Do Europy – tak, ale razem z naszymi umarłymi - Maria Janion - ebook
NOWOŚĆ

Do Europy – tak, ale razem z naszymi umarłymi ebook

Maria Janion

0,0

Opis

Maria Janion, autorka wielu dzieł poświęconych polskiej kulturze romantycznej, w książce Do Europy tak, ale razem z naszymi umarłymi skupiła się na procesie rozpadu dotychczasowego kulturowego paradygmatu. Odzyskanie niepodległości przez Polskę w roku 1989 i transformacja ustrojowa stały się przyczyną głębokich zmian, których obserwację umożliwia autorce znajomość historii idei, literatury i wyobraźni. Janion przenikliwie i bezkompromisowo odsłania ciemne strony polskiego dziedzictwa. Wznowienie jednej z najważniejszych książek najwybitniejszej badaczki polskiego romantyzmu i polskiej kultury.

Od czasu do czasu wszyscy poświęcamy uwagę ofiarom niewinnym, choćby w czasie Zaduszek; już ta jedna chwila oddana pamięci zmarłych, zamordowanych, unicestwionych pokoleń jest w moim przekonaniu chwilą romantyczną. Do Europy - tak, ale tylko razem z naszymi umarłymi.
fragment książki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 346

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




misterium nieprzerwane

Żaden człowiek nie powinien zmierzyć się z bogami, powiada Goethe. Bogów niesie fala za falą, prąd wieczysty, a nas fala wznosi i fala pochłania. Toniemy, giniemy w tej fali. „Ciasny pierścień ogranicza nasze życie”. Cóż czynić? Miejsce człowieka może wyznaczać jego przyłączenie się do łańcucha istnienia pokoleń. Wyrzekając się demonicznej rywalizacji z bogami, człowiek odnajduje sens swej egzystencji w dobrowolnej przynależności, w świadomym związaniu się z równymi sobie. Przypomina się zdanie z Lat nauki Wilhelma Meistra: „Tylko wszyscy ludzie tworzą ludzkość, tylko zespolenie wszystkich sił tworzy świat”. Dlaczego w szczęśliwej dla mnie chwili nawiązuję do tej właśnie myśli poety? Przede wszystkim łańcuch pokoleń oznacza dla mnie moją pracę ze studentami. To jest droga, w której zawiera się największa nadzieja. Moje studentki i studenci nie są przygnieceni tak, jak moje pokolenie obrazem śmierci i zniszczenia, który tkwi ciągle pod naszymi powiekami. Trzeba przenikać i jednocześnie pokonywać obraz katastrofy zbiorowości, będąc razem z młodymi, myślącymi ludźmi. „Miłość, co słońce porusza i gwiazdy”, może być jedyną i godną przeciwwagą dla katastrofy. W ostatniej książce profesor Marii Żmigrodzkiej i mojej pod tytułem Odyseja wychowania. Goetheańska wizja człowieka w „Latach nauki i latach wędrówki Wilhelma Meistra” zrekonstruowałyśmy koncepcję wychowania według Goethego. Goetheańska Bildung okazała się nie historycznym reliktem, lecz żywą i bliską ideą formowania osobowości, indywidualności w łączności z kulturą i wspólnotą społeczną.

Wspólnota owa jest jednak również zróżnicowana. Miejsce mojego własnego projektu Bildung naznaczone zostało szczególnego typu innością wobec wzorów uniwersalnych. Jestem nauczycielką i uczennicą i czuję się związana w wielu chwilach mojego życia z matrylinearnym łańcuchem pokoleń kobiet, zdobywających i przekazujących wiedzę.

Według tradycji romantycznej, szczególnie mi bliskiej, warstwy pokoleń oznaczają jeszcze coś innego: ideę łączności żywych z umarłymi. Mickiewicz był przekonany, że ta idea jest podstawowym sposobem istnienia naszej kultury. Poeta uważał, że misterium Dziadów nie może być nigdy przerwane. Dla wielbiciela Słowackiego i Mickiewicza, Józefa Czapskiego, polski patriotyzm to wybór pewnego tonu wysiłku duchowej przemiany. Tak, jak mówiłam w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”, patriotyzm według Czapskiego jest przede wszystkim transformacją duchową – przeanieleniem. Polska poezja romantyczna daje to odczuć. Czapski twierdził, że nasi wieszczowie są tym dla nas, czym prorocy dla Żydów. Istota polskości odczytana przez poezję polską to w tej perspektywie „przykucie przez ofiary niewinne”. Polakiem jest ten, kto tych ofiar niewinnych nie może zapomnieć. Wiążą one „bardziej niż siła i bogactwo, bardziej niż geniusz”. Tu nie chodzi o mesjanizm, nie chodzi o to, żeby sobie przypisywać zasługę z powodu cierpień, żeby się pysznić ilością ofiar. Myślę, że tu się zgadza Czapski ze słynnym zdaniem Herberta: „Jesteśmy mimo wszystko stróżami naszych braci”. Najokrutniejsza krytyka Polski nie może przekroczyć tego niewidzialnego łańcucha, który łączy nas z naszymi niewinnymi ofiarami. Nie możemy zapomnieć tych cierpień i dlatego nigdy nie zerwiemy z polskością.

Romantyzm w Polsce jest pewnym gestem, rytuałem, formą pamięci i to już wystarczy. Jednocześnie Nagrody Nobla wyraźnie dowodzą, że współczesna poezja polska cieszy się wysokim uznaniem. A przecież nie powstałaby ona sama z siebie, musi mieć swoją glebę przeszłości, tradycję, korzenie i ma je właśnie w wielkiej poezji polskiej, zarówno dawnej, jak i romantycznej. „Nie chcemy romantyzmu pod żadną postacią” – słyszy się nieraz, ale jednocześnie przyznaje, że jednak, choćby tylko niekiedy, chwyta za serce mowa naszych poetów i nie możemy bez niej żyć. Od czasu do czasu wszyscy poświęcamy uwagę ofiarom niewinnym, choćby w czasie święta Zaduszek; już ta jedna chwila oddana pamięci zmarłych, zamordowanych, unicestwionych pokoleń jest w moim przekonaniu chwilą romantyczną.

Do Europy – tak, ale tylko razem z naszymi umarłymi.

Przemówienie wygłoszone 7 stycznia 1999 r. w Zamku Królewskim w Warszawie podczas uroczystości wręczenia Nagrody Wielkiej Fundacji Kultury.

forma i śmierćmówienie o tym

Za dewizę wypowiedzi zwróconej do moich gdańskich uczniów i współpracowników niech posłuży cały wiersz Wisławy Szymborskiej pod tytułem O śmierci bez przesady:

Nie zna się na żartach,

na gwiazdach, na mostach,

na tkactwie, na górnictwie, na uprawie roli,

na budowie okrętów i pieczeniu ciasta.

W nasze rozmowy o planach na jutro

wtrąca swoje ostatnie słowo

nie na temat.

Nie umie nawet tego,

co bezpośrednio łączy się z jej fachem:

ani grobu wykopać,

ani trumny sklecić,

ani sprzątnąć po sobie.

Zajęta zabijaniem,

robi to niezdarnie,

bez systemu i wprawy.

Jakby na każdym z nas uczyła się dopiero.

Tryumfy tryumfami,

ale ileż klęsk,

ciosów chybionych

i prób podejmowanych od nowa!

Czasami brak jej siły,

żeby strącić muchę z powietrza.

Z niejedną gąsienicą

przegrywa wyścig w pełzaniu.

Te wszystkie bulwy, strąki,

czułki, płetwy, tchawki,

pióra godowe i zimowa sierść

świadczą o zaległościach

w jej marudnej pracy.

Zła wola nie wystarcza

i nawet nasza pomoc w wojnach i przewrotach,

to, jak dotąd, za mało.

Serca stukają w jajkach.

Rosną szkielety niemowląt.

Nasiona dorabiają się dwóch pierwszych listków,

a często i wysokich drzew na horyzoncie.

Kto twierdzi, że jest wszechmocna,

sam jest żywym dowodem,

że wszechmocna nie jest.

Nie ma takiego życia,

które by choć przez chwilę

nie było nieśmiertelne.

Śmierć

zawsze o tę chwilę przybywa spóźniona.

Na próżno szarpie klamką

niewidzialnych drzwi.

Kto ile zdążył,

tego mu cofnąć nie może.

Zależało mi na tym, żeby sprowokować sytuację dramatyczną wśród obecnych tu historyków literatury, i myślę, że została ona wytworzona. Ujawniły się trudności, które w moim przeświadczeniu nie są jedynie kłopotami – nazwijmy je tak – zawodowymi, ale zarówno filozoficznymi, jak egzystencjalnymi. Są kłopotami humanistyki – i więcej – kłopotami wszelkiej wypowiedzi o rzeczywistości. Miłosz w Nieobojętnej ziemi ujął to tak: „Wyzwalałem się, a było to gorzkie. Kiedyś wyjątkowo podatny na słowa, na wszelką propagandę. Aż z roku na rok język kronik, wykładów, przemówień, poematów, tragedii, powieści coraz bardziej rozrzedzał się i zyskiwał konsystencję dymu, zupełnie inną niż konsystencja dotykalnej a niepojętej rzeczywistości”. I wtedy w istocie można czerpać konsolacje tylko ze stwierdzenia Wittgensteina, że „niewyrażalne zostaje niewyrażalnie zawarte w tym, co wyrażone”.

Wyjdźmy z założenia, że w tym, co mówimy, ukrywa się coś takiego, co w tej chwili nie będąc całkowicie przejrzyste dla samej osoby wypowiadającej, stanie się jasne dla innych, że pobudzi ich do takiego niezrozumienia, które stanie się w końcu zrozumieniem – albo i wręcz przeciwnie – pozostanie niezrozumieniem, tą ośmiornicą tak dokładnie opisaną przez Wiktora Hugo w Pracownikach morza, ośmiornicą, która rzuca cień i kładzie się przeszkodą (samym istnieniem potwora to czyni na drodze „linearnego poznania”). W powieści Hugo jest takie niezwykłe zdanie: „Aby uwierzyć w istnienie ośmiornicy, trzeba ją zobaczyć na własne oczy”. Myśmy ją chyba widzieli.

Odpowiadając powagą na powagę i ujawnieniem na ujawnienie, chcę ująć przedstawioną sytuację w kategoriach racjonalizujących moje lektury, doświadczenia i przemyślenia. Jestem kimś ukształtowanym z jednej strony przez Hegla i Marksa, a z drugiej – przez romantyzm. Ta na pozór niepołączalna całość rozumowań i wyobrażeń po jednej i po drugiej stronie: po stronie heglowsko-marksistowskiej i po stronie romantycznej, jednak w jakiś sposób się we mnie połączyła. I teraz powiem najkrócej: Hegel z Marksem każą mi myśleć o historii, a romantyzm – o śmierci.

Dla mnie najważniejszym problemem humanistyki, a zwłaszcza humanistyki, która programowo zderza się ze wszystkimi dylematami przynoszonymi przez historię i światopogląd historyczny, jest walka z uprzedmiotowieniem: badacza czy twórcy dzieła lub czynu dziejowego. Uprzedmiotowienie to nieusuwalna cecha historyczności jako przemijalności, śmiertelności (ale oczywiście do niej się historyczność nie ogranicza). Z drugiej strony niemożliwe byłoby takie życie historyczne, które składałoby się z samych błysków podmiotowości. Z artykulacji związku podmiotowo-przedmiotowego można uczynić dramat sprzeczności życia umysłowego, a można też przyjąć stanowisko skrajne: skrajną przedmiotowość strukturalizmu czy skrajną przedmiotowość krytyki tematycznej. Lecz chaosowi, który zawierają w sobie w sposób nieunikniony historia i śmierć oraz Historia jako Śmierć, może przeciwstawić się jedynie Forma. Forma, Forma doskonała, ma się rozumieć, nie oznacza bynajmniej – tylko klasycystyczna, to jedyna postać uprzedmiotowienia, która nadaje się do przyjęcia. Nie sądzę, aby możliwe było mówienie o formotwórczej działalności śmierci. Przeciwnie – tylko forma pokonuje rozkład, niechlujne i niezdarne, jak w wierszu Szymborskiej, postępowanie śmierci, która nie potrafi zrobić niczego, co wymaga umiejętności nadawania formy. W tym sensie mówił Lukács, że forma jest najwyższym sędzią życia, a Henry James, że jedynie forma utrzymuje, zatrzymuje i zabezpiecza substancję.

Ewa Graczyk, która tu się wypowiadała, ma negatywny stosunek do historii. Charakterystyczne, że mówi tylko o historii literatury, nie o historii. A przecież pisząc tak, jak pisze, myśląc tak, jak myśli, znajduje się w samym środku dylematu historii i historyzmu. Jest to wynikiem czegoś, do czego sama się przyznaje: wykorzenienia z historii. Jak rozumiem, mowa jest o pewnym doświadczeniu pokoleniowym, stwarzającym też poczucie problematyczności wszelkich zakorzenień. Jej wypowiedź zdaje sprawę z tego miejsca, w którym autorka znalazła się wraz ze swoim pokoleniem. Odarcie z doświadczenia historii uważane bywa za rodzaj nieszczęścia, ponieważ może oznaczać utratę tożsamości, poczucia związku z tradycją. Szczególnie w Polsce tak właśnie się myśli. Wykorzenienie budzi lęk przed możliwością zniewolenia tego, kto o swojej historycznej tożsamości zapomniał. Jest to jakby rodzaj sieroctwa, które nie daje szans. Ewa Graczyk zdaje sobie jednak sprawę, że znalezienie się w tym, w pewnym sensie opustoszałym, ogołoconym miejscu może jednak też dawać przewagę.

Czy wykorzenienie, wygnanie, jakie przedstawia, pozwala na jakąkolwiek przewagę? Tak, choć nie zostało wypowiedziane, jakiego mianowicie mogłaby ona być rodzaju. Nie dostrzegam wyraźniejszych śladów objaśnienia owego osobliwego przywileju. Wobec tego muszę dać własną interpretację – może to być przewaga rozpaczy. Pani Ewa zdaje sobie sprawę z tego, czym jest doświadczenie rozpaczy, gdyż ostrzega siebie przed nihilizmem, mogącym być dalszą jej konsekwencją. Jest to rozpacz nieujawniona, niedopowiedziana do końca. Można ją ująć w innych kategoriach: światopoglądu tragicznego. Rozpacz rodzi obcość wobec życia wyposażonego we wszelkie sentymentalne, bezpieczne i intymne stereotypy, wobec wygodnego zagnieżdżenia się w tym, co było, wobec utraty tożsamości właśnie wskutek zbyt daleko idącej identyfikacji. I to ona – ta obcość – daje przewagę poznania chłodnego i tragicznego. Wzbudza zarazem twórcze poczucie głębokiego niebezpieczeństwa życia. Chłodna rozpacz to zdobycie świadomej przewagi przez kogoś, kto w każdej chwili swego istnienia utrzymuje chwiejną równowagę na granicy życia i jego zamarcia, kogoś, kto ciągle musi się spotykać na nowo z możliwością ostatecznej klęski; z możliwością zwycięstwa bezkształtu i chaosu.

Ale jest jeszcze inna konsekwencja. Myśleć tutaj o wygnaniu i samowygnaniu to również zawsze myśleć o losie Gombrowicza i Miłosza. Gombrowicz świadomie doprowadzał się do kresu wyzucia z wszelkiej łudzącej nadziei, zwłaszcza już wobec „świętej Polski”. Miłosz swoje „prywatne obowiązki wobec polskiej literatury” podjął jako stały opór przeciwko polskiemu zacieśnieniu, przeciwko wywołującej w nim alergię „polskości”, nie wykluczając, że ta postawa ma sens egzystencjalny, że „tak ujawniający się konflikt stanowi tylko przerzut jakiegoś zasadniczego konfliktu z istnieniem”, że znaczy, iż jest on „zwolennikiem poza-świata”. W egzystencjalnym samowygnaniu ujawnił się ogromny wysiłek tych pisarzy, żeby być sobą na własny rachunek. To wielka lekcja.

Kiedy zastanawiamy się nad tym, czym jest literatura, czym jest historia literatury, to warto może odwołać się do tego, co mówią niektóre mity i symbole. Wybrałam kilka wyobrażeń. Jedno z nich przypuszcza, że świat wyłonił się z chaosu, a niektóre mity dopowiadają, że chaos ten świat pochłonie. Inne wyobrażenie przedstawia, czym jest raj. Raj – to miejsce poza historią i poza śmiercią, miejsce wyłączone. Kiedy nasi prarodzice zostali wygnani z raju, to zaczęła się śmierć, a wraz z nią ruszyła historia. W raju żyli oni poza historią i o tym marzymy, tęskniąc do niego. Według mitycznego myślenia ludzkości, mówiąc najkrócej, wyjście z raju jest wejściem w śmierć i historię. Historia jest śmiercią, ale historia jest także trwaniem, to rodzaj wewnętrznie sprzecznego procesu.

Günter Grass w Turbocie opowiada o tym, jak szczęśliwie żyło się pośród bagien przy ujściu Wisły – w tym miejscu, które jest dla niego najpiękniejsze i najważniejsze na świecie – dopóki mężczyźni dostawali od kobiet trzecią pierś. Kobiety w tej ahistorycznej epoce miały jeszcze jedną, dodatkową pierś, aby uspokajać mężczyzn i utrzymywać ich w stanie dziecięcej sytości. Panowanie kobiet naturalnie nie sprzyjało historii. Pierwsza Wielka Kucharka-Pramatka to „trójpiersiasty szczyt ahistorycznej kobiecości”. Ale potem się wszystko zmieniło: kobiety straciły trzecią pierś, a mężczyźni, podżegani przez Turbota, żeby zobaczyli, co znajduje się tam, w dali za horyzontem, poszli uprawiać historię. Tak zaczęła się emancypacja mężczyzn i historii; zniesiono panowanie kobiet i wykluczano je faktycznie z historii, groza, niepokój, wojna wkroczyły w życie ludzi. Ale historii nie można już cofnąć.

Nie można pozbyć się pamięci o tym, co się stało pod rządami „męskiej zasady” Turbota. Jednak otwarte zakończenie powieści zapowiada, być może, że zacznie się epoka córek, które teraz Turbot odkrywa, i że nie będzie ona epoką przemocy i gwałtu.

Jeśli teraz spojrzymy z naszej strony, czyli ze strony wygnanych z raju do historii, to zobaczymy coś dziwnego: różnicę między człowiekiem a arcydziełem sztuki. Wieczne arcydzieło jest po innej niż my stronie – po stronie raju. Człowiek umiera, lecz tekst nie umiera. Mit herosa wprawdzie mówi, że bohater zmienia się po śmierci w nieśmiertelną gwiazdę. Jednak nasze niebo usiane jest przede wszystkim gwiazdami nieśmiertelnych arcydzieł. Mówię tu oczywiście o utopii sztuki, ufundowanej na określonym rozumieniu formy. Max Beckmann w 1941 roku, a więc w najgorszym okresie swojego życia i dziejów niemieckich, powtórzył to, co jest tak mocno zakorzenione w tradycji Goethego: „Gestaltung ist Erlösung” – czyli ukształtowanie, uformowanie, kształt jest zbawieniem.

Kontynuując myśl o przemijalności człowieka, zauważamy, że istnieje coś takiego, jak biologia lektury. Gombrowicz bardzo dobrze o tym wiedział, bo kiedy mówiono mu, że ktoś coś powiedział czy napisał, zawsze pytał: Tak, ale ile miał wtedy lat? Czy był młody, czy stary? Czy był dzieckiem, młodzieńcem, w średnim wieku? Muszę to natychmiast wiedzieć! Gombrowicz, kiedy tak mówił, dawał nam do zrozumienia, że istnieje biologia poznania i biologia czytania. Wyprowadźmy z tego dalszy wniosek. Powrót do pewnego typu lektury, na przykład dziecięcej, jest niemożliwy. Jest niemożliwy, ponieważ wszystko, co ludzkie, umiera. Natomiast tekst jest w tym porządku czymś nieludzkim.

Skoro lektura poddana jest prawu czasu, to powstaje też konflikt między historią literatury a samą literaturą. Jest to konflikt, który historyk musi sobie stale uświadamiać. Musi wyciągać z niego wnioski, aby umieścić się w polu tego konfliktu. Literatura dąży bowiem do podmiotowej wyjątkowości, historia zaś pragnie uporządkować przez porównanie, czyli tę wyjątkowość próbuje ograniczyć. Dzieje się tak, jak w opisywanej przez Gombrowicza wizycie w muzeum: wspaniałe obrazy umieszczane jeden koło drugiego i każdy z nich woła, że jest nieporównywalny. Ale przez to, że zostały one umieszczone w ekspozycji obok siebie, stają się porównywalne. Lęk przed wizją historii literatury jako działalności totalizującej jest obawą przed niwelacją, przed wyrównywaniem i zrównywaniem. Sytuując się wewnątrz tego konfliktu, historyk literatury musi wytrzymać ten podwójny obstrzał: wyjątkowości i porównywalności. I musi rozwiązać problem jak porównać wyjątkowość, w której kryje się czyjaś egzystencja, nie uszkadzając jej.

Konflikt między eksplozją podmiotowości (podmiotowej inwencji geniuszu) a uprzedmiotawiającym sposobem istnienia innych dzieł, tworzących właśnie historię literatury i traktowanych jako wcielenie gatunków, konwencji, motywów… Myślałam o tym, pisząc o historii literatury z punktu widzenia arcydzieł. Kiedy wygłaszałam referat na ten temat na zjeździe metodologicznym, mówiono mi: arcydzieła powstają z określonej gleby. Sądzi się, że musi być życie literackie, że muszą powstawać książki lepsze i gorsze, aby mogło pojawić się arcydzieło. Być może tak nie jest. Być może arcydzieło eksploduje poza jakimikolwiek związkami tego rodzaju? A może związek między arcydziełem i życiem literackim jest taki, jaki pomiędzy ziarnem a glebą?

Sądzę, że dla historii literatury, nieustannie stykającej śmiertelność z nieśmiertelnością i egzystencję z arcydzielną sztuką, decydujące jest zjawisko, które nazywa się toposem. Topos to przeciwieństwo chaosu. Jest zbiornikiem i zwornikiem sensów. Znajduje się na granicy historii i egzystencji: ma w sobie jedną i drugą. Egzystencja odnajduje w nim formę kultury. Odnawiając w ten sposób znaczenia, odnawia i siebie, kształtując sposób mówienia o sobie w tym, co zostało już wypracowane. Na tym polega związek egzystencji i formy w toposie. Historia literatury jest właśnie w swojej istocie historią toposów, niezależnie od tego, jak będą one nazwane. To interesuje mnie najbardziej: walka toposów ze śmiercią.

Omawiając funkcje wyobraźni symbolicznej, Gilbert Durand na pierwszym miejscu umieścił jej znaczenie jako „witalnej, dynamicznej negacji, negacji nicości, śmierci i czasu”. Najkrótsze streszczenia tej niezmiernie ważnej myśli Duranda zawiera się w stwierdzeniu, że symbol przywraca równowagę witalną, zachwianą przez zrozumienie śmierci. Antropologia symboliczna zatem wydobywa na jaw przede wszystkim funkcję wyobraźni symbolicznej jako protestu przeciwko rozkładowi śmierci. „Symbol, w swym ustanawiającym dynamizmie poszukiwania znaczenia, tworzy sam model zapośredniczenia Wieczności w tym, co czasowe”.

Najbardziej niepokoi mnie jednak to, że tak dużo rzeczy ginie. Giną zapomniane skrawki egzystencji, to wszystko, co nie znalazło dla siebie formy i upadło. A przecież mogło ją odnaleźć, nawet dziwną lub dziwaczną, lecz jednak nadającą temu, co umykające, trwały kształt. Historyk nastawia się na skrupulatne zbieranie, gromadzenie i na ciągłość. Przecież trzeba też uważać, aby nie przeoczyć tego, co jest zerwaniem z formą, bardziej lub mniej świadomym odcięciem się od niej.

Być może egzystencja równie dobrze eksploduje w zerwaniu, jak w formie. To, co miało zginąć, pojawia się wtedy w takim momencie, którego ani historycznie, ani dialektycznie uchwycić nie można. Zerwanie jest epifanią, ale nie jest śmiercią. W jakim porządku je więc potraktować? Transgresja (metoda transgresyjna) jest próbą oglądu tego zerwania. Jak pisał Foucault, istota myślenia transgresyjnego polega na myśleniu o granicy, nie o połączeniu, o czymś, co przecina, a nie o tym, co spaja. Czy to znaczy, że trzeba myśleć i tak, i tak? Czy to możliwe? Wtedy rzeczywiście dramatycznie ujawnia się nieciągłość między historią a egzystencją, toczącą się w innym czasie niż czas historyczny. Historia nastawiona jest na trwanie i spajanie, egzystencja na dochodzenie do granicy i zrywanie. A więc nie tylko „topos” czy „symbol”…

Zaś co do reszty profesor Żmigrodzka powiedziała do mnie kiedyś: Cóż ty, chcesz złapać epifanię za ogon?

1988

Pierwodruk w książce Marii Janion Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś, Sic!, Warszawa 1996.

zmierzch paradygmatu

miłosz wkręcony

Można zacząć od przypomnienia – poniekąd filologicznej – przygody Miłosza z własnym tekstem. We wstępie do tomu esejów Prywatne obowiązki (zawierającym rodzaj narodowo-antynarodowego credo poety pod znamiennym tytułem Prywatne obowiązki wobec polskiej literatury) opowiedział on historię pewnego fragmentu. „Przyjaciele z Polski zwrócili mi uwagę, że w moim tomie Wiersze, wydanym w Londynie w 1967 roku, opuszczona została jedna strofa znana im z tomu Ocalenie, i zapytali dlaczego”. Oto ta strofa:

Czym jest poezja, która nie ocala Narodów ani ludzi? Wspólnictwem urzędowych kłamstw, Piosenką pijaków, którym za chwilę ktoś poderżnie gardła, Czytanką z panieńskiego pokoju.

Pochodziła ona z wiersza Przedmowa, otwierającego tom Ocalenie, wydany w roku 1945 przez „Czytelnika”. Była to jedna z pierwszych książek opublikowanych w Polsce po zakończeniu wojny. Strofa mogła być odczytywana jako manifestacyjna odpowiedź na stawiane literaturze w czasie wojny i okupacji żądania. Tak, poezja powinna ocalać. W cytowanym wstępie do Prywatnych obowiązków, datowanym „Berkeley, 1971”, Miłosz nie mógł już sobie przypomnieć, jakie były powody owego przypuszczenia, nabierającego wszak doniosłego znaczenia. „Szczerze mówiąc – wyznawał – nie wiem, czy to techniczna pomyłka drukarni, czy też sam skreśliłem tę napisaną w 1945 roku [dodajmy: w Krakowie] strofę, przygotowując skrypt do druku. Jeżeli to drugie, mogłem kierować się obawą, że taka niewątpliwie romantyczna deklaracja prowadzi do nieporozumień” (podkr. moje – M.J.).

Pisana w wojenno-powojennym uniesieniu inkryminowana strofa w uchu Miłosza w roku 1967 mogła brzmieć romantycznie, więc fałszywie. Pomijając w tej chwili wszelkie inne niechęci Miłosza do polskiego romantyzmu i różne zarzuty kierowane pod jego adresem, warto skupić się na jednym, ale może najważniejszym, antyromantycznym przeświadczeniu poety. Otóż zawsze miał to poczucie, że jest człowiekiem osobnym, niezdolnym do poddania się „władzy narodowego kolektywu”; zawsze odrzucał terror zbiorowości, wymagającej od swego pisarza, by przestrzegał normy „bycia Polakiem”. To romantyzm narzucił styl bycia i styl literatury, to on doprowadził do tego, że – jak twierdzi Miłosz – „kto pisze po polsku, musi sobie powiedzieć trzeźwo, że polscy czytelnicy tylko udają, że interesują ich jakiekolwiek ludzkie problemy”.

Przeciwstawienie „człowieka” i „Polaka” zostało przez Miłosza, jak  i przez Gombrowicza, doprowadzone do ostateczności. Miłosz opowiedział się oczywiście po stronie „człowieka” i dlatego tępił wszystko, co miałoby zatrącać romantyczną merytoryką. Również romantyczne pojęcie misji poezji i narodowej służby literatury.

Zresztą polska, opiewana przeważnie przez Polaków, „szlachetność” męczenników też mu stanęła kością w gardle. Wyśmiewał cierpiętniczy, romantyczny i postromantyczny patos literatów polskich, którzy napisali mnóstwo utworów o tym, że „doświadczenie polskie ma być jedyne w swej straszliwości”. Szydził z chlubienia się cierpieniem narodowym, zwłaszcza gdy było ono skierowane do Zachodu: „Wy macie wspaniałą architekturę, sztukę, technikę, bogactwo – tak, ale ile my mamy trupów!”. Przypomniał – ku przestrodze rodaków – wrażenie z lektury angielskiej wersji książki Juliana Krzyżanowskiego, poświęconej polskiej lekturze romantycznej. Nazwał ją „zbiorem wszystkich banałów mających utwierdzać po wieczne czasy obraz «la Pologne martyre»”. Utrzymywał, że książka Krzyżanowskiego „wzbudza w czytelnikach uczucia krwiożercze, jak świadczą jej egzemplarze w bibliotece w Berkeley, z napisami po angielsku na marginesach: «Dobrze im tak!», «Bili ich za mało!», «Karły udające olbrzymów!». Ten omówiony przez Miłosza legendarny egzemplarz dziełka Krzyżanowskiego kilkakrotnie już posłużył jako argument używany w celu ostudzenia mesjanistycznych polskich uniesień. Sam Miłosz notatki na jego marginesach potraktował jako nauczkę psychologiczną: pełen wzniosłości opis cierpień i klęsk niekoniecznie pobudza do współczucia dla ofiary, może raczej wyzwalać „popędy sadystyczne”. Całkiem ostatnio, bo w Szukaniu ojczyzny (1992), mesjanizm Mickiewiczowski i polski nazwał „prowincjonalnym” i „żenującym” oraz oświadczył, że po kimś, „kto posługuje się religią Boga-Człowieka, czyli religią Wcielenia, po to, żeby wprowadzić kolektywnego Mesjasza”, można się spodziewać wszystkiego najgorszego.

Z całą ostentacją Miłosz porzucił polskie dziedzictwo romantyzmu tyrtejsko-martyrologiczno-mesjanistycznego, chociaż nie wyrzekł się bynajmniej nigdy Mickiewicza Pana Tadeusza oraz Zdań i uwag, Mickiewicza odrzucającego wszelkie ozdoby, Mickiewicza pogodnej aprobaty istnienia, prostoty, nawet pokory. Sam poszedł własna drogą. Jaką? To już mniej nas zajmuje w tej chwili. W każdym razie przedstawił ją dokładnie w Ziemi Ulro z 1977 roku. Musiał po swojemu sprostać wyzwaniu Zachodu, o czym pisał otwarcie już w Prywatnych obowiązkach: „Jako polski pisarz, niemrawością i nietrzeźwością przyciśnięty do muru, nie mam wielkiego wyboru: albo objawiam się jako naśladowca i podrabiacz zachodnich stylów albo jako istota rozumniejsza i trzeźwiejsza niż mój zachodni rywal”. Mimo kategorycznego odcięcia się od panującego w Polsce rozumienia tradycji romantycznej, Miłosz nie uniknął – będąc poetą piszącym po polsku – swojego polskiego, to znaczy romantycznego przeznaczenia. Wszystkie jego, antypatyczne zresztą, wysiłki nie na wiele się zdały: podróż po kraju w roku 1981 po Nagrodzie Nobla została w umysłowościach Polaków zrytualizowana jako pielgrzymka wieszcza romantycznego, uwieńczonego przez Zachód najwyższym laurem, który należał się nam, Polakom. Na początku stanu wojennego pojawiła się w nielegalnym obiegu straszliwie grafomańska, szlachetna rymowanka, podpisana „Czesław Miłosz”. Wielu uwierzyło, że to poeta zza oceanu ją spłodził i przesłał na pociechę umęczonemu krajowi. To tylko dwa przykłady, wybrane spośród wielu, świadczące o obrzędowo-romantycznym odbiorze Miłosza w Polsce, o tym, jak padł on ofiarą „romantycznych nieporozumień”. Nec Hercules contra plures. Uparty poeta, mimo zaciętej walki, został też włączony, żeby nie powiedzieć: wkręcony, w romantyczny system.

trzy kulminacje

Określenia „romantyczny system” używam z rozwagą. Myślę, że w świetle wielu prac historycznoliterackich, ale i historiozoficznych, stosowanie tego pojęcia daje się uzasadnić, przy założeniu możliwości „Długiego trwania” w kulturze.

By ująć rzecz najogólniej – w ciągu prawie dwustu lat od epoki porozbiorowej poczynając, a na stanie wojennym w okresie po nim kończąc, w Polsce przeważał dość jednolity styl kultury, który nazywam symboliczno-romantycznym. Romantyzm właśnie – jako pewien wszechogarniający styl – koncepcja i praktyka kultury – budował przede wszystkim poczucie tożsamości narodowej i bronił symboli tej tożsamości. Dlatego nabrał charakteru charyzmatu narodowego. Stawiał drogowskazy i zaciągał warty na ich straży. Kanon romantyczny przechodził z pokolenia na pokolenie. Dość jednolita – mimo wszelkich odstępstw, znaczonych nieraz wielkimi nazwiskami twórców – kultura ta organizowała się wokół wartości duchowych zbiorowości, takich jak ojczyzna, niepodległość, wolność narodu, solidarność narodowa. Interpretacja tych wartości posługiwała się kategoriami bądź tyrtejskimi, bądź martyrologiczno-mesjanistycznymi; współżyły one, czasem antynomicznie, czasem harmonijnie, w modelu kultury romantycznej. Dominującą rolę odgrywała tutaj literatura, tak zwana sztuka słowa, i wszystko właściwie służyło przekazowi jej uświęconych treści, jej patriotycznego posłannictwa. W tym zakresie też trzeba zwrócić uwagę na znaczenie literatury dramatycznej w romantyzmie oraz szczególny sens, jaki nadawano później jej interpretacjom teatralnym. Kultura romantyczna w naturalny sposób skupiała się na lekturze, na deklamacji, na słuchaniu, na pamięci, przekaz wizualny odgrywał w niej mniejszą rolę. Była to jednocześnie kultura wysoka i kultura popularna, „piosenkowa” zwłaszcza; na tym zasadzała się wielka siła jej oddziaływania na rozmaite warstwy społeczne.

Wiek XIX w Polsce był domeną kultury romantycznej – mimo epizodu pozytywistycznego, którego twórcy też w końcu pozostawali pod silnym wpływem romantyzmu, a zwłaszcza jego rozumienia misji literatury jako służby narodowej. Ale romantyzm w Polsce bynajmniej nie skończył się, jak większość krajów europejskich, wraz z wiekiem XIX. Jego panowanie rozciągnęło się jeszcze na cały wiek XX i miało w nim trzy kulminacje.

Pierwsza z nich przypada na początek wieku XX, na okres poprzedzający pierwszą wojnę światową i na samą wojnę. Pobudzenie niepodległościowych dążeń było bardzo wyraźne w okolicach pięćdziesiątej rocznicy powstania styczniowego, które okazało się bynajmniej nie ostatnim powstaniem romantycznym. W Wiernej rzece Żeromskiego, tej klechdzie o sześćdziesiątym trzecim, skupiają się wszelkie romantyczne tony: ofiary i poświęcenia dla ojczyzny oraz klęski jako moralnego zwycięstwa. Szczególną rolę należy w tym czasie przypisać literackim inspiracjom czynu Piłsudskiego. Przeszedł on od kultu Mickiewicza do kultu Słowackiego, traktując ich poezję jako wyraz polskiej wielkości dziejowej oraz podnietę do jej spełnienia w życiu. Mickiewicz patronował początkowej koncepcji bezkompromisowej walki ludu z niewolą; po klęsce roku 1905 Piłsudski wypracował nową ideę – wojska, doborowej kadry wojskowej. Wtedy patronem stał mu się Słowacki jako wielbiciel życia heroicznego, tyran duchowej wielkości, piewca „piękna moralnego”. Z powodu swych upodobań literackich, dla Marii Dąbrowskiej Piłsudski to nie był „mąż stanu, ale poeta, romantyk i aktor, który swą wizję artystyczną świata rzucił na szalę wypadków”. Z tej romantycznej wizji artystycznej poczęła się Druga Rzeczpospolita.

Jakkolwiek Słonimski w rebelianckiej Czarnej wiośnie wołał w uniesieniu: „Ojczyzna moja wolna, wolna… Więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada”, jakkolwiek wielu uważało, że na zawsze udało im się oswobodzić od doli narodu dzwoniącego niewolniczym łańcuchem, to jednak romantyzm był stale obecny w świadomości pokoleń kształcących się w Drugiej Rzeczypospolitej. Bowiem i w okresie niepodległości międzywojennej, która była wyłomem w trwałym ciągu naszych nieszczęść dziejowych, rodzących zazwyczaj romantyczne nastawienia u jednostek i w zbiorowości, utrzymywała się edukacja romantyczna w szkole, inspirowana przez poezję romantyków oraz kult Piłsudskiego. Trzeba było dodać, że to wychowanie w duchu romantycznym stworzyło wielu wspaniałych ludzi, dzięki którym Polska zdołała przetrwać straszliwe zagrożenia wojny i okupacji. Ich symbolem może stać się Krzysztof Kamil Baczyński, który ginie w przedostatnim powstaniu romantycznym – w powstaniu warszawskim. Okres drugiej wojny światowej, podobnie zresztą jak pierwszej, przyniósł kulturze niebywały wprost rozkwit stereotypów romantycznych. Niewielu tylko twórców zdołało się spod ich władzy uchylić.

I wreszcie trzecia kulminacja romantyzmu: etos „Solidarności” z lat 1980–1981, który zyskał dość powszechne narodowe uznanie. Odwoływał się on do silnie zakorzenionego w świadomości polskiej zespołu wartości heroiczno-romantycznych, posługiwał się wzorcem szlachetnego polskiego idealizmu, poświęcającego wszystko dla walki o wolność. Dlatego nieraz mówiono o ostatnim powstaniu polskim, ale bezkrwawym. „Solidarność” przejęła i po swojemu rozbudowała romantyczną kulturę emocjonalną, jej patetyczny patriotyzm i wierność niepodległościowym ideałom. Stan wojenny pogłębił tę romantyczną emocjonalność: manifestacje tożsamości narodowej wykorzystywały symbole, gesty i rytuały kultury romantycznej, zwłaszcza zaś martyrologicznego mesjanizmu.

bezradność wobec końca epoki

Dziś jednak uczestniczymy w bolesnym i dramatycznym procesie: wygasaniu pewnego cyklu dziejowego w kulturze polskiej. Tak niedawne wzruszenia oddalają się w coraz bardziej niepowrotną przeszłość; niekiedy wydaje się, że pochodzą one z jakiejś odległej epoki historycznej. Pamiątki stanu wojennego bywają traktowane jak te z powstania styczniowego. Teatr romantyczny i postromantyczny przestał budzić tak silne dawniej emocje. W ogóle zauważany dość powszechnie kryzys teatru może być traktowany jako zjawisko miarodajne dla całej sytuacji: w owym szczególnie czułym dla kultury miejscu zaznacza się utrata nici niewidzialnego, ale decydującego o wszystkim porozumienia między sceną a widownią. Nauczana zaś w szkole literatura romantyczna zaczęła nużyć swym natrętnym patriotyzmem.

W tej sytuacji dyrektor Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych (sic!) chciałby się zdobyć na czyn prawdziwie rewolucyjny: wyrzucić ze szkoły Kochanowskiego z Mickiewiczem. Szkoła – twierdzi ów dyrektor – ma dać umiejętność rozumnego obcowania z literaturą, a nie wiedzę historyczno-literacką. „Zaś jeśli młodzi ludzie czytają Kena Folleta, a nie poetów romantycznych, to może na współczesnych przykładach trzeba tę umiejętność wyrabiać”. Wypowiedź jak wypowiedź; jest w niej nawet pewna doza słuszności: w tym, co dotyczy od dawna zresztą uprawianej krytyki nauczania w szkole według reguł uniwersyteckiej historii literatury. Ale chodzi o co innego: to rzekomo nowoczesne, wolnorynkowe barbarzyństwo nie byłoby możliwe bez poczucia bezkarności i bezradności, jakie rodzi załamywanie się na naszych oczach dotychczasowego systemu kultury polskiej. Przed wojną pod ławką młodzież czytała ówczesnego Folleta: popularnego autora „kryminałów”, Edgara Wallace’a, ale jakoś nikomu nie przyszło do głowy, by robić z tego normę literatury.

Beztroskie manipulowanie kanonem lektur szkolnych jest w ogólności dość niebezpieczne. Kanon szkolny, choć nieraz w odruchu krytycznym traktowany bywa – i słusznie – groteskowo i satyrycznie, wyznacza jednak narodową przestrzeń kultury. Nie może być ona dowolnie zapełniana produktami masowej kultury, tworzonej w języku angielskim i często wyjątkowo niestarannie tłumaczonej na polski. To byłby dopiero neokolonializm kulturalny. Porozumiewanie się w obrębie społeczności narodowej jest uwarunkowane nie tylko przez wspólny język potoczny, ale również przez „głębokie” istnienie języka literackiego, który stanowi zbiornik znaczeń obiegających stale kulturę narodową. Jego osobliwa wielowarstwowość ujawnia się w rozmaitych sytuacjach. Weźmy na przykład język kabaretowy. Zawsze cieszył swoich odbiorców zręcznością odwołań do stylów współczesnych wypowiedzi w rozmaitych dziedzinach, ale i gęstością aluzji literackich. Takie „idźcie przez zboże, bo we wsi Moskal stoi”, przewijające się przez wszystkie bez mała kabarety Olgi Lipińskiej, jest swoistym majstersztykiem kabaretowym, ożywiającym całą romantyczną, powstańczą, narodowo-ludową retorykę i obyczajowość. Wykonanie projektu dyrektora WSiP-u musiałoby doprowadzić do tego, że Polacy przestaliby rozumieć również swój język kabaretowy. Profesor Antonina Kłoskowska słusznie zwraca uwagę, że to, co wypadnie z kanonu szkolnego, wypadnie ze świadomości narodu i że naród w ten sposób stanie się inny.

Jesteśmy świadkami okrutnego paradoksu: osiągnięta niepodległość, do której zdobycia wszechwładny romantyzm przyczynił się w sposób zauważalny, niweczy teraz podstawę jego oddziaływania. Kształtuje się w kulturze sytuacja odmienna od tej, jaka panowała w dwudziestoleciu międzywojennym, chociaż wielu wyobraża sobie prosty powrót do idei, zachowań i postaw sprzed ponad półwiecza. Odmienność zaś położenia polega przede wszystkim na fakcie nieznanego dotychczasowym dziejom rozwoju kultury masowej oraz jej technicznych środków przekazu.

Wraz z przemianami ustrojowymi, gospodarczymi i politycznymi, które mają uczynić z Polski „normalny” kraj demokracji i wolnego rynku, osobliwa monolityczność stylu romantyczno-symbolicznego musiała się zachwiać. Ideały romantyczne straciły, chociażby powierzchowną i sprowadzającą się do frazesów, ale jednak siłę perswazyjną. Nastąpił w ogóle proces dezutopizacji społeczeństwa, nastała era trzeźwości i deziluzji, chociaż powszechnie dostrzega się pragnienie podtrzymywania dawnej bezpiecznej, egalitarystycznej jedności. Jednak już „wielość” zaczęła się kłócić z „jednolitością”, „konkurencja” i „zdrowy egoizm” z „solidarnością”, a „interes” (ekonomiczny przede wszystkim) z „wartością” (duchową głównie). Jednolita kultura, która pełniła dotychczas przede wszystkim funkcje kompensacyjne i terapeutyczne, nie może – dokładnie tak samo, jak dotąd – funkcjonować w społeczeństwie, które ma stać się demokratyczne, to znaczy zróżnicowane i zdecentralizowane, objawiające rozmaite potrzeby, również kulturalne. Bezkrytyczne „zakochanie się we własnej piękności”, wpojone nam przez romantyków i Sienkiewicza, bezlitośnie schlastane przez Gombrowicza, tak skutecznie ratujące nas w permanentnych stanach słabości, klęski i upadku, nie ma już szans dłuższego przetrwania, mimo że nadal jesteśmy słabi. Ale słabi w inny sposób.

Do wszystkich bowiem naszych nieszczęść dołącza się jeszcze i to, że straciliśmy okalające stale nasze postacie romantyczne piękno, nasz ideał bohaterstwa, raz utajony, raz jawny, lecz stale nam towarzyszący. Zaczyna blednąć heroizm romantyczny – to wspaniałe marzenie zbiorowości o sobie samej. Może to zresztą nasze główne nieszczęście. Czy staliśmy się już odrażający, brudni, źli? Nie możemy sami siebie kochać w swym ideale i nikt nas już nie będzie kochał…

Mocą swej romantycznej systemowości kultura polska do tej pory była wyposażona w wielką siłę przyciągania, zwłaszcza dla wielu narodów Europy Środkowo-Wschodniej. Czy nadal będzie oddziaływać i promieniować, skoro sama poczuła się ugodzona w swym wnętrzu?

Małgorzata Szpakowska opublikowała w „Dialogu” esej pod znamiennym tytułem Bankructwo Wallenroda. Utrzymuje w nim, że moja  – pisana zresztą od wielu lat – książka Życie pośmiertne Konrada Wallenroda (1990) mogła ostatecznie zostać zakończona dopiero u schyłku trwania mitologii romantycznej. Spajające świadomość i nieświadomość narodu mity romantyczne, ufundowane na szczególnym, duchowym rozumieniu ojczyzny i żądaniu bezgranicznej ofiarności dla niej, zaczęły teraz pękać i rozsypywać się. Szpakowska sądzi, że „więź społeczna polega nie tylko na wspólnym zaspokajaniu potrzeb i na wspólnie wyznawanych wartościach, lecz także na uczestnictwie w skomplikowanej tkance mitologicznej, którą zbiorowość oplata swe niewypowiedziane prawdy”. Trwałość mitologii romantycznej w Polsce jest czymś zadziwiającym, ale dziś pozostały tylko jej resztki, z którymi tak trudno się pożegnać. I autorka pod koniec stawia dramatyczne pytanie: „Jaka jest ta nasza nowa mitologia, której nie poznamy, póki się nie rozpadnie?”.

Odpowiedź rysuje się jako coś niezwykle trudnego – tym bardziej, że Szpakowska pesymistycznie uchyla właściwie jej możliwość w tym momencie i odkłada ją aż do chwili rozpadu nowej mitologii. Można próbować jednak naszkicować pewną metodologię postępowania w celu rozeznania obecnej sytuacji i postawienia czegoś w rodzaju diagnozy.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

logo „polonia”rozmowa z małgorzatą baranowską i marią superson-jęczmyk

Dostępne w wersji pełnej

mickiewicz – nowożytny myśliciel religijny

Dostępne w wersji pełnej

legion żydowski mickiewicza

Dostępne w wersji pełnej

starozakonni polacy niemcewicza

Dostępne w wersji pełnej

spór o antysemityzmsprzeczności, wątpliwości i pytania

Dostępne w wersji pełnej

sprawa o pigonia

Dostępne w wersji pełnej

kroński – miłoszepizod z dziejów myśli i poezji

Dostępne w wersji pełnej

to, co trwa

Dostępne w wersji pełnej

rozmowa na koniec wiekuo duszy

Dostępne w wersji pełnej

jacek leociak

umarli i drzewo życiaposłowie

Dostępne w wersji pełnej

indeks nazwisk

Dostępne w wersji pełnej

Maria JanionDo Europy – tak, ale razem z naszymi umarłymi

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2023 Text Copyright © by Kazimiera Szczuka, 2023.

ISBN 978-83-67805-53-7

Redakcja oryginału: Renata Lis Współpraca redakcyjna: Ewa Arendarczyk Opieka redakcyjna: Julian Kutyła Korekta: Jolanta Gomółka Indeks: Krzysztof Juruś Projekt graficzny: Marcin Hernas | tessera.org.pl

Partner wydania: Fundacja Marii Janion. Odnawianie znaczeń

Złożono pismami Martina Plantijn i The Future (Klim Type Foundry)

Wydawnictwo Krytyki Politycznej ul. Jasna 10, lok. 3 00-013 Warszawaredakcja@krytykapolityczna.plwydawnictwo.krytykapolityczna.pl

Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10, lok. 3, Warszawa), Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3), księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl) i w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska