Czego nie powiedziałam - Małgorzata Garkowska - ebook

Czego nie powiedziałam ebook

Małgorzata Garkowska,

4,4

Opis

W imię miłości

Jak grom z jasnego nieba. Tak wyglądało pierwsze spotkanie Emilii i Roberta. Ona, niepewna siebie młoda kobieta, i on, przebojowy mężczyzna, zaradny i zdecydowany. Wydaje się, że do pełni szczęścia niczego im nie brakuje. Albo prawie niczego…

Marzenie Roberta rodzi kłamstwo, kłamstwo budzi demony przeszłości. Emilia wraca wspomnieniami do czasów, gdy była nastolatką. Zakochaną nastolatką. Dla miłości gotową zrobić wszystko. Nie wiedziała jednak, jaką cenę przyjdzie jej za to zapłacić…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (97 ocen)
60
20
10
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rafdo

Nie oderwiesz się od lektury

naprawdę wspaniała
10
galziel

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca lektura. Polecam
10
Doro1409

Z braku laku…

ckliwa opowieść ciªgnąca się.....
00

Popularność




Małgorzata Garkowska Czego nie powiedziałam ISBN Copyright © by Małgorzata Garkowska, 2018All rights reserved Redakcja Monika Simińska Projekt graficzny okładki i stron tytułowych Anna M. Damasiewicz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

— Emi, proszę.

Nie lubię słuchać, jak płacze. Patrzeć też nie, dlatego od początku rozmowy trwam z zamkniętymi oczami. Żałuję, że zgodziłam się na wizytę matki. Gdy tylko zobaczyłam ją w progu, wiedziałam, że będzie ciężko. Wygląda okropnie. Właściwie chyba pierwszy raz od dawna wyszła z domu bez makijażu, z włosami ściągniętymi w nietwarzową kitkę. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek pozwoliła sobie na coś takiego. Odkąd pamiętam, każdego ranka nakładała podkład niczym maskę, a pomadką malowała blask na ustach. Teraz zmęczenie wykreśliło głębokie cienie na jej twarzy. Pierwsze, co poczułam, to żal, że tak cierpi. Ale za chwilę moje współczucie zastąpiła złość. Nie miała prawa mnie o to prosić.

Odpycham się nogą i wprawiam w kołyszący ruch fotel bujany, na którym siedzę. Zdaję sobie sprawę, że matka czeka nie tyle na odpowiedź, ile na moje zapewnienie, że pójdę z nią do szpitala odwiedzić ojczyma. Nie widziałam go od sześciu lat i jak dotąd robiłam wszystko, żeby nie spędzało mi to snu z powiek.

— Emi. On miał zawał. Bardzo poważny i…

— Wiem — przerywam jej. — Już mówiłaś. Ale żyje. Nie widzę powodu, dlaczego akurat ja miałabym do niego pójść.

Zerkam na nią spod lekko uchylonych powiek. Przestała chlipać i nawet otarła twarz chusteczkami, które przyniosłam razem ze szklanką wody.

— Bardzo mu zależy. On to traktuje…

— Jak drugą szansę. Mówiłaś. — Ponownie wcinam się w jej wypowiedź, bo nie mam ochoty po raz drugi wysłuchiwać ckliwej opowieści o tym, jak ojczym cudem uniknął podróży na tamten świat, w związku z czym postanowił przedefiniować swoje życie. Dobre! Na dodatek wymyślił, że musi koniecznie porozmawiać ze mną. Pewnie jeszcze zaplanował sobie, że mam mu wybaczyć. Jasne, już lecę. Zadufany w sobie buc! Nie mam na to najmniejszej ochoty.

Matka opuszcza głowę i nerwowo bawi się obrączką. Przesuwa złote kółko wzdłuż palca. Obserwuję ją przez moment. Walczy ze łzami i zdaję sobie sprawę, że sprawiam jej przykrość. Nagle dociera do mnie, że ona przecież nadal nic nie wie.

Patrzę na zegarek i jak najszybciej przygotowuję w ekspresie solidną porcję kawy. To idiotyczne, ale wolę napić się ulubionego napoju w sekrecie, niż słuchać narzekań Roberta. Ma autorski pomysł na dietę przyszłej matki i żadne argumenty do niego nie trafiają, twierdzi natomiast, że to ja jestem odporna na wiedzę. Ciekawe jaką, bo jak dotąd nie podał mi żadnych przekonujących argumentów dotyczących szkodliwego wpływu kofeiny na płodność. Żebym jeszcze była w ciąży, wówczas jego obawy byłyby zrozumiałe, ale mój kontakt ze stanem błogosławionym jak na razie ogranicza się do tego, że przepuszczam kobiety z brzuszkiem w kolejce do kasy. Oczywiście mogłabym pojechać do miasta i usiąść jak człowiek w kafejce, ale problem polega na tym, że mam ochotę na kawę w moim domu, na moim tarasie, teraz, czyli o szesnastej z minutami, w moim ulubionym kubku. Dużym, czerwonym w czarne grochy.

No dobrze. Dom z tarasem to własność Roberta. Jego rodzice postanowili zostać na stałe w Hiszpanii, a swój wymuskany dom pozostawili jedynemu synowi, dzięki czemu sytuacja mieszkaniowa mojego partnera i moja zdecydowanie się poprawiła. Niestety przy tej okazji Robert wpadł na pomysł, że to idealny czas na spłodzenie potomka. Może to kwestia różnicy wieku między nami, jest przecież sporo starszy i zegar biologiczny tyka mu głośniej. Główny mankament jego planu to ja. Robert założył, że pragnę tego tak samo jak on, chociaż właściwie nigdy nie rozmawialiśmy poważnie o posiadaniu dzieci. Właściwie nie rozmawialiśmy do dziś. Ja unikam tematu, a on jest przekonany, że zaczęliśmy starania tylko dlatego, iż na pytanie, czybym mu je urodziła, zbyt pochopnie odpowiedziałam „oczywiście”, bo przecież chciałabym spełnić każde jego marzenie. Dlatego stawia na zbilansowane posiłki, zero używek i regularny ruch na świeżym powietrzu. Dla nas obojga. A ja? Ja od kilkunastu tygodni nie mogę się zdobyć na to, by mu powiedzieć, jak to wygląda naprawdę. Kłopot, po pierwsze, w tym, że widzę, jak bardzo sama deklaracja starań go nakręca, i nie śmiem odbierać mu nadziei. Drugi problem to moje uwielbienie dla kawy. Bez przynajmniej trzech filiżanek dziennie nie jestem w stanie funkcjonować. Niestety Robert akceptuje tylko jedną, pitą z nim do śniadania. Koniecznie z mlekiem. Tak słabą, że w pracy natychmiast robię sobie espresso.

Szlag. Zamyśliłam się i nie usłyszałam w porę chrzęstu kół samochodu na żwirze. Dopiero szczęknięcie drzwi oznajmiające wejście Roberta do domu przywraca mnie do rzeczywistości. Woła do mnie od progu. No tak, niespodzianka, wrócił dziś wcześniej, sądzę, że specjalnie dla mnie. To szalenie miłe, ale nie zdążę już schować kawy.

— Co tam? — pytam, kiedy do mnie podchodzi. Śmiesznie marszczy nos na widok kubka do połowy wypełnionego kawą. Nie odpowiada od razu. Najpierw wyjmuje mi naczynie z rąk i odstawia na stolik, a potem delikatnie całuje moje palce. Lubię to. Ma miękkie, ciepłe usta. Uśmiecham się w odpowiedzi i na chwilę przytulam jego dłoń do policzka.

— Kawa? — Przysiada naprzeciw mnie na piętach.

— Uhm — mruczę lekko zrezygnowana. Wolałabym nie psuć nam początku weekendu ciężkimi rozmowami.

— Czyli się nie udało? — stwierdza smutno, ale zaraz wysyła mi pokrzepiający uśmiech. Mruży przy tym oczy, co zawsze na mnie działa. — Nie martw się, to dopiero trzeci miesiąc starań.

Przez moment nie bardzo rozumiem, o co mu może chodzić, ale szybko przypominam sobie, że Robert wykorzystuje swoją fenomenalną pamięć również do takich drobiazgów jak regularność mojego cyklu. Chociaż nie zdziwiłabym się, gdyby miał zainstalowaną aplikację dla przyszłych rodziców w swoim telefonie. Tym razem okres spóźniał mi się już kilka dni, najprawdopodobniej z powodu stresu w pracy i cóż, również Robertowego ględzenia o diecie. Ale rzeczywiście — najpóźniej jutro pojawi się krwawienie, od rana odczuwam w dole brzucha charakterystyczne napięcie. Mój mężczyzna jednak pomyślał, że pocieszam się z powodu tymczasowego fiaska w kwestii potomstwa. Niech mu będzie. Miałam tak ciężki tydzień w biurze, że wyprowadzanie Roberta z błędu jest zdecydowanie ponad moje siły. Dlatego wzruszam ramionami, bez słowa sięgam po kawę i upijam łyk. Prawie natychmiast się krzywię, bo ostygła i smakuje okropnie.

— Kupiłem bilety do teatru na jutrzejsze popołudnie. Jak nie masz ochoty, to odwołam. — Robert podnosi się i przeciąga. — Na komedię — dodaje.

— Chętnie pójdę — deklaruję. — Jesteś głodny? Wstawiłam zapiekankę do piekarnika, powinna być gotowa za kilka minut.

— Świetnie. Ze szpinakiem i mozzarellą?

— Z ricottą i młodym szpinakiem. — Wstaję.

— To nawet lepiej.

Chcę pójść do kuchni, ale on obejmuje mnie w pasie i przyciąga do siebie. Opieram plecy o jego szeroki tors, a Robert chowa nos w moje włosy.

— Wszystko dobrze? — pyta z troską w głosie. — Jesteś jakaś nieswoja.

— Męczący tydzień. I przyłapałeś mnie na piciu kawy — parskam. Przynajmniej nie muszę kłamać.

Robert się śmieje i całuje mnie w szyję, ale wyczuwam, że tak naprawdę to on oczekuje pocieszenia. Liczył, że jego wysiłki zakończą się w tym miesiącu sukcesem, który uczcimy kolacją i wizytą w teatrze. Wyszło inaczej, bo nie ma innej możliwości, ale Robert jeszcze o tym nie wie. Tylko jak mu powiedzieć teraz, kiedy jest taki zgnębiony? Nie mam serca. Ile już okazji do wyjaśnień zmarnowałam, wiem tylko ja. Wcześniej czy później i tak się zorientuje, to nieuniknione.

Tymczasem Robert jak zwykle po pracy znika w łazience na szybki prysznic, a ja wykładam porcje zapiekanki na dwa talerze. Z przyjemnością nakrywam stół i szybko kroję warzywa na sałatkę.

Rodzice mojego partnera zostawili nam całe wyposażenie, a jest ono naprawdę imponujące. Nie tylko zastawa, ale nawet takie drobne elementy jak lamówka na puszce do przechowywania kawy są dobrane kolorystycznie do wystroju jasnej przestronnej kuchni. Żadnych przypadkowych zakupów, bo talerzyk z kotkami wołał z półki sklepowej „musisz mnie mieć”. Oczywiście ja naruszyłam ten porządek i mam kilka swoich ulubionych kubków na specjalnej półce w szafce nad zlewem. Ale skłamałabym, że przebywanie w tak idealnym, jak z kart katalogu wnętrzu nie sprawia mi przyjemności. Wprost przeciwnie.

Dom jest naprawdę duży i niesamowicie wygodny. Pełno tu światła, sprytnie przepuszczonego przez rolety zamontowane w oknach, a także miodowe luksfery, które rozświetlają dodatkowo korytarz przy drzwiach wejściowych. Sięgające od podłogi do sufitu okna w jadalni i salonie wychodzą na taras i ogród. Przy sypialni, oprócz garderoby, mamy osobną łazienkę, a obok tej drugiej, równie obszernej, pomieszczenie na pralkę i suszarkę. Jest też gabinet. Na poddasze prowadzą drewniane schody, są tam pokoje gościnne z osobną łazienką. Albo dziecięce. Przełykam nerwowo ślinę. Właściwie do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z ich przeznaczenia.

— Siadaj, ja dokończę — słyszę za sobą. Robert stoi w progu kuchni, rozczesując wilgotne włosy palcami. Krople wody spadają na czarną koszulkę, pozostawiając drobne kropeczki. Lubię go w domowym stroju. W T-shircie i dżinsach, i z bosymi stopami jest cholernie przystojny, a równocześnie o wiele bardziej przystępny niż w garniturze. A może po prostu wolę go w swobodnej wersji, bo kojarzy mi się to z naszym pierwszym spotkaniem?

Nie oponuję i spełniam jego prośbę. Do przygotowania został tylko dressing do sałatki, a on przyrządza go lepiej ode mnie. Opieram się wygodnie i obserwuję jego pewne ruchy. Nie mija nawet pięć minut, kiedy stawia przede mną miskę i podaje sztućce.

— Pyszna — chwali z pełnymi ustami moje kulinarne dzieło.

Już mu wrócił humor, a przynajmniej nie pokazuje po sobie rozczarowania. Doskonale wiem, że to ze względu na mnie, i czuję, że go zawiodłam. Trochę to absurdalne, bo przecież na razie pada ofiarą własnych wyobrażeń. Nie, nie mam racji. To ja nie zrobiłam na razie nic, by wyprowadzić go z błędu…

Dziś postanawiam o tym nie myśleć. Mam przecież co najmniej tydzień spokoju, a teraz oboje zasługujemy na wypoczynek. Pytam Roberta, jak mu minął dzień, a on zgodnie z moimi przewidywaniami zdawkowo odpowiada, że jest zmęczony.

— To co, jakieś wino i dobry film? — proponuję.

— Nie mam ochoty na wino. — Kręci głową. — Na film w sumie też nie, przepraszam. Chyba pójdę spać.

— Okej. — Wzruszam ramionami. — W takim razie sobie poczytam.

Nawet mi to na rękę. Jak zniknie mi z oczu, będę mieć mniejsze wyrzuty sumienia. Zdecydowanie łatwiej jest milczeć, niż otwarcie kłamać.

Przez cały tydzień nie miałam czasu, żeby spokojnie posiedzieć z książką, teraz więc nadrabiam braki, a kiedy grubo po północy wędruję do łazienki, okazuje się, że choć jedna rzecz jest prawdą: muszę założyć podpaskę. Miałam ochotę na gorącą kąpiel, ale z niej rezygnuję. Obmywam się jedynie nad wanną. Później, najciszej jak umiem, wchodzę do sypialni i ostrożnie wsuwam się pod kołdrę obok Roberta. Jak zawsze wyczuwa mnie i przygarnia do siebie, mrucząc przez sen. Przytulam się do jego ciepłego ciała i wsłuchuję w miarowy oddech. Mój ukochany, nawet kiedy głęboko śpi, jest uosobieniem bezpieczeństwa i solidności. Nigdy nie słyszałam, żeby chrapał, do tego jakimś cudem zawsze dba, żebym była okryta. W czasie, gdy go poznałam, cierpiałam na bezsenność, a wtedy nawet leżenie blisko niego koiło moje lęki i koszmary. Po prostu było mi dobrze, czułam jego opiekę i troskę. Teraz też przytula mnie przez sen i półświadomie lekko gładzi moje plecy. Stopniowo uspokajam rozbiegane myśli. Zasypiam.

Ze snu wyrywa mnie dźwięk telefonu. Dobiega z drugiego pokoju, ale dzwonek jest drażniący i niesie się w ciszy poranka jak alarm. Robert wyskakuje z łóżka, klnąc pod nosem, że zapomniał wyciszyć. Owijam się mocniej kołdrą i wtulam w poduszkę. Nie mam ochoty wstawać, jest około ósmej rano. Chwilę się zastanawiam, kto do niego dzwoni i czy na służbowy telefon. Może ta nowa asystentka, podobno znajoma samego prezesa? Podczas ostatniej imprezy firmowej zauważyłam, że Robert wpadł jej w oko. Na jej stanowisku taka manipulacja terminami, żeby akurat on był potrzebny w biurze mimo wolnego dnia, to nic trudnego. Nawet ja bym to potrafiła. A babka, widać, nie tylko jest ładna, ale i ma głowę na karku. Ona z pewnością nie miałaby problemu z planowaniem dzieci.

Robert ustala coś przyciszonym głosem. Nie rozróżniam słów — nie będę przecież podsłuchiwać — ale wyczuwam, że jest poirytowany. Czyli to z pracy. Odechciewa mi się spać. Nie wstaję jednak. Wolę poczekać, aż Robert skończy rozmowę, nie chcę mu przeszkadzać.

Staram się wytłumaczyć sobie, że to absurd i wynika tylko z moich obaw, ale nie umiem pozbyć się wrażenia, że właśnie teraz zaczynam go tracić. Proces się zaczął i nie będę umiała tego zatrzymać, bez względu na to, jak bardzo będę się starać. Nagle robi mi się zimno. Powtarzam sobie, że przecież nie mam nawet pewności, kto zadzwonił, ale już jest za późno, już oplatają mnie macki strachu.

