Czerwone i czarne - Stendhal Stendhal - ebook

Czerwone i czarne ebook

Stendhal Stendhal

4,0

Opis

Czerwone i czarne, druga powieść Stendhala, ukazała się w 1830 roku i początkowo nie spotkała się z zainteresowaniem czytelników. Podobno sam autor, przekonany o tym, że współczesnych mu odbiorców nie zachwyci nowe dzieło, mawiał, że zostanie zrozumiany dopiero w 1880 roku.

Autor opisuje historię dwudziestoletniego Juliana Sorela, wykształconego syna cieśli, marzącego o karierze oficera, który rozpoczyna pracę jako nauczyciel w domu małżeństwa de Renal. Wkrótce pomiędzy młodzieńcem a panią de Renal rodzi się uczucie. Julian postanawia zrezygnować z pracy i wyjeżdża. Wstępuje do seminarium duchownego w Besançon, a następnie przenosi się do Paryża, gdzie uwodzi córkę swojego chlebodawcy – pana de la Mele. Kiedy Lucjan Sorel i jego wybranka otrzymują zgodę na zawarcie małżeństwa, na ich drodze staje porzucona przed laty pani de Renal…

W swojej najsłynniejszej powieści Stendhal maluje obraz dziewiętnastowiecznej Francji w okresie Restauracji, kiedy to ludziom pochodzącym z niższych warstwo społecznych zamykano drogę do awansu i lepszej przyszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 650

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Wstęp

Na prze­ło­mie wieku XVIII i XIX widzimy dwie posta­cie będące zupeł­nym nie­mal prze­ci­wień­stwem: Cha­te­au­briand i Sten­dhal. Jeden czer­pie z daw­nej Fran­cji idee hie­rar­chii, dys­cy­pliny spo­łecz­nej, powagi kró­lew­skiej, ale odświeża je tchem reli­gij­nego odro­dze­nia; drugi sięga w wiek XVIII swą bez­re­li­gij­no­ścią, mate­ria­li­zmem filo­zo­ficz­nym, rady­ka­li­zmem spo­łecz­nym, ale i on spłaca swój dług roman­ty­zmowi epoki, staje się piewcą ener­gii, namięt­no­ści wcie­lo­nej w rap­sod napo­le­oń­ski. I w kole­jach sławy tych dwóch ludzi cóż za róż­nica: Cha­te­au­briand, bożysz­cze za życia, dziś jakże opusz­czony! Sten­dhal nie­znany, może nawet z imie­nia, więk­szo­ści współ­cze­snych, docze­kał się w pół wieku po śmierci kapliczki sku­pia­ją­cej wybrane umy­sły.

Hen­ryk Beyle (Sten­dhal) uro­dził się w Gre­no­ble (w Del­fi­na­cie) w roku 1783, z rodziny urzęd­ni­czej ocie­ra­ją­cej się o szla­chec­two; matka jego miała nieco krwi wło­skiej. Dzie­ciń­stwo chłopca było smutne. W siód­mym roku życia traci uko­chaną matkę; ojciec, odstrę­cza­jący dla niego fizycz­nie i moral­nie, nie umiał w dziecku obu­dzić miło­ści. Chło­piec cho­wał się u dziadka, leka­rza, epi­ku­rej­czyka-filo­zofa w typie XVIII wieku. Był to w domu jedyny czło­wiek, o któ­rym Beyle zacho­wał dobre wspo­mnie­nie. Malec wzra­sta samot­nie, z rówie­śni­kami nie wolno mu się bawić, od oto­cze­nia czuje się zupeł­nie odmienny; żyje sam i tylko sobą. To uczu­cie odosob­nie­nia, odręb­no­ści od innych, będzie mu towa­rzy­szyło całe życie. Było to w epoce Ter­roru, nie­zbyt sro­giego zresztą w Gre­no­ble; rodzina Beyle żywiła tajemne sym­pa­tie monar­chiczne, dzie­ciak był całą duszą rewo­lu­cjo­ni­stą. Sam pisze1, iż chwila, w któ­rej przy­szła wia­do­mość o stra­ce­niu króla, dała mu „jedną z naj­żyw­szych rado­ści w życiu”. Rodzina pokła­dała nadzieje w armii emi­gran­tów, on patrzył z zazdro­ścią na piękne pułki dra­go­nów cią­gnące do Włoch.

Wyrwać się z Gre­no­ble – któ­rego pamięć będzie mu zawsze nie­na­wistna – to jedyne marze­nie Hen­ryka. Sława, a przez tę sławę miłość, oto jego ideał od wcze­snej mło­do­ści. W tym celu stu­diuje żar­li­wie mate­ma­tykę, w któ­rej kariera Bona­par­tego uka­zała mło­dzieży fran­cu­skiej drogę do wiel­ko­ści i sławy. Jakoż uzy­skuje to, iż w 1799 roku rodzina wysyła go do Paryża dla dal­szych stu­diów.

Przy­bywa opa­trzony listem pole­ca­ją­cym do krew­nych Daru. Pan Daru był to surowy i suchy sta­rzec, któ­rego młody Beyle obcho­dził z daleka i z usza­no­wa­niem. Star­szy jego syn, Piotr Daru, był gene­ral­nym sekre­ta­rzem w Mini­ster­stwie Wojny; póź­niej, jako hra­bia Daru, miał się stać jed­nym z naj­czyn­niej­szych pomoc­ni­ków Napo­le­ona. Pierw­sze wra­że­nie Paryża było nie­szcze­gólne: roz­cza­ro­wany, iż owe piękne chi­mery, które sobie roił, nie wycią­gają doń ramion, chło­piec błąka się smutny i bez­czynny. (Dodajmy tu, iż Beyle był krępy, brzydki, jak­kol­wiek brzy­dotę jego oku­po­wała żywość i ory­gi­nal­ność fizjo­no­mii; był przy tym w sto­sunku do kobiet bar­dzo nie­śmiały mimo don­żu­ań­skich teo­rii, które two­rzył sobie całe życie). Wresz­cie roz­cho­ro­wuje się. Rodzina Daru bie­rze go do sie­bie, a Piotr umiesz­cza go w swoim biu­rze.

Naraz w roku 1800 rado­sny zwrot: bra­cia Daru, powo­łani do Włoch do armii Bona­par­tego, pole­cają krew­nia­kowi, aby pośpie­szył za nimi. Sie­dem­na­sto­letni chło­pak, uszczę­śli­wiony, dosiada konia, jak umie, i prze­bywa Prze­łęcz Świę­tego Ber­narda w dwa dni po Bona­par­tem. Na domiar wra­że­nia, po dro­dze pierw­szy raz zna­lazł się w ogniu. Wie­czo­rem, ukła­da­jąc się do snu, szep­tał sam do sie­bie słowa, które tak czę­sto miały mu wra­cać na usta: „To tylko tyle?”.

Wej­ście do Medio­lanu i pobyt w tym mie­ście wywarły na mło­dym Hen­ryku wra­że­nie, które utrwa­liło się w nim na całe życie i które zna­la­zło wyraz nawet na jego kamie­niu gro­bo­wym. Mia­sto żyjące pod jarz­mem Austrii w mar­two­cie i nudzie w roku 1796 z rado­ścią powi­tało młodą armię fran­cu­ską, któ­rej dwu­dzie­sto­sze­ścio­letni gene­rał był naj­star­szym żoł­nie­rzem! Beyle, nie­śmiały i skrę­po­wany w Paryżu, tu, w tym życiu wło­skim, gwar­nym, natu­ral­nym, namięt­nym, czuje się w swoim żywiole. Kosz­tuje nieco bitwy pod Marengo, szybko zostaje pod­po­rucz­ni­kiem. Pierw­szy poje­dy­nek, pierw­sza miłość (nie­śmiała zresztą i pla­to­niczna), sło­wem – peł­nia życia.

Ale nie­długo. Rychło znu­dzony oby­cza­jami gar­ni­zonu, towa­rzy­stwem nie­okrze­sa­nych chwa­tów, Beyle zbyt czę­sto jak na mło­dego ryce­rzyka szuka pocie­chy w książ­kach. Wresz­cie, korzy­sta­jąc z jakiejś nie­groź­nej cho­roby, bie­rze urlop, śpie­szy do Paryża i tam zostaje. Od roku 1801 do 1806 pochła­nia go lite­ra­tura: marzy o sła­wie, o „pisa­niu kome­dyj jak Molier”, czyta, pra­cuje nad sobą, pło­dzi w pocie czoła liche wier­sze. Wśród tego pra­wie aż do końca życia jego serce stale wypeł­nia miłość; przed­miot jej tylko zmie­nia się czę­sto. W tej epoce miłość do mło­dej aktorki Mela­nii Guil­bert rzu­ciła go aż do Mar­sy­lii, gdzie spę­dził rok jako subiekt czy buchal­ter w skle­pie kolo-nial­nym.

Wró­ciw­szy po tej eska­pa­dzie do Paryża, Beyle, wciąż dzięki popar­ciu rodziny Daru, wstę­puje do Inten­den­tury (było to w przeded­niu kam­pa­nii pru­skiej) i odtąd pozo­staje w służ­bie aż do odwrotu z Rosji. W karie­rze tej doszedł do wcale znacz­nych god­no­ści (był audy­to­rem w Radzie Stanu etc.), a przy tym nawłó­czył się sporo po świe­cie. Jako inten­dent woj­skowy oka­zał w trud­nych oko­licz­no­ściach wiele ener­gii, odzna­czył się w tak waż­nym zada­niu zaopa­try­wa­nia armii w odwro­cie spod Moskwy, w cza­sie któ­rego zja­wiał się u swego szefa, hr. Daru, sta­ran­nie ubrany i ogo­lony2. Ale w pełni tej hero­icz­nej epoki Beyle znów czuje się sam i obcy, duch jego buja gdzieś daleko. W Smo­leń­sku marzy o Medio­la­nie; w Moskwie rzuca się na zna­le­ziony angiel­ski egzem­plarz Pawła i Wir­gi­nii… Znów daje mu się we znaki towa­rzy­stwo „boha­te­rów”, powab­niej­szych pono dla arty­sty w histo­rii, w poezji niż w życiu. „Wszystko tu jest grube, brudne, cuch­nące fizycz­nie i moral­nie – pisze do sio­stry ze Smo­leń­ska. – Jedyna moja przy­jem­ność to słu­chać tro­chę muzyki na roz­stro­jo­nym pia­ni­nie…”. Oży­wia go nieco pożar Moskwy. Ale pisze: „aby się tym roz­ko­szo­wać, trzeba by być samemu albo w towa­rzy­stwie ludzi cywi­li­zo­wa­nych. Dla mnie kam­pa­nię rosyj­ską zepsuło to, że ją odby­łem z ludźmi, któ­rzy potra­fi­liby pomniej­szyć Colos­seum i Zatokę Neapo­li­tań­ską…”.

Odwrót spod Moskwy pod­ko­pał mocno zdro­wie Beyle’a; w 1813 roku bie­rze urlop i śpie­szy do Włoch. Już w cza­sie urlopu w 1811 roku Beyle odna­lazł swój medio­lań­ski ideał sprzed lat jede­na­stu (Angela Pie­tra­gua) i nawią­zał wątek prze­rwa­nej miło­ści, tym razem śmie­lej i sku­tecz­niej. Zna­la­zł­szy łaskawe przy­ję­cie, nasy­cony na długo hero­izmem, nie chce sły­szeć o niczym, co nie jest szczę­ściem i miło­ścią. W mie­siącu bitwy pod Lip­skiem dzien­nik, który pro­wa­dził Sten­dhal, notuje jedy­nie drobne fakty tyczące sto­sunku z Angelą!

I powrót cesa­rza z Elby nie zdo­łał wyrwać Beyle’a z jego wywcza­sów. Uwa­żał widać losy Napo­le­ona za speł­nione. Osta­teczny upa­dek cesar­stwa pogrze­bał i wszyst­kie pomyśl­no­ści Sten­dhala; dość wesoło przyj­mu­jąc tę odmianę for­tuny, osiada we Wło­szech, w kraju, w któ­rym – jak gdzieś pisze – można bez hańby być bied­nym. W grun­cie rze­czy w tym czło­wieku czynu zawsze tkwił kawał dyle­tanta, sma­ko­sza wra­żeń, który tłu­kąc się z Wielką Armią, obno­sił po Euro­pie swą żywą i inte­li­gentną cie­ka­wość. Obec­nie roz­ko­szuje się wło­ską muzyką, zwie­dza mia­sta, kościoły, gale­rie, obraca się w towa­rzy­stwie wło­skich patrio­tów, a przede wszyst­kim – kocha się. Po Angeli Pie­tra­gua, która w końcu oka­zała się „nie­godną”, posia­dła jego serce Matylda Dem­bow­ska (z domu Viscon­tini), żona wier­nego gene­rała napo­le­oń­skiego. Miłość ta, bez wza­jem­no­ści, bez nadziei, odpła­cana naj­gor­szą monetą, bo monetą „przy­jaźni”, sta­no­wiła przez kilka lat szczę­ście i udrękę Beyle’a; gwał­tow­nie prze­rwana w roku 1821, stała się póź­niej natchnie­niem książki O miło­ści.

W roku 1814 przy­pada pierw­szy debiut lite­racki Sten­dhala, a raczej Alek­san­dra Cezara Bom­beta, jako że pod takim pseu­do­ni­mem się ukrył. I dobrze zro­bił, że się ukrył, książka jego bowiem O Hayd­nie oka­zała się zaczerp­nięta, czę­ściowo wręcz prze­ło­żona z Hay­di­nów Car­pa­niego. Zra­bo­wany autor pod­niósł krzyk, co dało powód do pole­miki, dość przy­krej dla tajem­ni­czego Bom­beta. W 1817 roku wydaje Beyle dwie książki: jedna to Rzym, Neapol i Flo­ren­cja (pierw­szy raz pod­pi­sana godłem: de Sten­dhal, ofi­cer kawa­le­rii); druga to Histo­ria malar­stwa we Wło­szech. Pierw­szy utwór to opis podróży prze­pla­ta­jący dro­bia­zgowe opisy uwa­gami i aneg­do­tami, w któ­rych autor wciąż snuje para­lelę mię­dzy Wło­chami a Fran­cją na nie­ko­rzyść swej ojczy­zny. Histo­ria malar­stwa ujaw­nia nie­zwy­kłą na owe czasy zna­jo­mość i odczu­cie wło­skiego odro­dze­nia; naj­bar­dziej jed­nak zaj­mu­ją­cym rysem jest tu dedy­ka­cja, ofia­ru­jąca to dzieło „J. Ces. Mości Napo­le­onowi Wiel­kiemu”, a zakoń­czona tak:

„Oby, Naj­ja­śniej­szy Panie, niebo dało ci tyle życia, abyś mógł oglą­dać Fran­cję szczę­śliwą dzięki kon­sty­tu­cji, którą prze­ka­zał jej ostatni twój par­la­ment. Wów­czas, Naj­ja­śniej­szy Panie, prze­ba­czy ci ona jedyny akt sła­bo­ści, który ci może wyrzu­cać: to, iż po Water­loo nie chwy­ci­łeś w ręce dyk­ta­tury i zwąt­pi­łeś o ratunku ojczy­zny.

Wów­czas potom­ność, odzy­skaw­szy bez­stron­ność spoj­rze­nia, będzie się wahała jedy­nie, czy ma pomie­ścić twoje imię obok czy ponad imie­niem Alek­san­dra, a twoi nędzni wro­go­wie będą znani światu jedy­nie dzięki temu, iż mieli szczę­ście być twymi wro­gami.

Pozo­staję, Naj­ja­śniej­szy Panie,

z naj­głęb­szym usza­no­wa­niem

Waszej Cesar­skiej i Kró­lew­skiej Mości

bar­dzo uni­żo­nym i powol­nym sługą

i pod­da­nym, w swoim sercu,

żoł­nie­rzem, któ­rego ują­łeś za klapę sur­duta pod Görlitz”.

Dedy­ka­cja ta w 1817 roku, w zara­niu Restau­ra­cji, kiedy nazwi­ska Buona­par­tego nie wyma­wiało się nie­mal bez akom­pa­nia­mentu znie­wag, była nie­wąt­pli­wie aktem odwagi i cha­rak­teru. Zresztą obie książki prze­szły dość nie­spo­strze­że­nie.

W roku 1821 Beyle traci ojca; śmierć ta zosta­wia go dość obo­jęt­nym; łączy się z nią zawód mająt­kowy: ojciec, który ucho­dził za zamoż­nego czło­wieka, oka­zał się nie­mal zruj­no­wany. Rów­no­cze­śnie spo­tyka pisa­rza drugi cios: poli­cja austriacka, nie­rada jego sto­sun­kom z patrio­tami wło­skimi, wypra­sza go z Medio­lanu. Zosta­wia­jąc serce i duszę we Wło­szech przy uko­cha­nej Matyl­dzie, Sten­dhal wraca do Paryża, któ­rego nie lubił i gdzie nie znał pra­wie nikogo. W Paryżu zosta­nie aż do rewo­lu­cji lip­co­wej (1830), prze­ry­wa­jąc ten pobyt jedy­nie paru wyciecz­kami do Anglii.

Sten­dhal, jak więk­szość roz­bit­ków napo­le­oń­skich, zbliża się z libe­ra­łami; wcho­dzi w dom Destutta de Tracy, filo­zofa i pisa­rza, któ­rego z dawna uwiel­biał; poznaje Lafay­ette’a, Benia­mina Con­stanta i in. Mie­sza się w pierw­sze utarczki roman­ty­ków i kla­sy­ków i w swo­jej bro­szu­rze Racine a Szek­spir (1823) rzuca gło­śną defi­ni­cję: „Lite­ra­tura kla­syczna to ta, która dawała naj­więk­szą sumę przy­jem­no­ści naszym pra­dzia­dom; lite­ra­tura roman­tyczna to ta, która daje naj­więk­szą sumę przy­jem­no­ści nam”. Mimo to Sten­dhal nie­wiele miał powi­no­wac­twa z budzą­cym się ruchem roman­tycz­nym we Fran­cji; i tu, jak całe życie, pozo­staje on odosob­niony, a odręb­ność ta, która nie pozwo­liła mu kosz­to­wać pełni uzna­nia za życia, uczy­niła go tym cen­niej­szym oka­zem dla potom­nych.

Trudno o dosad­niej­szy przy­kład, jak nie­bez­piecz­nie jest w cza­sie maso­wych ruchów myśli cho­dzić oddziel­nymi dro­gami. Aby zwy­cię­żyć, trzeba by mieć wytrwa­łość i upór Bal­zaca, a tych Sten­dhal, trak­tu­jący lite­ra­turę nie­jako na mar­gi­ne­sie życia, nie posia­dał. W 1822 roku wydaje książkę O miło­ści; od 1822 do 1833 roku, czyli przez jede­na­ście lat, sprze­dano sie­dem­na­ście egzem­pla­rzy! Sten­dhal czuje to odosob­nie­nie i tym bar­dziej zaskle­pia się w nie­chęci do epoki. W roku 1824 wydaje Życie Ros­si­niego, w 1829 Prze­chadzki po Rzy­mie oraz Armance, czyli sceny pary­skie w 1827 roku.

Rewo­lu­cja lip­cowa. Sten­dhal wita ją z sym­pa­tią, ale nie bio­rąc czyn­nego udziału; noc 29 lipca spę­dza u kochanki, „aby czu­wać nad jej bez­pie­czeń­stwem”. Zwy­cię­stwo Orle­anów jest zara­zem odwe­tem bona­par­ty­stów. Odczuwa to Sten­dhal, gdyż otrzy­muje zaraz sta­no­wi­sko kon­sula w Trie­ście, gdzie się nudzi, mar­z­nie i gdzie, na szczę­ście, Austria go sobie nie życzy, poma­wia­jąc go o kar­bo­na­ryzm. Przed wyjaz­dem z Paryża zosta­wia pod prasą ręko­pis powie­ści Czer­wone i czarne, która wycho­dzi w druku pod­czas jego nie­obec­no­ści, bez powo­dze­nia jak zwy­kle.

Odwo­łany z Trie­stu obej­muje sta­no­wi­sko kon­sula w Civita Vec­chia, miej­sco­wo­ści, która, gdyby nie bli­skość Rzymu, byłaby dlań praw­dzi­wym wygna­niem. Ale i tak nie­we­soły jest ten schy­łek życia Sten­dhala. Samotny, sta­rze­jący się, silący się tu i ówdzie wskrze­sić wzru­sze­nia, któ­rych czas minął, stara się stwo­rzyć w sobie filo­zo­ficzną rów­no­wagę, kre­śląc wspo­mnie­nia mło­do­ści. Poza tym wydaje Pamięt­niki tury­sty oraz powieść Pustel­nia par­meń­ska (1839), która daje mu poznać smak triumfu lite­rac­kiego w postaci entu­zja­stycz­nego arty­kułu Bal­zaca w „Revue de Paris”. Umiera w roku 1842, licząc lat pięć­dzie­siąt dzie­więć, rażony apo­plek­sją; spo­czywa na Mont­mar­tre. W ostat­nich latach, obu­rzony „poko­jem za każdą cenę”, który był dąże­niem Ludwika Filipa, oświad­czył, iż nie chce mie­nić się Fran­cu­zem; gorzki ten nastrój, jak i pamięć szczę­śli­wych chwil prze­ży­tych w Medio­la­nie wyra­ziły się w nagrobku, który sobie sam uło­żył:

ARRIGO BEYLE

MILA­NESE

visse, scrisse, amó

quant’anima

ado­rava

Cima­rosa, Mozart e Sha­ke­spe­are3

Oto życie Sten­dhala. A cha­rak­ter? Nie­ła­twy do okre­śle­nia. Postać Juliana (Czer­wone i czarne) nie­jedno obja­śni, byle jej oczy­wi­ście nie utoż­sa­miać z auto­rem. Zdaje się, że wra­że­nia dzie­cinne miały duży wpływ na dal­szy roz­wój. Natura wraż­liwa, czuła, gorąca, zdła­wiona nie­przy­ja­zną atmos­ferą, przy­uczyła się wkła­dać maskę, kryć swoje naj­lep­sze strony; toteż wciąż spo­ty­kamy u niego nie­śmia­łość pod iro­nią i bru­tal­no­ścią, sen­ty­men­ta­lizm pod pozo­rami don Juana. Przy tym nie­uf­ność, podejrz­li­wość, ostroż­ność, które roz­winą się w manię4. Wzros-ły w epoce pore­wo­lu­cyj­nego zdzi­cze­nia moral­nego, Sten­dhal ma w poję­ciach swo­ich zupełną pra­wie amo­ral­ność i nie­spo­łecz­ność; podobny w sfe­rze myśli do tych kon­do­tie­rów napo­le­oń­skich, któ­rych maluje Bal­zac, zachowa jako jedyną busolę punkt honoru i ten kult ener­gii, który tamci mieli instynk­tow­nie, a który on ma świa­do­mie. Ów kult ener­gii znaj­dzie wyraz w uwiel­bie­niu dla Napo­le­ona oraz w roz­ko­szo­wa­niu się histo­rią Włoch z epoki odro­dze­nia. Tę stronę natury Sten­dhala łago­dzi – nie sprze­ci­wia­jąc się jej zresztą – szczera wraż­li­wość arty­styczna, dająca mu w muzyce, zwłasz­cza łatwej muzyce wło­skiej, kosz­to­wać sło­dy­czy nie­mal zmy­sło­wych; nato­miast w cią­głej woj­nie z żywio­ło­wo­ścią cha­rak­teru jest roz­wi­nięty zmysł ana­lizy, zdol­ność i nawyk kon­tro­lo­wa­nia, uświa­da­mia­nia sobie uczuć. Stąd naturę Sten­dhala wypeł­nia raczej apo­stol­stwo namięt­no­ści jako stanu dają­cego peł­nię życia niżeli sama namięt­ność, którą poraża jasno­wi­dze­nie inte­li­gen­cji. Gra tych sprzecz­no­ści daje Sten­dhalowi cie­kawą i zło­żoną fizjo­no­mię.

Jako umy­sło­wość Sten­dhal tkwi korze­niami głę­boko w XVIII wieku: racjo­na­lizm Wol­tera i ency­klo­pe­dy­stów, ate­izm lubu­jący się w kon­cep­tach à la Cham­fort na temat Boga, nie­na­wiść do praw­dzi­wych i mitycz­nych „jezu­itów” rosnące zna­miona manii – oto cechy Sten­dhala, w któ­rych rów­nież dałoby się odna­leźć wpływy dzia­ła­jące nań pozy­tyw­nie lub nega­tyw­nie w dzie­ciń­stwie. Celem czło­wieka jest szczę­ście, to zna­czy moż­li­wie naj­więk­sza suma roz­ko­szy, wra­żeń: oto zasada filo­zo­fii, którą on sam nazy­wał „bey­li­zmem”. Ale poprzez te racjo­na­li­styczne kon­cep­cje czuć powiew roman­tycz­nego sza­leń­stwa na zimno, które Sten­dhala broni od oschło­ści. Cóż wedle bey­li­zmu może dać naj­więk­szą sumę wra­żeń? Namięt­ność, choćby przy­szło dla niej nara­zić życie, choćby bez­ce­lowa, nie­do­rzeczna. Ta apo­lo­gia namięt­no­ści, tak odda­la­jąca Sten­dhala od osiem­na­sto­wiecz­nych filo­zo­fów, z któ­rymi ma tak bli­ski punkt wyj­ścia, świad­czy, iż mię­dzy XVIII wie­kiem a nim był – Napo­leon.

Cie­kawy jest sto­su­nek Sten­dhala do Napo­le­ona. Zrazu, po 18 bru­ma­ire’a, jak przy­stało na mło­dego repu­bli­ka­nina, widzi w nim tyrana, który „skradł ludowi wol­ność”. Nie prze­szka­dza mu to zresztą iść za gwiazdą napo­le­oń­ską; zacho­wa­nie się jego jed­nak w latach próby, w roku 1813, 14, 15, nie świad­czy­łoby o fana­ty­zmie… Nie było w nim mate­riału na jed­nego z Heinow­skich „dwóch gre­na­die­rów”. Ten inte­li­gentny ama­tor wra­żeń oglą­dał epo­peję napo­le­oń­ską zanadto z bli­ska, od strony kulis5. Dopiero póź­niej obraz Napo­le­ona i jego dzieje, oglą­dane z dal­szej per­spek­tywy, opro­mie­nione wspo­mnie­niem wła­snej mło­do­ści Sten­dhala, staną się dlań przed­mio­tem trwa­łego uwiel­bie­nia.

Sten­dhal był, jak powie­dzie­li­śmy, zja­wi­skiem odosob­nio­nym. W epoce prze­łomu i potęż­nych prą­dów ducho­wych nie mie­szał się z nikim, nie nale­żał do żad­nego obozu, był sobą. I nie mogło być ina­czej; wszak i jego bieg życia odle­gły był, jak widzie­li­śmy, od utar­tych dróg lite­rac­kich. Nie jest pisa­rzem-zawo­dow­cem; patrzy na życie bez­po­śred­nio, nie przez pry­zmat kała­ma­rza. Przy tym znaczną część życia spę­dza poza Fran­cją; jak na fran­cu­skiego lite­rata, dla któ­rego czę­sto świat zamyka się w Paryżu6, to zja­wi­sko nie­zwy­kłe. Gdy roman­tycy opie­wają Anda­lu­zyjki i oda­lisy, sie­dząc u Tor­to­niego na bul­wa­rach, on żyje buj­nym życiem cyga­ne­rii woj­sko­wej albo leni­wym życiem Włoch, wypeł­niony wra­że­niami: oczu, uszu i serca. I przez niego prze­pływa roman­tyczny prąd epoki, ale jakiś prze­two­rzony. Sten­dhal, który we wszyst­kim jest prze­ciw­nym bie­gu­nem Cha­te­au­brianda, pod tym wzglę­dem spo­tyka się z nim: każdy z nich na inny spo­sób przy­czy­nił się do roz­sze­rze­nia hory­zontu; obaj są wiel­kimi glob­tro­te­rami, wybie­ga­ją­cymi myślą i uczu­ciem poza hory­zont Fran­cji. I zara­zem, przy całej ducho­wej anty­pa­tii Sten­dhala do Cha­te­au­brianda, możemy wszakże połą­czyć ich jed­nym nazwi­skiem, aby zro­zu­mieć, jak kręte drogi żłobi sobie bieg roman­ty­zmu. Nazwi­sko to – to Byron, który tyle czer­pie z Cha­te­au­brianda, a dla któ­rego znowu Sten­dhal ma tak gorące uwiel­bie­nie7.

Inte­re­su­jące są pośmiertne dzieje glo­rii Sten­dhala. Za życia utwory jego prze­cho­dziły dość nie­spo­strze­że­nie; nie tyle w kołach lite­rac­kich, w któ­rych miał swoją repu­ta­cję ory­gi­nała i żon­glera para­dok­sów, ile wśród publicz­no­ści. Drugą część bro­szury Racine a Szek­spir, która jest pam­fle­tem wymie­rzo­nym w pana Augera, pre­zesa Aka­de­mii, zaczyna Sten­dhal od słów: „I ja, i pan Auger jeste­śmy zupeł­nie nie­znani…”. Można sobie wyobra­zić minę Aka­de­mika! Istot­nie, około roku 1830 tyle świet­nych nazwisk wze­szło na hory­zon­cie lite­ra­tury, iż Sten­dhal, idący nie­dbale swoją koleją, poza wiel­kimi gościń­cami, musiał pozo­stać nie­znany.

Kiedy w 1854 roku Sainte-Beuve oma­wia jego zbio­rowe dzieła, wydane sta­ra­niem wier­nego przy­ja­ciela, Colomba, notuje budzące się zain­te­re­so­wa­nie Sten­dha­lem; mimo to sam „książę kry­tyki” odnosi się doń w spo­sób nader umiar­ko­wany. Chwila Sten­dhala dopiero miała nadejść; i co cie­kaw­sze, miała nadejść ści­śle według daty, którą on sam prze­po­wie­dział: nie­jed­no­krot­nie w zapi­skach swo­ich powiada, iż będą go czy­tać w roku 1880. Istot­nie w tej epoce sława Sten­dhala, zapo­cząt­ko­wana uwiel­bie­niem Taine’a, ura­sta do nie­sły­cha­nych roz­mia­rów, zwłasz­cza wśród śmie­tanki inte­lek­tu­al­nej. Riche­pin podaje – a potwier­dza to i Bour­get – iż w jego poko­le­niu było kółko mło­dych pisa­rzy, umie­ją­cych dosłow­nie całe Czer­wone i czarne na pamięć; gdyby nawet było w tym nieco prze­sady, kult Sten­dhala pozo­staje fak­tem. Naj­sprzecz­niej­sze szkoły lite­rac­kie powo­łują się na jego ojco­stwo, prze­cią­gają go do swego obozu, czę­sto z oso­bli­wym skrzy­wie­niem wize­runku Sten­dhala: Zola czyni go ojcem natu­ra­li­zmu, Bour­get widzi w nim pier­wo­wzór wytwor­nego dyle­tanta, kosmo­po­lity ducho­wego, gdy młoda

Przyj­rzyjmy się powie­ści Czer­wone i czarne. A trzeba się w niej nieco roz­pa­trzyć, gdyż książka ta, z pew­no­ścią jedna z nie­po­spo­lit­szych swego wieku, dziw­nie jest skom­pli­ko­wana; łatwiej się pod­dać jej wra­że­niu niż je uświa­do­mić i zana­li­zo­wać.

Wystar­czy­łoby się pod­dać; ale i to wra­że­nie jest bar­dzo nie­jed­no­lite; czy­ta­jąc ten utwór (zwłasz­cza ponow­nie), to pływa się w roz­ko­szy, to znów wzru­sza się ze znie­cier­pli­wie­niem ramio­nami; bądź co bądź, po odło­że­niu książki, prze­maga jej urok, pozo­sta­wia­jąc w duszy ton nie­za­tarty i odrębny. Zdaje mi się, iż trzeba by wyróż­nić w tym dziele dwa ele­menty, nie zawsze dobrze zespo­lone, stąd te dys­har­mo­nie. Jeden ele­ment to powieść spo­łeczna – kro­nika XIX wieku, jak ją nazwał sam autor w pod­ty­tule. A tytuł? Uwa­żano go nie­kiedy za nie­zro­zu­miały; jest chyba zupeł­nie jasny: czer­wone i czarne to mun­dur i sutanna; to dwie Fran­cje: Fran­cja napo­le­oń­ska i Fran­cja Bur­bo­nów, która nastą­piła nagle po tam­tej, bru­tal­nie dła­wiąc roz­ko­ły­sany w mło­dych duszach hymn sławy i czynu. Odczy­tajmy drugi roz­dział Spo­wie­dzi dzie­cię­cia wieku Mus­seta:

„… Dzieci patrzały na to wszystko, myśląc cią­gle, iż cień Cezara wylą­duje w Can­nes i zdmuch­nie te upiory; ale cisza trwała cią­gle, na nie­bie zaś wid­niał jeno odblask bia­łych lilii. Kiedy chłopcy mówili o sła­wie, powia­dano im: »Zostań­cie księżmi«; kiedy mówili o ambi­cji: »Zostań­cie księżmi«; o nadziei, miło­ści, sile: »Zostań­cie księżmi«…”.

Pomię­dzy rewo­lu­cją a upad­kiem Napo­le­ona upły­nęło lat dwa­dzie­ścia pięć. Przez ten czas lud zdo­był zie­mię, zdo­był świa­do­mość samego sie­bie, zdo­był przede wszyst­kim dzięki swemu cesa­rzowi god­ność. Nie­je­den syn ludu został mar­szał­kiem Fran­cji, nie było wsi, gdzie by na pier­siach robot­nika, chłopa nie czer­wie­niła się wstą­żeczka Legii. W epo­pei napo­le­oń­skiej lud fran­cu­ski w cza­ro­dziej­skim skró­cie prze­był wieki boha­ter­skiej histo­rii Fran­cji; w sied­mio­mi­lo­wych butach dognał swo­ich star­szych braci. Ode­braw­szy już poprzed­nio szlach­cie wszyst­kie przy­wi­leje, wydarł jej ten ostatni, bez któ­rego zrów­na­nie nie byłoby ni­gdy istotne: przy­wi­lej boha­ter­stwa, przy­wi­lej umie­ra­nia za ojczy­znę, za chi­merę sławy – szla­chet­niej­szej jesz­cze, ofiar­niej­szej, bo bez­i­mien­nej! – umie­ra­nia pięk­nie, z chwałą; wydarł jej poezję hero­izmu i prze­wyż­szył o tyle, o ile Napo­leon prze­wyż­szył wszyst­kich daw­nych wodzów. Z tą chwilą supre­ma­cja uro­dze­nia pogrze­bana była bez powrotu; z tą chwilą dopiero dzieło rewo­lu­cji doko­nało się w całej pełni.

I oto nagle przy pomocy obcych bagne­tów wraca miniony porzą­dek rze­czy; zła­go­dzony, to prawda, ale silący się odzy­skać dawne pre­ro­ga­tywy; oto nagle zatrza­śnięto mło­dzieży fran­cu­skiej wrota do sławy, do czynu, które uchy­liła rewo­lu­cja, które otwo­rzył na oścież Napo­leon. I znowu jak przed wielką rewo­lu­cją lud szar­pie nie­cier­pli­wie swe pęta i szem­rze; ale to już inny lud: ani śladu w nim daw­nego nie­wol­nika; lud góru­jący nad tymi, któ­rzy chcą mu się narzu­cić za panów, wszyst­kim: inte­li­gen­cją, polo­tem, wolą, odwagą. Mię­dzy Ludwi­kiem XVI a Ludwi­kiem XVIII był – Napo­leon. I nie­długo da się utrzy­mać tamy: przyj­dzie rok 1830 i lud zerwie się jesz­cze raz i zmie­cie – pra­wie bez roz­lewu krwi, tak słaby napo­tka opór – swo­ich nie­po­wo­ła­nych opie­ku­nów.

Wspo­mnia­łem, iż u schyłku życia Sten­dhal pod­jął zada­nie spi­sa­nia histo­rii swego cesa­rza. Nie dokoń­czył tej histo­rii, która objęła led­wie kilka lat i pozo­stała w postaci bru­lionu; ale są w niej ustępy nale­żące do pięk­nych kart fran­cu­skiego piśmien­nic­twa. Daleko tu jeste­śmy od scep­tycz­nych reflek­sji, które spo­ty­ka­li­śmy w listach kre­ślo­nych na gorąco z biwa­ków. Rze­czy­wi­stość szla­chet­nieje, prze­twa­rza się w poezję; małe prawdy codzien­no­ści roz­to­piły się w wiel­kiej praw­dzie dzie­jów.

„Doznaję uczu­cia jakby reli­gij­nego wzru­sze­nia, kre­śląc pierw­sze zda­nie dzie­jów Napo­le­ona… Spo­dzie­wa­łem się, że ktoś z tych, któ­rzy patrzyli na cesa­rza, podej­mie opo­wieść jego życia. Cze­ka­łem dwa­dzie­ścia lat. Ale w końcu, widząc, że ten wielki czło­wiek staje się coraz bar­dziej nie­znany, nie chcia­łem umrzeć, nie wyra­ziw­szy mnie­ma­nia, jakie mieli o nim niektó­rzy towa­rzy­sze broni…

…We wszyst­kich ser­cach wła­dało wów­czas głę­bo­kie uczu­cie, któ­rego nie widzę już śla­dów. Nie­chaj czy­tel­nik, o ile ma mniej niż pięć­dzie­siąt lat, zechce sobie wyobra­zić wedle ksią­żek, iż w 1794 nic mie­li­śmy ani cie­nia reli­gii; nasze wewnętrzne i pełne powagi uczu­cie sku­piało się całe w tej myśli: być uży­tecz­nym ojczyź­nie.

Wszystko inne – odzież, żyw­ność, stop­nie – było w naszych oczach jedy­nie nędz­nym i zni­ko­mym szcze­gó­łem…

On był naszą jedyną reli­gią…”.

Z tego kultu, z tej reli­gii wyrósł młody Julian Sorel, któ­remu przy­ja­ciel jego, stary fel­czer armii napo­le­oń­skiej, zosta­wił za cały legat Pamięt­nik z Wyspy św. Heleny i swój Krzyż Legii Hono­ro­wej.

Powieść Sten­dhala Czer­wone i czarne, pisana tuż przed 1830, cudow­nie oddaje ton nowej Fran­cji. Zestawmy trzy typy, w któ­rych ujaw­nia się lud w lite­ra­tu­rze fran­cu­skiej; Kubuś8, zacny, dobro­duszny, pobłaż­liwy, przy­wią­zany jesz­cze do pana, któ­rego prze­ra­sta inte­li­gen­cją i cha­rak­te­rem; Figaro, znie­cier­pli­wiony, gorzki i nie­bez­pieczny już pod swą nie­fra­so­bliwą weso­ło­ścią; wresz­cie ten Julian Sorel, posępny, groźny, wcie­le­nie napię­tej ambi­cji, woli i myśli; co wię­cej, fana­tyk honoru, mimo iż poję­tego nie­raz dość oso­bli­wie.

Honor! To także przy­wi­lej, który lud wydarł szlach­cie i który dziecko tego ludu, Julian Sorel, pie­lę­gnuje z żar­li­wo­ścią neo­fity. Postawmy obok sie­bie te dwa wcie­le­nia ludu: Figara, zwia­stuna wiel­kiej rewo­lu­cji, i Juliana Sorela, zwia­stuna dni lip­co­wych. Cóż za prze­paść! Już to samo, że figury wyra­ża­ją­cej bunt ludu, figury, w którą wło­żył wiele z sie­bie, Beau­mar­chais nie wahał się zro­bić loka­jem, jest wymowne. Figaro ma wszystko: ener­gię, inte­li­gen­cję, talent, pra­wość, serce, ale brak mu jed­nego: god­no­ści. Ta zostaje jesz­cze dzie­dziną hra­biego Alma­viva i naj­bar­dziej rewo­lu­cyj­nemu pisa­rzowi nie przy­szło na myśl mu jej wydzie­rać. Figaro jest jesz­cze krew­nia­kiem owego vilain z daw­nej kome­dii: schowa do kie­szeni poli­czek, byle osło­dzony sakiewką.

Cóż za skok do Juliana! Ten cierpi na istny prze­rost god­no­ści oso­bi­stej, obo­la­łej, podejrz­li­wej, zdol­nej do wszel­kiego sza­leń­stwa, do zbrodni! Co mu ją dało? Owa wstą­żeczka Legii prze­ka­zana mu w spadku przez sta­rego fel­czera. Ta ewo­lu­cja, ta głę­boka prze­miana duchowa znaj­duje w powie­ści Sten­dhala dobitny wyraz.

To jeden motyw książki, a teraz drugi. Wspo­mnie­li­śmy w bio­gra­fii Sten­dhala, iż wiel­kim zatrud­nie­niem jego życia była miłość. Jej oddał naj­lep­sze siły, o niej napi­sał całe dzieło, ona wci­ska się we wszyst­kie jego pisma. I oto drugi ele­ment utworu: powieść miło­sna, wcie­le­nie marzeń o miło­ści, jakie Sten­dhal snuł całe życie. Zawdzię­czamy temu głę­boką ana­lizę serca ludz­kiego, zawdzię­czamy wiele nie­za­po­mnia­nych scen, wresz­cie dwa uro­cze i wspa­niałe prawdą typy kobiece; ale także i nie­jedną rysę w tym dziele. Julian, owo dziecko ludu, wcie­le­nie jego upo­ko­rzeń, krzywd i odwetu, jest rów­no­cze­śnie „dziec­kiem roz­ko­szy”, rodza­jem bel ami, któ­rego ubó­stwiają na kola­nach wiel­kie damy, ku któ­remu wycią­gają się wszyst­kie ramiona kobiece. Ba, nie tylko kobiece: w rezul­ta­cie, począw­szy od wier­nego Fouqué, aż do mar­gra­biego de la Mole, wszy­scy, któ­rych Julian spo­tyka na dro­dze życia, licy­tują się for­mal­nie o niego, śpie­szą z ofiarą pie­nię­dzy, goto­wo­ścią stwo­rze­nia mu losu etc. I to prze­szka­dza nieco: kiedy Julian, który w rezul­ta­cie, poza przy­kro­ściami krót­kiego pobytu w semi­na­rium, pędzi życie arcy­wy­godne i przed któ­rym ściele się ono różami, wciąż wystę­puje z pre­ten­sjami do spo­łe­czeń­stwa i uważa się za sro­dze pokrzyw­dzo­nego, ponie­waż nie ma… renty, mimo woli wzru­szamy ramio­nami.

Ten roz­dź­więk wynika może z pew­nych nie­do­stat­ków tech­niki. Sten­dhal bystro widzi i sil­nie ujmuje jej linię spo­łeczną, ale w prze­pro­wa­dze­niu nie umie może zespo­lić pro­ble­mów spo­łecz­nych z pro­ble­mami miło­snymi książki. Bal­zac wie, że miłość ple­be­ju­sza, czło­wieka pracy (Córka Ewy!), inne przy­bie­rze formy niż miłość czło­wieka, dla któ­rego jest ona jedy­nym zaję­ciem; Sten­dhal osa­dza ją jesz­cze w ramie trą­cą­cej abs­trak­cją XVIII wieku. Pałac de la Mole nie­da­leko leży od zamku w Nie­bez­piecz­nych związ­kach; Julian pro­wa­dzi tam istne życie jakie­goś Val­monta: w nocy odwie­dza dam­skie sypial­nie, w dzień har­cuje na koniu „albo pędzi dni przy małym okienku na pod­da­szu”, śle­dząc postać Matyldy w ogro­dzie. O tym, iż rzecz toczy się w Paryżu, wiemy jedy­nie teo­re­tycz­nie; nie widzimy ani śladu obec­no­ści tego Paryża w Julia­nie. Porów­najmy pod tym wzglę­dem powieść Sten­dhala z Ojcem Goriot albo ze Stra­co­nymi złu­dze­niami.

Fakt tedy, iż Czer­wone i czarne jest powie­ścią przed­bal­za­kow­ską, z jed­nej strony pomnaża nasz podziw dla intu­icji i talentu Sten­dhala, z dru­giej tłu­ma­czy nam wiele szcze­gó­łów utworu. Sten­dhal ma dość fan­ta­styczne poję­cie o mecha­ni­zmie spo­łecz­nym. I gdzie go miał poznać? Nie na biwa­kach armii ani w ope­rze w Medio­la­nie. Spo­sób, w jaki Julian, ten kmio­tek okrze­sany przez panią de Rênal i świeżo przy­były z semi­na­rium, dopro­wa­dza do porządku inte­resy pana de la Mole, wła­ści­ciela jed­nej z naj­więk­szych for­tun we Fran­cji, jest roz­bra­ja­jący! Czuć, że jesz­cze nie przy­szedł Bal­zac i nie wpro­wa­dził do lite­ra­tury swo­jej armii adwo­ka­tów, rejen­tów, gieł­dzia­rzy… Julian Sten­dhala jest tu raczej fawo­ry­tem, dwo­rza­ni­nem daw­nych cza­sów…

Jedna jest jesz­cze rzecz, którą różni się Sten­dhal od Bal­zaca. Bal­zac ma w odnie­sie­niu do spo­łe­czeń­stwa bez­stron­ność przy­rod­nika. Wiemy, że wyzna­wał on, może na wpół przez sno­bizm, zasady roja­li­styczne, ale dzieło jego nic o tym nie wie. Oko arty­sty, myśli­ciela jest ponad Fran­cją roja­li­styczną, rewo­lu­cyjną, napo­le­oń­ską: widzi cało­kształt spo­łe­czeń­stwa, jego prze­kroje, funk­cjo­no­wa­nie jego moto­rów, try­bów, trans­mi­sji. Ina­czej u Sten­dhala: książka jego jest pam­fle­tem. Zapa­trzony w epokę napo­le­oń­ską, któ­rej czas bez­pow­rot­nie minął i do któ­rej sam Sten­dhal ina­czej się odno­sił, póki trwała, nie chce rozu­mieć nowego spo­łe­czeń­stwa, będą­cego amal­ga­ma­tem daw­nych i nowych idei. Podobny owym roz­bit­kom napo­le­oń­skim, któ­rych maluje Bal­zac, dąsa się na Bur­bo­nów, widzi wszę­dzie jezu­itów i jezu­ic­kie intrygi9. Eks­żoł­nierz, gar­dzi w grun­cie cywi­lami; w pracy ich, budu­ją­cej nową Fran­cję, widzi jedy­nie zabiegi mate­rialne kra­ma­rzy.

Tak jak Sten­dhal nie rozu­mie spo­łe­czeń­stwa, które go ota­cza, tak samo nie bar­dzo rozu­mie ludzi, poza sobą i kobietą, którą kocha. Każda z jego postaci to mario­netka poru­szana jed­nym sznur­kiem. Przy­po­mnijmy sobie to wspa­niałe stu­dium „ento­mo­lo­giczne”, jakim jest pan de la Bau­draye w Muzie z zaścianka Bal­zaca; widzimy go w jego małost­kach, śmiesz­no­ściach, cha­rak­te­ry­stycz­nych rysach i rów­no­cze­śnie widzimy w jego oso­bie two­rzącą się nową Fran­cję. A pan de Rênal, a Vale­nod? Dla Sten­dhala to tylko pła­skie łaj­daki. Zabiegi mate­rialne wypeł­nia­jące znaczną część spo­łecz­nego życia są mu wstrętne. Jego Julian repre­zen­tuje lud, ale brzy­dzi się wszyst­kim, co sta­nowi życie tego ludu; bić się albo mieć rentę to dla niego jedyne godne zaję­cie. W tych rysach ujaw­nia się zupełna pra­wie nie­spo­łecz­ność Sten­dhala, wycho­wa­nego w woj­nach napo­le­oń­skich; jakby brak soli­dar­no­ści z ludźmi i brak życz­li­wo­ści dla nich. Ten Julian jest kon­do­tie­rem, jak Filip Bri­deau lub Mak­sen­cjusz Gilet w Kawa­ler­skim gospo­dar­stwie. I jako taki jest bar­dzo zna­mien­nym pro­duk­tem epoki, osa­dem napo­le­oni­zmu.

Nie­do­sta­tek w malo­wa­niu ludzi wystę­puje tu na każ­dym kroku. Przy­po­mnijmy sobie pierw­szą roz­mowę księ­dza Pirarda z Julia­nem o hra­bim Nor­ber­cie i patrzmy, jak ta figura mło­dego de la Mole roz­łazi się auto­rowi w pal­cach. Kogóż nie znie­cier­pliwi cią­głe wyli­cza­nie, niby w uprzy­krzo­nym refre­nie, tej wiecz­nej trójcy panów de Cro­ise­nois, de Cay­lus i de Luz?

Dość chyba się nazrzę­dzi­łem na książkę, którą ser­decz­nie lubię. I tu staję wobec trud­niej­szego zada­nia. Powie­dzieć, co w niej jest nie­lo­giczne, nie­praw­dziwe, to dość łatwo; wytłu­ma­czyć, na czym polega jej urok, jej nie­za­tarte wra­że­nie, o wiele trud­niej. Wnosi ona dwie rze­czy raczej rzad­kie w lite­ra­tu­rze fran­cu­skiej: jedna to jakaś zasad­ni­czo „tra­giczna kon­cep­cja” życia; druga to – mimo że to dziw­nie brzmi, kiedy się mówi o tym „pozy­ty­wi­ście” na wpół osiem­na­sto­wiecz­nym – jakiś mistyczny dech wie­jący z tego utworu. Może to wiew namięt­no­ści, któ­rej istota zawsze się gubi w mro­kach tajem­nicy? Część książki, począw­szy od zama­chu na panią de Rênal, aż do śmierci Juliana, jest czymś odro­binę nie­do­rzecz­nym, a zara­zem głę­boko pięk­nym, pory­wa­ją­cym, wpra­wia­ją­cym w dziwną zadumę… Piękna rów­nież jest trans­po­zy­cja miło­stek Boni­fa­cego de la Mole z kró­lową Mał­go­rzatą na jego pra­wnuczkę i na tego har­dego ple­be­ju­sza. I mimo owej rysy, którą zazna­czy­łem w kon­cep­cji Juliana, kry­ty­ku­jemy go raczej rozu­mowo; gdy cho­dzi o wra­że­nie, prze­waż­nie ule­gamy auto­rowi: dzie­limy jego wiarę w nie­po­spo­li­tość tego bla­dego i ponu­rego chłopca, któ­rego fizjo­no­mia ma coś z fizjo­no­mii mło­dego Bona­par­tego, zanim jesz­cze wstą­pił na drogę chwały…

I po całej owej para­leli na korzyść Bal­zaca, którą prze­pro­wa­dzi­łem poprzed­nio, muszę wyznać: rów­no­cze­śnie z korektą tej książki pro­wa­dzi­łem korektę paru prze­dru­ków Bal­zaca; otóż bez­po­śred­nio po Sten­dhalu Bal­zac wydaje się – nie­mal pła­ski. Wiem, że jest w tym uczu­ciu wiele nie­spra­wie­dli­wo­ści! Łatwiej jest być poetycz­nym, kiedy się każe swemu boha­te­rowi wspi­nać w nocy po dra­bi­nie10 do okien kochanki, niż kiedy się, jak Bal­zac, zawi­nie rękawy, aby się paprać w kuchni spo­łecz­nej i demon­stro­wać nam jej pro­ce­dury; dla­tego notuję to nie jako swój sąd, ale jako swoje, prze­lotne zresztą, wra­że­nie.

W jed­nym jest Sten­dhal na wskroś ory­gi­nalny i nowy, mia­no­wi­cie w prze­su­nię­ciu punktu cięż­ko­ści powie­ści na ana­lizę psy­cho­lo­giczną. Ma on w tym poprzed­nika, na któ­rego się sam powo­łuje11, ale dopro­wa­dził tę sztukę daleko. Bal­zac dał powie­ści nowo­cze­snej silną więź spo­łeczną i ana­lizę psy­cho­lo­giczną w czy­nach; Sten­dhal głów­nym swym zada­niem uczy­nił ana­lizę myśli, uczuć. Powieść ta jest prze­waż­nie wewnętrz­nym mono­lo­giem, chwi­lami nie­mal snem na jawie; nie­do­strze­gal­nym drgnie­niom duszy poświęca Sten­dhal całe roz­działy, gdy naj­waż­niej­sze fakty zbywa w paru sło­wach. Sten­dhal daleko zaszedł w odkon­wen­cjo­na­li­zo­wa­niu uczuć; stwa­rza ich che­mię: uczu­cie nawet pozor­nie ele­men­tarne jak miłość staje się u niego skom­pli­ko­wa­nym mecha­ni­zmem. I tu wska­zał mu drogę Mari­vaux: miłość Juliana i panny de la Mole to mari­vau­dage na tra­giczno.

Jak na uro­dzo­nego „czło­wieka miło­ści” przy­stało, dla Sten­dhala ist­nieje naprawdę jedy­nie on sam i kobieta. Na tle nikłych cieni ludz­kich, pry­mi­tyw­nych mario­ne­tek, któ­rymi zalud­nił swoją powieść, odci­nają się dwa pełne typy kobiece, typy, któ­rych nie­po­dobna zapo­mnieć, skoro się raz czy­tało tę książkę: pani de Rênal i Matylda, te dwie oddy­cha­jące prawdą, poetyczne posta­cie.

Jedną z przy­czyn, dla któ­rej lek­ce­wa­żono Sten­dhala w epoce roman­ty­zmu, a uwiel­biano pod koniec XIX wieku, jest jego styl. Styl ten w isto­cie szcze­gól­nie odbija od szum­nej poetyc­kiej prozy Cha­te­au­brianda, Wik­tora Hugo, Gau­tiera, Mus­seta. Te krót­kie, rze­czowe zdanka silą się ści­śle noto­wać fakty, uczu­cia; uni­kają, aż do prze­sady, orna­mentu, wiel­kich słów. Zauważmy: wszyst­kie naj­waż­niej­sze zda­rze­nia – odda­nie się pani de Rênal, a potem Matyldy, poje­dy­nek Juliana, ciąża Matyldy12, zabój­stwo pani de Rênal, wresz­cie sama śmierć Juliana – zazna­czone są krót­kimi zda­niami, jakby mimo­cho­dem. Sten­dhal mawiał, iż pisząc powieść, odczy­tuje po parę stron kodeksu cywil­nego dla nabra­nia tonu13. Bądź co bądź, i on nie unik­nął nie­raz kon­wen­cjo­nal­nej prze­sady i prze­sada ta przy pozo­rach oschło­ści tym bar­dziej ude­rza14. I sty­lem tym styka się Sten­dhal z wie­kiem XVIII; może naj­bli­żej z powiast­kami Wol­tera? Jed­nakże od czasu do czasu, gdy zechce, Sten­dhal umie za pomocą paru słów dać wizję głę­biej zapa­da­jącą w duszę od wielu boga­tych opi­sów.

Czer­wone i czarne było prze­kła­dane na język pol­ski w roku 1889 pió­rem kobie­cym; na innym miej­scu mia­łem spo­sob­ność wyra­zić sąd o tym prze­kła­dzie i poprzeć go cyta­tami15 oraz ogól­niej­szymi reflek­sjami na ten temat. Obec­nie nie mogę sobie odmó­wić przy­jem­no­ści, aby nie przy­to­czyć z niego jesz­cze jed­nego kwiatka: „Auto­ma­tyczny mąż szko­dzi jej wię­cej niż pomaga” (cet auto­mate16 de mari…). I jesz­cze jedno godne uwagi: nagłó­wek przed­mowy zawiera nawias: „podług Bran­desa”. Jakże by się zdu­miał biskup Kra­sicki i inni uczest­nicy obia­dów czwart­ko­wych, gdyby im ktoś powie­dział, że tak rychło przyj­dzie czas, w któ­rym myśl fran­cu­ska będzie wędro­wać do nas znad Sekwany przez – Kopen­hagę!!!

Kra­ków, w kwiet­niu 1921.

1.Życie Hen­ryka Brûlarda (przy­pisy we Wstę­pie pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]

2. Zazna­czyć tu jed­nak trzeba, iż aneg­do­tyczne rysy two­rzące „legendę sten­dha­low­ską” są nie­raz dość wąt­pliwe, mimo iż pocho­dzą w znacz­nej czę­ści od niego samego. W obfi­tym mate­riale auto­bio­gra­ficz­nym kry­tyka notuje co krok mniej­sze lub więk­sze, mówiąc łagod­nie, nie­ści­sło­ści. Jest to cie­kawy objaw, iż pisa­rze, któ­rzy biorą pióro do ręki z potrzeby szcze­ro­ści, bla­gują zwy­kle jak najęci. Ale bo też nie kolo­ry­zo­wać swo­jej auto­bio­gra­fii jest to, zdaje się, zada­nie nad siły ludz­kie. [wróć]

3. „Hen­ryk Beyle, Medio­lań­czyk, żył, pisał i kochał takim ser­cem, jakim ubó­stwiał Cima­rozę, Mozarta i Szek­spira”. [wróć]

4. W naj­nie­win­niej­szych listach Sten­dhal nie­ustan­nie posłu­guje się kryp­to­ni­mami. [wróć]

5. Prze­glą­da­jąc Nie­wy­dane listy Sten­dhala (Souve­nirs d’ego­ti­sme et let­tres ine­di­tes) natra­fi­łem na taki ustąp, bar­dzo zna­mienny w zesta­wie­niu z mili­tarno-hero­icz­nymi marze­niami mło­dego Juliana Sorela. W r. 1801 Beyle pisze do przy­ja­ciela: „Wyrze­kłem się sławy woj­sko­wej, ponie­waż zanadto trzeba się płasz­czyć, aby się doci­snąć do pierw­szych miejsc”. [wróć]

6. E. Gon­co­urt, naj­czyst­szej krwi lite­rat, powiada gdzieś, że tema­tem dla lite­ratury może być pary­ża­nin, reszta to histo­ria natu­ralna. [wróć]

7. Kiedy Sten­dhal poznaje Byrona w Medio­la­nie, jest tak wzru­szony, iż led­wie może się wstrzy­mać, aby go nie poca­ło­wać w rękę. [wróć]

8. Dide­rot, Kubuś Fata­li­sta i jego pan. [wróć]

9. Nie­wąt­pli­wie ujaw­nia się tu owa docho­dząca do manii podejrz­li­wość, któ­rej tyle rysów odbija się w kore­spon­den­cji Sten­dhala. [wróć]

10. Epi­zod, w któ­rym pani de Rênal prze­cho­wuje przez całą dobę Juliana w swoim pokoju, ma ana­lo­gię w życiu autora, który (już czter­dzie­sto­letni z górą), nie mogąc się ina­czej widy­wać z kochanką, dostał się po dra­bi­nie do piw­nicy w jej domu i tam pozo­stał trzy dni, w ciągu któ­rych ona zaopa­try­wała go w żyw­ność oraz dopeł­niała innych mniej poetycz­nych, a wszakże koniecz­nych posług. Gdy mowa o źró­dłach do tej powie­ści, inte­re­su­jące może będzie zazna­czyć, iż pro­ces o usi­ło­wane mor­der­stwo w dość podob­nych oko­licz­no­ściach miał miej­sce w rze­czy­wi­sto­ści i że pod­sądny, eks­se­mi­na­rzy­sta Ber­thet, został w Gre­no­ble ska­zany na śmierć i stra­cony (Stry­jeń­ski, Soirées du Sten­dhal-Club). [wróć]

11. „Przy­go­to­wu­jąc się co rano odczy­ta­niem kil­ku­na­stu stro­nic Marianny Mari­vaux, zro­zu­miesz zdo­by­cze tkwiące w tym, aby traf­nie opi­sy­wać drgnie­nie ludz­kiego serca”. [wróć]

12. Nawia­sem mówiąc, chro­no­lo­gia tej ciąży nie wytrzy­ma­łaby, jak sądzę, kry­tyki gine­ko­loga. [wróć]

13. Nie trzeba może tego zwie­rze­nia brać zbyt dosłow­nie. W każ­dym razie zwró­cono uwagę, iż mniej pil­nie wczy­ty­wał się w kodeks karny, gdyż art. 1342, który cytuje Julian, nie ist­nieje. [wróć]

14. Np. kiedy z oka­zji jakichś dokucz­li­wych zwie­rzeń Matyldy Sten­dhal powiada, iż „Julian cier­piał bar­dziej, niż gdyby mu lano w piersi roz­to­piony ołów” (rozdz. XLVIII). [wróć]

15. Mur­ger, Cyga­ne­ria (Bibl. Boya). [wróć]

16.Auto­mate używa się po fran­cu­sku w zna­cze­niu: bał­wan, głu­piec. W tym samym tomie znaj­duje się prze­kład powie­ści La Char­treuse de Parme: rzu­cam okiem na pierw­sze zda­nie. Po fran­cu­sku brzmi: „W 1796 gene­rał Bona­parte wszedł do Medio­lanu”. Pol­ska tłu­maczka: „W 1796 Napo­leon I Bona­parte wszedł do Medio­lanu…”. Zatem po to prze­ina­cza tekst i fał­szuje obraz (gene­rał Bona­parte a Napo­leon I, to daje wprost wzro­kowo zupeł­nie inny obraz!), aby zdra­dzić grubą igno­ran­cję histo­ryczną. A to znowu z opisu bitwy pod Water­loo. W tek­ście mar­kie­tanka poucza rekruta: „Jeśli ujrzysz nie­przy­ja­ciela, pchnij go szty­chem, nie baw się w rąba­ninę” (si tu vois un Enniem, pique le Alec ton sabre, ne va pas t’amu­ser à le sabrer). A nasza tłu­maczka: „Jeżeli spo­tkasz nie­przy­ja­ciel­skiego żoł­nie­rza, możesz go podraż­nić sza­blą, ale nie zabi­jaj dla zabawki!”. Wiemy przy­naj­mniej, dzięki tłu­maczce, jakie oby­czaje pano­wały w bitwie pod Water­loo… [wróć]

I. Małe mia­steczko

I

Małe mia­steczko

Put tho­usands toge­ther Less bad But the cage less gay1.

Hob­bes

Mia­steczko Verrières może ucho­dzić za jedno z naj­ład­niej­szych we Fran­che-Comté. Białe domy, spa­dzi­ste dachy z czer­wo­nych dachó­wek roz­sia­dły się na zbo­czu poro­słym kępami roz­ło­ży­stych kasz­ta­nów. Rzeka Doubs pły­nie o kil­ka­set stóp poni­żej for­ty­fi­ka­cji zbu­do­wa­nych nie­gdyś przez Hisz­pa­nów, a obec­nie zruj­no­wa­nych.

Od pół­nocy zasła­nia Verrières duża góra łącząca się z Pasmem Juraj­skim. Okrze­sane wierz­chołki Verra pokry­wają się śnie­giem z nasta­niem pierw­szych paź­dzier­ni­ko­wych chło­dów. Stru­mień spa­da­jący z gór prze­rzyna Verrières, nim uto­nie w Doubs, i poru­sza mno­gość tar­ta­ków; pro­sty ten prze­mysł zapew­nia nie­jaki dobro­byt więk­szej czę­ści miesz­kań­ców, raczej wie­śnia­ków niż miesz­czan. Nie tar­taki wsze­lako wzbo­ga­ciły to mia­steczko. Fabryka per­ka­li­ków stwo­rzyła powszechną zamoż­ność, dzięki któ­rej od upadku Napo­le­ona prze­bu­do­wano pra­wie wszyst­kie domy w Verrières.

Już wcho­dzą­cego do mia­sta ogłu­sza tur­kot hała­śli­wej i strasz­li­wej na pozór machiny. Dwa­dzie­ścia cięż­kich mło­tów, spa­da­jąc z hukiem, od któ­rego drży ulica, pod­nosi się za pomocą koła obra­ca­nego wodą. Każdy młot wyra­bia co dzień fan­ta­styczną ilość gwoź­dzi. Młode dziew­częta, ładne i świeże, pod­su­wają pod ciosy tych olbrzy­mich mło­tów kawałki żelaza, które w jed­nej chwili zmie­niają się w gwoź­dzie. Ta praca, tak gruba na pozór, zdu­miewa podróż­nego, który zapusz­cza się po raz pierw­szy w góry dzie­lące Fran­cję od Szwaj­ca­rii. Kiedy, wjeż­dża­jąc do Verrières, zapy­ta­cie, do kogo należy ta piękna fabryka ogłu­szająca prze­chod­niów, odpo­wie­dzą wam, prze­cią­ga­jąc z lekka: „Tać do pana bur­mi­strza”.

O ile podróżny bodaj parę chwil zatrzyma się na głów­nej ulicy, która pro­wa­dzi od Doubs pod sam szczyt pagórka, można trzy­mać sto prze­ciw jed­nemu, że spo­tka tam wyso­kiego męż­czy­znę z ważną i poważną miną.

Na jego widok odkry­wają się wszyst­kie głowy. Włosy ma szpa­ko­wate, ubrany jest szaro. Jest kawa­le­rem licz­nych orde­rów, ma wydatne czoło, orli nos, rysy na ogół dosyć regu­larne: na pierw­sze wra­że­nie twarz ta jed­no­czy nawet god­ność pro­win­cjo­nal­nego mera ze śla­dami urody, jakie może jesz­cze zacho­wać fizjo­no­mia mię­dzy czter­dzie­stym ósmym a pięć­dzie­sią­tym rokiem. Ale nie­ba­wem przy­kro ude­rzy pary­ża­nina wyraz zado­wo­le­nia z sie­bie i tępej zaro­zu­mia­ło­ści. Czuje się, koniec koń­ców, że talenty tego czło­wieka spro­wa­dzają się do punk­tu­al­nego ścią­ga­nia cudzych nale­ży­to­ści i pła­ce­nia moż­li­wie naj­póź­niej wła­snych.

Taki jest bur­mistrz Verrières, pan de Rênal. Prze­szedł­szy poważ­nym kro­kiem ulicę, wcho­dzi do mero­stwa i ginie oczom podróż­nego. Ale jeśli ów pój­dzie cokol­wiek dalej, widzi o sto kro­ków wyżej dość oka­zały dom i poprzez żela­zne szta­chety wspa­niałe ogrody. Dalej wid­no­krąg zamknięty pagór­kami Bur­gun­dii, jakby stwo­rzony dla roz­ko­szy oka. Widok ten pozwala podróż­nemu ode­tchnąć po atmos­fe­rze zapo­wie­trzo­nej drob­nymi pie­nięż­nymi inte­re­sami, które zaczy­nały go już dła­wić.

Dowia­duje się, że ta sie­dziba należy do pana de Rênala. Piękny ten dom zbu­do­wany z ciosu, jesz­cze nie­zu­peł­nie skoń­czony, zawdzię­cza pan bur­mistrz zyskom, jakie mu daje fabryka gwoź­dzi. Rodzina jego, powia­dają, jest sta­ro­żyt­nego hisz­pań­skiego pocho­dze­nia, osia­dła w oko­licy na wiele lat przed pod­bo­jem Ludwika XIV.

Od 1815 pan de Rênal rumieni się, że jest prze­my­słow­cem: rok 1815 zro­bił go merem Verrières. Muro­wane terasy tego wspa­nia­łego ogrodu, który pię­trami opada aż do Doubs, są rów­nież nagrodą pana de Rênala w prze­my­śle żela­znym.

Nie spo­dzie­waj­cie się zna­leźć we Fran­cji malow­ni­czych ogro­dów, które ota­czają prze­my­słowe mia­sta Nie­miec: Lipsk, Frank­furt, Norym­bergę etc. We Fran­che-Comté im wię­cej wznosi ktoś murów, im wię­cej jeży swą posia­dłość spię­trzo­nymi kamie­niami, tym wię­cej nabywa praw do sza­cunku sąsia­dów. Ogrody pana de Rênala, zapeł­nione murami, budzą podziw i przez to, że kupił na wagę złota nie­które par­tie gruntu. Na przy­kład tar­tak, który ude­rzył was przy wjeź­dzie do Verrières swym ory­gi­nal­nym poło­że­niem i na któ­rym wid­nieje nad dachem olbrzy­mimi lite­rami nazwi­sko SOREL, otóż ten tar­tak zaj­mo­wał sześć lat temu prze­strzeń, gdzie wznosi się dzi­siaj czwarta terasa ogro­dów pana de Rênala.

Mimo swej dumy pan mer musiał się sporo nacho­dzić koło sta­rego Sorela, twar­dego wie­śniaka; musiał mu wyli­czyć sporo pięk­nych ludwi­ków, aby go skło­nić do prze­nie­sie­nia gdzie indziej fabryczki. Co do publicz­nego stru­mie­nia, który poru­szał piłę, pan de Rênal dzięki wpły­wom, jakich zaży­wał w Paryżu, uzy­skał, że go odwró­cono. Uprzej­mość ta spa­dła nań po wybo­rach w 182…

Dał Sore­lowi cztery morgi za jeden, o pięć­set kro­ków niżej, nad Doubs. I mimo że to poło­że­nie było o wiele korzyst­niej­sze dla han­dlu, Sorel zna­lazł spo­sób, aby z nie­cier­pli­wo­ści i manii posia­da­nia, roz­pie­ra­ją­cej jego sąsiada, wyci­snąć sumę sze­ściu tysięcy fran­ków.

Prawda, że miej­scowi lumi­na­rze kry­ty­ko­wali tę trans­ak­cję. Jed­nego razu – było to w nie­dzielę, cztery lata temu – pan de Rênal, wycho­dząc z kościoła w uni­for­mie mera, ujrzał z daleka sta­rego Sorela w oto­cze­niu trzech synów; stary, patrząc nań, uśmie­chał się. Uśmiech ten zaszcze­pił zło­wro­gie podej­rze­nie w duszy pana mera; myśli od tego czasu, że mógł był dobić targu tań­szym kosz­tem.

Aby dojść w Verrières do publicz­nego sza­cunku, główną rze­czą jest, aby wzno­sząc wiele murów, nie prze­jąć wsze­lako jakie­goś pomy­słu przy­wie­zio­nego z Włoch przez mura­rzy, któ­rzy na wio­snę cią­gną przez Jurę do Paryża. Takie nowa­tor­stwo ścią­gnę­łoby na nie­opatrz­nego budow­ni­czego wie­ku­istą repu­ta­cję pomy­lo­nej głowy: byłby na zawsze zgu­biony w oczach roz­trop­nych i umiar­ko­wa­nych ludzi, któ­rzy roz­strzy­gają o powa­ża­niu we Fran­che-Comté.

W grun­cie rze­czy owi roz­tropni ludzie wyko­nują tam naj­nud­niej­szy w świe­cie despo­tyzm; toteż z przy­czyny tego brzyd­kiego słowa pobyt w małym mia­steczku nie­zno­śny jest dla kogoś, kto żył w wiel­kiej repu­blice nazwa­nej Pary­żem. Tyra­nia opi­nii – i co za opi­nii! – jest rów­nie głu­pia w małych mia­stecz­kach Fran­che-Comté, co w Sta­nach Zjed­no­czo­nych Ame­ryki.

1. Umieść razem tysiące ludzi, źle nie będzie, ale w klatce będzie mniej wesoło. [wróć]

II. Mer

II

Mer

Zna­cze­nie! Pano­wie, alboż to nic? Sza­cu­nek głup­ców, podziw dzieci, zazdrość boga­czy, wzgarda mędrca.

Bar­nave

Szczę­ściem dla sławy pana de Rênala jako admi­ni­stra­tora w pro­me­na­dzie publicz­nej, bie­gną­cej zbo­czem o jakie sto stóp nad Doubs, oka­zało się potrzebne olbrzy­mie pod­mu­ro­wa­nie. Temu cudow­nemu poło­że­niu zawdzię­cza ta pro­me­nada jeden z naj­bar­dziej malow­ni­czych wido­ków Fran­cji. Ale co wio­snę desz­cze orały bruzdy, żło­biły wyrwy i czy­niły to miej­sce prze­chadzki nie­po­dob­nym do użytku. Nie­do­god­ność ta, która doku­czyła wszyst­kim, dała panu de Rênalowi szczę­śliwą spo­sob­ność unie­śmier­tel­nie­nia swych rzą­dów murem na dwa­dzie­ścia stóp wyso­kim, a dłu­gim na trzy­dzie­ści lub czter­dzie­ści sążni.

Para­pet ten – dla któ­rego pan de Rênal musiał trzy razy jeź­dzić do Paryża, przed­ostatni bowiem mini­ster spraw wewnętrz­nych oka­zał się śmier­tel­nym wro­giem pro­me­nady w Verrières – otóż para­pet wznosi się obec­nie na cztery stopy nad zie­mią. I jakby na urą­go­wi­sko wszyst­kim obec­nym i prze­szłym mini­strom, zdobi się go w tej chwili pły­tami z ciosu.

Ileż razy, duma­jąc o świeżo porzu­co­nych zaba­wach pary­skich, z pier­sią opartą o te bloki sinego kamie­nia, toną­łem spoj­rze­niem w doli­nie Doubs! W dali po lewej stro­nie wije się kilka doli­nek, w któ­rych oko wyraź­nie roz­róż­nia małe stru­myki. Kręcą się, two­rząc raz po raz nikłe siklawy, aby wresz­cie uto­nąć w Doubs. Słońce jest w tych górach bar­dzo skwarne; skoro dopieka zbyt sil­nie, zaduma wędrowca znaj­duje schro­nie­nie na tej tera­sie w cie­niu wspa­nia­łych jawo­rów. Swój szybki wzrost oraz piękną zie­lo­ność z odcie­niem pra­wie nie­bie­skim drzewa te zawdzię­czają nawie­zio­nej ziemi, którą pan mer pomie­ścił za swoim olbrzy­mim pod­mu­ro­wa­niem; wbrew opo­zy­cji bowiem rady gmin­nej roz­sze­rzył pro­me­nadę prze­szło o sześć stóp. (Mimo że mer jest „ultra”, ja zaś jestem libe­ra­łem, pochwa­lam mu ten czyn, dzięki któ­remu w opi­nii samego mera oraz w opi­nii pana Vale­noda, szczę­śli­wego dyrek­tora przy­tułku w Verrières, terasa ta może wytrzy­mać porów­na­nie z terasą w Saint-Ger­main-en-Lave).

Co do mnie, znaj­duję jedną rzecz do ganie­nia w tej alei Wier­no­ści (to ofi­cjalne miano można wyczy­tać kil­ka­na­ście razy na mar­mu­ro­wych tabli­cach, które zyskały panu de Rênalowi jeden order wię­cej); mia­no­wi­cie bar­ba­rzyń­ski spo­sób, w jaki wła­dza każe obci­nać i strzyc do żywego te bujne jawory. Miast upodob­niać się swymi niskimi, okrą­głymi i spłasz­czo­nymi gło­wami do naj­po­spo­lit­szej jarzyny, byłyby z ochotą przy­brały owe wspa­niałe kształty, jakie widuje się w Anglii. Ale wola pana mera jest despo­tyczna; dwa razy na rok wszyst­kie drzewa gminne ule­gają bez­li­to­snej ampu­ta­cji. Miej­scowi libe­ra­ło­wie twier­dzą (prze­sa­dzają!), że ręka ofi­cjalnego ogrod­nika stała się o wiele surow­sza, odkąd ksiądz wika­riusz Maison przy­jął zwy­czaj zagar­nia­nia dla sie­bie pro­duk­tów tych postrzy­żyn.

Młody ten duchowny przy­był przed kilku laty z Besançon, przy­słany dla nad­zo­ro­wa­nia księ­dza Chélana i paru innych pro­bosz­czów. Stary chi­rurg puł­kowy osia­dły w Verrières, zda­niem pana mera zara­zem jako­bin i bona­par­ty­sta, ośmie­lił się jed­nego dnia kry­ty­ko­wać to sys­te­ma­tyczne kale­cze­nie pięk­nych drzew.

– Lubię cień – odparł pan de Rênal z odcie­niem wyż­szo­ści natu­ral­nej w roz­mo­wie z fel­cze­rem, kawa­le­rem Legii Hono­ro­wej – lubię cień, każę tedy przy­ci­nać moje drzewa, iżby dawały cień, i nie rozu­miem, aby drzewo słu­żyć mogło do czego innego, chyba że jak poży­teczny orzech przy­nosi dochody.

Oto wiel­kie słowa, które roz­strzy­gają o wszyst­kim w Verrières: przy­no­sić dochód; stresz­czają one stałą myśl trzech czwar­tych lud­no­ści.

Przy­no­sić dochód to argu­ment roz­strzy­ga­jący o wszyst­kim w mia­steczku, które zdało się wam tak powabne. Obcy, zachwy­cony świe­żo­ścią i urodą dolin, które je ota­czają, wyobraża sobie zrazu, że miesz­kańcy jego wraż­liwi są na piękno; mówią aż nazbyt czę­sto o pięk­no­ści oko­licy. Nie można zaprze­czyć, że przy­wią­zują do niej wagę, ale to dla­tego, że ściąga cudzo­ziem­ców, któ­rych sakiewka wzbo­gaca obe­rży­stów, co zno­wuż siłą mecha­ni­zmu podat­ko­wego przy­nosi dochód mia­stu.

W piękny jesienny dzień pan de Rênal prze­cha­dzał się po alei Wier­no­ści pod rękę z żoną. Słu­cha­jąc męża, który roz­pra­wiał z poważną miną, pani de Rênal ści­gała nie­spo­koj­nym okiem ruchy trzech chłop­ców. Naj­star­szy, może jede­na­sto­letni, zbli­żał się za czę­sto do para­petu z wyraźną chę­cią wdra­pa­nia się na mur. Łagodny głos upo­mi­nał wów­czas małego Adolfa i dziecko odstę­po­wało od ambit­nego zamiaru. Pani de Rênal wyglą­dała na lat trzy­dzie­ści, ale była jesz­cze dość ładna.

– Może łatwo tego poża­ło­wać ów fir­cyk pary­ski – mówił pan de Rênal wzbu­rzony, z twa­rzą bled­szą jesz­cze niż zazwy­czaj. – Osta­tecz­nie mam parę życz­li­wych osób na dwo­rze…

Ale mimo że zamie­rzam przez dwie­ście stro­nic mówić o pro­win­cji, nie posunę się do tego okru­cień­stwa, aby wam kazać słu­chać mdłych i roz­wle­kłych pro­win­cjo­nal­nych roz­mów.

Fir­cyk pary­ski, tak anty­pa­tyczny merowi Verrières, był to nie­jaki Appert, który dwa dni wcze­śniej zdo­łał się wci­snąć nie tylko do wię­zie­nia i przy­tułku, ale i do szpi­tala, gdzie bez­in­te­re­sow­nie wła­dali mer oraz główni miej­scowi wła­ści­ciele.

– Ale – rze­kła nie­śmiało pani de Rênal – cóż tobie może wadzić ten pary­ża­nin, skoro zarzą­dzasz mie­niem ubo­gich naj­skru­pu­lat­niej?

– Przy­jeż­dża tylko po to, aby wydzi­wiać na wszystko, a potem zamie­ści arty­kuł w libe­ral­nych dzien­ni­kach.

– I tak ich nie czy­tu­jesz.

– Ale ludzie gadają o tych jako­biń­skich arty­ku­łach: to nas nie­po­koi i „prze­szka­dza nam w czy­nie­niu dobrego”. Nie, co do mnie, ni­gdy tego nie wyba­czę pro­bosz­czowi.

III. Mie­nie ubo­gich

III

Mie­nie ubo­gich

Zacny i z dala od intryg sto­jący pro­boszcz jest Opatrz­no­ścią wio­ski.

Fleury

Trzeba wie­dzieć, że pro­boszcz z Verrières, sta­rzec osiem­dzie­się­cio­letni, ale zawdzię­cza­jący ożyw­czemu powie­trzu gór zdro­wie i cha­rak­ter z żelaza, miał prawo odwie­dzać o każ­dej porze wię­zie­nie, szpi­tal, a nawet przy­tu­łek. Pan Appert, pole­cony z Paryża pro­boszczowi, umyśl­nie przy­był do cie­ka­wego mia­steczka o szó­stej rano i natych­miast udał się na ple­ba­nię.

Prze­czy­taw­szy list mar­gra­biego de la Mole, para Fran­cji i naj­bo­gat­szego wła­ści­ciela w oko­licy, ksiądz Chélan zadu­mał się. „Jestem stary, kochają mnie tutaj – rzekł do sie­bie – nie śmie­liby!”. Następ­nie obró­cił się ku pary­ża­ni­nowi z oczami, w któ­rych mimo pode­szłego wieku błysz­czał ów święty ogień zro­dzony przy­jem­no­ścią speł­nie­nia dobrego uczynku połą­czo­nego z pew­nym nie­bez­pie­czeń­stwem.

– Chodź pan ze mną, drogi panie; ale w obec­no­ści dozorcy wię­zie­nia, a zwłasz­cza przy­tułku, chciej nie wyra­żać sądu o rze­czach, które będziemy widzieli.

Pan Appert zro­zu­miał, że ma do czy­nie­nia z dziel­nym czło­wie­kiem; udał się za czci­god­nym pro­bosz­czem, zwie­dził wię­zie­nie, areszt, zadał wiele pytań i mimo dziw­nych odpo­wie­dzi nie pozwo­lił sobie na naj­mniej­szą kry­tykę.

Zwie­dza­nie trwało kilka godzin. Pro­boszcz zapro­sił pana Apperta na obiad, ale ten wymó­wił się pilną kore­spon­den­cją; nie chciał bar­dziej jesz­cze nara­żać swego szla­chet­nego towa­rzy­sza. Około trze­ciej poszli dokoń­czyć inspek­cję przy­tułku, następ­nie wró­cili do wię­zie­nia. Zastali w progu dozorcę, olbrzyma o sze­ściu sto­pach wzro­stu i kabłą­ko­wa­tych nogach; nik­czemna jego fizjo­no­mia stała się wstrętna pod wpły­wem stra­chu.

– Pro­szę dobro­dzieja – rzekł na widok pro­bosz­cza – czy ten pan, który przy­szedł z księ­dzem pro­bosz­czem, to nie pan Appert?

– A o co cho­dzi? – spy­tał pro­boszcz.

– Ano bo wczo­raj otrzy­ma­łem naj­ści­ślej­szy roz­kaz od pana pre­fekta – żan­darm pędził galopa całą noc! – aby nie wpusz­czać pana Apperta do wię­zie­nia.

– Oświad­czam panu, panie Noiroud – rzekł pro­boszcz – że ten podróżny, który mi towa­rzy­szy, to wła­śnie pan Appert. Czy uzna­jesz, że mam prawo wcho­dzić do wię­zie­nia o każ­dej porze dnia i nocy, wpro­wa­dza­jąc, kogo mi się podoba?

– Tak, księże pro­bosz­czu – odparł dozorca ciszej, spusz­cza­jąc głowę jak bul­dog przed kijem. – Tylko, że pro­szę księ­dza, ja mam żonę i dzieci; skoro mnie ktoś zdra­dzi, wypę­dzą mnie, a to miej­sce to całe moje utrzy­ma­nie.

– I mnie byłoby przy­kro stra­cić swoje – odparł dobry pro­boszcz wzru­szony.

– Cóż za róż­nica! – dodał żywo dozorca – Toć wia­domo, że ksiądz ma osiem­set fun­tów renty, ładny kawa­łek ziemi…

Oto fakty, które komen­to­wane, powięk­szane na dwa­dzie­ścia spo­so­bów, poru­szały od dwóch dni namięt­no­ści małego mia­steczka. One to wła­śnie sta­no­wiły treść roz­mowy pań­stwa de Rênal. Tego rana w towa­rzy­stwie pana Vale­noda, dyrek­tora przy­tułku, mer udał się do pro­bosz­cza, aby mu wyra­zić naj­wyż­sze nie­za­do­wo­le­nie. Ksiądz Chélan nie miał pro­tek­to­rów, zro­zu­miał całą donio­słość tych słów.

– Dobrze więc, pano­wie, będę trze­cim pro­bosz­czem, któ­rego w osiem­dzie­sią­tym roku życia usuną z tej oko­licy. Jestem tu od pięć­dzie­się­ciu lat; ochrzci­łem pra­wie wszyst­kich miesz­kań­ców mia­sta, które było lichą wiosz­czyną, kie­dym przy­był. Daję co dzień śluby mło­dym, któ­rych dziad­kom dawa­łem ślub nie­gdyś. Verrières to moja rodzina; ale powie­dzia­łem sobie, widząc tego przy­by­sza: „Ten pary­ża­nin może być w isto­cie libe­ra­łem; mamy ich nazbyt wielu; ale co może złego zro­bić naszym bied­nym więź­niom?”.

Gdy wymówki mera, a zwłasz­cza pana Vale­noda, dyrek­tora przy­tułku, sta­wały się coraz żyw­sze, stary pro­boszcz wykrzyk­nął drżą­cym gło­sem:

– Więc dobrze, pano­wie, usuń­cie mnie. I tak zostanę w tych stro­nach. Wia­domo że przed czter­dzie­stu laty odzie­dzi­czy­łem kawa­łek ziemi przy­no­szący osiem­set fun­tów; będę żył z tego. Nie robię oszczęd­no­ści na swo­jej posa­dzie, pano­wie, dla­tego może nie jestem zbyt prze­ra­żony groźbą jej utraty.

Pan de Rênal żył bar­dzo dobrze z żoną; ale nie wie­dząc, co odpo­wie­dzieć na jej nie­śmiałą uwagę: „Cóż ten pan z Paryża może złego zro­bić więź­niom?”, był już gotów wybuch­nąć na dobre, kiedy pani wydała krzyk. Średni syn wdra­pał się na para­pet i biegł po nim, mimo że mur wzno­sił się na dwa­dzie­ścia stóp nad win­nicą. Bojąc się prze­stra­szyć syna i przy­pra­wić go o upa­dek, pani de Rênal nie śmiała wyrzec słowa. Wresz­cie dzie­ciak, uszczę­śli­wiony z tego aktu dziel­no­ści, spoj­rzaw­szy na matkę, ujrzał jej bla­dość, zesko­czył i pod­biegł ku niej. Wyła­jano go porząd­nie.

To drobne wyda­rze­nie zmie­niło bieg roz­mowy.

– Trzeba bez­wa­run­kowo wziąć do domu mło­dego Sorela, syna tra­cza – rzekł pan de Rênal – będzie dozo­ro­wał dzieci, które jak dla nas robią się nadto wiel­kie zbi­jaki. Ten młody księ­żyk czy kle­ryk, dobry przy tym łacin­nik, potrafi pokie­ro­wać chłop­cami; mówił mi pro­boszcz, że to tęgi cha­rak­ter. Dam mu trzy­sta fran­ków i życie. Mia­łem skru­puły co do jego moral­no­ści, był bowiem benia­min­kiem sta­rego fel­czera, kawa­lera Legii, który pod pozo­rem pokre­wień­stwa odnaj­mo­wał izdebkę z wik­tem u Sore­lów. Ten czło­wiek mógł w grun­cie bar­dzo łatwo być po pro­stu taj­nym agen­tem libe­ra­łów; powia­dał, że gór­skie powie­trze dobrze mu robi na astmę; ale osta­tecz­nie to nie żaden dowód. Prze­był wszyst­kie kam­pa­nie „Buona­par­tego” we Wło­szech, a nawet, jak powia­dają, pod­pi­sał swego czasu pro­test prze­ciw wpro­wa­dze­niu Cesar­stwa. Ten libe­rał uczył po tro­sze łaciny mło­dego Sorela i zosta­wił mu książki, które przy­wiózł ze sobą. Toteż ni­gdy nie przy­szłoby mi do głowy brać tego chłopca do naszych dzieci; ale pro­boszcz wła­śnie w wilię sceny, która poróż­niła nas na zawsze, powie­dział mi, że Sorel stu­diuje od trzech lat teo­lo­gię z zamia­rem wstą­pie­nia do semi­na­rium; nie jest zatem libe­rałem, a umie po łaci­nie.

– Kom­bi­na­cja ta ma różne dobre strony – cią­gnął pan de Rênal, spo­glą­da­jąc na żonę z miną dyplo­maty. – Vale­nod jest bar­dzo dumny z pary cugo­wych nor­man­dów, które kupił, ale nie ma kore­pe­ty­tora.

– Żeby go nam tylko nie odmó­wił.

– Pochwa­lasz więc mój pro­jekt? – rzekł pan de Rênal, dzię­ku­jąc uśmie­chem żonie za szczę­śliwą myśl. – Zatem rzecz posta­no­wiona.

– Ach, Boże! Mężu, jak ty się szybko decy­du­jesz!

– Bo ja mam cha­rak­ter; pro­boszcz prze­ko­nał się o tym. Nie ma co owi­jać w bawełnę, jeste­śmy tu oto­czeni libe­ra­łami. Wszy­scy ci fabry­kanci per­ka­li­ków zazdrosz­czą mi, wiem; paru z nich zbiło ładny mają­tek; dobrze tedy! Niech widzą synów pana de Rênala, idą­cych na prze­chadzkę z pre­cep­to­rem. To impo­nuje. Dzia­dek opo­wia­dał nam czę­sto, że w mło­do­ści miał pre­cep­tora. Będzie mnie to kosz­to­wało sto tala­rów, ale można je wcią­gnąć w rubrykę wydat­ków repre­zen­ta­cyj­nych.

To nagłe posta­no­wie­nie pogrą­żyło panią de Rênal w zadu­mie. Była to wysoka, kształtna kobieta, już jako panna znana w oko­licy z urody. Miała w sobie jakąś pro­stotę, coś mło­dego w ruchach; w oczach pary­ża­nina ten naiwny wdzięk pełen nie­win­no­ści i życia zbu­dziłby może obrazy pełne słod­kiej roz­ko­szy. Gdyby pani de Rênal mogła się domy­ślać triumfu tego rodzaju, uczu­łaby się z pew­no­ścią bar­dzo zawsty­dzona. Ani zalot­ność, ani miz­drze­nie się nie zago­ściły ni­gdy w jej sercu. Szep­tano, że Vale­nod, bogaty dyrek­tor przy­tułku, zale­cał się do niej swego czasu, ale na próżno, co rzu­cało oso­bliwy blask na cnotę pani de Rênal; Vale­nod bowiem, słuszny młody czło­wiek o atle­tycz­nej budo­wie, z rumianą twa­rzą i buj­nymi czar­nymi boko­bro­dami, był z typu owych gru­bych i hała­śli­wych bru­ta­lów, któ­rym na pro­win­cji daje się miano „przy­stoj­nych męż­czyzn”.

Panią de Rênal, osobę nader nie­śmiałą, z pozoru bar­dzo nie­równą, raziła zwłasz­cza usta­wiczna ruchli­wość i dono­śny głos pana Vale­noda. Nie­chęć do tego, co w Verrières nazywa się weso­ło­ścią, zyskała jej repu­ta­cję osoby bar­dzo dum­nej ze swego uro­dze­nia. Nie czy­niła tego roz­myśl­nie, ale była bar­dzo rada, że miesz­kańcy Verrières rza­dziej ją odwie­dzają. Nie będziemy ukry­wali, iż w oczach miej­sco­wych pań ucho­dziła za głu­pią, ponie­waż nie upra­wia­jąc wobec męża żad­nej poli­tyki, prze­pusz­czała naj­lep­sze spo­sob­no­ści zdo­by­cia ład­nych kape­lu­szy z Paryża lub z Besançon. Byle jej pozwo­lono błą­dzić samot­nie po ogro­dzie, nie skar­żyła się ni­gdy.

Była to naiwna dusza, która ni­gdy nie odwa­żyła się sądzić męża i przy­znać sama przed sobą, że ją nudzi. Nie uświa­da­mia­jąc sobie tego jasno, przy­pusz­czała, że sto­sunki mię­dzy mężem a żoną nie bywają mil­sze. Lubiła zwłasz­cza, kiedy jej mówił o przy­szło­ści synów, z któ­rych jed­nego prze­zna­czył do woj­ska, dru­giego do urzędu, a trze­ciego na księ­dza. Ogó­łem wziąw­szy, pan de Rênal wyda­wał się jej o wiele mniej nudny niż wszy­scy inni.

Ten sąd był dość racjo­nalny. Bur­mistrz zawdzię­czał repu­ta­cję dow­cipu, a zwłasz­cza dobrego tonu kil­ku­na­stu aneg­do­tom odzie­dzi­czo­nym po wuju. Stary kapi­tan de Rênal słu­żył przed rewo­lu­cją w pułku księ­cia Orle­ań­skiego i kiedy bawił w Paryżu, miał wstęp na salony księ­cia. Poznał tam panią de Mon­tes­son, sławną panią de Gen­lis, pana Ducre­sta, twórcę Palais-Royal. Oso­bi­sto­ści te powta­rzały się aż nazbyt czę­sto w aneg­do­tach pana de Rênala. Ale z cza­sem wywo­ły­wa­nie wspo­mnień rze­czy tak sub­tel­nych stało się dlań pracą; toteż od pew­nego czasu jedy­nie w waż­nych oko­licz­no­ściach wydo­by­wał swoje aneg­doty orle­ań­skie. Ponie­waż był zresztą bar­dzo grzeczny (z wyjąt­kiem, gdy cho­dziło o pie­nią­dze), ucho­dził słusz­nie za naj­bar­dziej dys­tyn­go­waną oso­bi­stość w całym Verrières.

IV. Ojciec i syn

IV

Ojciec i syn

E sarà mia colpa Se cosi è?1

Mac­chia­velli

„Moja żona ma, doprawdy, rozum! – powia­dał sobie naza­jutrz o szó­stej rano bur­mistrz, scho­dząc ku tar­ta­kowi sta­rego Sorela. – Nie przy­zna­łem jej tego dla zacho­wa­nia wyż­szo­ści, jaka mi przy­na­leży; nie­mniej nie pomy­śla­łem o tym, że jeśli nie wezmę tego księ­żyka, który podobno mówi po łaci­nie jak anioł, dyrek­tor przy­tułku, ten zachłanny czło­wiek, mógłby łatwo wpaść na tę samą myśl i sprząt­nąć mi go. Z jaką by on aro­gan­cją mówił o swoim pre­cep­to­rze!… Hm, czy ten chło­piec, skoro już będzie u mnie, zechce nosić sutannę?”.

Pan de Rênal roz­wa­żał tę wąt­pli­wość, kiedy ujrzał z dala wyso­kiego chłopa, który od świtu zda­wał się wielce zajęty mie­rze­niem drzewa zło­żo­nego wzdłuż rzeki. Czło­wiek ten nie był zbyt­nio uszczę­śli­wiony z widoku mera; kloce zawa­lały gości­niec i znaj­do­wały się tam wbrew prze­pi­som.

Stary Sorel (on to był bowiem) był bar­dzo zdzi­wiony, a jesz­cze bar­dziej rad z oso­bli­wej pro­po­zy­cji pana de Rênala. Mimo to wysłu­chał z mar­kotną i obo­jętną miną, jaką miesz­kańcy owych stron tak dobrze umieją osła­niać swą prze­bie­głość. Prze­byw­szy długi czas pod jarz­mem hisz­pań­skim, zacho­wali jesz­cze ten rys egip­skich fel­la­hów.

Odpo­wiedź Sorela była zrazu jakby na pamięć wyuczoną for­mułą sza­cunku. Pod­czas gdy powta­rzał te czcze słowa z nie­pew­nym uśmie­chem, potę­gu­ją­cym wro­dzony jego fizjo­no­mii wyraz fał­szu i nie­mal hul­taj­stwa, czynny umysł wie­śniaka silił się odgad­nąć, co za powód może mieć czło­wiek tak znaczny, aby brać do domu jego ladaco-synalka. On sam był bar­dzo nie­za­do­wo­lony z Juliana. I oto pan de Rênal ofia­ruje zań nie­ocze­ki­waną pen­sję trzy­stu fran­ków rocz­nie, z życiem, a nawet ubra­niem! Pan de Rênal przy­jął ten ostatni waru­nek, który ojciec Sorel sfor­mu­ło­wał w lot z genialną przy­tom­no­ścią umy­słu.

Pre­ten­sja ta ude­rzyła mera. „Skoro Sorel nie jest (jakby powi­nien być) uszczę­śli­wiony i zachwy­cony moją pro­po­zy­cją, jasne jest – rzekł sobie mer – iż musiał go już naga­by­wać kto inny; a któż by, jeśli nie Vale­nod?”. Próżno pan de Rênal przy­ci­skał Sorela, aby zaraz dobił targu; chy­try stary bro­nił się upar­cie. Musi, powia­dał, pora­dzić się syna. Jak gdyby na pro­win­cji bogaty ojciec radził się – ina­czej niż dla formy – syna, który nie ma nic!

Pod­stawą tar­taku jest buda nad stru­mie­niem. Dach wznosi się na bel­ko­wa­niu, które zno­wuż spo­czywa na czte­rech słu­pach. Na wyso­ko­ści dzie­się­ciu stóp w szo­pie widać piłę, która poru­sza się pio­nowo, bar­dzo zaś pro­sty mecha­nizm popy­cha ku tej pile sztukę drzewa. Koło obra­cane wodą wyko­nuje tę podwójną robotę.

Zbli­ża­jąc się do swej budy, Sorel zawo­łał Juliana sten­to­ro­wym gło­sem – nikt nie odpo­wie­dział. Ujrzał jedy­nie star­szych synów, któ­rzy zbrojni sie­kie­rami ocio­sy­wali pnie prze­zna­czone pod piłę. Bacząc pil­nie na czarną linię wykre­śloną wzdłuż bala, odłu­py­wali za każ­dym ude­rze­niem olbrzy­mie szczapy. Nie sły­szeli głosu ojca. Stary wszedł i na próżno szu­kał Juliana w jego zwy­kłym miej­scu obok piły. Sie­dział o kilka stóp wyżej okra­kiem na belce; zamiast nad­zo­ro­wać czyn­ność mecha­ni­zmu, chło­piec czy­tał. Nic bar­dziej nie draż­niło sta­rego; prze­ba­czyłby może Julia­nowi jego szczu­płą postać, mało spo­sobną do cięż­kiej pracy i tak różną od star­szych braci, ale ta mania czy­ta­nia była mu wstrętna – on sam nie umiał czy­tać.

Darem­nie wołał kilka razy. Hałas piły, ale bar­dziej jesz­cze uwaga, z jaką chło­piec uto­nął w książce, nie pozwo­liły mu sły­szeć strasz­li­wego głosu ojca. Wresz­cie mimo swego wieku stary wsko­czył lekko na piło­wane drzewo, a stam­tąd na poprzeczną belkę pod­trzy­mu­jącą dach. Gwał­towne ude­rze­nie posłało w stru­mień książkę, którą Julian miał w ręku, drugi cios, rów­nie silny, wymie­rzony na odlew w głowę chłopca, przy­pra­wił go o utratę rów­no­wagi. Byłby się poto­czył w dół, mię­dzy miaż­dżące tryby, ale ojciec przy­trzy­mał go lewą ręką.

– A, leniu! Wiecz­nie będziesz czy­tał swoje prze­klęte książki, gdy masz pil­no­wać roboty? Czy­taj wie­czór, wów­czas gdy tra­cisz czas darmo u pro­bosz­cza, wtedy, ow­szem.

Julian, mimo iż ogłu­szony i zlany krwią, udał się na swój poste­ru­nek koło piły. Miał łzy w oczach nie tyle z bólu, ile z powodu straty uwiel­bia­nej książki.

– Złaź, cie­mięgo, mam z tobą do pomó­wie­nia!

Hałas nie pozwo­lił Julia­nowi dosły­szeć tego roz­kazu. Ojciec, który już zeszedł, nie chcąc powtór­nie gra­mo­lić się na rusz­to­wa­nie, wziął żerdź do strą­ca­nia orze­chów i trą­cił go po ramie­niu. Led­wie Julian zna­lazł się na ziemi, stary pognał go przed sobą do domu. „Bóg wie, co mnie tam czeka!” – myślał chło­piec. Po dro­dze spo­glą­dał smutno na stru­mień, w który wpa­dła jego książka; była to naj­ulu­bień­sza ze wszyst­kich: Pamięt­nik z Wyspy Świę­tej Heleny.

Policzki miał pur­pu­rowe, oczy spusz­czone. Był to nie­duży chło­piec osiem­na­sto- lub dzie­więt­na­sto­letni, z pozoru dość wątły; rysy miał nie­re­gu­larne, ale deli­katne, nos orli. Wiel­kie, czarne oczy, które w chwi­lach spo­koju błysz­czały inte­li­gen­cją, w tej chwili wyra­żały naj­dzik­szą nie­na­wiść. Ciem­no­kasz­ta­no­wate włosy nad niskim czo­łem w chwili gniewu nada­wały jego twa­rzy zły wyraz. Pośród nie­zli­czo­nych odmian fizjo­no­mii ludz­kich nie­ła­two spo­tka­łoby się wyra­zist­szą. Smu­kła kibić zdra­dzała wię­cej lek­ko­ści niż siły. Od wcze­snego dzie­ciń­stwa wyraz szcze­gól­nej zadumy oraz ude­rza­jąca bla­dość chłopca wyro­biły w ojcu mnie­ma­nie, że nie będzie żył lub sta­nie się dla rodziny cię­ża­rem. Będąc przed­mio­tem wzgardy całego domu, Julian nie­na­wi­dził braci i ojca; w nie­dzielę pod­czas zabaw zawsze był ofiarą.

Od roku bli­sko ładna jego twa­rzyczka zaczy­nała mu zyski­wać sym­pa­tię mło­dych dziew­cząt. Lek­ce­wa­żony przez wszyst­kich jako istota słaba, Julian uwiel­biał owego sta­rego fel­czera, który ośmie­lił się raz zagad­nąć mera w kwe­stii jawo­rów.

Fel­czer ów pła­cił nie­kiedy Sore­lowi dzienną robo­ci­znę za syna, aby go uczyć łaciny i histo­rii, to zna­czy tego, co wie­dział z histo­rii: kam­pa­nii wło­skiej z 1796. Umie­ra­jąc, zapi­sał mu swój Krzyż Legii, zale­głość swej eme­ry­tury oraz kil­ka­dzie­siąt tomów, z któ­rych naj­cen­niej­szy ską­pał się wła­śnie w stru­mie­niu publicz­nym, odwró­co­nym dzięki sto­sun­kom pana mera.

Wszedł­szy do domu, Julian uczuł na ramie­niu potężną dłoń ojca; drżał, spo­dzie­wa­jąc się nowych razów.

– Odpo­wia­daj bez łgar­stwa! – zakrzy­czał mu w ucho twardy głos sta­rego chłopa, gdy ręka ojca krę­ciła nim jak dziecko oło­wia­nym żoł­nie­rzem. Wiel­kie czarne oczy Juliana, napeł­nione łzami, zna­la­zły się na wprost sza­rych oczków cie­śli, który zda­wał się czy­tać w samym dnie jego duszy.

1. Czy to moja wina, że sprawy tak się mają. [wróć]

V. Układy

V

Układy

Cunc­tando resti­tuit rem1.

Ennius

– Odpo­wia­daj bez łgar­stwa, jeśli potra­fisz, hyclu jeden: skąd znasz panią de Rênal? Kie­dyś z nią mówił?

– Nig­dym nie mówił – odparł Julian – widzia­łem ją w kościele.

– Aleś patrzył na nią, bez­wstydne ladaco?

– Ni­gdy! W kościele widzę tylko Boga – dodał Julian z obłudną miną, sta­no­wiącą w jego mnie­ma­niu tar­czę prze­ciw nowym ude­rze­niom.

– Coś w tym sie­dzi – mruk­nął chy­try kmio­tek i zamilkł na chwilę – ale z cie­bie nic nie wyci­snę, obłud­niku prze­klęty. Mniej­sza z tym, uwol­nię się od cie­bie, a tar­tak tylko sko­rzy­sta. Pozy­ska­łeś sobie pro­bosz­cza czy innego dia­bła, który ci się wysta­rał o ładną posadę. Idź spa­ko­wać rze­czy, zapro­wa­dzę cię do pana de Rênala, gdzie będziesz pre­cep­to­rem przy dzie­ciach.

– Cóż za to dostanę?

– Życie, ubra­nie i trzy­sta fran­ków rocz­nie.

– Ja nie chcę być loka­jem.

– Tuma­nie, kto mówi o lokaju? Czy ja bym pozwo­lił, aby mój syn był loka­jem?

– Ale z kim będę jadał?

Pyta­nie to zbiło z tropu sta­rego; uczuł, że mówiąc wię­cej, mógłby strze­lić bąka; uniósł się na Juliana, któ­rego zasy­pał obe­lgami, wyrzu­ca­jąc mu łakom­stwo, po czym odszedł, aby się nara­dzić z synami.

Julian ujrzał nie­ba­wem, jak wsparci na sie­kie­rach sku­pili się w pouf­nej roz­mo­wie. Przy­glą­dał się im długo, ale widząc, iż nic nie zdoła odgad­nąć, prze­szedł na drugą stronę tar­taku, aby go nikt nie zasko­czył. Chciał dumać nad tą nie­spo­dzianą nowiną, która zmie­niała jego losy, ale czuł się nie­zdolny do sku­pie­nia; wyobraź­nia jego cała uto­nęła w roje­niach o tym, co ujrzy w pięk­nym domu pana de Rênala.

Raczej się tego wyrzec, myślał, niż jadać ze służbą. Ojciec zechce mnie zmu­sić: prę­dzej zginę. Mam oszczę­dzo­nych prze­szło pięt­na­ście fran­ków, drapnę tej nocy; w trzy dni bocz­nymi dro­gami, gdzie mnie żaden żan­darm nie dosię­gnie, będę w Besançon. Zacią­gnę się do woj­ska albo prze­kradnę się do Szwaj­ca­rii. Ale wów­czas prze­pa­dła kariera, prze­pa­dła ta piękna sukienka kapłań­ska, która wie­dzie do wszyst­kiego.

Ten wstręt do jada­nia ze służbą nie był u Juliana wro­dzony; aby wypły­nąć, zgo­dziłby się na rze­czy o wiele cięż­sze. Odrazę tę wzbu­dziły w nim Wyzna­nia Russa: jedyna książka, z któ­rej czer­pał poję­cie o świe­cie. Biu­le­tyny Wiel­kiej Armii oraz Pamięt­nik z Wyspy Świę­tej Heleny uzu­peł­niały jego Koran. Dałby się zabić za te trzy dzieła; nie wie­rzył w żadne inne. Na wiarę sta­rego chi­rurga, wszyst­kie książki uwa­żał za cygań­stwa pisane przez szal­bie­rzy dla kariery.

Obok pło­mien­nej duszy Julian posia­dał zdu­mie­wa­jącą pamięć, tak czę­sto zresztą zda­rza­jącą się u ludzi skąd­inąd mier­nych. Aby sobie zjed­nać księ­dza Chélana, rozu­mie­jąc, iż od niego zależy jego los, nauczył się na pamięć Nowego Testa­mentu po łaci­nie; znał też na wylot książkę O papieżu pana de Maistre’a, ale rów­nie mało wie­rzył w jedno, jak i dru­gie.

Jakby za wspólną zgodą Sorel i jego syn uni­kali tego dnia roz­mowy. Wie­czo­rem Julian udał się na lek­cję do pro­bosz­cza, ale nie uwa­żał za wła­ściwe wspo­mnieć o nie­zwy­kłej pro­po­zy­cji. „Może to pułapka – myślał – trzeba udać, żem zapo­mniał o wszyst­kim”.

Naza­jutrz wcze­snym ran­kiem pan de Rênal posłał po sta­rego Sorela, który, daw­szy na sie­bie cze­kać dobrą godzinę, przy­był w końcu, prze­pra­sza­jąc od drzwi wśród mnó­stwa ukło­nów. Zaga­du­jąc o tym i owym, Sorel wyro­zu­miał, że syn będzie jadał z pań­stwem, w dnie zaś, gdy będą goście, sam z dziećmi. Wciąż mno­żąc trud­no­ści, w miarę jak widział nie­cier­pli­wość mera, zresztą pełen nie­uf­no­ści i zdu­mie­nia, stary zażą­dał, aby mu poka­zano sypial­nię. Był to duży, przy­zwo­icie ume­blo­wany pokój, do któ­rego prze­no­szono wła­śnie łóżka chłop­ców.

Oko­licz­ność ta była bły­skiem świa­tła dla sta­rego wie­śniaka; pew­niej­szym już gło­sem zażą­dał, aby mu poka­zano ubra­nie syna. Pan de Rênal otwo­rzył biurko i wyjął sto fran­ków.

– Syn pań­ski uda się z tą kwotą do pana Duranda, sukien­nika, i sprawi sobie kom­pletne czarne ubra­nie.

– A gdy­bym go ode­brał – rzekł chłop, zapo­mi­na­jąc nagle o czo­ło­bit­no­ści – czy odzież zosta­nie przy nim?

– Oczy­wi­ście.

– Zatem – rzekł Sorel roz­wle­kłym gło­sem – zostaje tylko jedno: poro­zu­mieć się co do pen­sji, którą mu pan prze­zna­cza.

– Jak to! – wykrzyk­nął pan de Rênal obu­rzony. – Zgo­dzi­li­śmy się prze­cie wczo­raj: daję trzy­sta fran­ków; zdaje mi się, że to dużo, może za dużo.

– Tyle pan pro­po­no­wał, nie prze­czę – rzekł stary jesz­cze wol­niej, po czym z genialną intu­icją, zdolną zdzi­wić jedy­nie tych, któ­rzy nie znają chło­pów z Fran­che-Comté, dodał, patrząc w oczy pana de Rênala – Dają nam wię­cej.

Na te słowa mer zmie­nił się na twa­rzy. Przy­szedł wsze­lako do sie­bie. Po wytraw­nej roz­mo­wie trwa­ją­cej dobre dwie godziny, gdzie ani jedno słowo nie padło lekko, prze­bie­głość chłopa wzięła górę nad prze­bie­gło­ścią boga­cza, dla któ­rego ona nie jest kwe­stią życia. Usta­lono punkty regu­lu­jące egzy­sten­cję Juliana: nie tylko pen­sję pod­nie­siono do czte­ry­stu fran­ków, ale miała być płatna z góry, z począt­kiem każ­dego mie­siąca.

– Więc dobrze, wrę­czę mu trzy­dzie­ści pięć fran­ków – rzekł pan de Rênal.

– Dla okrą­gło­ści, taki bogaty i hojny pan – rzekł chłop przy­mil­nie – da już trzy­dzie­ści sześć.

– Niech będzie – rzekł pan de Rênal – ale skończmy już.

Tym razem gniew nadał jego sło­wom sta­now­czość. Chłop zro­zu­miał, że nie można iść dalej. Z kolei pan de Rênal zaczął robić trud­no­ści. Sta­now­czo nie zgo­dził się wrę­czyć płacy za pierw­szy mie­siąc sta­remu, który skwa­pli­wie chciał ją ode­brać za syna. Panu de Rênalowi przy­szło na myśl, że będzie musiał zdać sprawę żonie z tej nego­cja­cji.

– Oddaj­cie mi sto fran­ków, które wam dałem – rzekł z podraż­nie­niem. – Durand jest mi coś tam winien; pójdę sam z Julia­nem zamó­wić ubra­nie.

Wobec tego wyskoku ener­gii Sorel cof­nął się ostroż­nie w for­muły czo­ło­bi­to­ści, które zajęły dobry kwa­drans. Wresz­cie widząc, że już sta­now­czo nie ma nic do wytar­go­wa­nia, odszedł. Ostatni ukłon zakoń­czył sło­wami:

– Zaraz przy­ślę syna do pałacu.

W ten spo­sób „pod­dani” pana mera nazy­wali jego dom, kiedy chcieli mu spra­wić przy­jem­ność.

Wró­ciw­szy do tar­taku, Sorel na próżno szu­kał syna. Nie­pewny, co się zda­rzy, Julian wymknął się w nocy; chciał ubez­pie­czyć swoje książki i Krzyż Legii. Prze­niósł wszystko do mło­dego han­dla­rza drze­wem, nazwi­skiem Fouqué, swego przy­ja­ciela, który miesz­kał na zbo­czu góry nad Verrières.

Skoro się Julian zja­wił, stary rzekł:

– Bóg to wie, prze­klęty leniu­chu, czy będziesz miał kiedy tyle sumie­nia, aby mi zwró­cić to, co na cie­bie łożę od tylu lat! Bierz swoje łachy i idź do pana mera.

Julian, zdzi­wiony, że się obe­szło bez bicia, ruszył czym prę­dzej. Ale led­wie zszedł z oczu groź­nemu ojcu, zwol­nił kroku. Pomy­ślał, iż z korzy­ścią dla jego hipo­kry­zji będzie wstą­pić do kościoła.

Dziwi was to słowo? Nim doszło do tego ohyd­nego słowa, dusza mło­dego wie­śniaka musiała prze­biec wiele drogi.