Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
[O KSIĄŻCE]
Rafał Woś kolejny raz stawia niepopularną i na pierwszy rzut oka niedorzeczną tezę: że Dług jest dobry. Że jest użytecznym i pożytecznym narzędziem. Że zadłużać się to nie grzech. Że dług w ekonomicznej i politycznej historii świata był motorem rozwoju i postępu. A wszystko to następnie osadza w praktyce „realnego kapitalizmu”. W świecie, gdzie prawdziwi ludzie mają prawdziwe problemy. Kredytobiorcy, chwilówkowicze, franczyzobiorcy, ale również mniejsi i więksi przedsiębiorcy – to panorama realnych bohaterów naszych późnokapitalistycznych czasów. Ale nie znajdziecie tu moralizatorskich lamentów nad zastaną rzeczywistością. Raczej propozycję systemowej alternatywy, w której dług stanowić będzie węzłowy mechanizm zmiany tej właśnie rzeczywistości. Woś staje poza prostą opozycją neoliberalnej ortodoksji i socjaldemokratycznej… ortodoksji, ale dzięki temu może formułować niezależne wnioski. Nawet jeśli wielu się one nie spodobają.
Rafał Woś - publicysta i komentator. Pracował w niemal wszystkich najważniejszych polskich redakcjach. Od „Dziennika Gazety Prawnej", „Tygodnika Powszechnego” i „Polityki" po „Salon24" czy „Interię". Autor pięciu książek i współscenarzysta czterech filmów fabularnych. Laureat najważniejszych nagród dziennikarskich w Polsce.
[FRAGMENTY]
Zamiast więc z długiem kompulsywnie walczyć oraz za wszelką cenę go unikać, należy zacząć czerpać z niego korzyści. Nie tylko indywidualne, ale także społeczne. Dla siły państwa oraz dla dobrobytu jego obywateli. Wszystkich lub przynajmniej licznych. A nie tylko najbogatszych.
[...] dług jest czymś bardziej pierwotnym niż pieniądz i przeróżne papiery wartościowe. Albo inaczej - dług jest ich ojcem lub dziadkiem. Pieniądz i dług łączy to, że oba te narzędzia oparte są na zaufaniu. Ale to dług jest starszy. Bo dług poprzedzał nawet sam handel i związane z nim nieuchronne utowarowienie relacji między człowiekiem a człowiekiem.
Żyjemy w epoce, która swój rozmach i olbrzymie sukcesy na wielu polach zawdzięcza temu, że używa długu. Nasze wynalazki technologiczne, postępy zdrowia publicznego, względnie trwały pokój albo spójność społeczna - wszystkie te zdobycze naszych czasów były, są i będą finansowane długiem. Tak publicznym, jak i prywatnym.
Chodzi o to, by pokazać, że bez długu nasz świat nie może istnieć. Bo dług jest zwyczajną konsekwencją funkcjonowania w ramach złożonych społeczeństw i gospodarek. A każdy, kto przekonuje was, że jest inaczej – kto was długiem straszy i twierdzi, że w imię tegoż kompulsywnego unikania macie zrezygnować z życia „tu i teraz” – ten albo się myli, albo chce was wprowadzić w błąd.
[BLURBY]
W każdej, nawet najnędzniejszej wiosce złożonej z lepianek czy bambusowych chat jest jeden kamienny dom. To dom miejscowego lichwiarza. Z mojej perspektywy długi to windykacja, egzekucja i licytacja. Autor dowodzi, że to jedyna szansa na odmianę losu, inwestycje, rozwój. I zauważa słusznie, że bycie "winnym" komuś pieniądze, nie oznacza "winy". "Dług jest dobry"? Nie sądzę. Ale ta irytująca i przewrotna książka to lektura obowiązkowa dla tych, którzy chcą lepiej zrozumieć świat.
Piotr Ikonowicz, polityk, działacz społeczny
***
Nareszcie sensowna książka o fundamentalnym ekonomicznym zagadnieniu. Rafał Woś wylewa kubeł zimnej wody na głowę tych ekonomistów, polityków i samozwańczych ekspertów, którzy nie ustają w straszeniu ludzi „katastrofalnym długiem" oraz „życiem na koszt przyszłych pokoleń". Tymczasem te wszystkie koncepcje gospodarki bez kredytu i bez zadłużenia to przecież czysta fantazja. I dobrze, że Rafał się z nimi rozprawia".
Prof. Jan Toporowski, brytyjski ekonomista, specjalizujący się w problematyce kryzysów finansowych oraz myśli Michała Kaleckiego. Przez lata związany z prestiżową uczelnią SOAS Uniwersytetu Londyńskiego.
***
Podczas gdy jedne gospodarki i państwa uginają się pod ciężarem długów, inne rozkwitają, mądrze z nich korzystając. Warto zrozumieć rządzące tym prawidłowości, a ułatwia nam to książka redaktora Rafała Wosia. Rozległa znajomość tematu i ciekawa narracja autora bynajmniej nie skłaniają do nadmiernego zadłużania, lecz pokazują, że podobnie jak cholesterol długi bywają nie tylko złe, ale – częściej – dobre.
Prof. Grzegorz W. Kołodko, Akademia Leona Koźmińskiego. Były wicepremier i minister finansów RP. Jeden z najczęściej cytowanych na świecie polskich ekonomistów.
***
Podobno żyjemy w świecie odczarowanym i laickim, ale tylko pozornie przestaliśmy być religijni - dogmaty wiary ustanawia dziś ekonomia neoklasyczna, a Rafał Woś, jak przystało na spadkobiercę Michała Kaleckiego, nie zostawia suchej nitki na kapłanach wolnorynkowego kościoła. Ta niezwykle przystępna książka pomaga zrozumieć, że dopiero gdy uwierzymy w grzech długu publicznego, otworzy się przed nami piekło - piekło długu prywatnego.
Dawid Kujawa, krytyk literacki, marksista
***
W ferworze internetowych dyskusji zapominamy często, że Rafał Woś jest ekonomistą - i to piekielnie dobrym. W swojej najnowszej książce mierzy się ze społecznymi przedzałożeniami i wątpliwościami na temat koncepcji długu. Czy na pewno “tani pieniądz” jest zły? Czy winni są ci, którzy biorą kredyt, czy może ci, którzy go dają? Czy zadłużenie to zawsze negatywne zjawisko? Nie znajdziecie prostszego, bardziej przystępnego opisu mechanizmu długu i jaśniejszej konkluzji. To wszystko kapitalizm.
Magdalena Okraska, redaktorka “Nowego Obywatela”, reporterka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Seria ESEJ
· Michał Tabaczyński, Pokolenie wyżu depresyjnego
· Łukasz Łuczaj, Seks w wielkim lesie
· Dawid Kujawa, Pocałunki ludu. Poezja i krytyka po roku 2000
· Magdalena Okraska, Nie ma i nie będzie
· Wojciech Jóźwiak, Nasze zwierzęta mocy
· Adrianna Alksnin, Na coś trzeba umrzeć. Kolejna książka o raku
· Derek Jarman, Współczesna natura, przełożył Paweł Świerczek
· Paul Kingsnorth, Wyznania otrzeźwiałego ekologa i inne eseje,przełożył Tomasz Sikora
W PRZYGOTOWANIU
· Judith Schalansky, Rozchwiane kanarki,przełożył Kamil Idzikowski
· Mo Wilde, Dzika kuracja,przełożył Tomasz Sikora
· Denis Kazanski, Marina Worotyncewa, Jak Ukraina traciła Donbas,przełożył Maciej Piotrowski
WSTĘP: Dług jest dobry
Przenieśmy się do małego sztetla. Gdzieś na kresach II Rzeczpospolitej. Do miasteczka przyjeżdża bogaty religijny Żyd. Staje w jedynej gospodzie i oddaje właścicielowi na przechowanie banknot studolarowy. Tłumaczy, że wiara nie pozwala mu na noszenie pieniędzy w szabas. Ale następnego dnia o świcie bogacz musi pilnie wyjechać. Robi się zamieszanie – jak to przy nagłym pospiesznym wyjeździe. Banknot przez nieuwagę zostaje u oberżysty.
Karczmarz czeka parę dni. W końcu jest człowiekiem uczciwym, co to nie swojego nie bierze. Ale w końcu myśli sobie: „Pal licho, on już tu nie wróci”. Bierze więc banknot i idzie uregulować swój dług u rzeźnika. W końcu od miesięcy jest ciężko, więc trochę się tego nazbierało. Rzeźnik cieszy się szalenie i daje pieniądz żonie, która idzie zapłacić zaległe zobowiązania u szwaczki. W końcu od miesięcy jest ciężko i trochę się tego nazbierało. Szwaczka płaci banknotem zaległe komorne. Od miesięcy trochę się tego nazbierało. I tak dalej. W ciągu zaledwie kilkudziesięciu godzin banknot trafia z powrotem do oberżysty, któremu ktoś w miasteczku też był coś tam „krewny”. W końcu od miesięcy jest cieżko i trochę się tego nazbierało.
Następnego dnia do sztetla zjeżdża znów ten sam bogaty religijny Żyd. Staje w gospodzie, a oberżysta oddaje mu banknot. „Ach tak, zupełnie o tym zapomniałem” – mówi przybysz i bierze swoją stówkę. Po czym... odpala od niej grube cygaro. W jednej chwili z setki zostaje tylko popiół. Oberżysta nie wierzy własnym oczom. „Co się pan tak patrzysz? I tak był fałszywy” – wyjaśnia bogacz oniemiałemu karczmarzowi.
Ta anegdota – pochodząca od wielkiego polskiego ekonomisty Michała Kaleckiego – pokazuje wielkie sprzeczności i ogromne szanse kryjące się w starym jak świat mechanizmie zwanym długiem. Mechanizmie wcześniejszym niż wszystkie inne sposoby formalnego regulowania zobowiązań międzyludzkich. Historycy gospodarki podkreślają, że dług jest w zasadzie tak stary jak pieniądz. A pewnie nawet i starszy. W ostatnich latach pisał o tym sporo (zmarły w 2020 roku) ekonomista i antropolog David Graeber. W swoim dziele Dług. Pierwsze pięć tysięcy lat przekonująco rozprawia się z pewnym użytecznym mitem, do którego wielu do dziś się odwołuje. Był to mit barteru – przekonanie, że na samym początku ludzie wymieniali się na towary. Ryba za drewno. Chleb za mięso. I tak dalej. Ten mit współcześni powtarzają w ślad za wielkim ekonomistą Adamem Smithem. Smith stworzył tę popularną do dziś bajeczkę w 1776 roku, pisząc swoje najsłynniejsze dzieło, czyli Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów. Mit barteru miał rzekomo wynikać z prastarej i naturalnej potrzeby. Z tej ludzkiej predylekcji Smith wywodził cały swój system filozoficzny, którego filarami stały się: sakralizacja rynku i handlu, szacunek dla własności prywatnej, bez której nie będzie społecznego ładu, czy podział pracy. Filozofia Smitha z biegiem czasu stała się kamieniem węgielnym ekonomii liberalnej, która od XIX wieku pretendować będzie do monopolu na prawdziwą wykładnię rzeczywistości społecznej i gospodarczej. A na przełomie XX i XXI wieku będzie tego monopolu bardzo bliska. Wraz z nią ukształtowało się nasze rozumienie długu.
Tylko, że badacze, tacy jak Graeber, pokazują, że barter to wymysł. I nie ma żadnych prac, które by potrafiły opisać realnie istniejące społeczności funkcjonujące w oparciu o barter. Nie chodzi o to, że barteru w ogóle nie ma i nigdy nie było. Najczęściej jest on jednak używany do obsługi kontaktów z obcymi. Tymi, którym się nie ufa. Ze swoimi – oraz tymi, których już trochę poznaliśmy – rozliczano się raczej przy pomocy długu. Zresztą nie dało się inaczej. Zwłaszcza, że nawet najbardziej prymitywne formy wymiany obejmować muszą nie tylko towary (ryba za chleb, chleb za mięso), ale także usługi. Świadczone czasem tu i teraz. A czasem odłożone w czasie. Na przykład w formie... no właśnie, wypowiedzianego lub niewypowiedzianego długu. Czasem usankcjonowanego tradycją i poczuciem obowiązku, innym znów razem kalkulacją. Zrobię coś dla ciebie dziś. Nie zapłacisz? Trudno, kiedyś mi się jakoś odwdzięczysz. Tak to przez tysiące lat działało. I tak działa do dziś. Nie ma sensu udawać, że tak nie jest.
W tym sensie dług jest czymś bardziej pierwotnym niż pieniądz i przeróżne papiery wartościowe. Albo inaczej – dług jest ich ojcem lub dziadkiem. Pieniądz i dług łączy to, że oba te narzędzia oparte są na zaufaniu. Ale to dług jest starszy. Bo dług poprzedzał nawet sam handel i związane z nim nieuchronne utowarowienie relacji między ludźmi. Czego wdzięcznym przypomnieniem jest przecież obecne nawet w naszym polskim języku sformułowanie „być komuś coś krewnym”. Co jest gwarowym i archaicznym nawiązaniem do epoki wspólnoty rodowej, czasu, kiedy osoby pochodzące od jednego przodka były powiązane więzami krwi. A ród miał obowiązek każdego swego członka żywić; w razie śmierci także go pomścić. Ponadto stąd wynikała koncepcja odpowiedzialności za winy i zobowiązania swoich „krewnych”. Czyli też za ich długi. Jeszcze nawet ośmiotomowy Słownik języka polskiego (1900–1927), zwany warszawskim, pod redakcją Karłowicza, Kryńskiego i Niedźwiedzkiego, wyjaśnia gwarowy przymiotnik „krewny” jako „winien, dłużny”.
Ale w historii z Żydem i karczmarzem chodzi o coś więcej. Z jednej strony pokazuje ona, że dług to mechanizm potencjalnie dość niebezpieczny, a nawet niszczący. Zanim do miasteczka przybywa bogacz, jest ono pogrążone w głębokim marazmie. Również, a może właśnie dlatego, że każdy jest tam zadłużony u każdego. W związku z czym wszyscy żyją w ciągłym strachu przed niewypłacalnością dłużnika, ponieważ pociągnie to za sobą ich własną niewypłacalność. Ów sztetl to nie jest więc miejsce pełne nadziei i prosperity. Przeciwnie. Od dawna nieremontowana oberża. Żyjący nad wyraz oszczędnie i nigdy „ponad stan” mieszkańcy, których i tak na nic nie stać. Egzystencja odarta z koloru i jakichkolwiek perspektyw na rozwój. To miejsce, gdzie długiem straszy się dzieci. I mówi się im, że dług to grzech. Wina, przejaw słabości. Dno.
Z drugiej strony dokładnie ten sam dług pojawia się w tej historii jako... wybawienie. To instrument, przy pomocy którego do sztetla wraca życie. To jakby dowód na prawdziwość (pozornie przecież absurdalnej) opowieści barona Münchhausena przekonującego, że sam wyciągnął się za włosy z bagna. I tu też tak było. Uwolnieni od wzajemnych zobowiązań mieszkańcy mogą znów z nadzieją spojrzeć w przyszłość. Jak im się to udało? Właśnie przez ów banknot. Kawałek papieru z nadrukowanym wizerunkiem jakiegoś dawno zmarłego dżentelmena. Świstek papieru. A jednak to ta studolarówka tchnęła życie w zadłużony sztetl. A potem się nagle okazało, że nie miała żadnej wartości. Była fałszywa. A nawet gdyby nie była, to też można ją bez trudu spopielić. Ot tak. Ale przecież to nie ma dla naszej historii żadnego znaczenia. Fałszywa czy prawdziwa, nieważne. Ważne, że banknot przyniósł realną zmianę. Zresetował. Tchnął życie. Wyciągnął z bagna. To metafora tego, jak działa dług. Czyli podstawowy mechanizm rozwoju społecznego. Największa innowacja w dziejach, bez której biedni na zawsze pozostaliby biedni. A inwestować, rozwijać się i marzyć mogliby tylko ci, co już mają dostęp do kapitału. Znaczy ci, co już są bogaci.
Żyjemy w czasach, który swój rozmach i olbrzymie sukcesy na wielu polach zawdzięcza temu, że używa długu. Nasze wynalazki technologiczne, postępy zdrowia publicznego, względnie trwały pokój albo spójność społeczna. Wszystkie te zdobycze naszych czasów były, są i będą finansowane długiem. Tak publicznym, jak i prywatnym.
Ale jednocześnie dług przyprawia nas o drżenie serca. Bywa też raz po raz tematem zbiorowej medialnej histerii. Dzieje się tak dlatego, że dług jest totalnie zdemonizowany. Nazywa się go „życiem na koszt przyszłych pokoleń”. Kolejne generacje polityków, publicystów i aktywistów robią kariery namawiając do jego spłacania. Choćby nie wiem co. Choćby waliło się i paliło. Choćby bolało. A może właśnie żeby bolało. Jak gdyby współczesne społeczeństwa – choć tak chętnie demonstrujące swoją laicyzację – zachowały jakąś przedziwną skłonność do religijnych kategorii. Do grzechu i do bolesnej pokuty. Wielu uważa więc dług wręcz za grzech. Obrzydliwe moralne zło. Normą jest też to, byśmy – zamiast z niego korzystać – ciągle się go wstydzili i za niego przepraszali.
Nie zgadzam się z tym.
Uważam, że dług jest... dobry. I właśnie o tym będzie ta książka. Chcę pokazać w niej różne oblicza długu. Zwłaszcza tego współczesnego: rynek chwilówki, problem zadłużenia hipotecznego i dług przedsiębiorstw. A także różnicę pomiędzy długiem prywatnym i publicznym. Tak we współczesnej Polsce, jak i innych krajach. Zarówno biedniejszych, jak i bogatszych od nas. Nie chcę jednak tylko biadać, ronić łezki, oburzać się.
Celem tej książki jest coś więcej. Chodzi o to, by pokazać, że bez długu nasz świat nie może istnieć. Bo dług jest zwyczajną konsekwencją funkcjonowania w ramach złożonych społeczeństw i gospodarek. A każdy, kto przekonuje was, że jest inaczej – kto was długiem straszy i twierdzi, że w imię kompulsywnego unikania długu macie zrezygnować z życia „tu i teraz” – ten albo się myli, albo chce was wprowadzić w błąd.
Zamiast więc z długiem kompulsywnie walczyć oraz za wszelką cenę go unikać, należy zacząć czerpać z niego korzyści. Nie tylko indywidualne, ale także społeczne. Dla siły państwa oraz dla dobrobytu jego obywateli. Wszystkich lub przynajmniej licznych. A nie tylko najbogatszych.
ROZDZIAŁ 1. Największa innowacja w dziejach
Co to jest dług? Najprościej rzecz ujmując, dług to sposób na zrobienie czegoś, czego z różnych powodów zrobić w danej chwili nie możemy. Najczęściej dlatego, że nas na to nie stać. W tym sensie dług jest sposobem na sfinansowanie aktywności. Przełamanie pasywności. Na wyjście z bezruchu. „Czyńcie sobie Ziemię poddaną” – mówi Bóg do biblijnego Adama. Na co Adam powinien w zasadzie odpowiedzieć: „Okej, szefie. W takim razie pożycz stówkę na rozruch”.
Możecie patrzeć na historię na różne sposoby: tradycyjnie, na ludowo, feministycznie, czy jak tam sobie chcecie. Ale jak się bliżej przypatrzycie, to i tak zawsze dług wylezie wam zaraz na wierzch. Dzieje to jedna wielka historia pożyczania. Na wojny, na biznesy, czasem na przeżycie, czasem na zbytek. Ale tego pożyczania nie wygumkujecie. Sam fakt pożyczki jest banalny. Ciekawie robi się dopiero wtedy, gdy zaczynamy sprawdzać... za ile.
Jan Bez Trwogi. Takim przydomkiem obdarzyła historia Jana Walezjusza, hrabiego Neves. Podobno z powodu brawury na polu walki. Jednak biorąc pod uwagę wysokość oprocentowania za kredyt, jakie zgodził się zapłacić rezydującemu w Brugii przedstawicielowi rodu Medyceuszy, Filippowi Rapondiemu, wydaje się, że w pełni zasłużył na swoje miano. Był rok 1397, a kwota pożyczki opiewała na 13 tysięcy bitych w Anglii nobli. Kredyt miał zostać zwrócony po roku. Oprocentowanie wyniosło zaś 23,5 proc.
Jan kredytował się też – by tak rzec – biznesowo. Pieniądze były mu potrzebne do udziału w trwającej właśnie wojnie stuletniej. Pożyczka została spłacona na czas, oczywiście z procentem. Ściągnął należności w formie podatków ze swoich poddanych.
W roku 1450 Ludwik IX, książę Landshut i Bawarii, pożyczył od austriackiej rodziny bankierskiej, Paumgartnerów, okrągłą sumkę 1800 florenów. Oprocentowanie pożyczki wyniosło 24 proc. Ludwik właśnie przejął władzę i potrzebował pieniędzy na mieszanie się w politykę całej (wtedy składającej się z wielu niezależnych księstw i królestw) Rzeszy Niemieckiej. Pożyczkę spłacił. Zresztą do historii przeszedł jako Ludwik Bogaty. Jego bogactwo opierało się na kopalniach srebra w Rattenburgu i znanym dziś kibicom narciarstwa Kitzbuhel. Posiadanie znacznych środków (własnych lub pożyczonych) pozwalało mu nie tylko na utrzymanie sprawnej armii, ale i na prowadzenie wystawnego trybu życia, z czego był znany w całej Rzeszy.
A pieniądz coraz tańszy
Przytoczone tu przykłady pochodzą z pracy ekonomisty Paula Schmelzinga z Uniwersytetu Harvarda (który pracuje także w Banku Anglii). Schmelzing zasłynął tym, że udało mu się jako pierwszemu wskazać i opisać historyczny trend rządzący stopami procentowymi. Czyli mówiąc zupełnie po ludzku, pokazać, że kredyt i dług są... coraz tańsze.
Schmelzing przekopał się przez stosy źródłowych danych bankowych. Ale tu dokumentacja sięga tylko XIX wieku. Gdy idzie o czasy wcześniejsze, trzeba było przegryźć się przez górę pomocniczych przesłanek historycznych. Na przykład sumy pożyczek wymienione przy okazji innych rozliczeń – pojawiające się w literaturze pięknej albo w pamiętnikach. Tak powstała imponująca baza danych dotyczących zadłużenia w dziejach. Od długów korony hiszpańskiej, francuskiej, duńskiej czy angielskiej, przez długi miast włoskich, państw niemieckich, długi papieskie, aż po długi imperiów habsburskiego czy pruskiego. Są tu pożyczki van Halenów dla królewskiego rodu Plantagenetów, sprzedaż Dunkierki przez króla Anglii na rzecz króla Francji (oczywiście potrzebny był kredyt), pożyczki Rothschildów dla Papiestwa, albo Francji dla walczących o niepodległość Stanów Zjednoczonych. W bazie danych znajduje się także stale rozrastająca się ilość papierów dłużnych generowana przez rządy współczesnych krajów.
Nie chodzi jednak o to, by wymieniać je w nieskończoność. Ważna jest tendencja. I właśnie ona wskazuje na stały i wyraźny spadek wysokości oprocentowania. A więc ceny pieniądza w dziejach. Oczywiście mowa tu nie o wszystkich pożyczkach, ale o tych najbezpieczniejszych. To znaczy udzielanych albo suwerenom (czyli realnym władcom państw), albo możnym pretendentom do takiego tytułu, którzy właśnie po to te ciężkie sumy guldenów, florenów i innych walut pożyczali, żeby władzę oraz wpływy zdobyć.
Właśnie dlatego mamy tu więc do czynienia z typem pożyczki, która w ekonomii uchodzi za najlepiej zabezpieczoną. A to wpływami podatkowymi, a to ziemią pod uprawę, a to znów innymi skarbami natury możliwymi do spieniężenia. Innymi słowy jest to więc lista kredytów najbezpieczniejszych. Więc także... najtańszych. Bo – co logiczne – wszystkie gorzej zabezpieczone pożyczki musiały być (i były) oprocentowane wyżej. Jak świat światem, pożyczkodawca uzależniał wysokość procentu od prawdopodobieństwa spłaty kredytu. Gdy zwrot pieniędzy nie ulegał wątpliwości, ryzyko było niższe, a więc także i odsetki. Wraz ze wzrostem ryzyka niewypłacalności, procent, którego domagali się wierzyciele, szedł w górę.
Jeśli spojrzymy na ten pożyczkowy rynek klasy premium, to zobaczymy, że cena tego luksusu ma w dziejach tendencję stale spadkową. I tak w XV wieku średnie realne (a więc po odliczeniu inflacji) oprocentowanie pożyczki dla możnych wynosiło 9 proc.
W wieku XVI już 6 proc.
W XVII stuleciu 4,6 proc.
W wieku XVIII 3,5 proc.
W XIX wieku 3,4 proc.
W XX wieku 2 proc.
Aż po 1,3 proc. w wieku XXI.
Tak było aż do roku 2022. Gdy w obawie przed kryzysem inflacyjnym i energetycznym cena pieniądza znowu zaczęła stale rosnąć. Ale – jak dotąd – nie na tyle, by odwrócić opisane tu 700-letnie trendy. Na szczęście.
Na tanim pieniądzu Zachód zbudowano
Zanim jednak wrócimy do współczesności i do pytań, co dalej z ceną pieniądza w otaczającym nas świecie, zostańmy przez chwilę w przeszłości. Wnikliwa analiza tych minionych siedmiu wieków pokazuje wyraźne trzy momenty, kiedy kredyt gwałtownie taniał.
Pierwszym punktem zwrotnym był wiek XVI. Czyli tzw. koniec wielkiego głodu na złoto i srebro, który dopadł Europę pod koniec średniowiecza. Wpłynęły na to dwa czynniki. Po pierwsze, ostateczne odepchnięcie Turków wciskających się przez kilka poprzednich stuleci coraz mocniej w kierunku Europy Zachodniej. Ta rekonkwista umożliwiła bowiem wznowienie wydobycia złota i srebra na Bałkanach. Po drugie zaś doszła do tego ciągła rozbudowa zdolności wydobywczych złota i srebra w Nowym Świecie w wyniku wielkich odkryć geograficznych (oraz rabunkowej polityki wobec żyjących w obu Amerykach). Ten świeży zastrzyk opartego na kruszcu pieniądza ożywił europejską wymianę handlową i całą gospodarkę. Im więcej będzie pieniądza, tym stanie się on tańszy. Podobnie jak kredyt.
Drugi moment polegał na upowszechnieniu systemu pożyczkowego w XVIII-wiecznej Anglii. Jego początków ekonomiści Douglas North i Barry Weingast doszukują się w tzw. sławetnej rewolucji (1688), gdy angielski parlament w sposób bezkrwawy dokonał zmiany na tronie w Londynie. Data ta uchodzi za koniec królewskiego absolutyzmu na Wyspach i początek monarchii oświeconej, która otworzyła drogę do demokratyzacji kraju. Brytyjskie wzorce – zwłaszcza te dotyczące demokratyzacji kredytu – dotrą także do Europy kontynentalnej. To ważna chwila, bo Zachód zacznie powoli rozumieć, że pieniądz oparty na kruszcu wcale nie jest taki znowu niezbędny. To wówczas rozsądnie oprocentowane pożyczki przestaną być dostępne tylko dla ludzi już uprzednio zasobnych w kapitał. Kredyt powoli przestanie być luksusem. A stanie się kołem zamachowym rozwoju społecznego.
Trzecia chwila potanienia kredytu nadeszła po wojnach napoleońskich, gdy kształtował się na dobre system państw narodowych we współczesnym tego słowa rozumieniu. A wraz z nimi wybiła (trwająca do dziś) godzina suwerennych systemów monetarnych, coraz bardziej opierających się na zaufaniu. Ale nie chodzi o zaufanie do innych uczestników obrotu rynkowego, tylko na zaufaniu do państwa oraz na autorytecie władzy. To zaufanie bazuje na fakcie, że państwa są emitentami suwerennych walut. Walut, w których przyjmują potem zobowiązania od swoich obywateli. W tym najważniejsze zobowiązanie, czyli podatki. To właśnie z faktu, że trzeba je regulować w pieniądzu emitowanym przez państwo, wynika, że tej walucie możemy zaufać. Zawsze bowiem będzie na nią popyt napędzany właśnie podatkowym przymusem. Im lepiej się będzie wiodło mieszkańcom, tym popyt będzie bardziej pewny. To mechanizm, dzięki któremu ów podatkowy przymus można także postrzegać jako obietnicę wspólnej wygranej. Wy pomożecie państwu, to państwo pomoże wam. To jak? Pomożecie?
To właśnie jest sedno nowoczesnej umowy społecznej. Umowy na pieniądz. Tego pieniądza nie trzeba już opierać na dodatkowym zabezpieczeniu w kruszcu. Złotym, srebrnym czy jakimkolwiek innym. To linia łącząca nas z czasami dzisiejszymi. Ostatecznym przypieczętowaniem tego procesu było odejście Stanów Zjednoczonych od wymienialności dolara na złoto. Stało się to w roku 1971 za czasów prezydentury Richarda Nixona. Większość rozwiniętych gospodarek już dużo wcześniej porzuciło ambicje, by trzymać się stałej wartości swej waluty wobec złota. Decydujące stały się doświadczenia okresu międzywojennego, gdy okazało się, że taka zależność od złota w praktyce uniemożliwia prowadzenie aktywnej polityki gospodarczej i radzenie sobie z zabójczymi dla społeczeństwa skutkami kryzysów gospodarczych.
W ten sposób wkroczyliśmy w okres nowoczesnego pieniądza. Takiego, który powstał z niczego (jedno kliknięcie w banku centralnym), trafił na nasze wirtualne konto osobiste, a stamtąd do banku, w którym mamy kredyt. Jak podwodny stwór, który ani na moment nie musi wynurzać się na powierzchnię, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.
Spójrzmy jeszcze raz na te trzy ważne momenty w dziejach. Odepchnięcie Turków/kolonizacja Ameryk, rozwój angielskiej bankowości komercyjnej i powstanie silnych państw narodowych. Tak się bowiem składa, że są to jednocześnie trzy filary świata, w którym żyjemy dziś. Świata polegającego na bezprecedensowej dominacji jednego regionu (Zachodu) nad resztą planety. Czy jest to dominacja dobra i sprawiedliwa, to już zupełnie inna historia. Chcąc nie chcąc – jako obywatele zachodniego świata – jesteśmy dziećmi tego procesu. A także, co tu kryć, jego beneficjentami. My, Polacy, nie kroczymy może w pierwszym rzędzie wygranych minionego millenium. Nie jesteśmy Anglikami czy Belgami, którzy dorobili się na setkach lat kolonialnego wyzysku. Ani Niemcami, którym na sucho uszły niewiarygodne zbrodnie XX wieku. Ale bądźmy sprawiedliwi. Można było trafić dużo gorzej. Urodzić się na przykład w Ameryce Łacińskiej, która – jak zauważył z przekąsem urugwajski pisarz Eduardo Galeano – „wyspecjalizowała się w przegrywaniu w międzynarodowym podziale pracy”.
Tak czy inaczej, także my jesteśmy dziedzicami dominacji Zachodu. Dominacji, na której opiera się nasz dobrobyt. Nawet jeśli nie chcemy tego przyznać. Chodzi także o to, by... nie popadać w skrajności. Nie mówić, że zachodni dobrobyt to wyłącznie efekt kolonialnych zbrodni. Ani nie udawać, że wszystko to zasługa wyłącznie wyższości, pracowitości i pomysłowości starego świata.
Na tym tle dług jawi się jako coś, co może obie te skrajności jakoś pogodzić. Ponieważ przewaga Zachodu opiera się właśnie na długu. Na coraz tańszym pieniądzu i kredycie. Coraz tańszym – oznacza również, że coraz bardziej dostępnym i demokratycznym. Tym długiem Zachód sfinansował dominację kolonialną. Tym długiem Zachód rozkręcił rewolucję przemysłową. Na tym długu oparł się wyścig zbrojeń, który doprowadził do dwóch światowych wojen. Ale też na długu oparta była powojenna odbudowa. A także wszelkie sensowne próby radzenia sobie z nawracającymi kryzysami kapitalizmu. To długiem finansowane było XX-wieczne państwo dobrobytu, które zapewniło kilku pokoleniom Europejczyków i Amerykanów życie w szczęściu i pokoju. To na długu oparty był ten cały „welfare”, którego – tkwiąc po drugiej stronie żelaznej kurtyny, albo jeżdżąc tam na saksy – zazdrościli Niemcom Zachodnim, Szwedom albo Austriakom nasi rodzice i dziadkowie przed rokiem 1989. To wszystko jeden i ten sam dług.
Nie lękaj się długu
Wielu ten tani pieniądz przeraża. Nazywają go „pustym”. A dług uważają za „życie na koszt przyszłych pokoleń”. Nie mają racji. Tęsknota do czasów, gdy pieniądz miał oparcie w kruszcu, jest zwyczajnie nierozsądna. Trzeba sobie bowiem uświadomić, że to wielkie potanienie kredytu (nawet mimo serii ostatnich podwyżek stóp procentowych) to nie tylko jedno z największych osiągnięć naszej cywilizacji. To także naturalny kierunek, w którym nasza cywilizacja maszeruje od dobrych kilku stuleci. Takie są prawa dziejów, możemy z nimi oczywiście walczyć. Niestety skutki uboczne takiego zawracania Wisły kijem mogą być bardzo bolesne. I to na wielu poziomach.
Załóżmy, że macie pomysł na biznesowe przedsięwzięcie. Albo po prostu (jak to częściej bywa) posiadacie tzw. smykałkę do rozkręcania różnego typu przedsięwzięć, na których da się zarobić. Pytanie za sto punktów. Jak zacząć? Jak postawić pierwszy krok? Jak zdobyć pierwszy milion? Oczywiście możecie go ukraść. Ale to ryzykowne. Poza tym czasy „pierwotnej akumulacji”, gdy takie zdobywanie kapitału jest łatwe, to raczej wąskie okienka w dziejach niż stała reguła (akurat na to ostatnie w Polsce – w okolicach roku 1989 – trochę się spóźniliście). Oczywiście jeszcze lepiej kapitał odziedziczyć. Wtedy poradzicie sobie wszędzie i zawsze. No, chyba że będziecie mieli pecha. Ale doświadczenie uczy, że ludzie przedsiębiorczy pecha ignorują. Po prostu szukają kolejnej okazji. A jeśli słyszycie kogoś, kto wciąż tłumaczy się pechem, to prawdopodobnie... nie jest to osoba zbytnio przedsiębiorcza. Tak też bywa.
No ale załóżmy, że kapitału nie macie. Bo źle – jak mawiał ponoć Jan Kulczyk – wybraliście sobie rodziców. Albo nie mieliście tyle szczęścia, by otrzymać telefon od znajomego ministra, który daje wam cynk o możliwości kupienia fabryki porcelany albo tytułu prasowego za bezcen i spłacenia tego interesu sprzedażą aktywów należących do waszego nowego nabytku (tak, tak, takie rzeczy się zdarzały nad Wisłą jeszcze całkiem niedawno). Niestety.
Co decyduje wówczas o waszym sukcesie lub porażce? Kultura i mentalność? Geografia? Religia? Poziom dzietności? Historia myśli ekonomicznej – od Thomasa Malthusa (tego od słynnej pułapki), przez Maxa Webera (wiadomo, duch etyki protestanckiej), po współczesnego izraelskiego ekonomistę Odeda Galora (autora tzw. zunifikowanej teorii wzrostu) – pełna jest takich rozważań. Nie jestem ich zwolennikiem. Nie dlatego, że są nieciekawe. Tylko raczej dlatego, że nie dają nam odpowiedzi pewnej i uniwersalnej.
Zamiast tych hipotez warto skupić się na bardzo konkretnej instytucji, która od wieków umożliwia, wspiera i towarzyszy rozwojowi gospodarczemu. Tą instytucją jest właśnie zdolność do zaciągania kredytu.
Ma przecież ogromne znaczenie, czy żyjecie w kraju o rozbudowanej infrastrukturze kredytowej. Na przykład w postaci prężnych instytucji bankowych albo mniej formalnych grup kapitałowych wyspecjalizowanych w inwestowaniu w takie przedsięwzięcia, jak wasze. Czy też znajdujecie się na kredytowej pustyni, w miejscu, gdzie potencjalnych kredytodawców jest niewielu i domagają się oni rozlicznych zabezpieczeń pożyczonych pieniędzy. A najchętniej to pożyczą wam, jeśli już macie kapitał. A jak nie macie zabezpieczenia, to niestety nic z rozwoju nie będzie.
Musimy sobie wyobrazić także taką sytuację, w której zaciągnięcie długu jest nie tylko możliwością, ale wręcz koniecznością. To znaczy, że musicie się zadłużać, żeby w ogóle przeżyć. Albo przynajmniej pozostać na powierzchni i jako tako godnie funkcjonować. W następnych rozdziałach tej książki poznacie ludzi mierzących się z takimi właśnie sytuacjami. Zakredytowanych hipotecznie, uwikłanych w kredyty inwestycyjne albo z zobowiązaniami sięgającymi kilkudziesięciu milionów. I można oczywiście narzekać, ile się da, na to „obciążenie”, „uwiązanie” i „kamień u szyi”. Jednak zawsze należy pamiętać, że jest także druga strona tego samego medalu. Że kredyt pozwala ludziom, którzy nie mają (i mieć pewnie nie będą) odpowiedniej ilości środków potrzebnych do spłacenia większej inwestycji, by taką inwestycję mimo wszystko zrealizować. Dług daje im taką możliwość. Dług jest ich trampoliną. Dług pozwala mieć marzenia. Dług jest dobry.
A teraz spójrzmy na to samo z jeszcze jednej perspektywy. Będzie to perspektywa państwa. Po co nam w ogóle państwo? Przedpotopowy liberał, gatunek raczej wymierający, powie wam pewnie, że państwo jest po to, by nas chronić od wrogów zewnętrznych i wewnętrznych. No ewentualnie zbudować autostrady, żeby biznes miał jak dojechać do swoich fabryk ulokowanych w szczerym polu specjalnej strefy ekonomicznej.
Ale przecież współczesny człowiek – a zwłaszcza obywatel Zachodu – ma wobec państwa dużo większe wymagania. „Kiedyś, dawno temu, kraje były nocnymi stróżami, machinami do podbojów albo sposobem sprawowania totalitarnej kontroli nad obywatelami. Ale dziś żyjemy w czasach, gdy głównym zadaniem państwa jest produkowanie i rozdzielanie dobrobytu pomiędzy swoich obywateli” – pisał już w 1990 roku duński socjolog Gosta Esping-Andersen w fundamentalnym i wielokrotnie wznawianym tekście Trzy światy kapitalistycznego państwa dobrobytu. Mam wrażenie, że dziś takie stawianie sprawy wydaje się – nawet u nas w Polsce – sprawą zupełnie niekontrowersyjną. Coraz więcej badań pokazuje, że możemy się różnić jak noc i dzień, ale coraz bardziej łączy nas cały zestaw wyśrubowanych oczekiwań wobec dobrego państwa. Chcielibyśmy, żeby państwo dbało o dobra wspólne: darmową edukację, dostęp do służby zdrowia, tanie połączenia kolejowe, mieszkania w dobrej cenie, ochronę przed patodeweloperką, czyste powietrze i tani prąd. No i politykę kulturalną oraz mechanizmy wsparcia dla sztuki wysokiej. Potrzeba nam tych zasobów, bo dzięki nim chcemy realizować swoje potrzeby i po prostu godnie żyć.
Ale to nie jest przecież tak, że gdyby państwa nagle zniknęły, to zniknęłyby również te nasze potrzeby, z których realizacji coraz chętniej rozliczamy rządzących. Różnica byłaby jednak zasadnicza. W świecie bez państwa każdy musiałby te dobra zorganizować sobie na wolnym rynku. Zamożnych byłoby na to stać. Robili tak przez wieki. Słali dzieci do prywatnych szkół, mieli osobistych lekarzy, flotę transportową i ochronę. A co z pozostałymi? Pozostali godzili się z tym, że szczytem ich marzeń o godnym życiu jest egzystencjalne minimum. Albo mogli próbować realizować te potrzeby sięgając po mechanizm zadłużenia.
Im wyższy dług publiczny, tym niższy dług prywatny
Na naszych oczach w bogatym zachodnim świecie testowany jest właśnie ten drugi scenariusz. Tak właśnie rośnie tzw. dług prywatny. A jeszcze bardziej precyzyjnie, zadłużenie gospodarstw domowych. Czyli dług prywatny minus zobowiązania dłużne prywatnych firm.
O jakiej skali mówimy?
Zanim ludzie na Zachodzie przeszli neoliberalną tresurę, dług gospodarstw domowych w Holandii wynosił 50 proc. PKB, w Australii 40 proc. PKB, a w Danii 70 proc. PKB. Dziś w Australii zadłużenie domowe to 120 proc. PKB, w Danii 111 proc., w Holandii 105 proc., w Kanadzie 110 proc., w Szwecji 95 proc., a w USA 80 proc. Wszystkie te wskaźniki urosły właśnie w ostatnich trzech dekadach. A więc w czasie, gdy bogaty Zachód poddawany był serii neoliberalnych polityk ekonomicznych. Zmieniali się rządzący. Po generacji Thatcher i Reagana przyszli Clinton z Blairem i Schröderem. Tych zaś zluzowało pokolenia Obamy i Merkel. Ale modus operandi neoliberalizmu pozostał ten sam. Polegał on głównie na mieszance budżetowych oszczędności, obcinaniu zdobyczy państwa dobrobytu i liberalizacji rynków pracy. Dług prywatny jest właśnie takim skutkiem ubocznym neoliberalizmu.
A przecież tak nie musi być. Zmniejszyć dług prywatny można właśnie w ten sposób, że państwo bierze na siebie część obowiązków i ryzyka finansowego związanego z realizacją potrzeb swoich obywateli, zapewniając im dobry system edukacji, który sprawia, że nie trzeba już od najmłodszych lat dziecka trapić się, skąd wziąć pieniądze na jego wykształcenie. Budując dostępne mieszkania na wynajem, państwo daje ludziom możliwość, by nie wchodzili w wieloletnią relację zależności kredytowej od banku. Dzięki wysokiej płacy minimalnej zwiększa pole manewru słabiej zarabiających. Poprzez dochód podstawowy dla rodziców pomaga im się nie zadłużać. I tak dalej.
I odwrotnie. Niski dług publiczny to fasada, za którą kryją się tysiące zadłużonych obywateli. Takich, co muszą salwować się lichwiarską pożyczką, by mieć za co kupić dzieciom prezent pod choinkę.
Albo dług, albo Hitler
Nie rozumiejąc tej społecznej innowacji, jaką jest zadłużenie, i strasząc nim albo nadmiernie dług fetyszyzując, sami sprowadzamy na siebie nieliche kłopoty. Nie wierzycie? To spójrzcie na Niemcy w latach 30. XX wieku.
Uproszczona wersja niemieckiej historii głosi, że fenomen Hitlera oraz nazizmu wziął się z traumatycznego doświadczenia hiperinflacji, która nawiedziła Republikę Weimarską w latach 20. XX wieku. Ale to nieprawda. Ten mit warto obalić.
Zrobiło to w przeszłości wielu badaczy. Ostatnio zaś ekonomiści, Gregori Galofré Vilà, Christopher Meissner, Martin McKee i David Stuckler. Pokazali oni, że bezpośredni wpływ na szybki i spektakularny sukces wyborczy nazistów miała fatalna polityka ekonomiczna kanclerza Heinricha Bruninga z Partii Centrum, realizowana w latach 1930–1932. To właśnie ona sprawiła, że NSDAP z 2 proc. poparcia w roku 1928 skoczyła w przedterminowych wyborach roku 1932 do 38 proc. Na czym polegała owa feralna bruningowska „terapia szokowa”? Otóż na tym, że centrowy kanclerz postawił sobie wówczas za cel zrównoważenie wydatków fiskalnych niemieckiego państwa. Było to nic innego jak właśnie obsesyjna i nieprzemyślana walka z długiem. Oczywiście długiem publicznym.
Kanclerz Bruning robił to – po pierwsze – z pominięciem parlamentu i jakiejkolwiek debaty publicznej, rządząc przy pomocy „nadzwyczajnych dekretów”. Czyli kompletnie zaprzeczając duchowi raczkującej republiki. Po drugie zaś jego polityka była silnie deflacyjna. To znaczy polegała na jednoczesnym cięciu wydatków społecznych oraz podwyższaniu podatków. Czy Bruning nie wiedział, co robi? W świetle dostępnych dokumentów wygląda na to, że wiedział. Ale źle ustawił priorytety i fatalnie umiejscowił zagrożenia. Ważną częścią planu Bruninga było więc uzyskanie złagodzenia reparacji spłacanych przez Niemcy po pierwszej wojnie światowej. Warto przypomnieć, że zgodnie z porozumieniem z roku 1929 (czyli tzw. planem Younga) Berlin miał płacić swoje zobowiązania do roku... 1988.
I plan Bruninga nawet wypalił! W latach 1931–32 wierzyciele zgodzili się najpierw na zawieszenie, a potem skreślenie niemieckiego długu wojennego. Cóż jednak z tego, skoro w międzyczasie Bruning zdołał dosłownie zagłodzić sporą część swojego społeczeństwa. A w efekcie jego deflacyjnej polityki miliony Niemców znalazły się w ekonomicznym potrzasku. Płace spadały lub stagnowały. Bezrobocie było wysokie. Ceny towarów, na które popyt jest najbardziej sztywny (czyli taki, z którego nie można zrezygnować), szły w górę. Ludziom grunt usuwał się spod nóg. Marzenia były luksusem. Resztę historii znamy. Odbyły się wybory (a nawet seria wyborów), w wyniku których do władzy doszli naziści. I nie dali sobie już tej władzy odebrać – aż do totalnej klęski wojennej w roku 1945.
We wspomnianej pracy ekonomiści nie pozostawiają wątpliwości, że mamy tu do czynienia z bezpośrednim wynikaniem. Przebadali bowiem preferencje wyborcze (z lat 1930, 1932 i 1933) z uwzględnieniem poszczególnych okręgów. Następnie sprawdzili wpływ polityki Bruninga na sytuację ekonomiczną (bezrobocie, płace, produkcja) w tych samych regionach. Związek wydaje się ekonomistom oczywisty. Wszędzie, gdzie efekty deflacyjnej polityki kanclerza były najbardziej antyspołeczne, tam właśnie wygrywała opozycyjna NSDAP.
Ktoś może oczywiście powiedzieć, że to żadna nowość. Otóż dla Niemców owszem tak! U naszych zachodnich sąsiadów dominuje bowiem od lat narracja, w myśl której za oszałamiający sukces partii nazistowskiej winę ponosi doświadczenie hiperinflacji z pierwszej połowy lat 20. Chyba najbardziej wpływowy niemiecki ekonomista (o silnym liberalnym nachyleniu) Hans-Werner Sinn jest zwolennikiem takiej właśnie tezy i powtarza ją przy każdej możliwej okazji. I nie jest to wcale błahy spór o historię. Owo skojarzenie „inflacja równa się hiperinflacja równa się Hitler równa się wiadomo co” do dziś bardzo mocno wpływa na realną politykę ekonomiczną Niemiec jako europejskiego mocarstwa, sprawiając, że Niemcom za rządów Angeli Merkel w czasie kryzysu w strefie euro w latach 2011–2015 bliżej do polityki deflacyjnej a’la Bruning niż do ekonomicznych alternatyw ze szkoły keynesowskiej, które dopuszczają traktowanie inflacji jako wentylu bezpieczeństwa przed społecznym kataklizmem. Niemcy nie chcą tego robić, bo według nich to inflacja jest kataklizmem. A uważają tak właśnie z powodu błędnego podejścia do lekcji z lat 1930–1932.
Ten schemat znajdziecie również współcześnie w wielu miejscach. Także u nas w Polsce. Także w Europie.
ROZDZIAŁ 2. Dług to (nie jest) grzech
Jestem zdania, że na naszych oczach umiera Unia Europejska. Nie będzie to śmierć natychmiastowa, raczej – jak to w tego typu przypadkach bywa – powolny rozkład. Przyczyn tego stanu rzeczy jest wiele. Ale jedną z najważniejszych jest właśnie kompletne niezrozumienie przez liberalny establishment natury długu we współczesnym świecie.
Pierwszy akt tego dramatu rozegrał się w latach 2007–2012. To był początek końca Unii, która miała być oparta na zasadzie solidarności, subsydiarności i samostanowienia. Dla Polski jest to szczególnie bolesne. Bo to właśnie była ta Unia, w którą wierzyliśmy w Polsce, gremialnie idąc głosować w referendum akcesyjnym w roku 2003. To załamanie wiary w ideę zjednoczonej Europy nie wstrząsnęło nami w Polsce aż tak mocno. Jeszcze nie. To zaczyna się dopiero teraz. Ale w krajach tzw. Starej Unii szok spowodowany latami 2007–2012 był ogromny. To właśnie w latach 2007–2012 zaufanie obywateli państw członkowskich do Unii Europejskiej spadło z 57 do 31 proc. Jeszcze w roku 2018 aż 86 proc. Greków było zdania, że Unia Europejska nie rozumie potrzeb swoich obywateli. Podobnego zdania było 65 proc. Włochów i Francuzów.
Euroentuzjaści bardzo nie lubią mówić o tym okresie. Tymczasem to właśnie lata 2007–2012 były pierwszym prawdziwym testem dojrzałości zjednoczonej Europy. Z etapu miesiąca miodowego wkroczyliśmy wtedy w fazę turbulencji, wzajemnych rozczarowań i utraty złudzeń. Nagle kołdra unijnego dobrobytu stała się zbyt krótka. A nerwowa – momentami nawet brutalna – reakcja Europy na tamten kryzys kazała powątpiewać w prawdziwość deklaracji, że jesteśmy ze sobą „na dobre i na złe”.
A dług? Dług odegrał tu rolę kluczową. Pierwszy raz w historii Unii stał się narzędziem opresji i realizacji partykularnych interesów. Ostatnio emocje po tamtym kryzysie trochę już opadły. Sprawa nie została jednak przepracowana. Wróci na kolejnym wirażu. Jak pamięć po niewybaczonej zdradzie i kłujący cierń utraconego zaufania.
I odpuść nam nasze długi...
Dług ma w wielu językach ten sam źródłosłów, co wina albo grzech. W Niemczech na określenie „długu” i „grzechu” jest jedno i to samo słowo: Schuld. Utożsamienie długu i grzechu pojawia się także w Ewangelii. Choć trzeba od razu dodać, że Jezus jest wobec tego utożsamienia zdecydowanie krytyczny. Oto w przypowieści o niemiłosiernym dłużniku (Mt 18, 23-35) poznajemy urzędnika, który ma u króla niezwykle wysoki dług. 10 tysięcy talentów. Biorąc pod uwagę zarobki w Palestynie w I wieku, jest to dług niespłacalny. Równa się bowiem dochodom robotnika na które trzeba by pracować przez... kilka tysięcy lat. Prawdopodobnie Jezus (a bardziej precyzyjnie autor owej Ewangelii – kimkolwiek był) chciał w ten sposób pokazać absurdalną wysokość zadłużenia. „Bimbaliony” – jak to dziś niejeden z nas pewnie by powiedział. Ale co się tutaj u licha dzieje? Król ten bimbalionowy dług urzędnikowi... daruje. Zupełnie. Uwolniony od długu urzędnik idzie zaraz... ściągnąć dług od swego własnego dłużnika. Ten dług jest mniejszy. To tylko 100 denarów. Równowartość rocznej pracy robotnika. Ale urzędnik nie chce darować. Jego dłużnik błaga go o litość. „Miej cierpliwość nade mną, a oddam tobie” – zarzeka się. Nic z tego. „On jednak nie chciał, lecz poszedł i wtrącił go do więzienia, dopóki nie odda długu”. Gdy król się o tym dowiedział, wpadł w szał. Kazał wydać urzędnika katom. Bibliści powiadają, że wywrotowość jezusowej przypowieści polegała dokładnie na tym, że podważony tu został dogmat stawiający znak równości pomiędzy długiem a winą. Jezus polemizuje z konwencjonalną (dziś powiedzielibyśmy pewnie, że mieszczańską) moralnością. Uczy, że winien jest nie ten, co ma dług. Tylko ten, co nie umie długu darować.
Po polsku też mówimy, że jesteśmy komuś „winni”. A wina to przecież, jak wiadomo, nic chwalebnego. Owszem, czasem każdemu się może przytrafić. Ale porządny człowiek powinien ją jak najszybciej zmazać. To znaczy spłacić zadłużenie. Dlaczego tak jest? Skąd to powiązanie długu z grzechem? Skąd takie przemieszanie wartości ekonomicznych z porządkiem moralnym?
We wspomnianej już książce Dług. Pierwsze pięć tysięcy