Dokładnie to samo czułam sześć lat temu, kiedy chodziłam jeszcze do liceum. Moim chłopakiem był wtedy Paweł… Chłopakiem? Raczej moją pierwszą, wielką miłością. Szalałam za nim. A dnia, w którym spotkał Julię, nie zapomnę nigdy. Czułam się wtedy tak samo jak teraz. Nagły chłód mimo ciepłego, słonecznego dnia. Wczesna jesień, kiedy wspomnienie lata jest jeszcze żywe, a liście dopiero żółcą się i czerwienieją, jakby na pożegnanie zbierających się do odlotu ptaków. I ona. Julia. Właściwie poznaliśmy ją przypadkowo, przez znajomego. Już wtedy jej zazdrościłam. Półdługich, lnianych włosów, idealnie przylegających do głowy i pięknie okalających szczupłą twarz, ust tak ładnie układających się w uśmiech, szczupłych nóg w dżinsach. Tego, jak siedziała na schodach teatru, ze skórzaną torbą przewieszoną przez ramię, z dłońmi schowanymi w rękawach zbyt dużego swetra. I wyglądała tak, jak ja nigdy nie będę. To, że Paweł z miejsca zatonął w jej zielonych oczach, było właściwie tak oczywiste, iż nie wypadało się nawet dziwić. Miałam więc tylko żal wypłakany wieczorem w poduszkę i tysiąc marzeń z serii „co by było, gdybyśmy wtedy nie poszli na spacer”. Bo Paweł tego popołudnia chciał iść na lody do parku. A ja się uparłam, że lepiej będzie w kawiarni przy teatrze, bo tam jest fantastyczna kawa z kardamonem. Po drodze spotkaliśmy Krzyśka, który umówił się z Julią, i po chwili siedzieliśmy wszyscy razem na schodach teatru. Dlaczego jednak nie w kawiarni? Bo Julia, nieco od nas starsza studentka ASP, rysowała czy szkicowała, w każdym razie to miejsce było wprost idealne, jak sama to określiła. A potem długo rozwodziła się nad światłem, które przecież zaraz się zmieni. I ona nie może, absolutnie nie może teraz się stąd ruszyć. Chłopacy przejęli się i zamówili kawę na wynos. I lody. Siedziałam niby tuż przy Pawle, ale z boku. Patrzyłam, jak chłonie to, co ona mówi, jak wodzi oczami za jej smukłą dłonią zakończoną wskaźnikiem ołówka. To wtedy się zdecydowałam. Wtedy się zaczęło.

— Emi, przepraszam, że cię obudziłem.

Robert wraca do mnie pod kołdrę. Musiał dostrzec, że nie śpię. Odwracam się i układam tak, by nasze czoła się zetknęły. Fajnie patrzeć z bliska w jego oczy. Są szare, ale na granicy błękitu, jakby za chwilę miały się rozpogodzić niczym niebo po deszczu.

— Dam radę — odmrukuję.

Uśmiecha się i mierzwi mi włosy.

— Chcesz śniadanie do łóżka? — pyta. Czułość w jego głosie natychmiast roztapia mi serce. Nie potrafię mu się oprzeć.

— A co mamy za święto? — rzucam nieopatrznie, bo Robert natychmiast poważnieje.

— To raczej moje przeprosiny, że cię zostawię do wieczora. Dzwoniła Marta i muszę zastąpić Chojnackiego na konferencji — odpowiada z westchnieniem.

W tym miesiącu to już któryś raz, gdy jego współpracownik zawodzi i Robert musi ratować reputację biura. Mój mężczyzna jest tłumaczem. Zwykle jego agencja ustala mu grafik imprez, w których uczestniczy, ale czasem zdarzają się nagłe zastępstwa, do czego zdążyłam się już przyzwyczaić. Jedynie trafność przewidywań, kto do niego zadzwonił, znów budzi mój niepokój.

Musiałam posmutnieć, bo Robert z troską gładzi mój policzek.

— Planowo kończy się o siedemnastej. Zdążymy na kolację i do teatru — zapewnia.

— Okej — wzruszam ramionami. — I tak przez okres nie byłabym dziś zbyt aktywna.

— Zrobię ci więc coś do jedzenia — stwierdza i nie czekając na moją reakcję, zrywa się, by zrealizować swój plan.

Ja także wstaję, chcę się umyć i ogarnąć. Z kuchni słyszę szum ekspresu, czyli będzie kawa. A raczej napój mleczny zaprawiony odrobiną espresso. Szlag by trafił te pomysły Roberta. Jednak dzięki temu, że musi pójść do pracy, nie będę musiała kombinować z moją dużą latte. Tyle że to marna pociecha — mimo wszystko nie jestem zadowolona, bo lubię nasze wspólne soboty. Jedyne, co planujemy, to wyjścia, tak jak to dzisiejsze na sztukę, czasami na film czy koncert. Reszta to całkowita improwizacja. Tak jest najlepiej. I, o dziwo, nigdy w takich kwestiach nie musieliśmy się dogadywać. Chcę wierzyć, że od początku byliśmy dopasowani. Zresztą nie tylko w tym. Na dobrą sprawę jedyną rzeczą, która nas dzieli, jest to nieszczęsne planowanie potomstwa. A raczej to pierwsza sprawa, o której powinniśmy szczerze porozmawiać.

Miesiączki nadal mam, są bolesne i zdarza się, że krew, chociaż nie jest jej wiele, opuszcza moje ciało nagłymi wyrzutami, które powodują zawroty głowy. Tak jest tym razem. Kucam osłabiona gwałtownym skurczem i walczę z falą mdłości. Kiedy atak przechodzi, wstaję powoli i wchodzę pod prysznic. Strumień ciepłej wody przyjemnie masuje obolałe podbrzusze. Patrzę na zabarwione czerwienią nikłe pasma znikające w odpływie. Pomimo moich starań, za każdym razem ten widok wywołuje demony wspomnień. Nie znalazłam jeszcze sposobu, żeby je uciszyć. Ani oswoić. Może gdybym umiała opowiedzieć o tym Robertowi… Poprosić, żeby został moim rycerzem, który przegoni potwory. Z pewnością by sobie poradził, tyle że ja dotąd się na to nie zdobyłam. Powstrzymuje mnie wstyd, większy nawet niż ten przed nagością, którą jednak ofiarowałam mu bez trudu. To byłby kolejny krok do pełnej bliskości, ale Robert zapragnął nagle dziecka, a ja stchórzyłam. Wzdycham. To beznadziejne, bez przerwy do tego wracam, tylko że nic nie wynika z mojego rozmieniania myśli na drobinki emocji.

Zakładam czystą flanelową piżamę w błękitną kratkę. To mój znak dla Roberta, że nie czuję się najlepiej. Na pewno jestem blada, bo ukochany przygląda mi się z troską i opatula ciepłym kocem, gdy tylko zjawiam się w sypialni. Taca zastawiona talerzykami pojawia się obok. Bułki z twarożkiem i rzodkiewką, miska moich ulubionych kiełków. I nawet szklanka soku jabłkowego. Jest też kubek z… Nie dowierzając, pociągam nosem. Tak, to kakao. Czyli kawa z ekspresu była dla niego, tylko litościwie zostawił ją w kuchni. Pewnie dlatego, by mnie nie drażnić. Chce mi się śmiać. Domyślam się, że Robert wie, co zrobię, gdy tylko odjedzie spod domu.

— Przygotowałem ci no-spę. — Zwraca moją uwagę na pudełeczko z lekarstwem.

— Jesteś kochany. — Całuję go w policzek. Jeszcze nie zdążył się ogolić i lekki zarost drażni moje wargi. — Ale zjesz ze mną?

— Nie zdążę. Muszę się przygotować. Przekąsiłem coś w trakcie — tłumaczy. Widzę, że i jemu nie na rękę to nagłe wezwanie.

— A co to w ogóle za konferencja? — pytam, upijając łyk kakao. Jest zaskakująco dobre, aksamitnie czekoladowe.

— A tam, znowu spotkanie z partyjną szychą z francuskiego parlamentu. Będzie debata o rolnictwie, wprost nie mogę się doczekać. — Krzywi się zabawnie. — Sądzę, że Chojnacki dostał rozstroju żołądka na myśl o tych nudach. Zdążyłem zerknąć na plan, Marta przysłała na maila. — Macha smartfonem.

— Biedactwo. — Ponownie go przytulam. — Musisz to przetrwać — żartuję.

— Uhm — odmrukuje i odnajduje moje usta.

Przez cudowną, zbyt krótką chwilę nie muszę myśleć o niczym, tylko być. Uwielbiam jego pocałunki, są idealną mieszanką zaborczości i delikatności. Czuję wówczas, że w pełni należę do niego, a zarazem mam poczucie bezpieczeństwa. W końcu musimy przerwać i Robert idzie do łazienki, a ja wracam do swojego śniadania. Delektuję się nie tylko smakiem, ale również tym, że ktoś się mną opiekuje. Niedługo będzie nasza trzecia rocznica, a ja wciąż potrafię cieszyć się z tego, że mam obok siebie tak wspaniałego mężczyznę. Wyciągam spod poduszki czytnik, otulam nogi kocem i pogryzając kanapki, oddaję się lekturze. Odrywam się tylko na moment, kiedy Robert zagląda, by powiedzieć, że już wychodzi. Zapewnia, że da mi znać, gdy skończy się konferencja. Wraz z nim do sypialni wkrada się charakterystyczny drzewno-kwiatowy zapach jego wody toaletowej. Uśmiecham się mimowolnie, obrzucając Roberta spojrzeniem. W garniturze staje się w każdym calu profesjonalistą. Zawsze mnie zastanawia, jak on to robi. Z domowego kocura przeistacza się w polującego tygrysa. Nic dziwnego, że Marta zagięła na niego parol. No i już, mina mi rzednie. Że też nie mam o czym myśleć…

— Coś nie tak? — Robert przygląda mi się spod zmrużonych powiek.

— Wszystko dobrze — zapewniam. — Jestem zaopiekowana i najedzona. Będę się lenić do twojego powrotu. — Wystawiam w jego stronę język.

Parska śmiechem w odpowiedzi.

— Ta myśl będzie mnie pocieszać i uchroni od zejścia z nudów. Trzymaj się, Mała! — rzuca jeszcze i znika. Pozostawia tylko nikłą nutę mięty i fiołków.

Kończę jedzenie i łykam tabletki. Miło, że Robert o tym pomyślał, nie muszę wychodzić spod puchatego koca. Postanawiam spojrzeć na powiadomienia na Facebooku i sprawdzam pogodę. Niestety można spodziewać się deszczu. Rzut oka na drzwi balkonowe upewnia mnie, że na razie o kawie na tarasie mogę zapomnieć. Szyba pokrywa się srebrzystymi kroplami rozświetlonymi nieśmiałymi promieniami słońca. Wczoraj było pięknie i ciepło, dziś nie ma na to szans. Maj w tym roku bardziej przypomina marzec, choć mam wrażenie, że wtedy mniej padało. W tej chwili zupełnie się tym nie przejmuję. No-spa zaczyna działać i nieprzyjemny ból podbrzusza znika. Zaczynam myśleć o dużym kubku aromatycznej kawy.

Nagle wśród kilkunastu zdjęć, które ze średnim zainteresowaniem oglądam na ekranie telefonu, jedno przykuwa moją uwagę. No proszę, dziś o nich myślałam. Krzysiek wrzucił migawkę z Urzędu Stanu Cywilnego. Julia i Paweł. Ona w przylegającej do smukłego ciała sukni w odcieniu jasnego seledynu i z bukietem groszku. Piękna. A on? To samo zawadiacko-kpiące spojrzenie. Tyle lat ich nie widziałam i nagle dziś… Zupełnie jakbym ściągnęła coś tym wspominaniem. Nie udaje mi się zatrzymać głupiego analizowania i wpatruję się w fotografię, jakbym brała udział w konkursie na spostrzegawczość. Paweł ma idealnie dobrany krawat i świetnie wygląda w dopasowanym garniturze. Zauważam, że obciął swoje niegdyś długie włosy — ciekawe, jak długo już nosi krótkie? Podziwiam delikatną koronkę przy dekolcie Julii, ona zawsze miała dobry gust, nic dziwnego — jest artystką. W końcu obraz lekko zamazuje mi się przed oczami i gniewnie odrzucam telefon na łóżko. Jednak zabolało. Jestem zła na siebie. Trudno się odciąć od przeszłości, choć to byłoby dla mnie najzdrowsze. Tyle wylanych łez, tyle kartek zapisanych drobnym maczkiem, które potem strawił ogień. I co? Wszystko na nic. Jedno zdjęcie, a ja się rozklejam. Do tego czuję się tak strasznie nie w porządku wobec Roberta. On nie ma o niczym pojęcia. Czy będę potrafiła mu to kiedyś wyznać? Kulę się pod kocem, chowam przed światem. Ale nie chroni mnie to przed wstydem. Tak, to dokładnie to uczucie. Znane zbyt dobrze, zbyt bliskie, natrętnie prawdziwe. Wstydzę się, że jestem słaba, że nie umiem powiedzieć Robertowi prawdy, że mimo upływu czasu przeszłość nadal przypomina niezagojoną ranę. Wstydzę się każdego kłamstwa, niedopowiedzenia, które znalazło się między nami — niczym mur, widoczny jedynie dla mnie. Mur mojej nielojalności wobec niego. Wstydzę się nawet wstydu, choć to już zupełny absurd. Czasem się zastanawiam, po co mi tyle tego — podobno Eskimosi mają sto określeń na śnieg, ja mam sto rodzajów wstydu…

W tym czasie, kiedy Paweł poznał Julię, wydawało mi się, że ona ma wszystko, że zabierze mi go bez większego trudu. Właściwie mogłaby tego nawet nie zauważyć. Pewnie dlatego wymyśliłam, że jest coś, co mogę dać mu pierwsza. Żeby podnieść swoje notowania, uczynić siebie ważniejszą, choć gdzieś z tyłu głowy tkwiła obawa, że to na nic. Ale miałam prawie siedemnaście lat, umiałam zagłuszyć racjonalne przebłyski złudną nadzieją i bezsensowną wiarą. To było wtedy takie łatwe.

Okazja zdarzyła się dość szybko, bo matka miała jechać z ojczymem na konferencję do Austrii i chcieli tam zostać na weekend, natomiast mnie uważali za samodzielną i odpowiedzialną dziewczynkę, która nie potrzebuje niańki, kiedy ich nie ma w domu. Przecież poszłam wcześniej do szkoły i w tym roku miałam zdawać maturę. Jednym słowem, miałam wolną chatę. Przekazałam tę informację Pawłowi z odpowiednią pompą. Akurat zbliżały się jego urodziny, co uznałam za cudowne zrządzenie losu. Zaproponowałam najpierw wieczór tylko we dwoje, a później imprezę u mnie. Cieszyłam się, wyobrażając sobie nie wiadomo co. Do chwili, gdy przyszło do ustalania listy gości i pierwszą osobą, jaką Paweł wymienił, była Julia. Ale nawet wtedy jeszcze wierzyłam, że wszystko się zmieni, i tuląc się do mojego chłopaka, planowałam, jak będzie wyglądała nasza pierwsza naprawdę romantyczna noc. Pamiętam, jak mnie wtedy głaskał po plecach. Jego dłoń o smukłych palcach zawędrowała pod moją bluzkę. Samymi opuszkami kreślił skomplikowane wzory na skórze. Mrużyłam oczy jak kot. Żaden ponury scenariusz nie miał przecież prawa zaistnieć, nie wtedy, kiedy ukochany wywoływał swoim dotykiem dreszcze, które pozostawiały mi na długo ślad gęsiej skórki na karku i wzdłuż ramion.

Musiałam zapaść w sen. Po przebudzeniu przez moment nie wiem, gdzie jestem. Cholerne wspomnienia. A miałam zrobić sobie kawę. Ledwie zdążyłam o tym pomyśleć, a obok mnie ląduje Robert. Jest bez marynarki, widać zdjął ją zaraz po wejściu do domu. Kładzie się na plecach. Mruczy coś pod nosem i powolnym gestem odgarnia włosy. Nawet nie słyszałam, że już wrócił, czyżbym tak długo spała? Przypatruję mu się nie do końca przytomnie.

— Śpiąca królewna — oznajmia kpiąco, odwracając do mnie głowę. W jego głosie jest uśmiech, a w oczach ciepła czułość.

— Która godzina? — Rozglądam się w poszukiwaniu smartfona. Pewnie zakopałam go gdzieś pod kocem.

— Chojnacki jednak zdołał się pojawić, skoczyłem więc tylko z Martą na kawę i już jestem — uspokaja mnie Robert. Zauważył moją dezorientację.

— Uhm. — Teraz ja mruczę. Nie podoba mi się wzmianka o Marcie i kawie, ale postanawiam puścić to mimo uszu. Moszczę się obok niego, a Robert zaraz obejmuje mnie i przygarnia do siebie. Przytulam policzek do gładkiego materiału jego koszuli i wdycham jej świeży jeszcze zapach. — Czyli nie zaspałam i zdążę zrobić ci obiad?

— A jak się czujesz? Może ja zrobię? Ale tylko makaron, bo potem mamy w planie teatr i pójście na kolację.

— Szczerze mówiąc, bardzo mi się ten plan podoba — śmieję się, bo uwielbiam, gdy Robert dla mnie gotuje.

Nie chcę go wypuszczać z objęć zbyt szybko, ale jest wyraźnie czymś zaaferowany i zatopiony w myślach nie zwraca uwagi na moje zabiegi. Wstaje z łóżka i zrzuca wyjściowe ciuchy.

— Przebieram się dziś więcej razy niż ty — mówi kwaśno, chwytając moje spojrzenie.

— To się nie przebieraj.

— A tam, nie cierpię tego garniaka.

Niemal wymyka mi się porada, żeby go nie nosił, ale po raz kolejny sznuruję usta. Zastanawiam się, czemu Robert nie ma humoru. Przecież nie dlatego, że wrócił do domu, bo ochoty na pracę w sobotę nie miał żadnej. Przyglądam mu się uważniej. Dostrzegam zaciśnięte szczęki i zmrużone lekko oczy, jak zawsze, gdy o czymś intensywnie rozmyśla. Chcę go o to zapytać, ale Robert bez słowa naciąga dżinsy i wychodzi z sypialni. Po chwili dobiega mnie odgłos przestawianych w kuchni garnków. Sprawdzam godzinę. W sumie ta kawa z Martą nie była taka znowu krótka, ale czy to go tak zdenerwowało? Nie wydaje mi się to możliwe.

Ogarnia mnie irracjonalny lęk. A co, jeżeli spotkał JEGO i zna teraz prawdę? To przecież nie jest takie nieprawdopodobne, mieszkamy w tym samym mieście. Jeżeli tak, to Robert ma prawo być wściekły, że sama mu nie powiedziałam. Bo przecież by tego w sobie nie dusił. Najpóźniej minutę po wejściu wygarnąłby mi wszystko, co myśli i czuje. On nie cierpi ukrywania i głupich podchodów. Woli prosto: kawa na ławę, w prawo albo w lewo. Czasem chciałabym tak umieć. Ja zanim zbiorę się do wyznania czegokolwiek, mijają tygodnie. A im ważniejsza dla mnie sprawa, tym większy ciężar i tym jest trudniej. Dlatego tak mnie dziwi, a jednocześnie martwi obecne zachowanie Roberta.

Podchodzę do okna. Przestało padać. Duże krople oblepiają balustradę tarasu, mienią się w słońcu, które właśnie wyłoniło się zza chmur. Dzień, mimo że zroszony przedpołudniowym deszczem, zapowiada się ładnie. Może zamiast teatru moglibyśmy po prostu posiedzieć na tarasie? Nagle odechciewa mi się wycieczek do miasta. A jeszcze ta uciążliwa miesiączka, zdecydowanie to nie jest dobry moment. Uświadamiam sobie, że nawet nie zapytałam, co to za komedia, na którą chciał mnie zabrać. Czy sprawiłam mu tym przykrość? Nie, to niedorzeczne. Orientuję się, że zaczynam snuć coraz bardziej niemożliwe teorie. Poirytowana kręcę głową i odwracam się od okna. Taca z naczyniami po śniadaniu zniknęła, nie zauważyłam kiedy, pewnie Robert ją zabrał, gdy stałam zagubiona we własnych myślach. Poprawiam pościel i idę do łazienki pod kolejny prysznic. Nie cierpię tej mojej krwi, dla innych świadczącej o kobiecości. Wzdrygam się od jej dotyku na ciele. Z trudem znoszę jej zapach. Momentalnie ogarnia mnie odczucie brudu i wstydu, silne nawet po latach. Za każdym razem, gdy zmieniam podpaskę, muszę umyć się bardzo dokładnie, najchętniej cała, choć krwi jest niewiele. Dlatego kiedy zdarza nam się wyjście w trakcie mojego okresu, unikam wizyt w toaletach, nie tylko publicznych, ale nawet u kogoś w domu. Robert nigdy nie pytał o to moje dziwactwo, ale na pewno zauważył.

Po wizycie w łazience zakładam spodnie dresowe i pierwszą lepszą koszulkę. Czuję się wyjątkowo dobrze, nawet skurcze mnie dziś prawie nie męczą. Moja kobiecość jest wyjątkowo łaskawa, jakby złagodniała pod opieką Roberta. Idę do kuchni. Na blatach leżą powyciągane z lodówki i szafek potrzebne i niepotrzebne rzeczy: kilka rodzajów makaronu (jeden z nich został wybrany i włożony do garnka, świadczy o tym rozerwane opakowanie i kilka nitek spaghetti rozsypanych w pobliżu kuchenki), oprócz tego powyciągane z opakowań pieczarki, cebula, pomidory i papryka — zapewne wykorzystane do przygotowania bulgoczącego w drugim garnku sosu, bo mój mężczyzna nie lubi tych kupnych. Dostrzegam też nadkrojonego bakłażana, cukinię, strzępki świeżego szpinaku i bazylii oraz niemal wszystkie przyprawy, jakie mamy. To normalny widok, kiedy Robert gotuje. Śmieje się zawsze, że lubi mieć wybór i wszystko pod ręką. Stoi teraz pośród tego nieporządku, jedną ręką powoli miesza sos, w drugiej trzyma telefon i z zaciśniętymi zębami szybko coś wpisuje.

Makaron zaczyna kipieć, więc podchodzę i zdejmuję garnek z palnika. Dopiero teraz Robert mnie zauważa. Dość gwałtownie wpycha smartfon do kieszeni i przejmuje ode mnie uratowane spaghetti.

— Dzięki. — Przelotnie całuje mnie w czubek głowy. — Lepiej się czujesz?

— Lepiej. Ale nie wiem, czy chcę iść do teatru — ryzykuję wyznanie. — Nie pogniewasz się? Zresztą możesz wybrać się z kimś innym… — dorzucam i od razu się orientuję, że to było niepotrzebne.

Robert milczy. Pozornie jest zajęty odlewaniem makaronu, ale wyraźnie widzę, że za chwilę… raczej nie wybuchnie, bo z natury jest wyjątkowo spokojny, ale powie coś, co niekoniecznie jest łatwe. Poznaję jego nastrój po napięciu barków i lekko drżących mięśniach szczęki. Wreszcie kończy z kluskami i odstawia naczynia. Nadal stoję blisko, więc po prostu mnie obejmuje.

— Co ty wymyśliłaś, Mała? — pyta. — Niby z kim innym? Jesteś zła o tę służbową kawę z Martą? — Oczywiście podkreśla głosem i podniesieniem brwi określenie „służbową”.

Wzruszam ramionami. Nie jestem zła. Jestem przygnębiona, ale nie umiem wytłumaczyć powodu tego smutku. Już wszystko mi się miesza. Może chodzi o podobieństwo Marty do Julii albo o zdjęcie ze ślubu Pawła, na które trafiłam akurat dzisiaj. A najbardziej o mój brak zdecydowania. I szczerości wobec Roberta.

— Nie. Po prostu nie chcę ci psuć planów na wieczór — odpowiadam cicho.

— Ale ja miałem plany z tobą. — Zagląda mi w oczy. — Przecież mówiłem, że bilety mogę oddać.

Nie odpowiadam. Jego troska i opiekuńczość są chwilami trudne do udźwignięcia. Tak bardzo chciałabym odpowiedzieć mu tym samym. Opieram głowę na jego ramieniu. Trwamy tak przez chwilę, kołysząc się lekko. Chłonę ciepło jego ciała i cieszę się tym, że jest ktoś, kto po prostu zamknie mnie w objęciach i ochroni przed światem. Mój niepokój powoli opada, rozluźniam się i dzięki temu wyraźniej czuję, że Robert nadal jest spięty.

— Coś się dzieje? Wszystko dobrze? — Teraz moja kolej.

— Nie do końca — mówi po krótkim wahaniu. — Zjedzmy ten makaron, sos już gotowy. A potem pogadamy.

Przystaję na to, choć niechętnie. Chciałabym wiedzieć wszystko natychmiast. Robert proponuje obiad na tarasie. W czasie, gdy nakrywa stół i nakłada spaghetti na talerze, ja ogarniam największy bałagan w kuchni, nie zważając na jego protesty. To taki nasz rytuał — on mnie próbuje powstrzymać przed sprzątaniem po jego kulinarnym szaleństwie, a potem jest mi wdzięczny za pomoc.

Posiłek mija nam wyjątkowo, bo prawie w całkowitej ciszy. Robert, zamyślony, nawija na widelec kolejne porcje makaronu z sosem. Dochodzę do wniosku, że myśli o tym, co ma mi do przekazania, i ponownie zaczynam się denerwować. Zastanawiam się, czy chodzi o nasze starania o dziecko, czy może o moją przeszłość. Zaczynam się bać i tym razem nie umiem tego opanować. Zapominam o jedzeniu i wpatruję się w talerz, bezmyślnie licząc nitki makaronu.

— Nie smakuje ci? — Robert odkłada sztućce. Zdążył już zjeść. Patrzy na mnie badawczo.

— Bardzo dobre, tylko się zamyśliłam. — Pakuję widelec do ust.

— To zrobię nam kawę, okej?

Kiwam głową i kończę posiłek. Zbieram właśnie naczynia, kiedy Robert wraca z dwoma kubkami. Oba są wypełnione prawdziwą gorącą kawą. Od razu czuję jej aromat. Spienione mleko tworzy śmieszne białe czapeczki. Uśmiecham się.

— Zabiorę to. — Wyręcza mnie i odnosi talerze do kuchni.

Siadam na leżaku i biorę w dłonie mój ulubiony kubek. Lekko dmucham w mleczną piankę. Jest doskonała.

Robert siada naprzeciwko na krześle. Przygląda mi się z uśmiechem.

— Marta zdradziła, że chcą mi zaproponować przeniesienie do Brukseli — mówi powoli i wyjątkowo cicho.

Marta. Znowu ona. Spokojnie — upominam się w myślach — przecież jest sekretarką w jego firmie. A jednak ta kombinacja słów wyjątkowo źle na mnie działa. Napinam mięśnie. Zdradziła, zdradził, zdrada — huczy mi w głowie, choć to kompletnie bez sensu, bo najważniejsza w jego wypowiedzi jest informacja o wyjeździe, nie Marta.

— I co? — zadaję pytanie po dobrej minucie, kiedy udaje mi się wyrwać z własnej sieci irracjonalnego lęku. Robert wyraźnie czekał na moją reakcję.

— No jak? Chciałem z tobą pogadać, czy jesteś gotowa na przeprowadzkę i zmianę naszego życia na przynajmniej rok. Bo jeśli nie, to sprawa jest jasna. Ale gdybyś miała na to ochotę, warto się zastanowić, choćby ze względu na pieniądze, bo tam zarobię znacznie więcej. A to nie bez znaczenia dla naszej rodziny, jeżeli ma się powiększyć — wyjaśnia spokojnie i rzeczowo, jakby wygładzał miękkimi głoskami mój niepokój. Przekrzywia głowę, lekko marszcząc brwi.

— Ja? — wpatruję się w niego szeroko otwartymi oczami. W słońcu brązowe pasma włosów Roberta mają lekko rudawy odcień.

Prawdopodobnie spodziewał się innej reakcji, bo nie odpowiada. Cisza między nami niebezpiecznie się przedłuża.

— Emi — mówi miękko i zaraz zawiesza na chwilę głos. Moje imię dryfuje jak nici babiego lata, oblepia jego irytację, łagodzi nerwowy skurcz ust. Widzę w nim w tym momencie całą miłość, jaką mi bezwarunkowo daje, i czuję pod powiekami wzruszenie piekące wzbierającymi się łzami. — Co cię tak dziwi?

— Bo… to przecież twoja decyzja. — Oblizuję wyschnięte wargi.

— Nasza — prostuje. — Ty też musiałabyś sporo zmienić.

— Tak czy inaczej najważniejsze jest to, czy ty w ogóle masz ochotę tam jechać — akcentuję słowo „ty”. — Bo zawsze możesz się przenieść na próbę, a ja tu zostanę, samolotem jest blisko, będziemy w każdy weekend się widzieć. Wiele par tak robi.

Matko jedyna, jak paplam. Jestem podekscytowana myślą, że nasze starania o dziecko mogłyby zostać, cudownym zrządzeniem losu (a może Marty, kto wie), przełożone na bliżej nieokreśloną przyszłość. Robert wzrusza ramionami niecierpliwie, jakbym czegoś nie rozumiała. Zaczynam się czuć jak mała dziewczynka, a to mnie denerwuje. Wzdycham.

— Bez ciebie nie mam ochoty się stąd ruszać. Finansowo przecież sobie radzimy. Zastanowisz się nad tym? Marta mówiła, że w tym tygodniu dostanę ofertę.

— A właściwie to czemu powiedziała ci wcześniej? — pytam trochę uspokojona, że na nim to imię nie robi najmniejszego wrażenia.

— A bo ja wiem? Może to tajny plan szefostwa, a może było jej głupio, że w trybie awaryjnym wyciągnęła mnie z domu, a Chojnacki jednak przyszedł? Nie mam pojęcia, nie pytałem. — Ponownie wzrusza ramionami.

Oddycham z ulgą. Marta jest daleko, a ja jestem tutaj z nim.

W jednej chwili większość moich czarnych myśli odfruwa niczym stado spłoszonych gawronów i przestaję się bać. Uśmiecham się do Roberta i przesiadam się na jego kolana. Obejmuje mnie ciasno. Błądzi ustami wzdłuż mojej szyi, od czasu do czasu zataczając kółeczka koniuszkiem języka, a ja unoszę podbródek, żeby dać mu swobodny dostęp do skóry. Czuję się jak kotka nastawiająca się swojemu kocurowi. Poddaję mu ciało, pozwalam, by zawędrował dłońmi pod koszulkę i odnalazł guziczki brodawek. Mruczę, kiedy otacza moje piersi palcami.

— Okrutnica — szepcze mi Robert samym tchnieniem wprost do ucha. — Specjalnie mnie tak kusisz, kiedy nie mam do ciebie dostępu.

— Zakazany owoc, co? — śmieję się cicho.

— Zakazany i słodki. — Robert zachłannie wpija się w moje usta.

Całuje tak długo, że niemal odbiera nam oddech. Z niskim pomrukiem odrywa się ode mnie. Oddychamy ciężko, jak po biegu. Otwieram oczy. Dzień, słońce. Mam wrażenie, że wróciłam z dalekiej i pięknej podróży.

— Chodź do sypialni — mówię, wstając. Głos jeszcze mi się rwie.

Idzie bez słowa, a pod jego pożądliwym spojrzeniem moja skóra pokrywa się gęsią skórką. Z przyjemnością zsuwam ukochanemu dżinsy i popycham go na łóżko, a sama klękam pomiędzy jego nogami. Złotawe włoski na udach ma sprężyste, a zarazem delikatne. Przytulam na chwilę do nich policzek, łowię podniecający zapach rozbudzonego samca. Robert jęczy cicho, niecierpliwie. Jest napięty, rozpalony, widzę, że nie może się doczekać. Jego zachrypnięty głos sprawia, że moje sutki twardnieją, a przez ciało przebiega miły dreszcz. Sięgam obiema dłońmi i obejmuję jego męskość przez materiał bokserek. Gładzę powolnym ruchem po wypukłościach, najpierw opuszkami palców, później ustami. Robert ściąga spodenki jednym ruchem, eksponując z jękiem swoją gotowość. Całuję delikatnymi muśnięciami warg gorącą skórę na jego podbrzuszu, a potem najlepiej jak potrafię spełniam wyrażone kolejnym jękiem pragnienie. Pozwalam nocy powrócić pod moje powieki, odnajduję rytm, który sprawi Robertowi największą rozkosz. Wsłuchuję się w każdą, nawet najmniejszą reakcję, żeby niczego nie przegapić. Jestem z nim aż do końca, do spełnienia. Dopiero wówczas, zmęczona, kładę się obok. Widzę jego rozmarzony uśmiech, jeszcze przymknięte powieki, powoli rozluźniające się ciało. Jestem zadowolona. Przeżywam swoją przyjemność, tulę się i mruczę.

— Jesteś wspaniała — słyszę. Jest na granicy zaśnięcia. Nie przeszkadzam. Leżę, opierając głowę na ramieniu, i obserwuję, jak sen stopniowo przejmuje władzę nad jego ciałem, jak łagodnieją mu rysy twarzy, tak że wydaje się całkiem bezbronny. Kiedy zaczyna równomiernie oddychać, narzucam na niego lekki koc i cicho wymykam się do łazienki.

W lustrze dostrzegam swoje zamglone spojrzenie i jeszcze zaczerwienione policzki. Mnie także było przyjemnie, nie da się tego ukryć.

Nagle, choć bardzo tego nie chcę, wspomnienia przenoszą mnie do łazienki w moim rodzinnym domu. Wtedy, po naszym pierwszym razie z Pawłem, też przyglądałam się swojemu odbiciu, szukałam różnic między sobą dziewicą a sobą już teraz prawdziwą kobietą. Niewiele ich znalazłam. Tylko ten blask w oczach. Jak teraz. Tyle że tamtego dnia owa przyjemność nie była tak oczywista. Byliśmy jeszcze dzieciakami, które nie bardzo wiedziały, jak się zabrać do seksu. Choć nie można było nam odmówić determinacji. Uśmiecham się za każdym razem, kiedy myślę o naszej nieporadności. O zagubieniu Pawła. Mimo wszystko to była piękna noc. Bez rodziców. Sami w dużym domu. Taka jeszcze zabawa. Gdybym wtedy zdawała sobie sprawę, jakie będą konsekwencje, dwa razy bym się zastanowiła. Ale skąd mogłam wiedzieć? Miałam siedemnaście lat, a mój chłopak niewiele więcej. W każdym razie tamtej nocy poczułam, że mam jeszcze jedną możliwość i złudną nadzieję, że dzięki temu Paweł zapomni o jasnowłosej Julii, że będzie mu trudniej odejść. Myliłam się tak bardzo, jak tylko może się mylić zakochana nastolatka, bo Julia wcale nie przestała istnieć, nie zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki tylko dlatego, że ja ofiarowałam Pawłowi swoje rozłożone nogi. W tamtym momencie na pewno o niej nie myślał, ale wystarczyło kolejne przypadkowe spotkanie i znowu czułam, że wszystko na nic, że Julia wygrywa bez najmniejszego wysiłku. Mimochodem zdobywa to, o czym inni mogą tylko marzyć. Taka już była. Nadal nie potrafię się z tym pogodzić.

Z trudem odrywam się od lustra i od wspomnień. Czar odprężenia prysł. Tak bardzo żałuję, że zobaczyłam tamto zdjęcie, i teraz nie umiem odgonić atakującej mnie przeszłości. Mam świadomość, że w dużej mierze funduję sobie te przykrości sama, ale nie robię nic, by je rozproszyć. Nie mam nawet pomysłu, co mogłabym na to poradzić. To wszystko, co mnie boli, ukryłam za murem wmawianej sobie od jakiegoś czasu niepamięci. Nie zdołałam jednak odciąć wszystkich tasiemek, które wiązały mnie z tamtymi przeżyciami, teraz budzącymi demony niepewności i strachu, wmawiające mi, że nie zasługuję na to, co mam, nie jestem warta takiego mężczyzny jak Robert, przekonujące cichymi nienawistnymi głosami — tymi słyszanymi tuż przed zaśnięciem — że robię wszystko, aby go stracić. A ja nie potrafię się im przeciwstawić.

