicioniuk. I ja mam to jej powiedzieć tak na dzień dobry?

– Komu? – zdezorientował się na chwilę Gajewski.

– Izie, panie pułkowniku. Komuż by innemu? Izie.

Zwierzchowski pokręcił głową i szybkim krokiem odszedł w kierunku zabudowań. Nad pierzastymi koronami sosen lśniła czerwona łuna wschodu słońca.

*

Wieczorem 1 maja 2079 roku generałowa Mykicioniuk – a w zasadzie pani profesor Mykicioniuk, chemiczka z WAT – jak zwykle wyszła na energiczny spacer z kijkami.

Były dowódca Kotów zbudował w letniskowej miejscowości całoroczny dom, ukryty w wąskiej uliczce trzy posesje od ścieżki rowerowej okrążającej niewielki zalew. Teleobiektywy śledziły przez podświetloną na złoto zieleń drzew, jak żona emerytowanego komandosa odbywa swoje przepisowe kółko o zachodzie słońca: wzdłuż skrajnych zabudowań miasteczka, potem mostem nad strumieniem, brzegiem lasu nad piaszczystymi skarpami i z powrotem, po tamie, między kawiarniami – do domu. Zawsze z ochroną, czworonożną, niemą, lecz niesamowicie zdyscyplinowaną – pilnowana przez Bastera, wielkiego, ukochanego owczarka alzackiego należącego do Mykicioniuka. Pies miał paszczę jak krokodyl i niepokojąco inteligentne spojrzenie.

Na wysokości tamy, od strony lasu, stał dom stanowiący bazę obserwatorów. Pozostawało mocno dyskusyjne, na ile rzeczywiście generał nie wiedział o ich poczynaniach, a na ile wygodniej mu było udawać, że nie wie. Pani profesor kursowała codziennie po takiej trasie, że w pewnym momencie, gdy wychodziła na otwartą przestrzeń trawiastej plaży, mogliby przyglądać jej się po prostu przez okno, bez jakiegokolwiek technicznego wspomagania. Szła szybko, w stylowym, szarozielonym półsportowym ubraniu, z ciemnymi włosami związanymi w węzeł. I z psem przy nodze. A potem skręcała na tamę, gdy słońce znikało za drzewami.

Tak też było i tym razem.

Dom Mykicioniuków, niepozornie ukryty na lesistej działce, w rzeczywistości był niedużą twierdzą nafaszerowaną elektroniką i patrolowaną z powietrza przez drony. Małe, nierzucające się w oczy, jeżeli ktoś nie wiedział, czego wypatrywać. Tak więc obie strony trwały w pewnym rodzaju cichego porozumienia, po przeciwnych brzegach zalewu, zielonobłękitnego, leniwego w gorących początkach lata. Mykicioniuk udawał, że nic nie wie, a oni ograniczali się do teleobiektywów i satelity, nie wkraczając na terytorium Ukraińca. Oraz jego psa.

Pani profesor jeździła co parę dni do Warszawy na WAT. Generał – co niedzielę do cerkwi. Czasem wpadli jacyś goście, w ciągu ostatniego roku dwa razy Sanja Popović, raz Tomasz Lewicki i raz Peter Rueckner, sam, bez rodziny, co zostało odnotowane – być może sprowadziły go sprawy zawodowe. Chociaż nigdzie wcześniej nie wspominano, żeby Koty utrzymywały z dowódcą kontakty czysto towarzyskie. Wyjątkiem było wesele Ruecknerów prawie dziesięć lat temu, no i zdarzały się spotkania Mykicioniuka z ojcem Sanji Popović, ale wtedy to już raczej bez Kotki.

Stary Popović służył w lotnictwie i awansował do stopnia generała błyskawicznie, wiele lat wcześniej niż Andriej, dla którego była to w zasadzie nagroda pocieszenia, gdy odchodził wcześniej na emeryturę – raz, że po wypadku, dwa, żeby Sanja mogła dla dobra propagandy zostać dowódcą formacji, a trzy: czasem awans i wcześniejsza emerytura jest dobrym sposobem na uniknięcie personalnych przepychanek. Takie uhonorowanie jako rodzaj dyshonoru. Ot, samo życie.

Kluczowy wieczór pierwszego maja przebiegał idealnie według odwiecznego schematu, aż do dwudziestej drugiej trzydzieści pięć, kiedy pod bramą w wąskiej uliczce zaparkowało potężne białe volvo typu SUV. Mykicioniukowie, oboje nocne marki, nigdy nie spali o tej porze, ale goście przybywający tak późno mogli chcieć zostać do rana albo i na kilka dni, w końcu był długi weekend. Nie stanowiło to wielkiego problemu, ale zawsze jakąś komplikację. Trudno, gości też można wdeptać w dywan i prewencyjnie skuć.

Brama rozsunęła się, volvo wjechało pod wiatę, gdzie już czekali gospodarze. Teleobiektywy wytężyły swoje niezbyt wydajne SI, dostosowując się do oświetlenia, bo pani Mykicioniuk stała tuż pod lampą, generał rozmawiał w półcieniu z kierowcą, a obchodząca samochód kobieta przez chwilę w ogóle utonęła w ciemności pod gęstymi gałęziami świerku. Satelita wypluł krótki i w zasadzie można by powiedzieć, że obelżywy komunikat o braku danych. Doprawdy, trudno domagać się widzianych z kosmosu szczegółów, gdy wydarzenia rozgrywają się pod dachem.

Stanęło więc na tym, że pasażerka volvo była długowłosą blondynką, w wieku – sądząc z ubioru – zbliżonym do Mykicioniuków. Chwilę potem panie zniknęły w domu i zaczęły krzątać się w kuchni, o czym z ulgą zameldowała spoglądająca przez cienkie rolety termowizja.

Natomiast panowie zajrzeli pod maskę auta, podumali, podumali i generał otworzył garaż. Teraz, w skośnym świetle ogrodowej latarni, Andrieja było widać doskonale. Szczupły, trzymał się nienaturalnie prosto, niesiony przez egzoszkielet, którego górna krawędź wystawała znad kołnierza koszuli. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wypadek samochodowy po prostu zabiłby go w ciągu kilku godzin po zdarzeniu. Jeszcze kilkanaście – trwale okaleczył. Wszystkie czary współczesnej medycyny i faszerowanie organizmu kolejnymi dawkami nanobotów pozwoliły mu wrócić do częściowej tylko sprawności, a i to dzięki zewnętrznej protezie.

Mimo to nie robił wrażenia bezbronnego – nie w spojrzeniu, nie w gestach. Teraz wskazywał kierowcy volvo, żeby wjechał do garażu, pod serwisowe wysięgniki. Widać było doskonale jego pociągłą twarz, okoloną szpakowatą brodą. Ciemne oczy z błyskiem determinacji, który tyle razy sprowadzał na niego szczegółowe kontrole na lotniskach, gdy smagła cera i mikroekspresje twarzy alarmowały skanery monitoringu. Spodziewano się po nim wszystkiego co najgorsze, a ścisłych powiązań z Kalifatem Rijadzkim przede wszystkim. Szalenie go to denerwowało.

Co znamienne, wieczorem pierwszego maja Andriej Mykicioniuk, omiatając wzrokiem auto, podjazd, bramę, ogród, nawet ulicę – nie spojrzał ani razu w wąski przesmyk między drzewami, w ciemność nad zalewem. Ani razu nie popatrzył prosto w kamery. Mimo że naprawdę trudno było tego przypadkiem nie zrobić.

Później poszło już szybko. Przegląd volvo przebiegł pomyślnie, towarzystwo wypiło błyskawiczną herbatę na zadaszonym tarasie – zapewne była to herbata, a czy na pewno, nie wiadomo, zważywszy na rozmieszczenie drzew, doprowadzające SI z kamer do rozpaczy. Coś w każdym razie tam wypito. A przed dwudziestą trzecią goście odjechali.

Ulga podwładnych pułkownika Gajewskiego nie trwała długo, bowiem szturm na dom okazał się kompletną porażką. Jedyne, co znaleźli w salonie, za zasuniętymi już na noc okiennicami, to dwa równo ułożone na stoliku telefony.

Dolina niesamowitości

Copyright © by Anna Nieznaj 2021

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021

Redakcja – Ewa Białołęcka

Korekta – Sylwester Gdela, Magdalena Świerczek-Gryboś, Agnieszka Zygmunt

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Ilustracje na okładce – GrAl, Nejron Photo / Shutterstock.com

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2021

ISBN EPUB: 9788382102055ISBN MOBI: 9788382102048

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko

finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl