Co powiesz na spotkanie? - Rachel Winters - ebook

Co powiesz na spotkanie? ebook

Rachel Winters

4,1

Opis

Napisać komedię romantyczną w dzisiejszym świecie to prawdziwe wyzwanie!

Bo przecież wszystkie romantyczne historie wymyślono w latach 90…

I czy dzisiaj ktoś jeszcze potrzebuje się wzruszać…?

Evie jest przekonana, że tak! Ezra jest przekonany, że nie.

I mają problem, bo on musi napisać scenariusz komedii romantycznej, chociaż bardzo tego nie chce. A jej przyszłość zależy od tego, czy jemu się uda.

Evie nie zamierza siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż Ezra prześle jej szefowi gotowy tekst. O nie – to mogłoby się nigdy nie wydarzyć. Zamiast tego proponuje układ – ona będzie mu dostarczać zabawnych inspiracji i udowodni, że w prawdziwym życiu można zakochać się jak w filmie, a on będzie pisał.

I choć Evie nie wierzy w „długo i szczęśliwie” z ukochanym, zrobi wszystko, by zachować pracę… Nawet jeżeli miałaby odgrywać kultowe sceny z komedii romantycznych w nieskończoność. Wylać w barze sok na uroczego nieznajomego? Żaden problem. Zostawić swój numer w książkach porozrzucanych po całym Londynie, żeby sprawdzić, kto zadzwoni? Robi się. Z pomocą zaufanych przyjaciół oraz Bena i Anette, ojca i córki, których nieustannie przypadkowo spotyka, Evie zrobi wszystko, aby poznać mężczyznę jak z prawdziwego romansu.

Ale czy można naprawdę się zakochać, jeśli myśli się tylko o pracy? Może w życiu jest jednak miejsce na odrobinę magii jak z filmu…?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (433 oceny)
173
160
71
22
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EmiliaTb

Nie polecam

Jakoś przez to przebrnęłam, ale nie było łatwo, historia męcząca i bez wyrazu.
10
2323aga

Z braku laku…

A według mnie słaba książka. Fajny pomysł na fabułę, liczyłam na dobrą zabawę, a tymczasem jakoś dobrnęłam do końca.
10
MILAGREEN

Dobrze spędzony czas

To naprawdę jest komedia. UŚMIAŁAM SIĘ
00
viola-one

Nie oderwiesz się od lektury

Zabawna, pomysłowa, ciekawie napisana fabuła
00
MarlenaDusza

Nie oderwiesz się od lektury

zaskakująco romantyczna
00

Popularność




Napisać komedię romantyczną w dzisiejszym świecie to prawdziwe wyzwanie!

Bo czy ktoś jeszcze potrzebuje się wzruszać…? Evie jest przekonana, że tak! Ezra jest przekonany, że nie. I mają problem, bo on musi napisać scenariusz komedii romantycznej, chociaż bardzo tego nie chce. A jej przyszłość zależy od tego, czy jemu się uda.

Evie nie zamierza siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż Ezra prześle jej szefowi gotowy tekst. O nie – to mogłoby się nigdy nie wydarzyć. Zamiast tego proponuje układ – ona będzie mu dostarczać zabawnych inspiracji i udowodni, że w prawdziwym życiu można zakochać się jak w filmie, a on będzie pisał.

I choć Evie nie wierzy w „długo i szczęśliwie” z ukochanym, zrobi wszystko, by zachować pracę… Nawet jeżeli miałaby odgrywać kultowe sceny z komedii romantycznych w nieskończoność. Wylać w barze sok na uroczego nieznajomego? Żaden problem. Zostawić swój numer w książkach porozrzucanych po całym Londynie, żeby sprawdzić, kto zadzwoni? Robi się. Z pomocą zaufanych przyjaciół oraz Bena i Anette, ojca i córki, których nieustannie przypadkowo spotyka, Evie zrobi wszystko, aby poznać mężczyznę jak z prawdziwego romansu.

Ale czy można naprawdę się zakochać, jeśli myśli się tylko o pracy? Może w życiu jest jednak miejsce na odrobinę magii jak z filmu…?

RACHEL WINTERS

Rachel Winters jest mieszkającą w Londynie singielką. Po otrzymaniu tytułu magistra kreatywnego pisania została dziennikarką pracującą dla kilku brytyjskich magazynów, dla których przygotowywała głównie artykuły o zwierzakach (chociaż sama żadnych nie ma). Lubi długie spacery i duże miasta. Nie ma dla niej problemów niemożliwych do rozwiązania z pomocą przyjaciół i dużej lampki wina. Aktualnie pracuje jako redaktorka w wydawnictwie Orion Books.

Książki w serii Mała Czarna

Olivia Beirne

LISTA, KTÓRA ZMIENIŁA MOJE ŻYCIE

Beth O’Leary

WSPÓŁLOKATORZY

ZAMIANA

Rachel Winters

CO POWIESZ NA SPOTKANIE?

Tytuł oryginału:

WOULD LIKE TO MEET

Copyright © Rachel Winters 2019

All rights reserved

First published by Trapeze, an imprint of The Orion Publishing Group Ltd., London

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2020

Polish translation copyright © Magdalena Słysz 2020

Redakcja: Joanna Popiołek

Ilustracja na okładce: Vector Mine/Shutterstock

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8215-241-8

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Wszystkim, którym kiedykolwiek powiedziano, że nie są dość dobrzy (a są)

Prolog

ŚWIATŁA NA SCENĘ

MIEJSCE I CZAS AKCJI: KAWIARNIA GIL’S, EAST DULWICH – NIEDZIELA, 2 GRUDNIA, NIELUDZKA PORA (DZIESIĄTA RANO).

EVIE SUMMERS – pod trzydziestkę, piegowata, rude kręcone włosy do ramion, jaskrawożółta sukienka z krótkimi rękawami w stylu lat pięćdziesiątych, do tego martensy – stoi przy ladzie i przestępuje z nogi na nogę wyraźnie zdenerwowana.

Barista nie spieszył się z realizacją mojego zamówienia, więc podziękowałam mu w duchu za oddanie sztuce starannego wyciskania soku z pomarańczy. Zerknęłam na plakietkę z tekstem: „Cześć! Nazywam się…”, którą miał na piersi. Xan. Jedno z tych imion anonsujących przedstawicieli nowego pokolenia, dla których przyrządzanie soku pomarańczowego jest przeżyciem duchowym. W miarę jak kolejka za mną się wydłużała, mój sok powoli osiągał stan zen.

Tym razem jednak nie przeszkadzało mi, że jestem przyczyną opóźnienia – tego dnia wręcz sobie życzyłam, aby Xan zbyt się nie spieszył, bo musiałam przygotować się na to, co mnie czekało.

– Mam dodać jeszcze czegoś specjalnego, żeby sok był wyjątkowy?

Najlepiej wódki, Xan.

– Co ma pan na myśli?

– Magiczny składnik… doskonały na kaca. – Xan rozłożył dłoń i pokazał jajko. Dałam mu znak, żeby wbił je do blendera – przecież nie zamierzałam pić tego świństwa.

Już trzęsły mi się ręce, dzięki czemu to, co chciałam zrobić, tym bardziej mogło wyglądać na wypadek. Kilka razy odetchnęłam głęboko. Dasz radę, Evie Summers – powiedziałam sobie stanowczo.

Chociaż żeby moją akcję można było uznać za udaną, musiałam zdobyć imię i nazwisko tego nieszczęsnego faceta, a może nawet numer jego telefonu.

Podczas gdy Xan miksował sok, zajrzałam do swojego smartfona i zobaczyłam, że grupa JEMS na WhatsAppie jest aktywna.

Jeremy: Czy ona zamierza to zrobić? Evie, Evie, Evie. Odważysz się? POWIEDZ, ŻE SIĘ ODWAŻYSZ.

Sarah: Mar, wybrałaś już dekoracje na stoły?

Jeremy: Sarah, jeśli chcesz gadać o ślubie i weselu, to z innymi bridezillami. Są ważniejsze rzeczy od dekoracji na stoły.

Maria: Ojej, ludzie. Evie, jesteś pewna, że chcesz to zrobić? Mam nadzieję, że tak, ale czy jesteś pewna?

– Ta-dam! – zawołał Xan i triumfalnym gestem podniósł sok. Serce zabiło mi mocniej. No to pora przystąpić do akcji.

Evie: Ruszam.

Nawet o tak wczesnej niedzielnej porze kawiarnia w południowo-wschodniej części Londynu była pełna ludzi. Miałam przed sobą istny tor przeszkód. Stylowo ubrane nastolatki, jakby prosto z plakatów w metrze reklamujących strony internetowe z modą, na którą każdy jest za stary. Użytkownicy laptopów, udający, że nie wypili jeszcze kawy z trzymanych w dłoniach kubków. Apetyczne mamuśki z idealnymi dziećmi, przypominającymi lalki. I on – Ramones.

Wytypowałam go już wcześniej, gdy siedziałam z laptopem przy stoliku i obserwowałam wchodzących. Zajął miejsce obok wielkiej bożonarodzeniowej choinki. Przed trzydziestką, sympatyczny, z brodą, w kraciastej koszuli i T-shircie z Ramonesami, raczej student niż dorosły samodzielny facet (czyli w moim typie).

Przyszedł sam, nie nosił obrączki, nie był z dziećmi – spełniał minimum wymagań jako potencjalny obiekt mojego zainteresowania. Szczęściarz.

Chociaż, jeśli miałam być szczera, nie tylko się nadawał – naprawdę mi się podobał, a to jeszcze pogarszało sprawę. Bo ostatnio moje poszukiwania kogoś, kto by mi odpowiadał, ograniczały się do wyobrażania sobie wspólnego życia. Tym razem jednak miałam inne zamiary.

Wyszłam spomiędzy stolików kilka kroków od niego. Siedział pochylony nad książką – Jak nie dorosnąć! Richarda Herringa, co mnie zastopowało. Czy coś takiego mogło interesować mojego ukochanego? Nie stać mnie było jednak na wybrzydzanie, więc ruszyłam przed siebie.

Jeszcze trzy kroki.

Dwa.

Jeden.

Znalazłam się tuż przy nim. Z bliska był jeszcze atrakcyjniejszy.

Teraz albo nigdy.

Zbliżając się, podniosłam szklankę z sokiem. Serce tak tłukło mi się w piersi, jakby zaraz miało z niej wyskoczyć.

No już!

Ramones zaśmiał się z czegoś, co czytał… i przeszłam obok.

Niech to szlag. Nie stać mnie było na to. Ale też nie stać mnie było, żeby się wycofać.

Bo być może miałam poznać faceta swoich marzeń. Spojrzelibyśmy sobie w oczy i oboje od razu byśmy zrozumieli, że jest nam pisane wspólne życie, jak w filmie. Choć w chwili, gdy szłam przed siebie, niosąc sok pomarańczowy z wbitym jajkiem, czułam się tak daleko od srebrnego ekranu, jak to tylko możliwe.

Mimo że nie mogłam wlec się wolniej, w końcu wróciłam na swoje miejsce. Wybrałam wspólny stół i pod moją nieobecność usiedli przy nim mężczyzna z córką. On – ze trzydzieści pięć lat, schludny, ciemne włosy, czytał niedzielne wydanie gazety i wyglądał na informatyka. Ona – śliczna, trochę przekrzywione kucyki, okulary w czerwonych oprawkach, jakieś siedem lat; machając nogami, przerzucała strony książki dla dzieci. Miałam niejasne wrażenie, że już ich tam wcześniej widziałam.

Evie: Nie dałam rady. Dlaczego sądziłam, że dam? I czy jako moi przyjaciele nie powinniście byli powstrzymać mnie przed takim obciachem?

Sarah: Uda Ci się wszystko, co sobie postanowisz. Chociaż rzeczywiście, to straszliwy obciach.

Jeremy: Evie, nie waż się skrewić. Wróć i zdobądź swojego Hugh Granta.

Maria: Stać Cię na to, Evie! Weź głęboki oddech i spróbuj jeszcze raz. Wierzymy w Ciebie!

Jeremy: Zrób to dla miłości! Albo chociaż dla nas.

Generalnie moi przyjaciele byli zdrowymi na umyśle, inteligentnymi ludźmi, więc gdy sobie uświadomiłam, że nawet oni mnie do tego zachęcają, poczułam się raźniej.

Poza tym mieli rację. Byłam w stanie to zrobić. Czy raczej nie miałam wyboru.

Za długo już się ociągałam. Podczas tej krótkiej chwili, zanim się odwróciłam, facet siedzący przy stole spojrzał na mnie tak, jakby dziwiło go moje zachowanie. Próbowałam więc udawać, że po prostu czegoś zapomniałam i muszę po to wrócić. Co zresztą ludziom zdarza się, no nie?

Tym razem wybrałam krótszą trasę, choć oznaczało to konieczność przeciśnięcia się między odstawionymi mamuśkami.

Na drodze stało mi dwoje starannie ubranych dzieci o wielkich oczach, jedno z niemal białymi włoskami, drugie – z ciemnymi, prostymi; wyglądały, jakby brały udział w castingu na „dzieci, które nawiedzają cię w sennych koszmarach”.

– Przepraszam. Chciałabym przejść, dobra? Więc gdybyście mogły… – Sok z jajkiem pociekł mi po ręce, więc gwałtownie uniosłam szklankę, zanim wylało się go więcej. Przypomnij sobie Notting Hill – nakazałam sobie. Hugh Grant, zamiast oblać Julię Roberts napojem, wręcz walnął ją pustym kubkiem. – Przejdźcie – poprosiłam cicho. – Proszę – dodałam trochę głośniej i jednocześnie zerknęłam w stronę swojego Ramonesa, żeby sprawdzić, czy jeszcze jest.

Jedna z mamusiek – blondynka, jak na ironię w dżinsach typu „mom” o wysokim stanie i w nowiutkich sneakersach, jakby prosto z pudełka – przerwała rozmowę z koleżanką o błyszczących włosach związanych w kucyk, żeby zlustrować mnie od góry do dołu.

– Wszystko w porządku? – zapytała.

Natychmiast zaczęły mnie palić policzki.

– O tak, w całkowitym! Przepraszam. Po prostu muszę przejść.

Ludzie przy sąsiednich stolikach zaczęli odwracać głowy.

Tamta z kucykiem pokręciła głową.

– Nasze dzieci są niezależne, same podejmują decyzje. Vendetta, Justice, co chcecie zrobić?

Dobry Boże. Dziewczynka i chłopiec popatrzyli mnie, po czym wzięli się za ręce.

Rude włosy, jasna cera i piegi to przekleństwo, bo twoje ciało zdradza cię już przy najdrobniejszej prowokacji z czyjejś strony. Nie musiałam spoglądać do lustra, aby wiedzieć, że na szyi i dekolcie wystąpiły mi czerwone plamy.

– Wyglądasz jak marchewka! Mamusiu, popatrz, pani Marchewka! – wykrzyknęła dziewczynka (czyżby Justice?).

Chłopiec skrzywił buzię i zaczął zawodzić:

– Czy ona ma wysypkę? I czy to zaraźliwe?

– Mądre słowo, Detty. Nie, ta pani jest po prostu troszkę zawstydzona!

– Ja się boję – stwierdziła Justice.

Teraz patrzyły na mnie wszystkie mamuśki, cała piątka, więc uśmiechnęłam się z przymusem. Ubolewam, że nie miałam odwagi im powiedzieć, że wychowują dzieci, które pewnego dnia przysporzą rówieśnikom w szkole średniej traumatycznych przeżyć.

Zamiast tego, wciąż z płonącą twarzą i szyją, skręciłam, żeby obejść ich stolik z drugiej strony. Mamuśki przyglądały się, jak wykonuję okrążenie, podczas gdy Justice, Vendetta i pozostałe dzieci z kawiarni (pewnie o takich imionach jak Regret, Huge Mistake i Grave Error1) radośnie chichotały.

Na linii mojego wzroku ponownie pojawił się Ramones. Tym razem nie mogłam się wycofać. Podejdę wpatrzona w swoją komórkę i „przypadkiem” na faceta wpadnę. A potem będziemy opowiadać zabawną historyjkę, „jak się poznaliśmy”. To będzie naprawdę romantyczna scena.

Nie patrząc, dokąd idzie, człowiek zawsze ryzykuje, że na kogoś wpadnie. Sęk w tym, że czasami nie wiadomo, kto to będzie.

Wydarzenia następnych pięciu sekund potoczyły się w zabójczo zwolnionym tempie.

Pięć. Ze szklanką w dłoni i wzrokiem utkwionym w wyświetlacz telefonu przyspieszam kroku.

Cztery. W ostatniej chwili unoszę głowę.

Trzy. Uśmiecham się nieśmiało, w jego oczach pojawia się przerażenie.

Dwa. Bo właśnie dołącza do niego babcia, drobniutka staruszka, którą on opiekuńczym gestem przyciąga do siebie.

Jeden. Wpadam na niego, rozpłaszczając starszą panią, a ze szklanki chlusta sok.

Wszystko odzyskało ostrość. Odsunęłam się z sercem walącym w piersi i z ulgą stwierdziłam, że żadne z nich nie zostało oblane. Przemiła staruszka uszła z tego wypadku cało.

– Tak mi przykro! Czy nikomu z państwa nic się nie stało?!

– Nie, dzięki, ty żałosna niezgrabo – odparła babcia.

Ramones popatrzył na mnie bez słowa. Coś mi powiedziało, że jednak nie jesteśmy sobie pisani.

Już miałam zaoferować pomoc, gdy… Niestety to, co się wznosi, musi opaść. I wściekłe okrzyki zdradziły mi, gdzie to się stało.

– Justice! Wszystko dobrze? Odpowiedz mamusi!

O nie, tylko nie to. Dzierżąc w dłoni pustą szklankę, odwróciłam się szybko.

Jasne włosy małej Justice stały się jaskrawopomarańczowe, buzia ociekała sokiem. Matka gorączkowo wycierała jej mokre kosmyki. Detty zaś, obserwując ryczącą koleżankę, uśmiechał się szeroko.

– Naprawdę strasznie prze… – zaczęłam.

– Wszystko w porządku? – przerwała mi z bezpiecznej odległości matka Detty’ego.

– Nie, nie w porządku. Na miłość boską, Janet, podaj mi chusteczkę odświeżającą – odparła tamta.

I wtedy do niej dotarło. Odwróciła się i skierowała wzrok ku miejscu, w którym stałam osłupiała z pustą szklanką w ręce. Potarła mokre od soku palce.

– Co w tym takiego jest? – zapytała.

Wydusiłam z siebie:

– To tylko sok… – Nieco się odprężyła. – Z jajkiem.

Wrzasnęła na to przeraźliwie i z jeszcze większą pasją, machając ostrzyżonymi na boba blond włosami, wróciła do wycierania córeczki.

Inna matka zawołała:

– O mój Boże, Suze! Czy ona jest weganką?!

Cała płonęłam.

– Czy mogę jakoś pomóc? Przyniosę serwetki!

Wróciłam w panice do stołu, przy którym poprzednio siedziałam. Tata z córeczką czytali i mieli pochylone głowy. Najwyraźniej jako jedyni w całej kawiarni nie wiedzieli, co się dzieje. Najbliżej mnie znajdowały się ich serwetki, odstawiłam więc szklankę na blat i je zgarnęłam. Wtedy dziewczynka uniosła wzrok… i puściła do mnie oko. Byłam zbyt zaaferowana, żeby odpowiedzieć.

Suze bez komentarza wyrwała mi serwetki i przytknęła do ust córeczki.

– Wypluj to! – poleciła jej.

Justice wystawiła język i patrząc na mnie – przysięgam – posłusznie wypluła. Suze wytarła jej buzię, mówiąc dobitnie:

– Ona. Ma. Alergię. Na jajka. Jeśli przełknie choć odrobinę, grozi jej… – Jakby na komendę Justice zbladła, a potem czknęła. – Justice, powiedz mamusi, nie przełknęłaś tego, prawda?

Małej się odbiło. Raz i drugi.

To nie mogło się dziać naprawdę, no nie? Wstrzymałam oddech i poważnie rozważałam, czy nie uciec z kawiarni, nawet gdyby to oznaczało pozostawienie torebki i laptopa.

– Mamusiu, czy ta pani zaraża? – zapytał słodki Detty.

Justice wyglądała, jakby zaraz miała kaszlnąć, tyle że… stało się coś innego.

Z jej ust z taką siłą wytrysnęło coś, co można jedynie nazwać fontanną rzygowin, że gdy trafiło Detty’ego w twarz, chłopiec poleciał do tyłu.

Wszyscy w kawiarni umilkli i znieruchomieli, tak że słychać było tylko kapanie tego, co ciekło Detty’emu z twarzy.

Chociaż ta scena była okropna – naprawdę okropna – i czułam się strasznie, to gdy buzię chłopca zalała kolejna fala wymiocin, pomyślałam mściwie: dlatego gówniara ma na imię Justice.

*

Wyłoniłam się z toalety, gdzie się ukrywałam, dopiero wtedy, gdy wściekłe mamuśki z dziećmi wreszcie sobie poszły, zapowiadając, że więcej tu nie przyjdą. Xan machnął ręką, gdy zaproponowałam, że pomogę mu posprzątać – widocznie mamuśki od dłuższego czasu doprowadzały i jego, i resztę obsługi do szału, prowadząc krucjatę przeciwko neutralnym płciowo łazienkom. Zaparzył mi nawet świeżą kawę, która już czekała na moim dawnym miejscu. Podziękowałam mu gestem.

Tata z córeczką wciąż siedzieli przy stole – liczyłam, że sobie poszli i nie będę musiała stawić im czoła. Jedyną sensowną rzeczą, którą mogłam w tej sytuacji zrobić, to wypić kawę, spakować swoje rzeczy i więcej się tu nie pokazywać.

Gdy jednak siedziałam przed laptopem, zaryzykowałam rozejrzenie się po kawiarni. Wszystko mniej lub bardziej wróciło do normy.

Można było wręcz pomyśleć, że nic szczególnego się nie wydarzyło.

Z tym wyjątkiem, że przez następne dziesięć lat ta scena miała stawać mi przed oczami każdego wieczoru przed zaśnięciem.

Jeremy: No i??? Jak Ci poszło? Poderwałaś Hugh Granta?

Sarah: O mój Boże, Evie, powiedz, że się nie odważyłaś, Ty wariatko.

Maria: Możesz na mnie liczyć, gdybyś chciała pogadać…

Było jeszcze za wcześnie, żeby przeżywać ten dramat na nowo.

Wzięłam do ręki kubek z kawą i spojrzałam na pusty ekran laptopa. Teraz musiałam tylko szczegółowo opisać, co się stało, bo przecież w końcu po to ten numer odstawiłam.

Gdy zaczęłam przebierać palcami po klawiaturze, odniosłam dziwne wrażenie, że ktoś mi się przygląda.

Dziewczynka. Jakby czekała, żebym coś powiedziała. Przerzuciłam włosy na plecy i pochyliłam się nad laptopem, licząc, że małej się znudzi. Ona jednak przysunęła się bliżej.

– No? – zapytała niecierpliwie. – Jak nam poszło?

– Słucham? – odpowiedziałam, nie rozumiejąc.

– Anette – z roztargnieniem zganił córkę mężczyzna i delikatnie przyciągnął ją do siebie. – Daj spokój tej młodej damie. – „Młodej damie!” Coś w tonie jego głosu sprawiło, że przeszły mnie ciarki. Jakby był jedynym dorosłym przy stole.

Dziewczynka jednak odsunęła się od niego, a wtedy on wykonał szybkie ruchy rękami – używał języka migowego, uświadomiłam sobie, gdy dostrzegłam jej aparat słuchowy. Ale córka nie zwracała na niego uwagi.

– Udawaliśmy, że nie widzimy, co się dzieje – wyjaśniła mi. I dodała dla jasności: – Z tym rzyganiem.

Jej ojciec sprawiał wrażenie pochłoniętego lekturą działu podróży.

– To był jego pomysł – ciągnęła. – Powiedział, że będzie pani dostatecznie wstyd. – Facet przewrócił stronę. – Więc? Dobrze się spisaliśmy?

Odpowiedziałam dopiero po chwili. Powinnam umrzeć z zażenowania – ojciec dziewczynki wyraźnie uważał mnie za idiotkę – ale jej troska wydała mi się wzruszająca.

– O tak – zapewniłam ją. – Bardzo wam dziękuję. – Rozpromieniła się, jej tata jednak wciąż był zajęty tym, co czytał w gazecie. Pewnie współczuł matkom i dzieciom, które przeze mnie nabawiły się traumy. – Ale chociaż dla mnie to było przykre przeżycie, dla nich na pewno jeszcze gorsze. Biedne dzieci, a już ich mamy…

Jeszcze gdy to mówiłam, dziewczynka pokręciła głową, tak że jej kucyki omiotły szkła okularów.

– To dosłownie nasi śmiertelni wrogowie. Od tygodni się zastanawialiśmy, co zrobić, żeby przestali tu przychodzić.

– Ale założę się, że na coś takiego byście nie wpadli – zauważyłam kwaśno.

Uśmiechnęła się od ucha do ucha.

– Ja jestem Anette – przedstawiła się. – A to mój tata. – Trąciła go łokciem.

Po krótkiej chwili mężczyzna wyciągnął do mnie rękę.

– Ben – rzucił sztywno.

– Evie – zrewanżowałam się i posłałam mu uśmiech w stylu „jestem całkiem normalna”. On krótko uścisnął mi dłoń i wrócił do czytania.

Anette pochyliła się w moją stronę, przyglądając mi się, jakbym była najciekawszą osobą na sali.

– Nikt tu od dawna nie odwalił lepszego numeru – oznajmiła.

– Bardzo mi miło – odparłam, bo postanowiłam potraktować to jako komplement. Wydawało mi się jednak, że ojciec nie podziela jej zdania. – Ale to była jednorazowa sprawa, wierz mi. Na ogół nie robię takich rzeczy.

Z niewiadomego powodu to najwyraźniej przykuło uwagę Bena. Spojrzał na mnie, przymykając piwne oczy z wyraźnym rozbawieniem.

– Naprawdę? – zapytał. – To dlaczego już drugi raz oblała pani kogoś w tej kawiarni?

Dwa tygodnie wcześniej1Czerwony alert

MIEJSCE I CZAS AKCJI: BAR W SUTERENIE W SOHO – PIĄTEK, 16 LISTOPADA, GODZ. 22.00.

EVIE stoi w grupie dobrze ubranych dwudziestoparolatek, trzyma w dłoni porysowany plastikowy kieliszek z domowym białym winem i w odpowiednich momentach kiwa głową, przysłuchując się toczonej obok rozmowie. Zerka na swój telefon, ale jest zbyt wstawiona, żeby robić cokolwiek tak dyskretnie, jak jej się wydaje.

Sarah: Wyślę Wam wszystkim prezentację, która może pomóc podczas Waszego zebrania organizacyjnego w najbliższy weekend. Zaglądajcie do skrzynek odbiorczych!

Maria: Naprawdę sami chętnie zaplanujemy Twój weekend panieński.

Jeremy: Co bynajmniej nie znaczy, że jesteśmy chętni, aby w ogóle to robić.

Sarah: Ale dzięki niej będziecie mieli pewność, że sprawicie mi przyjemność. A skoro mowa o moim ślubie i weselu, możemy pogadać o Twoim braku partnera, Evie?

Wrzuciłam telefon z powrotem do torebki. Sarah usiłowała namówić mnie na rozmowę o moim „braku partnera”, odkąd sama się zaręczyła. Jakbym znajdowała się w jakimś stanie, który z uporem ignoruję.

Ponownie zwróciłam uwagę na parę boleśnie modnych młodych kobiet, które były ze mną w barze, i odnotowałam dwa fakty: Po pierwsze, że mają piękną, nieskazitelną, nietkniętą troskami dziecięcą cerę. I po drugie, że jestem bardziej wstawiona, niż mi się wydawało, mimo że trzymałam się swojej żelaznej zasady trzech drinków.

To było przekleństwo naszych imprez. Otóż raz w miesiącu wszyscy asystenci pracujący w agencjach talentów telewizyjnych i filmowych spotykali się w innym, choć równie okropnym barze w centrum Londynu, żeby „wymienić informacje” (czyli poplotkować). Przy takich okazjach nigdy nie było nic do jedzenia, choć zdecydowanie nie brakowało pewnego gatunku białego wina (najtańszego sikacza). Mogłam tylko przypuszczać, że pozostałe koleżanki są zbyt młode, aby mogły przeżyć kaca jako osoby dorosłe, i trwają jeszcze w błogiej nieświadomości, jak to jest obudzić się z uczuciem, że każdy rok z dwudziestu dziewięciu przeżytych przez ciebie lat daje ci w twarz.

Ja jednak… miałam w torbie kanapkę z jajkiem, która aż się prosiła, żeby ją zjeść, choć jak dotąd nie nadarzyła się odpowiednia chwila. Mimo że moje praktyczne „ja” mówiło mi, że powinnam wrzucić coś na ruszt, zdawałam sobie sprawę, że normalni ludzie nie zabierają ze sobą na zawodowe imprezy własnej wałówki.

Jedna z dziewczyn, Jodi, odgarnęła z twarzy kurtynę blond włosów i uśmiechnęła się do mnie tak, że od razu poczułam się młodsza. Miałam wrażenie, że zadała mi jakieś pytanie. Była asystentką w jednej z największych agencji i jedną z tych osób, dla których plotki są jak waluta.

– Przepraszam, coś do mnie mówiłaś? – Ścisnęłam plastikowy kieliszek. Jeszcze do niedawna na takich imprezach miałam kogoś przy boku.

– Zabrałam ze sobą małą Geraldine, żeby poznała kogo trzeba – powiedziała. Mówiła z londyńskim akcentem, przeciągając głoski, tak że przy każdej wypowiadanej przez nią sylabie czułam się coraz większą prowincjuszką z północy.

Zwróciłam się w stronę nastolatki w okrągłych okularkach. Długie włosy miała spięte w nieporządny kok z wymykającymi się kosmykami, który zdawał się mówić: „Popatrz, jak mało dbam o wygląd”. Pod kombinezonem nosiła biały T-shirt z dużym czarnym napisem „Greta Gerwing”. Natychmiast zamarzyłam o takim samym, choć miałam świadomość, że nigdy nie będę dość cool, aby go włożyć.

– U kogo jesteś na stażu? – zapytałam.

Na chwilę zapadło milczenie.

– Evie, ty wariatko! – Jodi się zaśmiała. – Ona jest asystentką.

– Ale to jeszcze dziecko! – Zacisnęłam usta, jakbym w ten sposób mogła cofnąć wypowiedziane przed momentem słowa.

Geraldine zaniosła się niskim gardłowym śmiechem i przyłożyła rękę do piersi.

– Wielkie dzięki. Pracuję jako asystentka od czasów prehistorycznych. – Zniżyła głos do szeptu. – Mam dwadzieścia trzy lata. Nie chciałam, aby ktoś uznał, że jestem za stara na tę robotę.

– Nie wyglądasz na dzień więcej niż dwadzieścia jeden – odruchowo pospieszyła z odpowiedzią Jodi.

Miałam ochotę chwycić Geraldine za ramiona i zapewnić ją, że jest młoda jak nowo narodzone dziecko. Pociągnęłam kolejny łyk sikacza.

– Geraldine pracuje w Geoffrey and Turner – wyjaśniła Jodi z naciskiem, co przyjęłam z wystudiowaną obojętnością.

Geoffrey and Turner to była mała, ale poważana agencja reprezentująca scenarzystów telewizyjnych i filmowych. Przed kilkoma laty rywalizowała o pozycję z William Jonathan Montgomery & Sons Agency for Screenwriters. Ostatnio jednak stała się bardzo popularna wśród autorów, którym zależało na prestiżu, podczas gdy my… Hm, któregoś dnia wrócimy na szczyt.

– Jeden z nowych kolegów Geraldine, Ritchie, to twój stary znajomy, prawda, Evie? – ciągnęła Jodi. Nic nie uszło jej uwagi. Odkąd tylko się dowiedziała, że znałam „Ritchiego” jeszcze w czasach, gdy był po prostu Rickym, nie pominęła żadnej okazji, aby wydobyć ze mnie więcej informacji na jego temat. Mój eks był znany w branży jako jednorożec, czyli wolny facet. Przez co od razu namierzył go plotkarski radar Jodi. Mogłam jej wyjawić, że Ricky należy do mężczyzn, którzy sprawiają, że kobieta czuje się najszczęśliwsza na świecie. Dopóki mu na niej zależy. Zamiast tego tylko się uśmiechałam, jak zwykle niczego jej nie zdradzając.

– Ritchie jest niesamowity – włączyła się z podziwem Geraldine. – Lada dzień zostanie agentem, nie ma co do tego wątpliwości. Wszystko w nim mówi, że czeka go spektakularna kariera.

– Na pewno nie będzie do końca życia asystentem – potwierdziła Jodi, a potem położyła mi rękę na ramieniu. – Nie martw się, ty też dostaniesz kopa w górę. Tylko na razie ci się nie wiedzie.

Jodi się nie myliła, ale nie to leżało mi na sercu. Jeszcze go nie awansują, prawda? Poczułam ściskanie w gardle.

– Gdzie pracujesz? – zagadnęła mnie Geraldine. Westchnęłam i dałam za wygraną. Prędzej czy później i tak by się dowiedziała.

– W William Jonathan Montgomery and Sons – odparłam.

Geraldine wytrzeszczyła oczy.

– Och, to ty jesteś tą Evie.

Gdy jest się asystentką o najdłuższym stażu w branży, ludzie zaczynają gadać.

Kiedy wreszcie dziewczyny uznały, że czas na następną kolejkę, i poszły do baru, odetchnęłam z ulgą. Ponownie wyjęłam telefon; żałowałam, że to nie piątek i nie ma ze mną przyjaciół. Czasami dzieląca nas odległość wydawała się zbyt duża.

Evie: POMOCY! ZNALAZŁAM SIĘ W BRÓD WŁASNYCH DZIECI.

Maria: Gdzie jesteś?

Evie: Na spotkaniu asystentów.

Evie: „Wśród” własnych dzieci.

Jeremy: Przyszedł Ricky Fiut?

Evie: Nie. On teraz zadaje się wyłącznie z agentami.

Sarah: To dla niej dobrze. TO CI TYLKO POMOŻE W KARIERZE, EVIE.

Jeremy: Nie tak głośno, Sarah.

Maria: Jesteś agentką, tylko nie masz tego na wizytówce, Evie. Pokazałaś się i wystarczy. Możesz wracać do domu. Uważaj na siebie.

Schowałam telefon; nie odpowiedziałam Marii. Chociaż te imprezy czasami były dla mnie trudne, musiałam na nich bywać, jeśli chciałam któregoś dnia awansować. Wszyscy tu mieli jeden cel: rozpaczliwie pragnęli powiedzieć co należy, pogadać z kim trzeba, nawiązać znajomości. Mnie też kiedyś, zaraz po przeprowadzce do Londynu, na tym zależało. Nie tylko żeby zostać agentką.

Gdyby tata mógł mnie teraz zobaczyć.

Byłby ze mnie dumny, wiedziałam o tym; tylko by się zdziwił, że wylądowałam po tej stronie. Że wolę reprezentować ludzi pióra, zamiast zostać jednym z nich. Zastanawiałby się, co się stało z tą dziewczynką, która w wieku dwunastu lat oświadczyła, że w przyszłości będzie drugą Norą Ephron albo Dorothy Taylor, że pisanie stanie się dla niej jak jedzenie czy powietrze. Oczywiście, nie mógłby wiedzieć, co oświadczył mi pierwszy agent, któremu pokazałam swoje pisarskie próby.

Po prostu nie masz tego czegoś.

Wzdrygnęłam się lekko. Zwykle udawało mi się odpędzić od siebie wspomnienie swoich początków jako scenarzystki, ale tego wieczoru z jakiegoś powodu nie chciało odejść. Siedem lat na stanowisku asystentki. Gratulacje, Evie. Mimo to mówiłam sobie, że mam szczęście. Nie mogłam zrealizować swoich marzeń, więc pomagałam w tym innym. Liczyłam, że to się opłaci, gdy wreszcie zostanę agentką. Monty wciąż mi mówił, że jeszcze nie jestem gotowa. Musiałam więc znaleźć sposób, aby mu pokazać, na co mnie stać.

Przecisnęłam się przez tłum do baru, stanęłam obok Jodi, żeby odstawić pustą szklankę, i usłyszałam jeszcze, co mówi Geraldine.

– Ja nigdy bym tak długo nie wytrzymała w tej robocie. – Zauważyła mnie. – Bez urazy – dodała szybko.

– To nie wina Evie – rzuciła Jodi. – Jej szef Monty to kawał drania.

Zjeżyłam się na to. Monty był znany w branży jako Stary Wiarus. Należał do ostatnich przedstawicieli epoki, w której większość umów zawierało się w barach elitarnych klubów. Wciąż, kiedy potrzebował, potrafił oczarować producenta, ale świat się zmienił. Fala entuzjastycznie nastawionych młodych ludzi, która zalała branżę, rozumiała content intuicyjnie. Już na samo to słowo Monty dostawał gęsiej skórki.

– Jest świetny w swoim fachu – sprzeciwiłam się, świadoma, że bronię nie tylko jego z doświadczeniem, które zdobył, ale także samej siebie.

– Wszyscy wiemy, dlaczego jeszcze nie odeszłaś. Ze względu na benefity. – Jodi mówiła „benefity” zamiast „dodatkowe korzyści” i dzieląca nas różnica wieku stała się jak przepaść. – A Monty trzyma się jeszcze dzięki jakiemuś oscarowemu scenarzyście, na którego coś znalazł.

Jodi wiedziała wszystko o nielegalnie skaptowanych scenarzystach, była to dla niej kwestia honoru. O pewnych sprawach dotyczących cennego klienta mojego szefa nie miała jednak pojęcia.

Geraldine zaświeciły się oczy.

– Chyba nie masz na myśli Ezry Chestera? O rany, jaki on jest?! Taki atrakcyjny jak na fotach na Instagramie? To urocze, że chodzi z Monicą Reed. Jest od niego z dziesięć lat starsza i najwyraźniej zupełnie mu to nie przeszkadza. Co z tym jego wielkim filmem? Czy nie oddał połowy swojego honorarium na cele dobroczynne? Opowiedz mi o wszystkim.

Ezra stał się pieszczochem w branży trzy lata temu, po zdobyciu Oscara, ale dopiero gdy związał się z królową Hollywood, Monicą Reed, zyskał pozycję celebryty. Dzięki temu, że regularnie pojawiał się na stronach różnych plotkarskich czasopism i wszelkich hotlistach, miał na Instagramie ponad trzysta tysięcy followersów. To, że wyglądał, jakby jego miejsce było na ekranie, a nie za nim, też nie przeszkadzało.

– Nie mogę powiedzieć zbyt wiele o tym filmie – odparłam, uśmiechając się, żeby złagodzić swoje słowa.

– Chyba żartujesz, Evie – zaprotestowała Jodi i nagle cofnęłam się do czasów szkolnych, gdzie nabijano się ze mnie za to, że na lekcjach zgłaszałam się do odpowiedzi. – Przecież jesteśmy w gronie przyjaciół. Możesz nam chociaż zdradzić, czy plotki są prawdziwe. Czy rzeczywiście wielki Ezra Chester ma blokadę twórczą i nie jest w stanie niczego napisać?

– Ależ skąd – zaprzeczyłam. Starałam się nie zwracać uwagi na ból w piersi, który poczułam, gdy padła uwaga o „przyjaciołach”. Spotykałyśmy się raz na miesiąc mniej więcej od roku, gdy Jodi została asystentką. Czy to można było nazwać przyjaźnią? Gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję, że tak, bo od czasu, gdy przeniosłam się do Londynu, nawiązanie jakiejkolwiek znajomości poza pracą było dla mnie wręcz niemożliwe. Ale… któregoś razu, gdy poszłyśmy razem na drinka, przestałam się pilnować i zdradziłam jej pewną osobistą informację. Następnego dnia inna asystentka, której zupełnie nie znałam, przysłała mi mejlem telefon do swojego psychoterapeuty. Więcej nie umówiłam się z Jodi prywatnie.

– Pewnie przez działalność dobroczynną nie ma czasu na pisanie – współczująco zauważyła Geraldine. – Właśnie spędził cały miesiąc w Ameryce Południowej, żeby poznać te wszystkie dzieci, dla których zbiera pieniądze. Nie wiem, jak on to robi.

– Sami nie możemy się nadziwić – odpowiedziałam neutralnie i pomyślałam o tych wszystkich winnicach, które także udało mu się odwiedzić.

– Powiedz nam o nim coś, czego nie wiemy, Evie – poprosiła Jodi, otwierając szeroko oczy, jakby obie nas zirytowała Geraldine. I jakbyśmy były konspiratorkami.

– No więc… – zaczęłam, wciąż czując lekkie zawroty głowy po wypiciu tego sikacza na pusty żołądek. – Prawda jest taka, że Ezra… – Jodi wstrzymała oddech. I w tym momencie zadzwonił mój telefon.

Przerwałam, bo uświadomiłam sobie, jak łatwo mogłabym się wygadać. Wystarczyłoby, abym wyjawiła, dlaczego koledzy z roboty nazywają go Gburem. Od razu zrujnowałabym reputację nie tylko jemu, ale też naszej agencji.

Ku rozczarowaniu ich obu sięgnęłam do torebki. Żeby wydobyć telefon, musiałam wyjąć kanapkę. A co tam, pomyślałam. Odwinęłam ją i ugryzłam spory kęs. Ludzie, którym się wydaje, że praca w agencji jest taka świetna, nie widzieli, jak wskakuję do ostatniego metra z bochenkiem chleba, żeby zjeść grzankę w łóżku.

Jodi odchrząknęła, wyraźnie zawstydzona w moim imieniu.

– I? No, Evie, puść parę z ust.

– Dobra – ustąpiłam. – Prawda jest taka, że… – Urwałam, aby przełknąć kęs kanapki. Obie niecierpliwie zbliżyły się do mnie o krok. – Jego następny projekt powali was wszystkich.

Trafiony, zatopiony. Na ich twarzach pojawiło się niedowierzanie.

– Niech ci będzie – rzuciła Jodi bezbarwnie i tym razem, gdy obie z Geraldine spojrzały na siebie porozumiewawczo, to ja zostałam wykluczona.

Siedem lat na stanowisku asystentki jednak coś daje. Stajesz się w tym naprawdę, naprawdę dobra.

Może Ezra jest nazywany Gburem, ale ode mnie nikt się nie dowie dlaczego.

Schowałam do torebki folię po kanapce i wyjęłam telefon. Kilka nieodebranych połączeń. Dzwonił Monty. Znając go, wiedziałam, że może chodzić o wszystko, od sytuacji awaryjnej z klientem po oddanie garnituru do pralni.

Choć raz byłam zadowolona, że jest taki upierdliwy.

– Przepraszam, ale muszę już lecieć. Potrzebują mnie w biurze.

Geraldine sprawdziła na zegarku, wodoodpornym Baby-G, która godzina.

– Ale już po dziesiątej! – wykrzyknęła ze zdumieniem. – I mamy piątek.

Posłałam jej swój najsłodszy uśmiech.

– Witamy w branży!

*

– Czerwony alert. Wpadłem w zasadzkę. – Monty mówił szeptem, ale jego głos wywoływał dziwne echo. – Mówiłaś im, gdzie będę dziś wieczorem?

– Komu? – Przedzierałam się przez piątkowe tłumy na Dean Street.

– Samowi-i-Maxowi. Są tutaj. – Sam-i-Max byli producentami filmu, którego scenariusz miał napisać Ezra. Wszystko robili razem, jakby byli jedną osobą, hydrą, którą ktoś usiłował zabić, ale ona podzieliła się na dwoje i normalnie żyła dalej. Nigdy nie spotkałam lepiej wychowanych ludzi. Wydawało się wręcz nieprawdopodobne, żeby zaatakowali Monty’ego bez ostrzeżenia.

– Jesteś jeszcze w klubie?

– Aha! – syknął. – Więc jednak mnie sypnęłaś.

Ugryzłam się w język. Monty zawsze był w klubie; prawie się tam wprowadził. Spędzał w Ash więcej czasu niż w domu i każdy, kto wiedział o nim cokolwiek, nie szukałby go w biurze.

– I pojawili się tam obaj?

– Tak, wcześniej nawet nie zadzwonili. – Jego następne słowa zagłuszył jakiś hałas. Czy to był szum spłuczki? – Musisz tu przyjechać. Czerwony alert, Evelyn.

Monty wymyślił szyfr na wypadek, gdyby potrzebował mojej pomocy, będąc z klientami – tak aby się nie zorientowali, że wzywa posiłki. Alert pomarańczowy oznaczał „gotowość do akcji”. Zielony – ratunek w mniej awaryjnych sytuacjach, jak wezwanie taksówki i tym podobne. Powaga sytuacji w przypadku czerwonego alertu była trudna do przewidzenia. Ostatnim razem, gdy został ogłoszony, klient zadławił się pulpetem, a Monty był zbyt zalany, aby pamiętać, że wyjechałam na weekend do domu i z Sheffield nie mogłam zastosować chwytu Heimlicha. Mimo to klient przeżył.

– Musisz mnie z tego wyciągnąć. – Należało przy tym pamiętać, że Monty miał skłonność do dramatyzowania. Pracowaliśmy przecież ze scenarzystami, a nie ze szpiegami. – Cholera. – Przez chwilę słyszałam w tle kobiece głosy.

– Monty? Wszystko w porządku?

– Nie rozłączaj się – szepnął. Głosy ucichły. – Przyjedź i zabierz mnie stąd!

– Już jadę. Gdzie cię znajdę? – Położony w Mayfair klub zajmował siedem pięter, miał między innymi basen na dachu i spa.

Monty wymamrotał coś o chamskiej walucie.

– Przepraszam, ale nie zrozumiałam.

– Powiedziałem, że jestem w damskiej toalecie.

– To może… z niej wyjdź? – zasugerowałam przytomnie.

– Z chęcią, tylko że utknąłem, Evelyn. Utknąłem na dobre.

Kierując się do metra, pomyślałam z zadowoleniem, że dobrze jednak, że zjadłam tę kanapkę z jajkiem. Intuicja mi mówiła, że muszę szybko wytrzeźwieć.

2W potrzasku

MIEJSCE I CZAS AKCJI: BAR NA DRUGIM PIĘTRZE ASH, ELITARNEGO ZAMKNIĘTEGO KLUBU – PIĄTEK, 16 LISTOPADA, GODZ. 23.02.

Wystrój baru jest przewrotnie jaskrawy, krzykliwy. Na suficie znajdują się wielkie okrągłe pojemniki, z których zwieszają się rozwinięte taśmy filmowe. Bar od głębiej położonej restauracji oddziela purpurowa zasłona z limonkowozielonymi frędzlami. Stoi przy niej jasnowłosy kelner w wykrochmalonym uniformie, prowadzający gości do stolików. Odgarnia z twarzy dyndającą taśmę filmową i sprawia wrażenie, że słucha z uwagą.

– Bardzo proszę, muszę dostać się do restauracji, ale tak, żeby nikt mnie nie zauważył.

Kelner z wyćwiczonym bezbarwnym uśmiechem złożył dłonie, jakby miał wprawę w radzeniu sobie z ekscentrycznymi zachciankami klubowej klienteli.

– Panno Summers, wiem, że jest pani asystentką Monty’ego, ale nie robimy takich rzeczy. Nie możemy przeszkadzać innym gościom.

Monty był członkiem założycielem Ash – dlatego mówiono tu do niego po imieniu – więc obsługa wiedziała, kim jestem, mimo że nie wnosił za mnie dodatkowej opłaty członkowskiej. Jednak nie będąc członkiem klubu, miałam ograniczone prawa. Postarałam się więc przybrać wygląd osoby, której warto pomóc.

Biorąc pod uwagę to, że spowijała mnie zasłona, nie było to łatwe.

Ze swojego stanowiska obserwacyjnego dobrze widziałam Sama-i-Maxa. Siedzieli przy stole po obu stronach pustego krzesła, które wcześniej musiał zajmować Monty – zanim zauważywszy, że wchodzą do restauracji, ukrył się w najbliższej toalecie.

Gdyby producenci mnie zobaczyli, zyskaliby pewność, że Monty wciąż jest w budynku. Musiałam przemknąć obok nich i pomóc swojemu szefowi tak, żeby tego nie zauważyli.

– Może pani usiąść w barze i tam zaczekać na Monty’ego.

Szczelniej owinęłam się zasłoną i rozpaczliwie próbowałam zdecydować, co dalej. Producenci mogli tu przyjść tylko z jednego powodu. Półtora roku wcześniej Ezra Chester podpisał kontrakt z ich dobrze prosperującą wytwórnią filmową Intrepid Productions na scenariusz do jej następnego filmu – komedii romantycznej. Sam-i-Max chcieli, żeby ich przedsięwzięcie firmował najgorętszy ostatnio talent w branży. Ponieważ ta komedia romantyczna miała być pierwszym filmem Ezry po wyciskaczu łez Krwotok serdecznych kłamstw, który odniósł wielki sukces, jego udział w planowanym przedsięwzięciu był tym bardziej pożądany.

Kiedy minął termin złożenia scenariusza, wykazali dużo zrozumienia, zwłaszcza gdy Monty im wyjaśnił, że właśnie zmarła babcia Ezry. Kiedy jednak Ezra nie dotrzymał następnego terminu, a potem następnego… stracili cierpliwość.

Od tamtej pory Sam-i-Max domagali się tekstu z uprzejmością, która przeradzała się w agresję. Patrząc teraz na nich, ubranych w identyczne garnitury, z troską na nijakich poczciwych twarzach, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nie uszanowali kardynalnej zasady Monty’ego (żadnych spotkań z zaskoczenia) i tu przyszli? Czy dlatego, że to, co Ezra zdołał do tej pory napisać, było do niczego? Gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję, że to właśnie jest przyczyną…

Czegoś bowiem Sam-i-Max nie mogli wiedzieć o swoim ulubionym scenarzyście. I czego za nic nie zdradziłabym żadnej Jodi ani Geraldine.

A mianowicie tego, że Ezra Chester – zdobywca Oscara, gorliwy filantrop i ulubieniec przemysłu filmowego – był aroganckim dupkiem, z którym nie dało się wytrzymać.

Moi koledzy nadali mu ksywę Głupi Burak (w skrócie Gbur) po tym, jak wybiegł ze spotkania, bo zamówiłam dla niego nie taką kawę, jaką lubi, i nie chciał wrócić, dopóki Monty nie obiecał mu koktajli. Spotkanie dotyczyło jego działalności na rzecz społecznie upośledzonych dzieci, z których kilkoro było wtedy obecnych na sali. Musiałam strasznie uważać, żeby nie nazywać go Gburem, gdy był w pobliżu.

Myśląc o tym, wpadłam na pewien pomysł.

– Obiecuję, że odejdę, jeśli wyświadczy pan Monty’emu małą przysługę – zaczęłam, bo kelner nie mógł czegoś takiego odmówić żadnemu z członków założycieli klubu.

Wyraźnie poczuł ulgę, ale zaraz potem ogarnął go niepokój.

– Nie mogę zrobić niczego, co zakłóciłoby spokój pozostałym klubowiczom – zastrzegł od razu.

– Niech pan posłucha. – Starałam się stłumić desperację w głosie. – Jeśli nawalę, mój szef uzna to za kolejny dowód, że nie zasługuję na awans. Bardzo proszę. – Przysunęłam się do niego na tyle, na ile pozwalała mi zasłona. – Czy wyglądam na kogoś, kto ma wybór?

Pokręcił – obraźliwie – głową, więc uśmiechnęłam się do niego uspokajająco, a potem wytłumaczyłam, czego od niego oczekuję.

*

– Czy jest tu pan Montgomery? Przyszedł pan Chester i czeka na dole w przestrzeni dla VIP-ów.

Kelner, rozmawiając z kolegą, zatrzymał się w zasięgu słuchu Sama-i-Maxa.

No już, no już! – modliłam się w duchu.

Zobaczyłam, że producenci się prostują, patrzą na siebie porozumiewawczo i ruszają jak jeden mąż w stronę, gdzie się ukrywałam. Skuliłam się za zasłoną. Jeden z frędzli łaskotał mnie w nos.

Kroki na schodach powoli ucichły, więc policzywszy do dziesięciu, wyszłam zza zasłony i skierowałam się do drzwi po przeciwnej stronie sali. Czułam się nie na miejscu ze swoimi potarganymi włosami i w martensach, ale starałam się nie zwracać na to uwagi.

W damskiej toalecie paliło się przyćmione światło, tak że miało się wrażenie, jakby wkraczało się do jakiegoś zakazanego przybytku. Ledwie widziałam fazowane różowe kafelki, chromowaną armaturę i kosmetyki, które pewnie kosztowały więcej, niż wynosiła moja miesięczna pensja.

Zajęta była tylko jedna kabina.

– Monty?! – zawołałam niepewnie.

– Evelyn? Co tak długo? – W zniecierpliwionym głosie Monty’ego brzmiała histeria.

– Możesz wyjść, droga wolna.

– Dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy? – rzucił z przekąsem i szarpnął drzwi od środka. – Słusznie… jestem zamknięty.

Przez chwilę oboje mocowaliśmy się z nimi, co tylko potwierdziło, że Monty się nie mylił.

– Chyba coś się stało z zamkiem – stwierdził.

– Muszę wezwać kogoś na pomoc.

Monty wydał stłumiony jęk.

– Stanę się pośmiewiskiem całego klubu! Nie mogłabyś lekko podważyć…? – Zamilkł, bo otworzyły się drzwi wejściowe.

Do środka weszła starsza kobieta. Uśmiechnęłam się do niej i wyjęłam telefon, żeby porozumieć się z JEMS-em. Wysłałam wiadomość, licząc, że któreś z nich nie będzie jeszcze spało, choć było już po północy.

Evie: Czy ktoś wie, jak otworzyć zablokowane drzwi toalety?

Jeremy jako prawnik często pracował o nietypowych porach. Maria, jedna z redaktorek miesięcznika kulinarnego, rzadko musiała siedzieć do późna w robocie, chyba że zostawiła ciasto do wyrośnięcia. Z kolei Sarah, kadrowa, kończyła punkt wpół do szóstej, bo słynęła z umiejętności zarządzania czasem. Pewnie już głęboko spała.

Z ulgi ugięły się pode mną kolana, gdy zobaczyłam, że przyszła odpowiedź – dopóki jej nie przeczytałam.

Jeremy: A może po prostu je odblokować?

Evie: Jeszcze pracujesz?

Jeremy: Dla jednego z dodatkowych klientów. Bezdomnego, który został aresztowany za żebranie przed M&S. Na szczęście gorliwy policjant szybko interweniował, zapobiegając obrazie moralności.

Jeremy: Zaraz, zaraz. Utknęłaś w toalecie?

Evie: Nie ja. Monty.

Jeremy: …

Evie: Przestań się śmiać, proszę. To poważna sprawa.

Jeremy: Sorki. Sarah pewnie od razu znalazłaby jakieś irytująco proste rozwiązania. A próbowałaś posmarować zawiasy mydłem?

Evie: Jestem gotowa spróbować wszystkiego.

Jeremy: To może spróbuj go tam zostawić.

– Czy mogłaby pani…? – Uniosłam wzrok znad telefonu. Kobieta patrzyła na mnie z uśmiechem i wskazywała umywalkę, przy której stałam. Teraz ją poznałam. Miała tytuł dame, była po siedemdziesiątce i zawsze elegancko się ubierała. Wysoko uniesiona głowa, proste plecy, krótko ostrzyżone siwe włosy i luźne, powiewne ciuchy z jedwabnym szalem przerzuconym wytwornie przez ramię. Emanowały z niej wdzięk i pewność siebie. Niepewnie zamrugałam, a potem uświadomiłam sobie, że czeka.

Cofnęłam się o krok.

– Przepraszam, tylko czekam na koleżankę.

W pomieszczeniu rozległ się nieomylny dźwięk, jaki wydaje sikający facet. Kobieta przerwała malowanie ust szminką i uważnie przyjrzała się końcówce mojego warkocza. Szum nie ustawał.

Monty utknął w jedynym miejscu, gdzie potrzeba skorzystania z toalety nie stanowiła problemu, ale postanowił to zrobić w najgorszym momencie z możliwych.

I nie żałował sobie. O nie. Kobieta wyglądała niczym ktoś z rodziny królewskiej, a musiała słuchać, jak Monty z upodobaniem opróżnia pęcherz.

Z kabiny dobiegło cichnące ciurkanie. I wreszcie, wreszcie ustało. Starsza pani zamknęła szminkę i wtykając torebkę pod stylowe ramię, odwróciła się do wyjścia.

Zatrzymała się z dłonią na klamce. O rany.

– Czasami – powiedziała – człowiek musi się porządnie wysikać.

Gdy zamknęły się za nią drzwi, oparłam się o umywalkę i mimowolnie parsknęłam śmiechem.

– Nie widzę w tym nic śmiesznego – odezwał się Monty.

– Przepraszam, biorę mydło, żeby posmarować nim zawiasy, ale…

– Pospiesz się, cokolwiek robisz. Bądź dobrą dziewczynką.

– Tylko że mydło to nasze jedyne…

– Szybko, Evelyn.

Świsnęłam z półki bynajmniej niewyglądającą na tanią butelkę mydła w płynie i wróciłam pod kabinę. Oglądając zawiasy w drzwiach, postanowiłam wykorzystać fakt, że mam swojego słuchacza dosłownie za zakładnika.

– Monty – zaczęłam. – Dlaczego nie chcesz się z spotkać z Samem-i-Maxem?

Milczenie ze strony kabiny.

– Chodzi o pierwsze strony tego scenariusza? – Powiedział, że Gbur pisze dalej. Choć nie dał mi do przeczytania konspektu.

– Może jednak wezwij kogoś do pomocy.

– Sam-i-Max wciąż tu są, ale jeśli uważasz, że tak będzie lepiej…

– Nie, nie – zaprotestował czym prędzej.

– To w jakiej sprawie chcieli się z tobą zobaczyć, Monty? – spokojnie pytałam dalej, smarując mydłem zawiasy.

Przeciągła cisza.

Szarpnęłam drzwiami.

– Ani drgną. Chyba naprawdę powinnam po kogoś pójść… – mruknęłam.

Z kabiny dobiegło ciężkie westchnienie. Deska klozetowa zatrzeszczała, gdy Monty na niej usiadł.

– Chcą, żeby Ezra podpisał aneks do umowy, w którym się zobowiąże, że dostarczy gotowy scenariusz w terminie trzech miesięcy. Nie przyjmą części, już próbowałem. Tylko całość. I wspomnieli o prawnikach.

Było to ze strony producentów całkiem uczciwe ultimatum, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że byli zwodzeni już przeszło rok. Monty zapewniał wszystkich, że Gbur pisze, więc na czym polegał problem? Może nasz geniusz poczuł się urażony tym formalnym rozwiązaniem. Bo do tej pory wszystkich prolongat dokonywało się na zasadzie dżentelmeńskiej umowy.

– Czy Ezra nie chce się na to zgodzić? – Obok zamka, między drzwiami a framugą, była maleńka szczelina. Wycisnęłam tam trochę mydła.

Kolejna pauza.

– Wiadomość o nowym terminie mogłaby wpłynąć na jego kreatywność, a tego bym nie chciał.

Czytaj: Monty nie miał odwagi powiadomić Gbura, że koniec z obijaniem się. Wzięłam głęboki oddech.

– Więc on nie wie, że ma trzy miesiące na oddanie scenariusza?

– Gorzej, Evelyn – odparł Monty już z wyraźnym rozdrażnieniem. – Jeśli go nie odda, zechcą odebrać mu zaliczkę, całą. Jeśli do tego dojdzie, mamy przerąbane.

Zmarszczyłam czoło. Czy rzeczywiście było aż tak źle? W ciągu ostatnich kilku lat, gdy mój szef poświęcał coraz więcej czasu na podtrzymanie publicznego wizerunku Gbura, większość negocjacji ze strony agencji prowadziłam ja. Dobrze się orientowałam, jaki jest nasz wkład, chociaż Monty zachowywał sprawy finansowe firmy dla siebie.

– Myślałam, że nasza sytuacja jest dobra – rzuciłam, starając się, żeby w moim głosie nie było słychać frustracji. Gdyby awansował mnie na agenta, mogłabym być bardziej pomocna.

– Powinnaś już wiedzieć, jak działa ten biznes, Evelyn. – Powściągnęłam oburzenie, bo wiedziałam z doświadczenia, że nic nie zyskam, dowodząc, że celowo ogranicza mi dostęp do informacji. – Z każdym dniem większe agencje coraz bardziej wypierają nas z rynku. Nie ma już na nim miejsca dla małych graczy. Ezra to nasza ostatnia szansa, bez niego jesteśmy skończeni. Jeśli nie złoży scenariusza w terminie, oboje, ty i ja, staniemy się bezrobotni.

– Oboje co?! – Za mocno ścisnęłam pojemnik i niechcący urwałam pompkę. Jedno i drugie wyślizgnęło mi się z rąk i upadło na ciemne kafelki, zalewając wszystko dookoła mydłem.

– Nie ma scenariusza – oznajmił Monty – nie ma pracy.

Przez chwilę stałam nieruchomo z cieknącym po rękach mydłem, próbując to ogarnąć wyobraźnią. W ciągu tych wszystkich lat agencja stała się dla mnie drugim domem. Wiedziałam, że moi przyjaciele, po tym, czego nasłuchali się ode mnie o Montym, uważali, że mam syndrom sztokholmski. Jednak dla mnie ta praca to było coś więcej niż radzenie sobie z dziwactwami szefa. To było łączenie w idealne pary reprezentowanych przez agencję scenarzystów z producentami albo jakimiś niesamowitymi wytwórniami filmowymi. Te wszystkie godziny, które spędziłam w ciasnym biurze, redagując scenariusze i pomagając autorom wyjść na prostą. Poprawianie tekstów tak naprawdę nie należało do naszych obowiązków – ale ja uwielbiałam to robić. Była to ciężka robota, lecz wciągnęłam się w nią. Już nie umiałabym bez niej żyć. Nie wiem, kim bym była bez niej. Ta myśl mnie otrzeźwiła.

– Ezra musi podpisać ten aneks – oświadczyłam stanowczo.

– Naprawdę? – zapytał sarkastycznie Monty. – Co ja bym zrobił bez swojej mądrej asys… – Przerwał nagle. – Wiesz – podjął ni stąd, ni zowąd niedbałym tonem – co za szkoda. Zanim wszystko zaczęło się walić, miałem zamiar ci zaproponować, żebyś się w to włączyła.

Co on mówił? Czyżby chciał awansować mnie na agentkę?

Puk, puk, puk. Aż podskoczyłam.

– Halo? Pani Summers? Jest tam pani jeszcze? – Rozpoznałam głos kelnera, z którym wcześniej rozmawiałam. Stał za drzwiami toalety. – Są tu dwaj panowie, którzy przyszli zobaczyć się z Montym. – Odkaszlnął. – Z jakiegoś powodu wydawało im się, że znajdą go w przestrzeni dla VIP-ów, ale nasz kierownik jest trochę przewrażliwiony na punkcie gości z zewnątrz. – Skrzywiłam się w poczuciu winy. – Bardzo przepraszam, ale oni twierdzą, że pomoże nam pani wyjaśnić to… nieporozumienie, a wtedy sobie pójdą.

– Nie mogą mnie zobaczyć uwięzionego w kiblu. Zrób coś! – syknął Monty.

– Jedną chwileczkę! – zawołałam do kelnera. – Monty – nakazałam mu szeptem – pchnij drzwi, kiedy ci powiem, dobra? Zaufaj mi. – Rozstawiłam stopy na podłodze.

Puk, puk.

– Niech się pani pospieszy, jeśli łaska!

– W porządku – rzuciłam do Monty’ego. – Na trzy. Raz. Dwa…

– Proszę pani! Nalegam, żeby pani wyszła, bo inaczej będę musiał wkroczyć do środka.

Potem już wydarzenia potoczyły się lawinowo.

Po pierwsze, Monty wpadł w panikę. Nie czekając, aż powiem „trzy”, natarł ze swojej strony na drzwi kabiny. Byłam tym tak zaskoczona, że ręce zsunęły mi się z gałki i aby złapać równowagę, uchwyciłam się sąsiedniej. W tej samej chwili, jak na komendę, jasnowłosy kelner wparował do łazienki w towarzystwie Sama-i-Maxa. A wtedy oczywiście drzwi kabiny się otworzyły i jak wystrzelony z armaty wyleciał zza nich Monty.

Poślizgnął się na zalanej mydłem podłodze, wywinął orła i upadł jak długi na terakocie u stóp kelnera. Trzeba mu jednak przyznać, że błyskawicznie się pozbierał i wstał. Był spocony i cały w nieładzie, ale szybko obciągnął kamizelkę i wygładził ciemne włosy, robiąc wszystko, żeby nie wyglądać na kogoś, kto właśnie opuścił kabinę damskiej toalety z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Prawie mu się to udało.

– Sam, Max, co za niespodzianka. Właśnie pomagałem swojej asystentce. Toaletowe kłopoty – dodał sotto voce, wskazując w moją stronę.

Tak poróżowiałam, że stopiłam się z kafelkami.

– Dobrze, że cię złapaliśmy – powiedział chyba Sam. Najwyraźniej otrząsnął się z szoku i odzyskał pewność siebie. – Niemal dosłownie, co? Cha, cha. Chcieliśmy tylko pogadać o tym aneksie, bo obiecałeś, że do dziś go podpiszemy.

Do dziś? Jak długo Monty to w sobie dusił?

Mój szef machnął ręką, jakby to był drobiazg.

– Moja asystentka się tym zajmuje. Jest umówiona z Ezrą na poniedziałek z samego rana. Facet już nie może się doczekać, żeby pokazać, co napisał.

Popatrzyłam na niego. Ja? To musiała być jakaś pomyłka. Gbur nie chciałby ze mną rozmawiać. Dla niego byłam tylko od po pierwsze, umawiania spotkań i po drugie, nakłaniania go, żeby na nie przychodził. Po wypełnieniu swojego zadania mogłam odejść, pozostawiając Monty’emu płacenie jak gdyby nigdy nic za wszystkie drogie posiłki i popijawy, podczas których Ezra wygadywał różne nudne rzeczy, jakby dzięki temu miał się zmaterializować scenariusz, za który dostał forsę.

Monty uśmiechnął się uspokajająco. Na użytek producentów, nie mój.

– Rozmawiałem już z nim, zgodził się podpisać aneks, więc spokojna głowa, to tylko formalność. – Zwrócił się do mnie, żywe wcielenie mądrego, życzliwego agenta, który potrafi ugłaskać nerwowego podopiecznego. Praca asystentki polegała między innymi na tym, żeby nie mrugnąć okiem, kiedy szef wyjeżdżał z jakimś bezczelnym kłamstwem. – Masz tylko podać mu długopis. – W jego jasnoniebieskich oczach pojawił się błysk. – Przyda ci się takie doświadczenie… na przyszłość.

– Na przyszłość? – powtórzyłam. Monty niemal niezauważalnie skinął głową. – Oczywiście – odparłam gładko, czując przyspieszone bicie serca. Więc mówił poważnie. Miał zamiar mnie awansować. Jeśli agencja przetrwa.

– Czy coś jeszcze? – zapytał Monty. Obciągnął mankiety koszuli i obdarzył Sama-i-Maxa swoim firmowym uśmiechem, jakby wszystko było załatwione.

– Jeszcze tylko jedno. – Sam-i-Max zlustrowali go od góry do dołu. – Czym się tak ubabrałeś?

Gdy Monty spojrzał na siebie, uśmiech zniknął z jego twarzy.

Kelner podniósł z podłogi pusty pojemnik, zgnieciony w międzyczasie stopą mojego szefa.

– To oliwka do ciała, proszę pana.

Po tej odpowiedzi zapadła cisza.

W dochodzącym z restauracji świetle dostrzegłam lśniącą smużkę prowadzącą od drzwi kabiny do miejsca, w którym stał umazany oliwką Monty. Musiałam wziąć nie ten pojemnik. Po co jednak członek ekskluzywnego klubu miałby w toalecie smarować się oliwką? Ohyda. Wzdrygnęłam się z obrzydzeniem. Sądząc z zażenowania na twarzach Sama-i-Maxa, wyciągnęli wnioski szybciej ode mnie.

– Wiecie co? – zapytał jeden z nich. – To chyba nie najlepsza pora na rozmowę.

Monty doszedł do siebie.

– To może pogadamy innym razem – odparł z taką godnością, na jaką było go stać. – Tylko wcześniej się umówmy.

3Gbur

MIEJSCE I CZAS AKCJI: PIĘKNA, WYSADZANA DRZEWAMI ULICA W POŁUDNIOWYM KENSINGTON – PONIEDZIAŁEK, 19 LISTOPADA, GODZ. 8.55.

EVIE z tacką z dwoma kubkami kawy omija błyszczący czerwony sportowy samochód, zaparkowany przy chodniku. Ma zarumienione policzki. Prostuje ramiona, przybiera stanowczy wyraz twarzy i podnosi rękę, żeby zapukać do drzwi kamienicy.

Drzwi nagle się otworzyły, więc moja dłoń trafiła w próżnię, a kubki z kawą pod wpływem gwałtownego ruchu niebezpiecznie się zakołysały. Udało mi się ich nie upuścić. Spodziewałam się, że zobaczę Gbura, a zamiast niego ujrzałam wysoką blondynkę o truskawkowym odcieniu włosów, która o mało na mnie nie wpadła. Miałam dziwne wrażenie, że choć jej nie znam, gdzieś już ją widziałam, a potem mój mózg przetworzył to, co przekazał mu wzrok. To była Monica Reed, pochodząca z Yorkshire ulubienica Hollywood. Zaparło mi dech w piersi. Od paru lat była z Gburem – choć Bóg tylko wie, co w nim widziała. On był wiecznym chłopcem, podczas gdy ona prawdziwą kobietą, która zjawiła się w Hollywood, żądając równych płac i zróżnicowanych ról dla aktorek powyżej trzydziestego piątego roku życia. Mogłam spokojnie powiedzieć, że jestem jej fanką.

W ciągu ostatnich lat miałam przegląd dziewczyn Gbura. Podobały mu się młode blondynki, tuż po dwudziestce. Monica reprezentowała inny typ. Władcza, posągowa… starsza od niego. Strój do jogi podkreślał jej nienaganną figurę, a wijące się włosy do ramion lśniły jak różowe złoto w zimowym porannym świetle. Zauważyła, że jej się przyglądam, i oblałam się rumieńcem.

Z głębi korytarza dobiegła końcówka przeprosin, wypowiedzianych głosem z typowym dla Los Angeles akcentem. W głosie tym brzmiało obycie, jakby należał do kogoś, kto widział więcej świata, niż ty i ja kiedykolwiek będziemy miały okazję zobaczyć, i na dowód tego mógł pokazać zdjęcia uśpionych tygrysów. Był to dźwiękowy odpowiednik profilu na Tinderze.

– Monica, kotku, wcale znowu cię nie spławiam. Naprawdę. W moim życiu nie ma nikogo innego. Po prostu jestem umówiony na spotkanie, z którego nie mogę się wymiksować. Próbowałem, naprawdę.

Tylko Gbur mógł zwrócić się do Moniki per „kotku”. Typowano, że aktorka zdobędzie drugiego w swojej karierze Oscara za właśnie wchodzący do kin Kant, film kostiumowy, którego akcja toczy się w klasztorze, gdzie zakonnice prowadzą nielegalną destylarnię ginu. Podobno dla tej jednej roli nauczyła się włoskiego i mówiła nim płynnie.

Uśmiechnęłam się do niej nieśmiało.

Obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem.

– W porządku, Ezra, wierzę ci! Na pewno chodzi o pracę! – odkrzyknęła.

O! Może jednak lepiej dobrana z nich para, niż mi się wydawało.

– Możesz mi wierzyć, asystentka mojego agenta to strasznie upierdliwa baba – przekonywał z korytarza Gbur. Czymś zaszeleścił. – Zawiadomiła mnie mejlem o tym spotkaniu w piątek, gdy byliśmy w klubie. Gdyby miała własne życie, ja mógłbym cieszyć się swoim. – Zza drzwi wyłoniły się jego zmierzwione włosy, gdy wręczał Monice komplet kluczy. – O, cześć, Stevie. – Nie mógł sprawiać wrażenia mniej speszonego swoją gafą, pewnie dlatego, że to samo mówił mi już wcześniej.

Na nasze spotkanie włożył spodnie od piżamy i nic więcej. Jeśli serce mocniej zabiło mi w piersi na widok jego muskularnego torsu, wyzierającego znad spodni kaloryfera i wręcz śmiesznej męskiej urody, jakby zszedł ze stron katalogu dla amatorów jachtingu, postanowiłam to sobie wybaczyć. Może i był dupkiem, ale na pewno przystojnym.

– Evie – poprawiłam go po kilku sekundach. I aby dowieść, że zupełnie straciłam godność, dodałam: – Ja też w piątek wieczorem byłam na mieście. – Ty palancie.