Staram się zachowywać jak najciszej, ale i tak szum prysznica budzi Roberta. W chwili, kiedy wychodzę z kabiny, zagląda do łazienki, dopinając spodnie. Uśmiechnięty i rozczochrany. Bierze z wieszaka ręcznik i owija mnie nim, delikatnie ugniatając, żeby miękka tkanina zebrała wilgoć z ciała. Chłonę jego czułość, jest jak łagodzący ból kompres. Już nie roztrząsam tego, co było, jestem tutaj, teraz, z nim. I dla niego. Gdyby nie konieczność ubrania się, mogłabym tak stać jeszcze długo, bezpieczna w ramionach mojego mężczyzny. Niestety fizjologia ma swoje prawa. Czuję, że jeśli za moment nie założę podpaski, będę musiała ponownie się umyć. Z żalem odrywam się od Roberta i sięgam po majtki. Rozumie to od razu i wychodzi bez słowa, żeby zapewnić mi komfort. „Nie zasługujesz”, syczy jadowicie coś z tyłu głowy, od kilku godzin usiłujące coraz natarczywiej się wyrwać na wolność. Gniewnie ocieram łzy, wmawiając sobie, że to hormony. Pojawiają się kolejne. Zmywam twarz zimną wodą. Pomaga. Ja przecież nie płaczę. Nigdy.

Pod wieczór, gdy siadamy przed telewizorem, by przy zamówionej pizzy obejrzeć nagrany wcześniej odcinek naszego ulubionego serialu, dzwoni telefon Roberta.

— Odbierz, proszę. — Przewraca teatralnie oczami i pakuje sobie do ust spory kawałek pepperoni. Rzucam okiem na wyświetlacz.

— To Marta — mówię.

— Uhm. Powiedz jej, że biorę prysznic. Albo cokolwiek.

Ulegam i naciskam zieloną słuchawkę. W chwili, gdy mówię „halo”, dociera do mnie, że ta wymuskana laleczka uzna mnie pewnie za wścibską babę, która odbiera cudze telefony. Trudno. Najwidoczniej Robert ma w tym jakiś cel, inaczej sam by porozmawiał z piękną koordynatorką czy też asystentką.

— Marta Dębowska z tej strony, chciałam mówić z Robertem Tomczykiem — świergocze. — To bardzo pilna sprawa, służbowa — dodaje głosem wprost ociekającym profesjonalną słodyczą. Niemal widzę jej duże oczy i trzepoczące z uroczym zakłopotaniem rzęsy.

— Robert się kąpie — mówię nieco zbyt cicho, bo z wrażenia zaschło mi w gardle. — Czy mam coś przekazać? — pytam już pewniej.

— Och, ja może jeszcze zadzwonię w takim razie. Dziękuję. — Rozłącza się, zanim cokolwiek odpowiem.

— To było trochę dziwne, muszę przyznać. — Oddaję aparat i spoglądam wyczekująco. — W książkach i filmach to zazwyczaj kochanki odbierają telefony od żon, a nie odwrotnie — uzupełniam.

Robert przechyla głowę na bok. Marszczy brwi tak, że tworzą dwie kreski nad głęboko osadzonymi oczami. Wygląda na to, że jest zdziwiony tym komentarzem. Znowu zaczynam czuć się niepewnie. Zastanawiam się, czy bardziej dlatego, że zasugerowałam ukochanemu, iż Marta jest jego kochanką, czy dlatego, że mógłby to odebrać jako przytyk, iż ja nie jestem żoną.

— Emi, no co ty… — zaczyna. Ale też nie wie, co powiedzieć, bo milknie.

— Przepraszam, głupio wyszło.

Rejteruję do łazienki. Puszczam zimną wodę i bardzo powoli przemywam twarz. Skupiam się na tej czynności, żeby nie dopuścić tamtych głosów. Mam już dość tego okropnego dnia. Wszystko idzie jak po grudzie, jakby rzeczywistość na każdym kroku starała mi się przypomnieć, że tu nie pasuję. Że to nie jest moje miejsce. Odganiam się od ponurych myśli jak od natrętnych much.

Nie czuję się spokojniejsza, ale wychodzę i wracam do Roberta. Właśnie kończy rozmawiać przez telefon. Słyszę fragment pożegnania i zdawkowe „do poniedziałku”. Och, jak cieszy mnie służbowa oschłość w jego głosie. Zakładam, że to znowu ona. Marta. I się nie mylę.

— Oddzwoniłem, żebyśmy mieli to z głowy — wyjaśnia, gdy tylko mnie dostrzega.

Od razu też zrywa się z sofy i podchodzi do mnie. Wtulam się w jego opiekuńcze ramiona. Gdybym tak mogła zostać na zawsze, wszystko byłoby łatwiejsze. Tak bardzo chciałabym opowiedzieć Robertowi o mojej przeszłości, ale najzwyczajniej w świecie tchórzę. Znowu. Mam przecież dobry miesiąc darowanego czasu. Do kolejnej miesiączki. Zdążę. Teraz bym tylko pogorszyła i tak już zwarzoną atmosferę, tłumaczę sobie i znowu odkładam problemy na później.

— Naprawdę nie chciałam. Nie gniewaj się — szepczę, wtulając nos w szyję Roberta. Nadal pachnie trochę snem, a trochę miłosnym uniesieniem. Wyczułam tę mieszankę już po naszej pierwszej nocy i od tamtej pory zawsze mnie zachwyca. To specyficzny zapach potu, ale całkiem inny niż po typowym wysiłku fizycznym. Muskam wargami jego skórę. Mruczy w odpowiedzi i mocniej mnie obejmuje.

— Przepraszam, że postawiłem cię w takiej głupiej sytuacji. Nie mam pojęcia, co mnie podkusiło. Marta… jest ostatnio wyjątkowo namolna. Teraz pytała, czy przyjdę na przyjęcie po tym kongresie, od którego się wymigałem. To jutro wieczorem. A przecież było ustalone, że mam ten weekend poza grafikiem.

— Może jak zgodziłeś się zastąpić Chojnackiego, to chciała ci jakoś wynagrodzić fatygę — sugeruję. Cholera, znowu to dwuznacznie zabrzmiało. Wzdycham.

— Mała, ona mnie zupełnie nie interesuje. Co ty sobie ubzdurałaś? A na tym bankiecie tobym z nudów się przekręcił, szczególnie bez ciebie. — Głaszcze mnie po głowie. — Chodź, obejrzymy film. Pizzę wrzucę na chwilę do pieca, bo zupełnie wystygła. A ty zrób mrożoną herbatę, dobrze?

Jego spokojny i rzeczowy głos jest jak balsam. Zero nerwów, zero wyrzutów. Po prostu mi tłumaczy, że zbytnio poniosła mnie wyobraźnia.

— Zieloną? — Podchwytuję pomysł jak koło ratunkowe.

— Super.

Przez to wszystko zapomniałam o zamówionej pizzy. Robert nie znosi zimnej. Szybko wyciskam limonkę i kruszę lód. Herbacianą esencję przygotowałam wczoraj przed pójściem spać, właśnie z myślą o zimnym napoju, bo oboje lubimy taką herbatę. Dolewam tylko czystej wody i gotowe. Robert też się uporał ze swoim zadaniem. Pomaga mi zanieść szklanki i dzbanek do salonu. Wracamy na kanapę przed telewizor. Żadne z nas już nic nie mówi. Przytulam się do mojego mężczyzny, chowam nogi pod kocem i po prostu czuję, jak solidny mur odgradza mnie od zmartwień, problemów i paskudnego nastroju. Żadne Marty nie są w stanie mi teraz zagrozić.

W niedzielę budzę się późno. Miejsce obok jest puste. Wstaję powoli i wlokę się pod prysznic. Na szczęście to już ostatni dzień takiego krwawienia, moje miesiączki są wyjątkowo krótkie. Mimo wszystko cieszę się, że nie wylosowałam zestawu „długo i intensywnie”.

Kiedy dochodzę do kuchni, orientuję się, że Roberta nie ma w domu. Oczywiście najpierw przez moją głowę przetacza się galopada podejrzeń, a dopiero potem dostrzegam karteczkę przy ekspresie, że wyszedł pobiegać. Uspokojona robię kawę w kubku w grochy i korzystając z pięknego słońca, siadam na tarasie. Owijam nogi pledem i układam na drugim krześle. Zamykam oczy. Na policzkach czuję rześki powiew wiatru, choć już zabarwiony wyraźnie wyczuwalną nutą nadchodzącego letniego dnia. Wystawiam się na ciepło, odwracam twarz w stronę słońca niczym słonecznik, aż pod powiekami zaczynają wirować mi złotopomarańczowe esy-floresy. Wokół mnie, w licznych krzakach i drzewach rosnących w przydomowym ogrodzie, uwijają się zachwycone cudowną pogodą ptaki. Na niebie nie ma ani jednej chmury, więc nic nie zapowiada deszczu, który tak jak wczoraj mógłby zepsuć moje plany. Delektuję się chwilą. Spokojem wypełnionym świergotem ptaków, ciepłem na skórze twarzy i obłędnym smakiem kawy. Taką zaparzoną w ekspresie, ze świeżo zmielonych ziaren lubię najbardziej.

Tym razem udaje mi się wypić niemal cały kubek, zanim mój biegacz wpadnie na taras. Pachnie świeżym potem. To bardziej woń wiatru niż coś nieprzyjemnego. Oddycha ciężko, ale uśmiecha się do mnie.

— Jak tam, leniuszku? — pyta, opierając stopę o barierkę i rozciągając mięśnie. Równocześnie popija małymi łykami izotonik. — Jest świetna pogoda, na luzie zrobiłem dyszkę — chwali się.

— A ja zrobiłam kawę. — Pokazuję mu język. — Jak mnie będziesz przezywał, to nie zrobię jajecznicy — grożę mu palcem.

Wyciągam naprawdę ciężki kaliber. Niedzielna jajecznica to nasza tradycja. Robert uwielbia, gdy wrzucam do niej podsmażoną na maśle cebulę dymkę, szczypiorek, czasem liście szpinaku, a na koniec obrane ze skórki pomidory. Do tego robię grzanki z pełnoziarnistych bułek i wyciskam sok z pomarańczy. Dokładnie taki posiłek zaserwowałam Robertowi po pierwszej wspólnej nocy i od tego czasu staram się przyrządzać to nasze danie co tydzień. I zawsze specjalnie dla niego.

— A jak się czujesz? — Robert z troską pochyla się do mnie i kradnie całusa. — Bo jak coś, to siedź tutaj, ja wezmę szybki prysznic i coś przygotuję do jedzenia.

— Spokojnie, dam radę — mówię ze śmiechem. To rozczulające, że z chęci opieki nade mną jest gotów zrezygnować nawet z ulubionego śniadania. — Nie spiesz się z tym pluskaniem, a ja wszystko przygotuję.

Po chwili krzątam się w kuchni. Wyciskam cytrusy, wsuwam pokrojone bułki do piekarnika i obieram pomidory. Dopiero jak to wszystko mam gotowe, kroję zieleninę, wrzucam na patelnię cebulkę, a potem rozbełtane jajka. Kilka ruchów i mogę dodać szczypiorek. Chcę, żeby jajecznica była ciepła, kiedy mój mężczyzna skończy swoje ablucje. Radosny nastrój mnie nie opuszcza. Robert nie marudził o to, że zastał mnie z kawą, więc rezygnuję z pomysłu zaserwowania mu kakao, choć doceniłby żart. Mimo wszystko nie jest sztywniakiem, tylko czasami za bardzo się przejmuje.

Nakrywam stół na tarasie obrusem w szarą kratkę, ustawiam talerze i półmiski, dzbanki z sokiem i herbatą. Patelnię z jajkami chcę przynieść na samym końcu, żeby nic nie wystygło.

Wymierzam idealnie, bo w chwili, gdy Robert z włosami mokrymi po kąpieli staje w progu kuchni, wszystko jest już gotowe. Nie spodziewał się śniadania na zewnątrz, bo nieco zdziwionym wzrokiem wodzi od pustego stołu w jadalni do mnie, stojącej z patelnią na środku kuchni.

— Taras — wskazuję mu drogę łopatką.

— Ale niespodzianka! — komentuje, idąc za mną. — Sam mówiłem, że pogoda jak marzenie, a i tak mnie zaskoczyłaś — przyznaje. W jego głosie pobrzmiewa szczególna mieszanka uznania i dumy. A mnie ogarnia szczęście. Nadal jestem łasa na pochwały.

Nie potrzebujemy wielu słów. Po prostu jemy i cieszymy się pięknym dniem i swoim towarzystwem. Leniwie planujemy małe wyjście po zakupy i obiad na mieście. Z radością się przyglądam, z jakim apetytem Robert pochłania wszystko, co przygotowałam. Chcę zebrać puste naczynia, ale mnie powstrzymuje.

— Kawę może zrobię? — proponuje. — A ty odpoczywaj. Zgarnę w tym czasie ze stołu.

— Kawę? — nie jestem w stanie powstrzymać zdziwienia, bo już drugi raz w ciągu weekendu sam to proponuje, mimo swojego planu dietetycznego dla mnie, w którym nie ma miejsca na takie ekstrawagancje. — A twoje niskokofeinowe zalecenia?

— No właśnie chcę o tym pogadać. Miałem sporo przemyśleń podczas biegu — odpowiada, składając półmiski i talerze w stosik, który zaraz zabiera do kuchni. Słyszę, jak wstawia wszystko do zmywarki, a za moment włącza ekspres — zawsze działa metodycznie i planowo. Kiedy wraca po resztę zastawy, nadal muszę mieć dość głupią minę, bo przysiada obok na oparciu krzesła, bierze moją twarz w dłonie i delikatnie gładzi kciukami policzki.

— Teraz ja cię zagiąłem, co? — uśmiecha się zawadiacko i po chwili zbliża usta do moich warg. Pocałunek jest krótki, natarczywy i pełen namiętności. Aż wyrywa mi się cichutki jęk.

Robert nie czeka na moją reakcję, tylko zanosi do kuchni resztę rzeczy ze stołu. Cisza podpowiada, że kawa jest już gotowa.

— Z mlekiem? — woła Robert, a ja potakuję.

Po chwili jest z powrotem, z dwoma kubkami, z których unosi się wspaniały zapach prawdziwej kawy, nie żadnego kakao.

Mój mężczyzna siada na bujanej ławeczce stojącej bliżej ogrodu i oszałamiająco pachnących o tej porze drzew owocowych. Gestem wskazuje mi miejsce obok. Zabieram koc i sadowię się tak, że może objąć mnie ramieniem. Dopiero wtedy podaje mi kubek, który na czas mojego wiercenia zdążył odstawić na niski stolik, a ja szybko upijam łyk.

— Przepyszna. Ale wiesz, że rano piłam już jedną? — dopytuję, wiedziona porywem lojalności i szczerości.

— Wiem, przecież zawsze pijesz — uśmiecha się w odpowiedzi. — Za bardzo cię naciskałem. Sam nie wiem, czy na tym etapie, kiedy dopiero staramy się o dziecko i nic nie wskazuje na problemy, bo przecież minęły dopiero trzy miesiące, ta kawa będzie aż tak bardzo wpływać na cokolwiek. Podobno organizm kobiety reguluje takie sprawy i jak zajdziesz w ciążę, to sama ograniczysz kofeinę.

Nie wiem, co powiedzieć. Takiej przemowy z pewnością się nie spodziewałam. Czuję, że z wrażenia aż wyschły mi usta i oblizuję je nieco nerwowo. Robert tymczasem kontynuuje.

— I przepraszam za te wszystkie naciski i dziwne pomysły. Bardzo bym chciał jakoś ci wynagrodzić moje głupie zachowanie. — Przytula mnie mocniej i gładzi po włosach.

Jestem wzruszona, a równocześnie zagubiona. Przez chwilę nawet się zastanawiam, czy pomysł na potomka mu się nie odwidział, gdy rozważył kwestię nieprzespanych nocy, pieluch, zupek i kupek. Ale Robert zaraz rozwiewa te moje niewypowiedziane wątpliwości, podkreślając, że starać się będzie tak samo mocno, ale zrobi wszystko, żebym się tym nie stresowała. Bo stres także blokuje.

— Powiedz coś — prosi, kiedy moje milczenie się przedłuża.

— Kiedy nie wiem co — szepczę. — Jesteś taki kochany.

Bo jest. A ja znowu tchórzę. To byłoby takie proste, tak niezwykle oczyszczające — wyrzucić z siebie te cztery krótkie i okrutne słowa. Pozbyć się ciężaru, który teraz dławi mnie gulą w gardle. A potem się spakować i odejść, nic innego by mi już nie pozostało. Tyle że tak nie chciałabym go stracić. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie jestem na to gotowa. Potem i on będzie już znużony i zniechęcony, nie będzie mu tak bardzo żal, może nawet sam się zorientuje i postanowi się mnie pozbyć — tłumaczę sobie rozpaczliwie, choć przecież to podłe kłamstwo. Ale nie umiem zabrać mu tej nadziei, która teraz łagodnym, pełnym troski — a nawet szczęścia — uśmiechem błąka się po jego wargach. Nie jestem w stanie.

Robert przygarnia mnie jeszcze mocniej do siebie.

— No już — mówi z czułością. — Nie kłopocz się więcej. Nie będę już takim terrorystą — zapewnia z przekonaniem. Ma minę jak dziecko, które wlazło w kałużę i ubłocone od stóp do głów przysięga, że więcej tego nie zrobi.

Wiem, że chce mnie rozbawić, toteż zmuszam się do uśmiechu i zaraz chowam nos w zagłębienie jego szyi.

— Kocham cię — mówię tak cicho, że nie jestem pewna, czy mnie usłyszał. I zaraz sobie uświadamiam, że jedynie to pozostało mi na obronę. Tyle że nie mam pojęcia, na jak długo to wystarczy.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki