Chłopi - Władysław Stanisław Reymont - darmowy ebook

70 osób interesuje się tą książką

Opis

Chłopi” wybitny epos narodowy Władysława Reymonta dostępny w Legimi za darmo w formie ebooka, zawrówno w formacie epub jak i mobi. Powieść została uhonorowana nagrodą Nobla w dziedzinie literatury w 1924 roku.

 

W monumentalnym dziele Reymont w sugestywny sposób opisuje polską wieś na przełomie XIX i XX wieku. Rozciąga swoją historię na przestrzeni czterech pór roku ukazując chłopskie życie zgodne z cyklem natury.

 

Zbiorowym bohaterem powieści jest lipecka społeczność. Na jej tle poznajemy przeplatające się historie kilku postaci. Przewijającymi się są Maciej Boryna i jego syn Antek. Wokól nich i ich żon, Jagny i Hanki, zbudowana jest część fabuły “Chłopów”.


Szczególne miejsce w eposie zajmuje chłopski folklor. Reymont wplótł opisy obyczajów i zabaw ludowych, w dużej mierze dzisiaj już zapomnianych. To sprawia, że można traktować “Chłopów” jako kompendium wiedzy o dawnym wiejskich życiu.  

 

Wyjątkowym pomysłem Reymonta było stworzenie stylizowanego na gwarę języka, którym posługują się bohaterowie “Chłopów”.

 

Te oraz wiele innych czynników sprawia, że “Chłopi” uznawani są za jedną z najważniejszych polskich powieści XX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1724

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (156 ocen)
113
25
15
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JudytaB90

Dobrze spędzony czas

Zasłużył na tego Nobla pan Reymont. Gdyby nie film to na pewno bym nigdy nie wróciła do tej lektury i wiem, że nastoletnie lata to nie jest jeszcze czas na tę książkę.
60
kto28

Dobrze spędzony czas

Przeczytałem po latach i zwróciłem uwagę na więcej detali. Narracja prowadzona jest gwarą, co może przeszkadzać młodszym czytelnikom, jednak - wg mnie - lepiej oddaje jakąś "pierwotność" i zlanie się z Naturą bohaterów powieści. Przydługawe opisy przyrody mogą nużyć, jednak jest to dobre tło dla emocji przeżywanych przez postacie z powieści. Naturalistyczna powieść nie ocenia bohaterów, po prostu pokazuje: bezwzględne zżycie z ziemią, jarmarczną religijność, pierwotne instynkty, które nie deprecjonują bohaterów. Osadzona na przełomie XIX i XX wieku powieść, gdzieś w zaborze rosyjskim, odsłania powolne kształtowanie się polskości wśród chłopów, co wtedy nie było takie oczywiste. PO Powstaniu Styczniowym, władze carskie uwłaszczyły chłopów na terenie dawnej Polski, skłócając ich jeszcze bardziej ze szlachtą.
60
Balijka1976

Nie oderwiesz się od lektury

Ponadczasowa, wspaniała. Arcydzieło.
20
milunanai

Dobrze spędzony czas

Trudna lektura, jednakże niezmiernie ciekawa. Powróciłam po lekturze książki "Chłopki" oraz seansie "Chłopów". Czyta się ją powoli, ale wciąga, przenosi czytelnika do tamtych czasów.
10
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka. polecM
11

Popularność




Władysław Stanisław Reymont

Chłopi

Część pierw­sza – Je­sień

Mi­ria­mo­wi

I

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus!

– Na wie­ki wie­ków, mo­ja Aga­to, a do­kąd to wę­dru­je­cie, co?

– We świat, do lu­dzi, do­bro­dzie­ju ko­cha­ny – w ty­li świat!… – za­kre­śli­ła ki­jasz­kiem łuk od wscho­du do za­cho­du.

Ksiądz spoj­rzał bez­wied­nie w tę dal i ry­chło przy­warł[1] oczy, bo nad za­cho­dem wi­sia­ło ośle­pia­ją­ce słoń­ce; a po­tem spy­tał ci­szej, lę­kli­wiej jak­by…

– Wy­pę­dzi­li was Kłę­bo­wie, co? A mo­że to ino nie­zgo­da?… mo­że…

Nie za­raz od­rze­kła, wy­pro­sto­wa­ła się nie­co, po­wle­kła cięż­ko sta­ry­mi, wy­peł­zły­mi[2] ocza­mi po po­lach oje­sie­nia­łych, pu­stych i po da­chach wsi za­nu­rzo­nej w sa­dach.

– I… nie wy­pę­dza­li… jak­że­by… do­bre są lu­dzie – krew­nia­ki. Nie­zgo­dy też ni­ja­kiej być nie by­ło. Sa­mam ino zmiar­ko­wa­ła, że trza mi w świat. Z cu­dze­go wo­za to złaź choć i w pół mo­rza.

Trza by­ło… ro­bo­ty już la mnie nie mia­ły… na zi­mę idzie, to jak­że – dar­mo mi to da­dzą wa­rzę[3] abo i ten kąt do spa­nia?…

A że rych­tyk[4] i cioł­ka od­sa­dzi­li od ma­ci… a i gą­ski, bo to już zim­ne noc­ki, trza za­gnać pod strze­chę, tom i zro­bi­ła miej­sce… jak­że, by­dlą­tek szko­da, Bo­że stwo­rze­nie też… A lu­dzie do­bre, bo mię choć la­tem przy­tu­lą, ką­ta ani tej łyż­ki stra­wy nie ża­łu­ją, że se czło­wiek kiej ja­ka go­spo­dy­ni pa­ra­du­je…

A na zi­mę we świat, po pro­szo­nym.

Nie­wie­la mi po­trza, to se u do­brych lu­dzi upro­szę i do zwie­sny[5] z Pa­na­je­zu­so­wą ła­ską prze­chyr­lam, a jesz­cze się coś nie­coś gro­sza uści­bi – to rych­tyk la nich na przed­nó­wek[6]… krew­nia­ki prze­ciech…

A już ta Je­zu­si­czek prze­naj­słod­szy bie­do­ty opu­ścić nie opu­ści.

– Nie opu­ści, nie – za­wo­łał go­rą­co i wsty­dli­wie wsa­dził jej w garść zło­tów­kę.

– Do­bro­dzie­ju nasz ser­decz­ny, do­bro­dzie­ju!

Przy­pa­dła mu do ko­lan roz­trzę­sio­ną gło­wą, a łzy jak groch po­sy­pa­ły się po jej twa­rzy sza­rej i zra­dlo­nej[7] jak te je­sien­ne po­do­rów­ki[8].

– Idź­cie z Bo­giem, idź­cie – szep­tał za­kło­po­ta­ny pod­no­sząc ją z zie­mi.

Ze­bra­ła drżą­cy­mi rę­ka­mi tor­by i ki­ja­szek z je­żem[9] na koń­cu, prze­że­gna­ła się i po­szła sze­ro­ką, wy­bo­istą dro­gą ku la­som; raz wraz tyl­ko od­wra­ca­ła się ku wsi, ku po­lom, na któ­rych ko­pa­no kar­to­fle, i na te dy­my pa­stu­sich ognisk, co się snu­ły ni­sko nad ścier­ni­ska­mi – po­glą­da­ła ża­ło­śnie, aż i znik­nę­ła za przy­droż­ny­mi krza­mi.

A ksiądz usiadł z po­wro­tem na kół­kach od płu­ga, za­żył ta­ba­ki i roz­ło­żył bre­wiarz[10], ale oczy ze­śli­zgi­wa­ły mu się z czer­wo­nych li­ter i le­cia­ły po ogrom­nych, w je­sien­nej za­du­mie po­grą­żo­nych zie­miach, to po bla­dym nie­bie błą­dzi­ły lub za­trzy­my­wa­ły się na pa­rob­ku, po­chy­lo­nym nad płu­giem.

– Wa­lek… bruz­da krzy­wa… te… – za­wo­łał uno­sząc się nie­co i cho­dził już ocza­mi krok za kro­kiem za pa­rą tłu­stych siw­ków, cią­gną­cych pług ze skrzy­pem.

Za­czął zno­wu bez­wied­nie prze­bie­gać czer­wo­ne li­te­ry bre­wia­rza i po­ru­szać usta­mi, ale co chwi­la go­nił ocza­mi siw­ki, to stad­ko wron, któ­re ostroż­nie, z wy­cią­gnię­ty­mi dzio­ba­mi pod­ska­ki­wa­ły w bruź­dzie i raz wraz, za każ­dym świ­stem ba­ta, za każ­dym na­wro­tem płu­ga, pod­ry­wa­ły się cięż­ko, pa­da­ły za­raz na zo­ra­ne za­go­ny i ostrzy­ły dzio­by o twar­de, ze­schłe ski­by.

– Wa­lek! a śmi­gnij no pra­wą po por­t­kach, bo zo­sta­je!

Uśmiech­nął się, bo ja­koż po ba­cie pra­wa już rów­no cią­gnę­ła, a gdy ko­nie do­szły do dro­gi, uniósł się ży­wo, po­kle­pał je przy­jaź­nie po kar­kach, aż wy­cią­ga­ły do nie­go noz­drza i przy­ja­ciel­sko ob­wą­chi­wa­ły twarz.

– He­eet-aa! – wo­łał śpiew­nie Wa­lek, wy­cią­gnął błysz­czą­cy jak­by ze sre­bra pług, uniósł go lek­ko, po­cią­gnął ko­nie lej­ca­mi, że za­to­czy­ły krót­ki łuk, wra­ził krój błysz­czą­cy w rży­sko, śmi­gnął ba­tem, ko­nie po­cią­gły z miej­sca, aż zgrzyt­nę­ły or­czy­ki – i orał da­lej wiel­ki łan zie­mi, co pod pro­stym ką­tem spa­dał od dro­gi po po­chy­ło­ści i ni­by dłu­gi wą­tek zgrzeb­nych skib roz­cią­gał się aż ku wsi, le­żą­cej ni­sko i jak­by za­to­pio­nej w czer­wo­na­wych i żół­ta­wych sa­dach.

Ci­cho by­ło, cie­pło i nie­co sen­nie.

Słoń­ce, cho­ciaż to był już ko­niec wrze­śnia, przy­grze­wa­ło jesz­cze nie­zgo­rzej – wi­sia­ło w po­ło­wie dro­gi mię­dzy po­łu­dniem a za­cho­dem, nad la­sa­mi, że już krze i ka­mion­ki, i gru­sze po po­lach, a na­wet ze­schłe twar­de ski­by kła­dły za się cie­nie moc­ne i chłod­ne.

Ci­sza by­ła na po­lach opu­sto­sza­łych i upa­ja­ją­ca słod­kość w po­wie­trzu, przy­mglo­nym ku­rza­wą sło­necz­ną; na wy­so­kim, bla­dym błę­ki­cie le­ża­ły gdzie­nie­gdzie bez­ład­nie po­roz­rzu­ca­ne ogrom­ne bia­łe chmu­ry ni­by zwa­ły śnie­gów, na­wia­ne przez wi­chry i po­strzę­pio­ne.

A pod ni­mi, jak okiem ogar­nąć, le­ża­ły sza­re po­la ni­by ol­brzy­mia mi­sa o mo­drych wrę­bach la­sów – mi­sa, przez któ­rą, jak srebr­ne przę­dzi­wo roz­bły­słe w słoń­cu, mi­go­ta­ła się w skrę­tach rze­ka spod olch i ło­zin nad­brzeż­nych. Wzbie­ra­ła w po­środ­ku wsi w ogrom­ny po­dłuż­ny staw i ucie­ka­ła na pół­noc wy­rwą wśród pa­gór­ków; na dnie ko­tli­ny, do­ko­ła sta­wu, le­ża­ła wieś i gra­ła w słoń­cu je­sien­ny­mi bar­wa­mi sa­dów – ni­by czer­wo­no-żół­ta lisz­ka, zwi­nię­ta na sza­rym li­ściu ło­pia­nu, od któ­rej do la­sów wy­cią­ga­ło się dłu­gie, splą­ta­ne nie­co przę­dzi­wo za­go­nów, płach­ty pól sza­rych, sznu­ry miedz peł­nych ka­mio­nek i tar­nin – tyl­ko gdzie­nie­gdzie w tej srebr­na­wej sza­ro­ści roz­le­wa­ły się stru­gi zło­ta – łu­bi­ny żół­ci­ły się kwia­tem pach­ną­cym, to bie­la­ły omdla­łe, wy­schłe ło­ży­ska stru­mie­ni al­bo le­ża­ły piasz­czy­ste sen­ne dro­gi i nad ni­mi rzę­dy po­tęż­nych to­po­li z wol­na wspi­na­ły się na wzgó­rza i po­chy­la­ły ku la­som.

Ksiądz ock­nął się z za­pa­trze­nia, bo dłu­gi, ża­ło­sny ryk roz­legł się gdzieś nie­da­le­ko, aż wro­ny po­de­rwa­ły się z krzy­kiem i sko­śnym rzu­tem le­cia­ły na ko­pa­ni­ska – a czar­ny mi­go­cą­cy cień biegł za ni­mi do­łem po rży­skach i po­do­rów­kach.

Przy­sło­nił rę­ką oczy i pa­trzył pod słoń­ce – dro­gą od la­sów szła ja­kaś dziew­czy­na i cią­gnę­ła za so­bą na po­stron­ku du­żą, czer­wo­ną kro­wę; gdy prze­cho­dzi­ła obok, po­chwa­li­ła Bo­ga i chcia­ła skrę­cić, aby księ­dza po­ca­ło­wać w rę­kę, ale kro­wa szarp­nę­ła ją w bok i zno­wu ry­czeć za­czę­ła.

– Na sprze­da­nie pro­wa­dzisz, co?

– Ni… ino do mły­na­rzo­we­go by­sia… a stój­że, za­po­wie­trzo­na… Wście­kłaś się czy co! – wo­ła­ła za­dy­sza­na, usi­łu­jąc po­wstrzy­mać, ale kro­wa ją po­cią­gnę­ła, że już obie gna­ły w dyr­dy, aż kurz je za­krył ob­ło­kiem.

A po­tem wlókł się cięż­ko po piasz­czy­stej dro­dze Żyd szma­ciarz[11], pchał przed so­bą tacz­ki do­brze na­ła­do­wa­ne, bo raz wraz przy­sia­dał i cięż­ko dy­szał.

– Co tam sły­chać, Mosz­ku?

– Co sły­chać?… Ko­mu do­brze, to i do­brze sły­chać… Kar­to­fle chwa­ła Bo­gu ob­ro­dzi­ły, ży­to sy­pie, ka­pu­sta bę­dzie. Kto ma kar­to­fle, kto ma ży­to, kto ma ka­pu­stę – te­mu do­brze sły­chać! – Po­ca­ło­wał księ­dza w rę­kaw, za­ło­żył na kark pas od ta­czek i pchał da­lej, lżej już, bo za­czy­nał się spa­dek ła­god­ny.

A po­tem szedł środ­kiem dro­gi w ku­rza­wie, bo za­mia­tał no­ga­mi, śle­py dziad pro­wa­dzo­ny przez tłu­ste­go kun­dla na sznur­ku.

A po­tem le­ciał od la­su chło­pak z bu­tel­ką, ale ten uj­rzaw­szy księ­dza przy dro­dze okrą­żył go z da­la i biegł na prze­łaj pól do karcz­my.

To zno­wu chłop z są­sied­niej wsi wiózł zbo­że do mły­na al­bo Ży­dów­ka pę­dzi­ła sta­do ku­pio­nych gę­si.

A każ­dy po­chwa­lił Bo­ga, za­mie­nił słów pa­rę i szedł w swo­ją dro­gę, od­pro­wa­dza­ny życz­li­wym sło­wem i spoj­rze­niem księ­dza, któ­ren, że już słoń­ce by­ło co­raz ni­żej, po­wstał i krzyk­nął do Wal­ka:

– Do­órz do brzó­zek i do do­mu… na nic się ko­nie zma­cha­ją.

I po­szedł wol­no mie­dza­mi, od­ma­wiał pół­gło­sem mo­dli­twy i ja­snym, peł­nym ko­cha­nia spoj­rze­niem ogar­niał po­la…

…Rzę­dy ko­biet czer­wie­ni­ły się na ko­pa­ni­skach… roz­le­gał się gro­chot zsy­py­wa­nych do wo­zów kar­to­fli… miej­sca­mi ora­no jesz­cze pod siew… sta­da krów sro­ka­tych pa­sły się na ugo­rach… dłu­gie, po­pie­la­te za­go­ny rdza­wi­ły się mło­dą szczot­ką zbóż wscho­dzą­cych… to gę­si ni­by pła­ty śnie­gów bie­li­ły się na wy­tar­tych, zru­dzia­łych łą­kach… kro­wa gdzieś za­ry­cza­ła… ogni­ska się pa­li­ły i dłu­gie, nie­bie­skie war­ko­cze dy­mów cią­gnę­ły się nad za­go­na­mi… Wóz za­tur­ko­tał al­bo pług zgrzyt­nął o ka­mie­nie… to ci­sza zno­wu obej­mo­wa­ła zie­mię na chwi­lę, że sły­chać by­ło głu­chy beł­kot rze­ki i tur­kot mły­na, scho­wa­ne­go za wsią, w zbi­tym gąsz­czu drzew po­żół­kłych… to zno­wu śpiew­ka się ze­rwa­ła lub krzyk nie wia­do­mo skąd po­wsta­ły le­ciał ni­sko, tłukł się po bruz­dach i do­łach i to­nął bez echa w je­sien­nej sza­ro­ści, na ścier­ni­skach oprzę­dzo­nych srebr­ny­mi pa­ję­czy­na­mi, w pu­stych sen­nych dro­gach, nad któ­ry­mi po­chy­la­ły się ja­rzę­bi­ny o krwa­wych, cięż­kich gło­wach… to włó­czo­no ro­le i tu­man sza­re­go, prze­sło­necz­nio­ne­go ku­rzu pod­no­sił się za bro­na­mi, wy­dłu­żał i peł­zał aż na wzgó­rze i opa­dał, a spod nie­go ni­by z ob­ło­ku wy­chy­lał się bo­sy chłop, z go­łą gło­wą, prze­wią­za­ny płach­tą – szedł wol­no, na­bie­rał ziar­na z płach­ty i siał ru­chem mo­no­ton­nym, na­boż­nym i bło­go­sła­wią­cym zie­mi, do­cho­dził do koń­ca za­go­nów, na­bie­rał z wor­ka zbo­ża, na­wra­cał i z wol­na pod­cho­dził pod wzgó­rze, że naj­pierw gło­wa roz­czo­chra­na, po­tem ra­mio­na, a w koń­cu już był ca­ły wid­ny na tle słoń­ca z tym sa­mym bło­go­sła­wią­cym ru­chem siej­by; z tym sa­mym świę­tym rzu­tem roz­rzu­cał zbo­że, co jak zło­ty pył ko­li­stym wi­rem pa­da­ło na zie­mię.

Ksiądz szedł co­raz wol­niej, cza­sem przy­sta­wał, aby ode­tchnąć, to zno­wu obej­rzał się na swo­je siw­ki, to przy­glą­dał się chło­pa­kom, ob­tłu­ku­ją­cym ka­mie­nia­mi ogrom­ną gru­szę, aż hur­mem przy­bie­gli do nie­go i cho­wa­jąc rę­ce za sie­bie ca­ło­wa­li w rę­kaw su­tan­ny.

Po­gła­dził ich po gło­wach i rzekł upo­mi­na­ją­co:

– Nie łam­cie ino ga­łę­zi, bo na bez­rok[12] gru­szek mieć nie bę­dzie­cie.

– My nie rzu­ca­lim na grusz­ki, ino że tam jest ga­pie gniaz­do[13] – ozwał się śmiel­szy.

Ksiądz się uśmiech­nął do­bro­tli­wie i za­raz zno­wu przy­sta­nął przy ko­pa­czach.

– Szczęść Bo­że w ro­bo­cie!

– Bo­że za­płać, dzię­ku­je­my! – od­po­wie­dzie­li ra­zem, pro­stu­jąc się, i ru­szy­li wszy­scy do uca­ło­wa­nia rąk do­bro­dzie­ja ko­cha­ne­go.

– Pan Bóg dał la­toś uro­dzaj na kar­to­fle, co? – mó­wił, wy­cią­ga­jąc otwar­tą ta­ba­kier­kę do męż­czyzn – bra­li su­mien­nie i z sza­cun­kiem w szczyp­ty, nie śmie­jąc przy nim za­ży­wać.

– Ju­ści, kar­to­fle kiej ko­cie łby i du­żo pod krza­mi.

– Ha, to świ­nie zdro­że­ją, bo ja­ki ta­ki chciał bę­dzie wsa­dzać do kar­mi­ka.

– Już i tak dro­gie; na za­ra­zę la­tem wy­gi­nę­ły, a i do Prus ku­pu­ją.

– Praw­da, praw­da. A czy­je to ziem­nia­ki ko­pie­cie?

– A Bo­ry­no­we.

– Go­spo­da­rza nie wi­dzę, tom i ro­ze­znać nie ro­ze­znał.

– Ociec po­je­cha­li z mo­im ano do bo­ru.

– A to wy, An­na, jak­że się ma­cie? – zwró­cił się do mło­dej, przy­stoj­nej ko­bie­ty w czer­wo­nej chu­st­ce na gło­wie, któ­ra, że rę­ce mia­ła uwa­la­ne zie­mią, przez za­pa­skę uję­ła je­go rę­kę i po­ca­ło­wa­ła.

– Jak­że się ma ten wasz chło­pak, com go to we żni­wa chrzcił?

– Bóg za­płać do­bro­dzie­jo­wi, zdrów się cho­wa i coś nie­coś ba­ły­ku­je[14].

– No, zo­stań­cie z Bo­giem.

– Pa­nu Bo­gu od­da­jem.

I ksiądz skrę­cił na pra­wo, ku cmen­ta­rzo­wi, któ­ry le­żał z tej stro­ny wsi, przy to­po­la­mi wy­sa­dzo­nej dro­dze.

Dłu­go za nim spo­glą­da­li w mil­cze­niu, na je­go smu­kłą, po­chy­lo­ną nie­co po­stać, do­pie­ro gdy prze­szedł ni­skie, ka­mien­ne ogro­dze­nie cmen­ta­rza i szedł mię­dzy mo­gi­ła­mi ku ka­pli­cy, co sta­ła wpo­śród po­żół­kłych brzóz i klo­nów czer­wo­nych, roz­wią­za­ły się im ję­zy­ki.

– Lep­sze­go to i na ca­łym świe­cie nie zna­leźć – za­czę­ła któ­raś z ko­biet.

– Ju­ści, chcia­ły go też za­brać do mia­sta… że­by ociec z wój­tem nie jeź­dzi­li pro­sić bi­sku­pa, to by­śwa go i nie mie­li… Kop­ta no, lu­dzie, kop­ta, bo do wie­czo­ra ma­ło da­le­ko, a ziem­nia­ków ma­ło wie­le[15]! – mó­wi­ła An­na wy­sy­pu­jąc swój kosz na ku­pę żół­cą­cą się na roz­ko­pa­nej zie­mi, peł­nej ze­schłych łę­cin.

Wzię­li się chy­żo za ro­bo­tę i w ci­cho­ści, że ino sły­chać by­ło dzia­ba­nie mo­ty­czek o twar­dą zie­mię, a cza­sem su­chy dźwięk że­la­za o ka­mień. Cza­sa­mi ktoś nie­ktoś wy­pro­sto­wał zgię­ty i zbo­la­ły grzbiet, ode­tchnął głę­bo­ko, po­pa­trzył bez­myśl­nie na sie­ją­ce­go przed ni­mi i zno­wu ko­pał, wy­bie­rał z sza­rej zie­mi żół­te ziem­nia­ki i rzu­cał do ko­sza przed się sto­ją­ce­go.

Lu­dzi by­ło kil­ka­na­ścio­ro, prze­waż­nie sta­rych ko­biet i ko­mor­ni­ków, a za ni­mi bie­li­ły się dwa krzy­ża­ki, u któ­rych w płach­tach le­ża­ły dzie­ci raz wraz po­pła­ku­jąc.

– A tak i sta­ra po­szła we świat – za­czę­ła Ja­gu­styn­ka.

– Kto? – spy­ta­ła An­na pod­no­sząc się.

– A sta­ra Aga­ta.

– Na że­bry…

– Ju­ści, że na że­bry! Ha­le! nie na słod­ko­ści, ino na że­bry. Ob­ro­bi­ła krew­nia­ków, wy­słu­ży­ła się im bez la­to, to już ją pu­ści­ły na wol­ny dech.

– Wró­ci na zwie­snę, to im na­zno­si w to­re­becz­kach, a to i cu­kru, a to i har­ba­ty, a to i gro­sza coś nie­coś; za­raz ją bę­dą mi­ło­wa­ły, ka­żą spać w łóż­ku, pod pie­rzy­ną, ro­bić nie da­dzą, co­by se wy­po­cze­na… A wuj­na, a ciot­ka jej mó­wią, pó­ki te­go ostat­nie­go sze­ląż­ka od niej nie wy­cią­gną… A je­sie­nią to już la niej miej­sca nie ma w sie­ni ani we chli­wie. Ścier­wy, psie krew­nia­ki i za­po­wie­trzo­ne – wy­bu­cha­ła Ja­gu­styn­ka i ta­ki gniew ją prze­jął, że sta­ra jej twarz po­si­nia­ła.

– Bied­ne­mu to za­wsze na ten przy­kład wiatr w oczy – do­rzu­cił je­den z ko­mor­ni­ków, sta­ry, wy­nędz­nia­ły chłop z krzy­wą gę­bą.

– Kop­ta no, lu­dzie, kop­ta – po­pę­dza­ła An­na nie­ra­da to­ko­wi roz­mo­wy.

Ja­gu­styn­ka, że to dłu­go nie mo­gła bez ga­da­nia, to spoj­rza­ła na sie­ją­ce­go i rze­kła:

– Te Pa­cze­sie to sta­re chło­py, że ja­że im już kła­ki na łbach pusz­cza­ją…

– Ale ka­wa­le­ry za­wdy – rze­kła in­sza ko­bie­ta.

– A ty­le dzie­wuch się sta­rze­je al­bo i służ­by szu­kać idzie…

– Prze­ciech, a one ma­ją ca­ły pół­w­łó­czek i jesz­cze łącz­kę za mły­nem.

– Ju­ści, abo to im mat­ka da się że­nić… abo to im po­pu­ści…

– A kto by kro­wy do­ił, kto by opie­rał, kto by ko­le go­spo­dar­stwa abo i śwyń cho­dził…

– Ob­rzą­dza­ją se ma­tu­lę i Ja­gu­się, bo jak­że, Ja­gna kiej pa­ni ja­ka, kiej i dru­ga dzie­dzicz­ka, ino się stroi… a my­je, a w lu­ster­ku prze­glą­da, a war­ko­cze za­pla­ta.

– I pa­trzy ino, ko­go by pu­ścić pod pie­rzy­nę, któ­ren aby moc­ny! – do­rzu­ci­ła zno­wu ze złym uśmie­chem Ja­gu­styn­ka.

– Jó­zek Ba­na­chów po­sy­łał z wód­ką – nie chcia­ła.

– Cie… dzie­dzicz­ka za­po­wie­trzo­na.

– A sta­ra ino w ko­ście­le sia­du­je, a na książ­ce się mo­dli, a na od­pu­sty cho­dzi!

– Praw­da, ale cza­row­ni­ca to też jest; a Waw­rzo­no­wym kro­wom to chto mle­ko ode­brał, co? A jak na Ja­da­mo­we­go chło­pa­ka, co jej śliw­ki w sad­ku ob­ry­wał, ja­kieś złe sło­wo po­wie­dzia­ła, to mu się za­raz ta­ki koł­tun zbił i tak go po­krę­ci­ło, Je­zus!

– I ma tu bło­go­sła­wień­stwo Bo­że być nad na­ro­dem, kiej ta­kie we wsi sie­dzą…

– A drze­wiej, kiej jesz­cze kro­wy pa­sa­łam ta­tu­sio­we, to ba­czę, że ta­kie ze wsi wy­ga­nia­li – do­da­ła zno­wu Ja­gu­styn­ka.

– Tym się krzyw­da nie sta­nie, bo ma ją kto strzec… – i zni­ża­jąc głos do szep­tu, a pa­trząc z uko­sa na An­nę, co ko­pa­ła na prze­dzie pierw­szą z kra­ja re­dli­nę, szep­ta­ła Ja­gu­styn­ka są­siad­kom:

– A po­no pierw­szy do obro­ny to ano chłop Han­ki… cie­ka się on za Ja­gną kiej ten pies…

– La­bo­ga… mo­iście­wy… cu­deń­ka pra­wi­cie… Ha­le! to by już grzech i ob­ra­za bo­ska by­ła… – szep­ta­ły do sie­bie ko­piąc i nie pod­no­sząc głów.

– A bo to on je­den… a to jak za su­ką, tak chło­pa­ki za nią ga­nia­ją.

– A bo też uro­dę ma, to ma; wy­pa­sio­na kiej ja­ło­wi­ca, bia­ła na gę­bie, a śle­pie to ma rych­tyk[16] jak te lno­we kwiat­ki… a moc­na, że i nie­je­den chłop jej nie ura­dzi…

– A bo to co ro­bi, ino żre a wy­sy­pia się, to nie ma urod­na być…

Mil­cza­ły dłu­gą chwi­lę, bo trze­ba by­ło kar­to­fle wy­sy­py­wać na ku­pę.

A po­tem już z rzad­ka po­ga­dy­wa­ły to o tym, to o owym, aż i za­mil­kły, bo któ­raś doj­rza­ła, że od wsi rży­skiem bie­ży Józ­ka Bo­ry­nian­ka.

Ja­koż i ta nad­bie­ga­ła zzia­ja­na i już z da­le­ka krzy­cza­ła:

– Han­ka, a chodź­cie ino do cha­łu­py, bo kro­wie się co­sik sta­ło.

– Je­zus Ma­ria, a któ­rej?…

– A to ci gra­nia­stej… a to ci… tchu zła­pać nie mo­gę…

– Lo­bo­ga, aże mnie za­tknę­ło, my­śla­łam, że mo­jej… – za­wo­ła­ła z ulgą An­na.

– Wi­tek ją co do­pie­ro przy­gnał, bo ga­jo­wy ich wy­pę­dził z za­ga­jów. Kro­wa się zla­cha­ła, bo ta­ka śpa­śna… i za­raz przed obo­rą upa­dła… i ani pić nie pi­je, ani żreć nie żre, ino się ta­rza, a ry­czy, że lo­bo­ga!

– Oj­ca to nie ma?

– Ni, ta­tu­lo jesz­cze nie przy­je­cha­li. O Je­zus, mój Je­zus, ta­ka kro­wa, co na raz do­brze i gar­niec mle­ka da­wa­ła. A chodź­cież ry­chło.

– Du­chem ci le­cę, w to oczym­gnie­nie.

Ja­koż i wy­ję­ła dziec­ko z płach­ty, na­dzia­ła mu cza­pecz­kę z ku­ta­si­ka­mi[17], okrę­ci­ła za­pa­ską i po­szła ży­wo, a ta­ka by­ła str­wo­żo­na wie­ścią, że na­wet nie opu­ści­ła weł­nia­ka, za­po­mnia­ła do cna, aż jej od­sło­nię­te do ko­lan no­gi bie­li­ły się po ro­li. Józ­ka bie­gła przo­dem.

A ko­pa­cze, każ­dy okra­kiem nad swo­ją re­dli­ną, po­su­wa­li się z wol­na, ko­piąc le­ni­wiej, ja­ko że nikt nie pi­lił i nie po­ga­niał.

Słoń­ce już się prze­ta­cza­ło na za­chód i jak­by roz­ża­rzo­ne bie­giem sza­lo­nym czer­wie­ni­ło się ko­łem ogrom­nym i zsu­wa­ło za czar­ne, wy­so­kie la­sy. Mrok gęst­niał i peł­zał już po po­lach; su­nął bruz­da­mi, cza­ił się po ro­wach, wzbie­rał w gąsz­czach i z wol­na roz­le­wał się po zie­mi, przy­ga­szał, ogar­niał i tłu­mił bar­wy, że tyl­ko czu­by drzew, wie­że i da­chy ko­ścio­ła go­rza­ły pło­mie­nia­mi.

A nie­któ­rzy ścią­ga­li już z pól do do­mów.

Gło­sy ludz­kie, rże­nia, po­ry­ki­wa­nia, tur­ko­ty wo­zów co­raz ostrzej brzmia­ły w ci­chym, omro­czo­nym po­wie­trzu.

Sy­gna­tur­ka na ko­ście­le za­czę­ła dzwo­nić Anioł Pań­ski spi­żo­wym świe­go­tem, że lu­dzie przy­sta­wa­li i szept pa­cie­rzów, ni­by szem­ra­nie opa­da­ją­cych list­ków, pa­dał w mro­ki.

Ze śpie­wa­mi a po­krzy­ka­mi we­so­ły­mi spę­dza­no by­dło z pa­stwisk, co ciż­bą szło dro­ga­mi w tu­ma­nach ku­rza­wy, że tyl­ko raz wraz wy­chy­la­ły się z niej gło­wy po­tęż­ne i ro­gi krza­cza­ste.

Owce po­be­ki­wa­ły tu i owdzie, to gę­si ze­rwa­ły się z pa­stwisk i sta­da­mi le­cia­ły, ca­łe w zo­rzach za­cho­du za­to­pio­ne, że tyl­ko krzyk prze­ni­kli­wy zna­czył je w po­wie­trzu.

– Ale szko­da, ta gra­nia­sta to siel­na[18] kro­wa.

– I… nie na bie­da­ka tra­fi­ło.

– A tak i by­dląt­ka żal, co się zmar­nu­je.

– Go­spo­dy­ni Bo­ry­na nie ma, to wszyst­ko le­ci kiej przez si­to.

– A bo to Han­ka nie go­spo­dy­ni?

– La sie­bie… jak­by na ko­mor­nym u oj­ca sie­dzą, to ju­ści pa­trzą, aby ino na swo­ją stro­nę coś nie­coś urwać, a oj­co­we­go nie­chta pies pil­nu­je.

– A Józ­ka, że to jesz­cze skrzat głu­pi, to i cóż po­ra­dzi?

– Ha­le, al­bo to Bo­ry­na nie mógł­by gront od­dać Ant­ko­wi, co?

– A sam pój­dzie do nich na wy­cug, co?… Sta­rzy­ście, Wawrz­ku, a do cna jesz­cze głu­pi – za­czę­ła ży­wo Ja­gu­styn­ka. – Ho, ho, Bo­ry­na jesz­cze krzep­ki, mo­że się oże­nić, a głu­pi by był, że­by dzie­ciom za­pi­sy­wał.

– Ha­le, krzep­ki to ju­ści, że jest, ale już ma ze sześć­dzie­siąt ro­ków.

– Nie bój się, Wawrz­ku, każ­da młód­ka pój­dzie za nie­go, niech­by tyl­ko rzekł.

– Już dwie żo­ny po­cho­wał.

– Niech se po­cho­wa i trze­cią, Pa­nie Bo­że mu po­móż, a niech dzie­ciom, pó­ki żyw, nie da­je ni sta­ja, ni lisz­ki jed­nej, ni ty­le, co tre­pem przy­dep­nie. Ścier­wy, wy­rych­to­wa­ły­by go, kiej mo­je mnie. Da­ły­by mu wy­cu­gi, że na wy­ro­bek by cho­dził, z gło­du by zdy­chał abo i na że­bry, po pro­szo­nym szedł. Od­daj ino, co masz, dzie­ciom – to ci od­da­dzą; rych­tyk ci te­go star­czy na sznu­re­czek abo i na ten ka­mień do szyi…

– Lu­dzie, a to czas do do­mu, mro­cze­je.

– Czas, czas! Słoń­ce już za­szło.

Po­zbie­ra­li pręd­ko mo­tycz­ki, ko­szy­ki, to dwo­ja­ki od obia­dów i szli wol­no gę­sie­go mie­dzą, po­ga­du­jąc coś nie­coś, a tyl­ko sta­ra Ja­gu­styn­ka wy­krzy­ki­wa­ła wciąż na­mięt­nie na dzie­ci wła­sne, a po­tem już i na wszyst­kich po­msto­wa­ła.

A rów­no z ni­mi ja­kaś dziew­czy­na gna­ła ma­cio­rę z pro­się­ta­mi i śpie­wa­ła cien­kim gło­si­kiem:

Aj, nie chodź kie­le wo­za,
Aj, nie trzy­maj się osi,
Aj, nie daj chło­pu gę­by,
Aj, choć cię pięk­nie pro­si.

– Cie, głu­pia, wrzesz­czy, kiej­by ją kto ze skó­ry ob­dzie­rał.

II

Na bo­ry­no­wym pod­wor­cu ob­sta­wio­nym z trzech stron bu­dow­la­mi go­spo­dar­ski­mi, a z czwar­tej sa­dem, któ­ry go od­dzie­lał od dro­gi, już się ze­bra­ło dość na­ro­du; kil­ka ko­biet ra­dzi­ło i wy­dzi­wia­ło nad ogrom­ną czer­wo­no-bia­łą kro­wą, le­żą­cą przed obo­rą na ku­pie na­wo­zu.

Sta­ry pies, ku­la­wy nie­co i z ob­la­złą na bo­kach sier­ścią, oga­niał gra­nia­stą, ob­wą­chi­wał ją, szcze­kał, to wy­pa­dał w opłot­ki i gnał dzie­ci na dro­gę, co się by­ły wie­sza­ły na pło­tach i za­zie­ra­ły cie­ka­wie w obej­ście, al­bo do­cie­rał do ma­cio­ry, co le­gła pod cha­łu­pą i roz­wa­lo­na ję­cza­ła ci­cho, bo ssa­ły ją bia­łe, mło­de pro­się­ta.

Han­ka nad­bie­gła wła­śnie zzia­ja­na, przy­pa­dła do kro­wy i ję­ła ją gła­skać po gę­bu­li i łbie.

– Gra­nu­la, bie­do­to, gra­nu­la! – wo­ła­ła łza­wo, aż buch­nę­ła pła­czem i la­men­tem ser­decz­nym.

A ko­bie­ty ra­dzi­ły raz wraz no­we ra­to­wa­nie cho­rej; to sól roz­pusz­czo­ną wle­wa­li jej w gar­dło, to to­pio­ny z po­świę­ca­nej grom­ni­cy wosk z mle­kiem; ra­dził kto­sik my­dła z ser­wat­ką – in­sza zno­wu wo­ła­ła, że­by krew pu­ścić – ale kro­wie nic nie po­ma­ga­ło, wy­cią­ga­ła się co­raz dłu­żej, nie­kie­dy pod­no­si­ła łeb i po­ry­ki­wa­ła dłu­go, jak­by o ra­tu­nek, bo­le­śnie, aż jej pięk­ne oczy o biał­kach ró­żo­wych męt­nia­ły mgłą i cięż­ki, ro­ga­ty łeb opa­dał z wy­si­le­nia, że ino wy­su­wa­ła ozór i po­li­zy­wa­ła rę­ce Han­ki.

– A mo­że by Am­bro­ży co po­ra­dził? – za­pro­po­no­wa­ła któ­raś.

– Praw­da, na cho­ro­bach on jest zna­ją­cy – za­wtó­ro­wa­li.

– Bie­żyj no, Jó­zia! Na Anioł Pań­ski dzwo­ni­li, to mu­si jesz­cze być przy ko­ście­le. La­bo­ga, a jak ociec nad­ja­dą, bę­dzie to po­msto­wa­nie, bę­dzie. – A prze­ciech my ni­cze­go nie­wi­no­wa­te! – na­rze­ka­ła płacz­li­wie.

A po­tem sia­dła na pro­gu obo­ry, wsa­dzi­ła chło­pa­ko­wi w usta, bo po­pła­ki­wał, bia­łą peł­ną pierś i z trwo­gą nie­zmier­ną spo­glą­da­ła na kro­wę rzę­żą­cą, to przez opłot­ki na dro­gę i na­słu­chi­wa­ła.

W pa­cierz abo i dwa wpa­dła Jó­zia z krzy­kiem, że Jam­bro­ży już idą.

Ja­koż i przy­szedł za­raz dziad mo­że stu­let­ni, pro­sty jak świe­ca, choć o no­dze drew­nia­nej i o ki­ju; twarz miał su­chą, po­marsz­czo­ną jak kar­to­fel na zwie­snę i sza­rą ta­koż, wy­go­lo­ną i po­cię­tą szra­ma­mi, wło­sy bia­łe jak mle­ko ko­smy­ka­mi opa­da­ły mu na czo­ło i kark, bo był z go­łą gło­wą.

Po­szedł pro­sto do kro­wy i do­ku­ment­nie ją obej­rzał.

– Oho, wi­dzę, że świe­że mię­so je­dli bę­dzie­ta.

– A dyć jej po­móż­cie co, wy­le­kuj­cie[19], a toć kro­wa ze trzy­sta zło­tych war­ta – i do­pie­ro po cie­lę­ciu, a dyć po­móż­cie! O mój Je­zu, mój Je­zu! – za­wo­ła­ła Jó­zia.

Am­bro­ży wy­jął z kie­sze­ni pusz­cza­dło, po­we­co­wał[20] je po cho­le­wie, przyj­rzał się pod zo­rzę ostrzu i prze­ciął gra­nu­li ar­te­rie pod brzu­chem – ale krew nie try­snę­ła, a cie­kła wol­no czar­na, spie­nio­na.

Sta­li wszy­scy do­ko­ła po­chy­le­ni i pa­trzy­li bez od­de­chu.

– Za póź­no! Oho, by­dląt­ko ostat­nią pa­rę pusz­cza – rzekł uro­czy­ście Am­bro­ży. – Nic to, ino pa­skud­nik al­bo i co in­ne­go… trza by­ło za­raz, kiej za­cho­rza­ła… ale te ba­by to ino ju­chy do pła­ka­nia są mą­dre, a jak trza ra­dzić, to w bek kiej owce. – Splu­nął po­gar­dli­wie, ob­szedł kro­wę, zaj­rzał jej w oczy, przyj­rzał się ozo­ro­wi, ob­tarł za­krwa­wio­ne rę­ce o jej mięk­ką, lśnią­cą skó­rę i za­bie­rał się do odej­ścia.

– Na ten po­chó­wek dzwo­nił nie bę­dę; za­dzwo­ni­ta w gar­ki sa­mi.

– Ociec z Ant­kiem! – krzyk­nę­ła Józ­ka i wy­bie­gła na dro­gę na­prze­ciw, bo głu­chy, cięż­ki tur­kot roz­legł się z dru­giej stro­ny sta­wu, gdzie w roz­czer­wie­nio­nej zo­rza­mi za­cho­du ku­rza­wie czer­niał dłu­gi wóz i ko­nie.

– Ta­tu­lu, a to… gra­nia­sta już zdy­cha – wo­ła­ła, do­bie­ga­jąc do oj­ca, któ­ry skrę­cał wła­śnie na tę stro­nę sta­wu. An­tek szedł w koń­cu i pod­trzy­my­wał, bo wieź­li dłu­gą so­snę.

– Nie pleć by­le cze­go po próż­ni­cy – mruk­nął pod­ci­na­jąc ko­nie.

– Jam­bro­ży pusz­cza­li krew i nic… i wosk to­pio­ny la­li jej w gar­dziel i nic… i sól… i nic… pew­nie pa­skud­nik… Wi­tek pe­dał, co bo­ro­wy wy­gnał ich z za­ga­jów i co gra­nu­la za­ra się po­kła­da­ła i stę­ka­ła, ja­że ją i przy­gnał…

– Gra­nia­sta, naj­lep­sza kro­wa, aże­by was, ścier­wy, po­krę­ci­ło, kiej tak pil­nu­je­cie! – rzu­cił lej­ce sy­no­wi i z ba­tem w gar­ści po­biegł przo­dem.

Ba­by się roz­stą­pi­ły, a Wi­tek, któ­ry ca­ły czas coś naj­spo­koj­niej maj­stro­wał pod cha­łu­pą, sko­czył w ogród i prze­padł ze stra­chu, na­wet Han­ka pod­nio­sła się na pro­gu i sta­ła bez­rad­na, str­wo­żo­na.

– Zmar­no­wa­li mi by­dlę!… – wy­krzyk­nął wresz­cie sta­ry, obej­rzaw­szy kro­wę.

– Trzy­sta zło­tych jak w bło­to! Do mi­ski to ścier­wów aż gę­sto, a przy­pil­no­wać nie ma kto. Ta­ka kro­wa, ta­ka kro­wa! A to czło­wiek ru­szyć się z do­mu nie mo­że, bo za­raz szko­da i upa­dek…

– Dyć ja od po­łed­nia sa­me­go by­łam przy ko­pa­niu – tłu­ma­czy­ła się ci­cho Han­ka.

– A bo ty co kiej wi­dzisz! – krzyk­nął z wście­kło­ścią. – A bo ty sto­isz o mo­je!… Ta­ka kro­wa, ta­ki ha­man, że i dru­giej nie w każ­dym dwo­rze by zna­lazł!

Wy­rze­kał co­raz ża­ło­śniej i ob­cho­dził ją, pró­bo­wał pod­nieść, cią­gał za ogon, za­glą­dał w zę­by, ale kro­wa dy­sza­ła chra­pli­wie i co­raz cię­żej, krew prze­sta­ła pły­nąć, tyl­ko krze­pła w czar­ne, spie­czo­ne żuż­le – wy­raź­nie już zdy­cha­ła.

– Nie ma co, ino ją trza do­rznąć, choć ty­la się wró­ci! – rzekł w koń­cu, przy­niósł ko­sę ze sto­do­ły, po­ostrzył ją nie­co na ta­czal­ni­ku, co stał pod oka­pem obo­ry, roz­dział się ze spen­cer­ka[21], za­wi­nął rę­ka­wy ko­szu­li i za­brał się do za­rzy­na­nia…

Han­ka z Jó­zią buch­nę­ły pła­czem, bo gra­nu­la, jak­by czu­jąc śmierć, unio­sła z tru­dem łeb, za­ry­cza­ła głu­cho i… pa­dła z prze­rżnię­tym gar­dłem, grze­biąc ino no­ga­mi…

Pies zli­zy­wał krzep­ną­cą na po­wie­trzu krew, a po­tem sko­czył na do­ły od kar­to­fli i szcze­kał na ko­nie sto­ją­ce z wo­zem w opłot­kach, bo tam je zo­sta­wił An­tek, a sam spo­koj­nie przy­glą­dał się jat­ce.

– Nie bucz, głu­pia! Oj­co­wa kro­wa to nie na­sza stra­ta! – po­wie­dział ze zło­ścią do żo­ny i za­brał się do wy­przę­ga­nia i roz­bie­ra­nia ko­ni, któ­re już Wi­tek cią­gnął za grzy­wy do staj­ni.

– Ziem­nia­ków w po­lu du­żo? – za­gad­nął Bo­ry­na, my­jąc pod stud­nią rę­ce.

– A bo­gać tam ma­ło, bę­dzie ze dwa­dzie­ścia wor­ków.

– Trze­ba dzi­siaj zwieźć.

– Ha­le, zwoź­cie se sa­mi, ja już ku­la­sów nie czu­ję ni krzy­ża… a i li­co­wy ku­le­je na przed­nią.

– Józ­ka, zwo­łaj no Ku­bę od ko­pa­nia, niech źrób­kę za­ło­ży za li­co­we­go i trza dzi­siaj zwieźć. – Deszcz ano być mo­że.

Ale wrzał zło­ścią i zmar­twie­niem, bo co­raz to przy­sta­wał przed kro­wą i klął siar­czy­ście, a po­tem ła­ził po po­dwó­rzu i za­glą­dał to do obo­ry, to do sto­do­ły, to pod szo­pę i sam nie wie­dział, cze­go szu­ka, żar­ła go ano ta­ka stra­ta.

– Wi­tek! Wi­tek! – jął wo­łać i od­pi­nał sze­ro­ki rze­mień z bio­der, ale chło­pak się nie po­ka­zał.

Lu­dzie się po­roz­cho­dzi­li, bo ro­zu­mie­li, że ta­ka szko­da i ta­ka mar­kot­ność mu­si się skoń­czyć bit­ką, ja­ko że do niej Bo­ry­na był sko­ry za­zwy­czaj, ale sta­ry klął tyl­ko dzi­siaj i po­szedł do izby.

– Han­ka, a daj no jeść! – krzyk­nął na sy­no­wą w otwar­te okno i po­szedł na swo­ją stro­nę.

Dom był zwy­kły, kmie­cy – prze­dzie­lo­ny na prze­strzał sie­nią ogrom­ną; szczy­tem wy­cho­dził na po­dwó­rze, a fron­tem czte­ro­okien­nym na sad i na dro­gę.

Jed­ną po­ło­wę od ogro­du zaj­mo­wał Bo­ry­na z Jó­zią, a na dru­giej sie­dzie­li Ant­ko­wie. Pa­ro­bek z pa­stu­chem sy­pia­li przy ko­niach.

W izbie by­ło już czar­nia­wo, bo przez ma­łe okien­ka, przy­sło­nię­te oka­pem i za­ga­jo­ne drze­wa­mi, ma­ło prze­ci­ska­ło się świa­tła, a i mro­cza­ło już na świe­cie, że tyl­ko po­ły­ski­wa­ły szkła ob­ra­zów świę­tych, co rzę­dem czer­ni­ły się na bie­lo­nych ścia­nach; izba by­ła du­ża, ale przy­gnie­cio­na czar­nym pu­ła­pem i ogrom­ny­mi bel­ka­mi pod nim, i tak za­sta­wio­na róż­nym sprzę­tem, że tyl­ko ko­ło wiel­kie­go ko­mi­na z oka­pem, co stał przy sien­nej ścia­nie, by­ło nie­coś swo­bod­ne­go miej­sca.

Bo­ry­na się roz­zuł i po­szedł do ciem­ne­go al­kie­rza[22], za­my­ka­jąc drzwi za so­bą, od­su­nął z ma­łej szyb­ki de­skę, że za­chod­nie świa­tło krwa­wym brza­skiem za­la­ło al­kierz.

Iz­deb­ka peł­na by­ła róż­nych ru­pie­ci i stat­ków go­spo­dar­skich, na drąż­kach, w po­przek prze­wie­szo­nych, wi­sia­ły ko­żu­chy, czer­wo­ne pa­sia­ste weł­nia­ki, bia­łe suk­ma­ny, to ca­łe pę­ki mot­ków sza­rej przę­dzy i zwi­nię­te w kłę­by brud­ne ru­na owiec i wor­ki z pie­rzem. Wy­cią­gnął bia­łą suk­ma­nę i pas czer­wo­ny, a po­tem dłu­go cze­goś szu­kał w becz­kach na­peł­nio­nych zbo­żem, to w ką­cie pod sto­sem sta­rych rze­mie­ni i że­la­stwa, aż usły­szaw­szy Han­kę w pierw­szej izbie, za­cią­gnął de­skę na okien­ko i zno­wu coś dłu­go grze­bał w zbo­żu.

A na ła­wie pod oknem już się dy­mi­ło ja­dło; od ogrom­ne­go ty­gla z ka­pu­stą roz­cho­dził się za­pach sło­ni­ny, jak i od ja­jecz­ni­cy, któ­rej nie­zgor­sza mi­secz­ka sta­ła obok.

– Gdzie Wi­tek pasł kro­wy? – za­py­tał, kra­jąc po­tęż­ny glon chle­ba z boch­na, jak prze­tak[23] wiel­kie­go.

– Na dwor­skich za­ga­jach i bo­ro­wy go stam­tąd wy­go­nił.

– Ścier­wy, zmar­no­wa­li mi by­dlę.

– Prze­ciech, ty­lo kro­wa, to się zla­cha­ła w tym go­nie­niu, że się w niej co­sik za­pa­li­ło.

– Dzia­da­ki, psie­kr­wie. Pa­śni­ki są na­sze, w ta­be­li stoi kiej wół, a one cię­giem wy­ga­nia­ją i pe­da­ją, co[24] ich.

– Dru­gich też po­wy­ga­nia­li, a chło­pa­ka Wal­ko­we­go tak zbił, tak zbił…

– Ha! do są­du trza abo i do ko­mi­sa­rza. Trzy­sta zło­tych war­ta, jak nic.

– Pew­nie, pew­nie – przy­ta­ki­wa­ła ra­da nie­zmier­nie, że ociec się udo­bru­cha­li.

– Po­wiedz­cie Ant­ko­wi, że sko­ro ziem­nia­ki zwie­zą, to niech się we­zmą do kro­wy, trza ją ob­łu­pić i po­ćwier­to­wać. Przyn­dę od wój­ta, to wa­ma po­mo­gę. W są­sie­ku[25] u bel­ki ją po­wie­sić – bę­dzie prze­spiecz­nie[26] ode psów le­bo jen­szej ga­dzi­ny…

Skoń­czył wry­chle[27] jeść i wstał, bych się nie­co przy­ogar­nąć, ale ta­kie ocią­że­nie po­czuł w so­bie, ta­kie cią­got­ki w ko­ściach, ta­ką sen­ność, że jak stał, rzu­cił się na łóż­ko, by się z pa­cierz[28] prze­drzy­mać.

Han­ka po­szła na swo­ją stro­nę i krzą­ta­ła się po izbie, i co­raz to wy­chy­la­ła się przez okno spoj­rzeć na Ant­ka, któ­ry po­ży­wiał się na gan­ku, przed do­mem; od­sa­dził się od mi­ski oby­czaj­nie i z wol­na cią­gnął łyż­kę za łyż­ką, skrzy­biąc moc­no o wrę­by i spo­zie­ra­jąc cza­sa­mi przed się na staw – bo za­chód już był i na wo­dzie czy­ni­ły się zło­to­pur­pu­ro­we tę­cze i pło­mien­ne ko­li­ska, przez któ­re ni­by bia­łe chmur­ki prze­pły­wa­ły z gę­go­tem gę­si, roz­le­wa­jąc dzio­ba­mi sznu­ry krwa­wych pe­reł.

Wieś za­czy­na­ła się mro­wić i wrzeć ru­chem; na dro­dze, z obu stron sta­wu, cią­gle pod­no­si­ły się ku­rza­wy i tur­ko­ty wo­zów, i po­ry­ki­wa­nia krów, któ­re wcho­dzi­ły do sta­wu po ko­la­na, pi­ły wol­no i pod­no­si­ły cięż­kie łby, aż cien­kie stru­gi wo­dy, ni­by bi­cze opa­li, opa­da­ły im z sze­ro­kich gę­bul.

Gdzieś, od dru­gie­go koń­ca sta­wu, sły­chać by­ło trzask ki­ja­nek[29] bab pio­rą­cych i głu­chy, mo­no­ton­ny ło­pot ce­pów[30] w ja­kiejś sto­do­le.

– An­tek, urąb no pień­ków, bo sa­ma nie po­ra­dzę – pro­si­ła nie­śmia­ło i z oba­wą, bo nic to nie by­ło u nie­go skląć abo i zbić z le­da po­wo­du.

Nie od­rzekł na­wet, jak­by nie sły­szał, że ona nie śmia­ła po­wtó­rzyć i już sa­ma po­szła udzia­by­wać trza­ski z pni – i mil­czał zły, zmę­czo­ny ca­ło­dzien­ną pra­cą sro­dze, i pa­trzył te­raz na staw, na dru­gą stro­nę, w du­ży dom, świe­cą­cy bia­ły­mi ścia­na­mi i szy­ba­mi okien, bo za­chód bił w nie­go. Pę­ki czer­wo­nych geo­r­gi­nii wy­chy­la­ły się zza ka­mien­ne­go pło­tu i pa­li­ły ja­skra­wo na tle ścian, a przed cha­łu­pą, w sa­dzie, to mię­dzy opłot­ka­mi uwi­ja­ła się wy­so­ka po­stać, ale twa­rzy ro­ze­znać nie moż­na by­ło, bo co chwi­la gi­nę­ła w sie­ni, to pod drze­wa­mi.

– Śpią se kiej dzie­dzic, a ty, pa­rob­ku, rób – mruk­nął ze zło­ścią, bo oj­co­we chra­pa­nie roz­le­ga­ło się aż na gan­ku.

Po­szedł na po­dwó­rze i raz jesz­cze przyj­rzał się kro­wie.

– Ju­ścik, oj­co­wa kro­wa, ale i na­sza stra­ta – rzekł do żo­ny, któ­ra, że to Ku­ba przy­wiózł ziem­nia­ki z po­la, rzu­ci­ła łu­pa­nie drze­wa i szła do wo­za.

– Do­ły jesz­cze nie wy­po­rzą­dzo­ne, to trza ze­suć[31] na kle­pi­sko.

– Kiej ociec mó­wi­li, że­byś na kle­pi­sku kro­wę z Ku­bą ob­darł i wy­po­rzą­dził.

– Zmie­ści się i kro­wa, zmiesz­czą się i ziem­nia­ki – szep­tał Ku­ba, otwie­ra­jąc wie­rze­je sto­do­ły na ro­ścież.

– Ja ta nie je­stem drzyk, co­bym kro­wę ob­łu­piał ze skó­ry – rzu­cił An­tek.

I już nie mó­wi­li, sły­chać by­ło tyl­ko gro­chot zsy­py­wa­nych na kle­pi­sko ziem­nia­ków.

Słoń­ce zga­sło, wie­czór się ro­bił, świe­ci­ły jesz­cze zo­rze łu­na­mi za­krze­płej krwi i osty­głe­go zło­ta i po­sy­py­wa­ły na staw jak­by py­łem mie­dzia­nym, że wo­dy ci­che drga­ły rdza­wą łu­ską i szme­rem sen­nym.

Wieś za­pa­da­ła w mro­kach i w głę­bo­ką, mar­twą ci­szę je­sien­ne­go wie­czo­ra. Cha­łu­py ma­la­ły, jak­by się przy­płasz­cza­ły do zie­mi, jak­by się tu­li­ły do drzew sen­nie po­chy­lo­nych, do pło­tów sza­rych.

An­tek z Ku­bą zwo­zi­li ziem­nia­ki, a Han­ka z Jó­zią uwi­ja­ły się ko­ło go­spo­dar­stwa, bo gę­si trza by­ło za­gnać na noc, to świ­nie na­kar­mić, bo z kwi­kiem ci­snę­ły się do sie­ni i wsa­dza­ły żar­łocz­ne ry­je do ce­bra­tek[32], gdzie sta­ło pi­cie dla by­dląt, to kro­wy wy­do­ić, bo wła­śnie Wi­tek przy­gnał resz­tę z pa­stwi­ska i za­kła­dał im za dra­bi­ny po gar­ści sia­na, że­by spo­koj­niej sta­ły przy do­je­niu.

Ja­koż Jó­zia za­bra­ła się do­ić pierw­szą z brze­gu, gdy Wi­tek wy­lazł od żło­bów i spy­tał ci­cho, trwoż­nie:

– Jó­zia, a go­spo­darz źli?…

– O Je­zu, spie­ra cię, chu­dzia­ku, spie­ra… tak po­msto­wa­li – od­po­wie­dzia­ła, wy­ty­ka­jąc ku świa­tłu gło­wę i osła­nia­jąc rę­ką twarz, bo kro­wa chla­sta­ła ogo­nem, oga­nia­jąc się od much.

– Ale… bom to wi­no­wa­ty… ale… bo­ro­wy mię wy­gnał i jesz­cze chciał ki­jem sprać, inom uciekł… a gra­nu­la za­rno[33] się ję­ła po­kła­dać, a po­ry­ki­wać, a stę­kać, żem do cha­łu­py przy­gnał…

Za­milkł, ale sły­chać by­ło ci­che, bo­le­sne chli­pa­nie i siur­ka­nie no­sem.

– Wi­tek… a nie bucz kiej cie­le, bo ci to pierw­szy­zna, że cię ociec spie­ra?…

– Ju­ści, że nie pierw­szy­zna, ale za­wdy tak się bo­jam… bo ni­ja­kiej wy­trzy­ma­ło­ści na bi­cie nie mam…

– Głu­piś, pa­ro­bek ty­li, a bo­ja się… już ja prze­ło­żę ta­tu­sio­wi…

– Prze­ło­żysz, Jó­zia? – za­wo­łał ra­do­śnie – bo to bo­ro­wy mię wy­gnał z kro­wa­mi, bo…

– Prze­ło­żę, Wi­tek, ino się już nie bo­jaj!…

– Kiej tak… to na­ści te­go pta­ka! – szep­nął z ra­do­ścią i wy­jął z za­na­drza drew­nia­ne cu­dło. – Obacz ino, jak się sam ru­cha.

Po­sta­wił go na pro­gu obo­ry, na­krę­cił, i ptak za­czął się ki­wać, pod­no­sić no­gi dłu­gie i spa­ce­ro­wać…

– Bo­ciek, Je­zu a dyć się ru­cha kiej ży­wy! – za­wo­ła­ła zdu­mio­na, od­sta­wi­ła szko­pek[34], przy­kuc­nę­ła przed pro­giem i z naj­żyw­szą ra­do­ścią i zdu­mie­niem pa­trzy­ła.

– Je­zu! to z cie­bie me­cha­nik! I to się sam tak ru­cha, co?

– A sam, Jó­zia, ino go ko­łecz­kiem na­krę­cę, to już se spa­ce­ru­je kiej dzie­dzic po obie­dzie – o… – od­wró­cił go, i ptak po­waż­nie a śmiesz­nie za­ra­zem pod­no­sił dłu­gą szy­ję, pod­no­sił no­gi i szedł.

Za­czę­li się śmiać ser­decz­nie i ba­wić się je­go ru­cha­mi, tyl­ko Jó­zia cza­sa­mi pod­no­si­ła oczy na chło­pa­ka – po­dziw w nich był a zdu­mie­nie.

– Jó­zia! – roz­legł się głos Bo­ry­ny sprzed cha­łu­py.

– A cze­gój?… – od­krzyk­nę­ła.

– Cho­dzi ino.

– Kiej do­jem kro­wy.

– Pil­nuj tu, bo idę do wój­ta – po­wie­dział, wsa­dza­jąc gło­wę do ciem­nej obo­ry – nie ma tu­taj te­go znajd­ka, co?

– Wit­ka?… ni, po­je­chał po ziem­nia­ki z Ant­kiem, bo Ku­ba miał urżnąć siecz­ki dla ko­ni… – od­po­wie­dzia­ła pręd­ko i tro­chę nie­spo­koj­nie, bo Wi­tek przy­cup­nął za nią ze stra­chu.

– Ścier­wa ten chło­pak, to ino pa­sy drzeć, że­by zmar­no­wać ta­ką kro­wę – mru­czał po­wra­ca­jąc do izby, gdzie się odział w no­wą ka­po­tę bia­łą, wy­szy­wa­ną na wszyst­kich szwach czar­ny­mi ta­siem­ka­mi, na­dział wy­so­ki czar­ny ka­pe­lusz, okrę­cił się czer­wo­nym pa­sem i po­szedł dro­gą nad sta­wem ku mły­no­wi.

– Ro­bo­ty jesz­cze ty­la… zwóz­ka drze­wa… siew nie skoń­czo­ny… ka­pu­sta w po­lu… ściół­ka nie wy­gra­bio­na… po­do­rać by trza na kar­to­fle… do­brze by i pod owsy… a tu jedź na są­dy… La­bo­ga, że to człek ni­g­dy ob­ro­bić się nie ob­ro­bi, ino cię­giem jak ten wół w jarz­mie… że i wy­spać się nie ma cza­su ni od­po­cząć… – roz­my­ślał. – A tu i ten sąd… Tłu­mok ścier­wa, ha­le, ja z nią si­pia­łem… że­byś ozór stra­ci­ła… la­ku­dro ja­kaś… su­ka… – splu­nął ze zło­ścią, na­bił fa­jecz­kę ma­chor­ką[35] i dłu­go po­cie­rał zwil­got­nia­łe za­pał­ki o por­t­ki, nim za­pa­lił.

Py­kał od cza­su do cza­su i wlókł się wol­no; bo­la­ły go wszyst­kie ko­ści i ża­le za kro­wą raz wraz go mar­ko­ci­ły i roz­bie­ra­ły.

A tu ani od­bić się na kim, ani wy­ża­lić, nic… sam jak ten ko­łek; sam o wszyst­kim myśl, sam de­li­be­ruj łbem, sam kie­le wszyst­kie­go obie­gaj kiej ten pies… a do ni­ko­gój sło­wa prze­mó­wić i ra­dy zni­kąd ni po­mo­cy – a ino stra­ta i upa­dek… a wszyst­kie to kiej te wil­ki za owcą… a ino sku­bią, a pa­trzą, kie­dy ozer­wą w ka­wa­ły…

Ciem­na­wo już by­ło we wsi, przez przy­wie­ra­ne drzwi i okna, że to wie­czór był cie­pły, bu­cha­ły smu­gi ognisk i za­pach go­to­wa­nych ziem­nia­ków i żu­ru ze skwar­ka­mi; gdzie­nie­gdzie je­dli w sie­niach al­bo i zgo­ła przed do­ma­mi, że ino skrzy­bot ły­żek sły­chać by­ło a po­ga­dy­wa­nia.

Bo­ry­na szedł co­raz wol­niej, bo ocię­ża­ło go roz­draż­nie­nie, a po­tem przy­po­mnie­nie nie­boszcz­ki, co ją na zwie­snę był po­cho­wał, uła­pi­ło go za grdy­kę…

– Ho! ho!… przy niej, co ją wspo­mi­nam wie­czo­rem w do­bry spo­sób, nie przy­go­dzi­ło­by się tak gra­nu­li… go­spo­dy­ni to by­ła, go­spo­dy­ni!… Ju­ści, że i mam­rot, i prze­klęt­ni­ca też, że i do­bre­go sło­wa ni­ko­mu dać nie da­ła i cię­giem się z ba­ba­mi za łby wo­dzi­ła… ale za­wż­dy żo­na i go­spo­dy­ni! – Tu wes­tchnął po­boż­nie na jej in­ten­cję, i żal go jesz­cze więk­szy du­sił, bo przy­po­mi­nał, jak to by­wa­ło…

Przy­szedł z ro­bo­ty, spra­co­wa­ny – to i jeść tłu­sto da­ła, i czę­sto gę­sto kieł­ba­sy pod­ty­ka­ła kry­jo­mo przed dzie­ci­ska­mi… A jak się wszyst­ko da­rzy­ło!… i cie­la­ki, i gą­ski, i pro­sia­ki… że co jar­ma­rek by­ło z czym jeź­dzić do mia­sta, i grosz był za­wsze go­to­wy, na za­kład z sa­me­go przy­chów­ku… A już co ka­pu­sty z gro­chem, to już jen­sza zgo­ła tak nie po­tra­fi…

A te­raz co?…

An­tek ino na swo­ją stro­nę cią­gnie, ko­wal też wy­pa­tru­je, aby co chy­cić, a Józ­ka? Skrzat głu­pi, któ­re­mu ple­wy jesz­cze we łbie, co i nie dzi­wo­ta, bo dzie­usze ma­ło co na dzie­sią­ty rok idzie… Han­ka kiej ta ćma ła­zi, a cho­ru­je je­no, i ty­le zro­bi, co ten pies za­pła­cze…

Toć i mar­nie­je wszyst­ko… gra­nu­le trza by­ło do­rznąć… we żni­wa wie­przak zdechł… wro­ny gą­ski tak prze­bra­ły, że z po­ło­wa osta­ła!… Ty­le mar­na­cji, ty­le upad­ku!… Przez si­to wszyć­ko le­ci, przez si­to…

– Ale nie dam! – wy­krzyk­nął pra­wie gło­śno – pó­ki ru­cham ty­mi ku­la­sa­mi, to ani jed­nej mor­gi nie od­pi­szę i do wa­ju[36] na wy­cug[37] nie pój­dę…

Ino Grze­la z woj­ska do dom po­wró­ci, to nie­chta se An­tek na żo­ni­ną go­spo­dar­kę wró­ci… nie dam…

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny! – za­brzmiał ja­kiś głos.

– Na wie­ki!… – od­rzu­cił ma­chi­nal­nie i skrę­cił z dro­gi w sze­ro­kie i dłu­gie opłot­ki, bo wój­to­wa osa­da le­ża­ła tro­chę w głę­bi.

W oknach się świe­ci­ło i pie­ski uja­dać po­czę­ły.

Wszedł pro­sto do świe­tli­cy.

– Wójt do­ma? – za­py­tał tłu­stej ko­bie­ty, klę­czą­cej przy ko­ły­sce i kar­mią­cej dziec­ko.

– Za­rno wró­cą, po­je­chał po ziem­nia­ki. Sia­daj­cie, Ma­cie­ju, a dyć i ci też cze­ka­ją na nie­go – wska­za­ła ru­chem bro­dy na dzia­da sie­dzą­ce­go przy ko­mi­nie; był to ten sta­ry śle­piec, wo­dzo­ny przez psa; czer­wo­na­we świa­tło szczap ostro opły­wa­ło je­go ogrom­ną, wy­go­lo­ną twarz, ły­są czasz­kę i sze­ro­ko otwar­te oczy, za­snu­te biel­mem, nie­ru­cho­mo tkwią­ce pod si­wy­mi, krza­cza­sty­mi brwia­mi…

– Skąd to Pan Bóg pro­wa­dzi? – za­py­tał Bo­ry­na, sia­da­jąc po dru­giej stro­nie ognia.

– Ze świa­ta, a skąd­że by, go­spo­da­rzu? – od­po­wia­dał wol­no roz­la­złym, ję­czą­cym, iście pro­szal­nym gło­sem i nad­sta­wiał pil­nie uszów, a wy­cią­gnął ta­ba­kier­kę.

– Za­żyj­cie, go­spo­da­rzu.

Ma­ciej za­żył rze­tel­nie i kich­nął raz po raz trzy ra­zy, aż mu łzy w oczach sta­nę­ły.

– Tę­ga ju­cha! – i rę­ka­wem tarł za­łza­wio­ne oczy.

– Niech wam bę­dzie na zdro­wie. Pe­ter­bur­ka, do­brze ano ro­bi na oczy.

– Wstąp­cie ju­tro do mnie, kro­wem do­rznął, to się tam ja­ka sztucz­ka la was znajść znaj­dzie.

– Bóg za­płać… Bo­ry­na, wi­dzi mi się, co?… -

– A ju­ści, że­ście to ro­ze­zna­li?… no, no.

– Po gło­sie ino, po ga­da­niu.

– Cóż ta we świe­cie sły­chać? Wę­dru­je­cie cię­giem?

– Mo­iście­wy, a cóż by! – A to źle, a to i do­brze, a to i róż­nie, jak we świe­cie. A wszy­scy pisz­czą, a na­rze­ka­ją, jak przyj­dzie dzia­do­wi co dać abo i dru­gie­mu, ale na go­rza­łę ma­ją.

– Praw­dę rze­kli­ście, bo ano tak i jest.

– Ho, ho! ty­le ro­ków się człek te­le­pie po tej świę­tej zie­mi, to się i wie róż­nie.

– A gdzie­ście to po­dzie­li te­go znaj­dę, co was pro­wa­dzał ło­ni? – za­py­ta­ła wój­to­wa.

– Po­szedł se ścier­wa, po­szedł, wy­łu­skał on mi do­brze tor­becz­ki… Mia­łem coś gro­sza od lu­dzi ochfiar­nych, com go niósł na wo­ty­wy do Czę­sto­chow­skiej Pa­nien­ki, to mi ju­cha po­de­brał i po­szedł we świat! Ci­choj, Bu­rek! bo to pew­ni­kiem wójt! – po­cią­gnął sznur­kiem i pies war­czeć prze­stał.

Zgadł, bo wójt wszedł, bat rzu­cił w kąt i od pro­gu wo­łał:

– Żo­no, jeść, bom głod­ny kiej wilk – jak się ma­cie, Ma­cie­ju; a wy cze­go, dzia­du?…

– Ja do was, Pie­trze, we­dle tej mo­jej spra­wy, co ma być ju­tro.

– Ja zaś se po­cze­kam, pa­nie wój­cie. Ka­że­cie w sie­niach – do­brze i tam bę­dzie, a osta­wi­cie przy ogniu, że to sta­ry je­stem, osta­nę, a da­cie tę mi­secz­kę ziem­nia­ków abo i chle­ba skib­kę, to pa­cierz za was zmó­wię je­den abo i dru­gi… jak­by­ście da­li go­to­wy grosz abo i dzie­siąt­kę…

– Siedź­cie se, do­sta­nie­cie i ko­la­cję, a chce­cie, to za­no­cuj­cie…

I wójt siadł do mi­ski, okry­tej pa­rą świe­żo utłu­czo­nych ziem­nia­ków i po­la­nych ob­fi­cie skwar­ka­mi, w dru­giej do­ni­cy sta­ło zsia­dłe mle­ko.

– Sia­daj­cie, Ma­cie­ju, z na­mi, zje­cie, co jest – za­pra­sza­ła wój­to­wa, kła­dąc trze­cią łyż­kę.

– Bóg za­płać. Przy­je­cha­łem z bo­ru, tom se już do­brze pod­jadł…

– Bierz­cie się ano za łyż­kę, nie za­szko­dzi wam, te­raz już wie­czo­ry dłu­gie…

– Dłu­gi pa­cierz i du­ża mi­ska, jesz­cze bez to nik­toj nie po­marł – rzu­cił dziad.

Bo­ry­na wzdra­gał się, ale w koń­cu, że sło­ni­na moc­no ra­zi­ła mu noz­drza, przy­siadł się do ław­ki i po­ja­dał z wol­na, de­li­kat­nie, jak oby­czaj ka­zał.

A wój­to­wa raz wraz wsta­wa­ła i do­kła­da­ła kar­to­fli, to mle­ka przy­le­wa­ła.

Dzia­dow­ski pies się krę­cił i skam­lał zdzieb­ko do ja­dła.

– Ci­choj, Bu­rek, go­spo­da­rze ano je­dzą… i ty do­sta­niesz, nie bój się… – uspo­ka­jał go dziad i wcią­gał noz­drza­mi sma­ko­wi­tą woń, a przy­grze­wał rę­ce przy ogniu.

– To Jew­ka was po­dob­no za­skar­ży­ła – za­czął wójt, pod­jadł­szy nie­co.

– A ona ci! Żem to jej za­sług nie wy­pła­cił! Za­pła­ci­łem, jak Bóg w nie­bie, i jesz­czem po­nad­to z do­bre­go ser­ca księ­dzu za chrzci­ny dał wo­rek owsa…

– Ona po­wie­da, że ten dzie­ciak to…

– W imię Oj­ca i Sy­na! Wście­kła się czy co?

– Ho, ho, sta­ry z was, a jesz­cze maj­ster! – Wój­to­wie po­czę­li się śmiać.

– Sta­re­mu prę­dzej się przy­tra­fi, bo prak­tyk ci jest i zna­ją­cy! – szep­tał dziad.

– Cy­ga­ni jak ten pies, anim ją tknął. Jesz­cze by, ta­ki tłu­mok… ta­ka po­de pło­tem zdy­cha­ła, a skam­la­ła, co­by ją za sa­mą wa­rzę a kąt do spa­nia wziąć, bo na zi­mę szło. Nie chcia­łem, ale nie­bosz­ka pe­do[38]: „Weź­miem, przy­da sie w do­mu, co ma­my przy­naj­mo­wać? bę­dzie swo­ja pod rę­ką…” Nie chcia­łem ja, ja­ko że zi­mą ro­bo­ty ni­ja­kiej, a jed­na gę­ba wię­cej do mi­ski. Ale nie­bosz­ka pe­do: „Nie tur­buj się, umie po­no weł­nia­ki i płót­no tkać, za­sa­dzę ją i nie­chta se ści­bie, za­wż­dy coś uści­bie.” No i osta­ła, od­pa­sła się ino i za­rno się po­sta­ra­ła o przy­chó­wek[39]… A kto w spół­ce, to już róż­nie ga­da­li…

– Ona skar­ży na was.

– Za­ka­tru­pię ścier­wę, cy­ga­na pie­skie­go!

– Ale do są­du trza wam iść.

– Pój­dę. Bóg za­płać, że­ście mi po­wie­dzie­li, bo wie­dzia­łem ino, że o za­słu­gi – ale za­pła­ci­łem, na co świad­ków mam! A py­skacz za­po­wie­trzo­ny, a dzia­dów­ka! Lo­bo­ga, ty­le umar­twie­nia, że jaż chy­ba udzier­żyć nie udzier­żę – a to mi i kro­wa pa­dła, że do­rznąć mu­sia­łem, ro­bo­ty nie po­koń­czo­ne, a tu czło­wiek sam kiej ten pa­lec.

– U wdow­ca to kiej mię­dzy wil­ka­mi owca – po­wie­dział zno­wu dziad.

– O kro­wiem sły­szał, mó­wi­li mi już na po­lu…

– To dwor­ska spra­wa, bo po­no bo­ro­wy wy­gnał z za­ga­jów. Naj­lep­sza kro­wa! Ze trzy­sta zło­tych war­ta­ła, ze­gna­ła się, bo cięż­ka by­ła, za­pa­li­ły się w niej wąt­pia, żem do­rznąć mu­siał… Ale dwo­ro­wi te­go nie da­ru­ję… Po­dam do są­du.

Ale wójt za­czął mu tłu­ma­czyć i prze­kła­dać, że­by się wstrzy­mał, ja­ko w pierw­szej zło­ści za­wsze się źle ra­dzi, bo stał za dwo­rem, a w koń­cu, że­by zwró­cić roz­mo­wę w in­ną stro­nę, mru­gnął na żo­nę i po­wie­dział:

– Bo­by­ście się, Ma­cie­ju, oże­ni­li i miał­by kto go­spo­dar­stwa pil­no­wać.

– Kpi­cie czy co?… A dyć na Ziel­ną skoń­czy­łem pięć­dzie­siąt i osiem ro­ków. Co wa­ma też w gło­wie, jesz­cze tam­ta do­brze nie osty­gła…

– Weź­cie ko­bi­tę do swe­go wie­ku, a za­raz się wam zgoi wszyst­ko – do­da­ła wój­to­wa i ję­ła sprzą­tać ze sto­łu.

– Do­bra żo­na gło­wy mę­żo­wej ko­ro­na – do­rzu­cił dziad, ob­ma­cu­jąc mi­ski, któ­re przed nim po­sta­wi­ła wój­to­wa.

Żach­nął się Bo­ry­na, ale za­me­dy­to­wał głę­bo­ko, że mu to sa­me­mu do gło­wy nie przy­szło. Boć ja­ka się tam ko­bie­ta nada­rzy, a za­wż­dy z nią le­piej niź­li sa­me­mu bie­do­wać…

– Któ­ra i głu­pia jest, i nie­mra­wa, któ­ra znów kłót­ni­ca, któ­ra do chłop­skich koł­tu­nów się­ga­ją­ca, któ­ra pa­pa­ruch a la­ta­wiec po mu­zy­kach i karcz­mach, a za­wż­dy chło­pu z nią le­piej i wy­go­da – cią­gnął dziad, po­ja­da­jąc.

– Do­pie­ro by na wsi wy­dzi­wia­li – po­wie­dział Bo­ry­na.

– Ha­le – lu­dzie wa­ma zwró­cą kro­wę abo i co po­ra­dzą, abo i kie­le go­spo­dar­stwa cho­dzić bę­dą, abo się nad wa­mi uża­lą – za­ga­da­ła go­rą­co wój­to­wa.

– Al­bo i cie­płą pie­rzy­nę na­rzą­dzą – za­śmiał się wójt. – A we wsi ty­le jest dzie­wuch, że jak się idzie mię­dzy cha­łu­pa­mi, to bu­cha kiej z pie­ca.

– Ale, wi­dzisz go, roz­pust­nik… cze­go mu się za­chcie­wa…

– A Zoś­ka Grze­go­rzo­wa na ten przy­kład, śmi­gła, pięk­na i wia­no nie­zgor­sze.

– A cóż to Ma­cie­jo­wi po­trza wia­na, nie go­spo­darz to pierw­szy we wsi?

– Kto by ta miał do­bra a i gron­tu do­syć – za­opo­no­wał dziad.

– Ni Grze­go­rzo­wa nie la nich – pod­jął wójt – za mdła i młód­ka to jesz­cze.

– A Ję­dr­ko­wa Ka­sia? – wy­li­cza­ła da­lej wój­to­wa.

– Zmó­wio­na. Wczo­raj Ro­chów Adam po­sy­łał z wód­ką.

– Jest ci jesz­cze Sta­cho­wa We­ron­ka.

– Mam­rot, la­ta­wiec i jed­no bie­dro ma grub­sze.

– A wdo­wa po Tom­ku, jak­że to jej?… cał­kiem jesz­cze do że­niacz­ki…

– Tro­je dzie­ci, czte­ry mor­gi, dwa kro­wie ogo­ny i sta­ry ko­żuch po nie­bosz­czy­ku.

– A Uli­sia te­go Wojt­ka, co to za ko­ścio­łem sie­dzi?…

– I… to la ka­wa­le­ra… z przy­chów­kiem, chło­pak mógł­by już być do pa­sion­ki, ale Ma­cie­jo­wi te­go nie po­trza, ma już pa­stu­cha swo­je­go.

– Jest ci jesz­cze, jest te­go na­sie­nia pan­no­we­go, ale ino wy­bie­ram ta­kie, co by pa­so­wa­ły la Ma­cie­ja.

– A za­ba­czy­łaś[40] o jed­nej, co by by­ła la nich w sam raz.

– Któr­na?…

– A Ja­gna Do­mi­ni­ko­wa?

– Praw­da, cał­kiem o niej prze­po­mnia­łam.

– Siel­na dzie­wu­cha, a ro­sła, że bez płot nie przej­dzie, bo żerd­ki pod nią pę­ka­ją… a pięk­na, bia­ła na gę­bie, a urod­na kiej ja­ło­wi­ca.

– Ja­gna – po­wtó­rzył Bo­ry­na słu­cha­ją­cy w mil­cze­niu wy­li­cza­nia – a to po­wie­da­ją o niej, że ła­sa na chło­pa­ków.

– Ale, był to kto przy tym, to wie! Ple­ciu­chy ple­tą, by­le pleść, a wszyst­ko ino przez za­zdrość – bro­ni­ła moc­no wój­to­wa.

– Ja też nie po­wie­dam sam z sie­bie, ino tak po­ga­du­ją. Ale trza mi iść – po­pra­wił pa­sa, wra­ził wę­gie­lek we faj­kę i pyk­nął pa­rę ra­zy.

– Na któ­rą to w są­dzie? – za­py­tał spo­koj­nie.

– Na dzie­wią­tą na­pi­sa­ne w po­wie­st­ce. Mu­si­cie do dnia wstać, je­śli na piech­ty.

– I… źrób­ką se wol­no po­ja­dę. Ostań­cie z Bo­giem, dzię­ku­ję wa­ma za po­ży­wie­nie i som­siedz­ką ra­dę.

– Idź­cie z Bo­giem, a po­my­śl­cie, co­śwa wa­ma ra­ili[41]… Po­wie­cie, to z wód­ką pój­dę do pa­ni mat­ki i jesz­cze przed Go­da­mi spra­wim we­se­le…

Bo­ry­na nie od­rzekł nic, łyp­nął ino ocza­mi i wy­szedł.

– Jak sta­ry młód­kę bie­rze, dia­beł się cie­szy, bo pro­fit z te­go miał bę­dzie – rzekł dziad po­waż­nie, skro­biąc gło­śno po dnie mi­ski.

Bo­ry­na wol­no wra­cał i żuł w so­bie roz­waż­nie, co mu ra­ili. Nie dał po­znać po so­bie tam u wój­tów, że mu się ta myśl strasz­nie uda­ła[42], bo jak­że, go­spo­darz był, a nie ża­den chło­pak, co to ma jesz­cze mle­ko pod no­sem, a na wspo­mi­nek o że­niacz­ce aże kwi­czy i z no­gi na no­gę przedep­tu­je.

Noc już ogar­nę­ła zie­mię, gwiaz­dy srebr­ną ro­są po­bły­ski­wa­ły z ciem­nych, głu­chych głę­bin, ci­cho by­ło we wsi, psy tyl­ko nie­kie­dy po­szcze­ki­wa­ły, a tu i owdzie spo­za drzew mży­ły się sła­be świa­teł­ka… cza­sem wil­got­ny po­dmuch za­wiał z łąk, że drze­wa po­czę­ły się lek­ko chy­bo­tać i z ci­cha po­szme­ry­wać list­ka­mi.

Bo­ry­na nie wró­cił dro­gą, ja­ką był przy­szedł, a tyl­ko pu­ścił się w dół, prze­szedł most, pod któ­rym wo­da z beł­ko­tem prze­le­wa­ła się do rze­ki i wa­li­ła głu­cho na młyn, i na­wró­cił na dru­gą stro­nę sta­wu – wo­dy le­ża­ły ci­che i lśni­ły się czar­nia­wo, po­brzeż­ne drze­wa rzu­ca­ły na ta­flę czar­ne cie­nie i jak­by ra­mą obej­mo­wa­ły brze­gi, a w po­środ­ku sta­wu, gdzie ja­śniej by­ło, od­bi­ja­ły się gwiaz­dy ni­by w zwier­cia­dle sta­lo­wym.

Ma­ciej sam nie wie­dział, dla­cze­go nie po­szedł pro­sto do do­mu, a wy­brał dłuż­szą dro­gę, mo­że aby przejść ko­ło do­mu Ja­gny? a mo­że aby ze­brać nie­co my­śli i po­me­dy­to­wać.

– Ju­ści, że by­ło­by nie­zgo­rzej! ju­ści! A co tam o niej mó­wią, to ta­ka praw­da. – Splu­nął. – Siel­na ko­bie­ta! – Dreszcz nim wstrzą­snął, bo i chłód wil­got­ny szedł od sta­wów, a u wój­tów go­rąc był sil­ny.

– A bez ko­bie­ty trza zmar­nieć abo dzie­ciom go­spo­dar­kę od­pi­sać – my­ślał – a du­ża ju­cha i kiej ma­lo­wa­na. – A kro­wa naj­lep­sza pa­dła, a kto wie ju­tra?… Mo­że to i trza po­szu­kać żo­ny? Ty­le ob­le­cze­nia[43] po nie­bosz­ce jest – przy­go­dzi­ło­by się. Ale sta­ra Do­mi­ni­ko­wa to pies… a cóż, ma­ją cha­łu­pę i gront, to by na swo­jem osta­ła. Tro­je ich, a ma­ją pięt­na­ście mor­gów, to ni­by na Ja­gnę pięć i spła­ta za cha­łu­pę i le­wen­tarz[44]! Pięć mor­gów to rych­tyk te po­la za mo­jem kar­to­fli­skiem, ży­to, wi­dzi mi się, po­sia­ły la­toś, tak… Pięć mor­gów do mo­ich to… trzy­dzie­ści i pięć bez ma­ła! Kar­was po­la!…

Za­tarł rę­ce i po­pra­wił pa­sa. – To ino mły­narz ma wię­cej… zło­dziej, krzyw­dą ludz­ką a pre­cen­ta­mi, a oszu­kań­stwem ty­la na­brał… A na bez­rok pod­wió­zł­bym gno­ju, a upra­wił i psze­ni­cy po­siał na ca­łym ka­wa­le; ko­nia by trze­ba przy­ku­pić, a i po gra­nu­li kro­wi­nę ja­ką… Praw­da, kro­wę by do­stać do­sta­ła…

I tak roz­my­ślał, li­czył, roz­ma­rzał się go­spo­dar­sko, aż cza­sem i przy­sta­wał z cięż­kiej de­li­be­ra­cji. A że mą­dry chłop był, to wszyst­ko za­się zbie­rał w so­bie i głę­bo­ko w gło­wę pa­trzył, co­by cze­go nie prze­śle­pić i nie prze­po­mnieć.

– Wrzesz­cza­ły­by ju­chy, wrzesz­cza­ły! – po­my­ślał o dzie­ciach, ale wnet fa­la mo­cy i pew­no­ści za­la­ła mu ser­ce i skrze­pi­ła głu­che jesz­cze, wa­ha­ją­ce po­sta­no­wie­nia.

– Gront mój, wa­ra ko­mu dru­gie­mu do nie­go. A nie chce­ta, to… – nie skoń­czył, bo sta­nął przed cha­łu­pą Ja­gny.

Świe­ci­ło się u nich jesz­cze i przez otwar­te okno pa­da­ła sze­ro­ka smu­ga świa­tła i szła przez kierz geo­r­gi­nio­wy i ni­skie drze­wa śliw­ko­we aż na płot i dro­gę.

Bo­ry­na sta­nął w cie­niu i za­pu­ścił wzrok w izbę.

Lamp­ka tli­ła się nad oka­pem, ale w ko­mi­nie mu­siał się bu­zo­wać tę­gi ogień, bo sły­chać by­ło trzask świer­czy­ny i czer­wo­na­we świa­tło za­peł­nia­ło ogrom­ną, mrocz­ną po ką­tach izbę; sta­ra, sku­lo­na przed ko­mi­nem, czy­ta­ła co­sik gło­śno, a Ja­gna prze­ciw niej twa­rzą do okna sie­dzia­ła; w ko­szu­li by­ła tyl­ko i z pod­wi­nię­ty­mi do ra­mion rę­ka­wa­mi – pod­sku­by­wa­ła gęś.

– Urod­na ju­cha, to urod­na! – my­ślał.

Pod­no­si­ła cza­sem gło­wę, na­słu­chi­wa­ła mat­ki, wzdy­cha­ła cięż­ko, to zno­wu bra­ła się sku­bać pió­ra, aż gęś za­gę­ga­ła bo­le­śnie i rwać się po­czę­ła z krzy­kiem z jej rąk, i bić skrzy­dła­mi, że puch się roz­wiał po izbie bia­łym tu­ma­nem. Uspo­ko­iła ją ry­chło i moc­no ści­ska­ła ko­la­na­mi, że gęś je­no po­gę­gi­wa­ła z ci­cha a bo­le­śnie, i od­po­wia­da­ły jej in­ne gdzieś z sie­ni czy z po­dwó­rza.

– Pięk­na ko­bie­ta – po­my­ślał i od­szedł spiesz­nie, bo mu ude­rzy­ło do gło­wy, aż się po­dra­pał, za­piął pę­tlę i pa­sa przy­cią­gnął.

Już był w swo­ich wro­tach i wcho­dził w opłot­ki, gdy się obej­rzał na jej dom, bo rych­tyk stał na­prze­ciw, ty­lo że po tam­tej stro­nie wo­dy. Ktoś aku­rat­nie wy­cho­dził, bo przez drzwi uchy­lo­ne lu­nę­ła stru­ga świa­tła i jak bły­ska­wi­ca za­mi­go­ta­ła i pa­dła aż na staw, po­tem czy­jeś moc­ne stą­pa­nia za­dud­ni­ły, i roz­legł się chlu­pot wo­dy na­bie­ra­nej, a w koń­cu wskroś ciem­ni i mgieł, co się by­ły zwle­ka­ły z łąk, śpiew się ozwał przy­ci­szo­ny:

Ja za wo­dą, ty za wo­dą,
Jak­że ja ci bu­zi po­dom?…
Po­dam ci ją na li­stecz­ku,
A na­ści­że, ko­cha­necz­ku…

Słu­chał dłu­go, ale głos ry­chło prze­padł i świa­tła wkrót­ce po­ga­sły.

Na nie­bo wta­czał się zza la­sów księ­życ w peł­ni i roz­sre­brzał czu­by drzew, i siał przez ga­łę­zie świa­tło na staw, i za­glą­dał w okna chat, co mu by­ły na­prze­ciw. Psi na­wet po­mil­kli, ci­chość nie­zgłę­bio­na ob­ję­ła wieś ca­łą i stwo­rze­nie wszel­kie.

Bo­ry­na ob­szedł po­dwó­rze, zaj­rzał do ko­ni, par­ska­ły i gry­zły ob­ro­ki; wsa­dził gło­wę do obo­ry, bo drzwi dla go­rą­ca sta­ły otwo­rem. Kro­wy le­ża­ły prze­żu­wa­jąc a po­stę­ku­jąc, ja­ko to jest zwy­czaj­nie u by­dlą­tek. Przy­warł wro­ta do sto­do­ły.

Zdjąw­szy ka­pe­lusz, szedł do izby i mó­wił pół­gło­sem pa­cierz.

A że spa­li już wszy­scy, roz­zuł się po ci­chu i za­raz legł spać.

Ale za­snąć nie mógł, to pie­rzy­na go pa­rzy­ła, że no­gi spod niej wy­su­wał, to mu po gło­wie cho­dzi­ły spra­wy róż­ne, a tur­ba­cje, a po­my­śle­nia… to mu brzuch ano cię­żył sro­dze, że po­stę­ki­wał i mru­czał.

– Za­wż­dy mó­wię, że zsia­dłe mle­ko ino roz­pie­ra brzu­cho, co­by na noc nie da­wać…

A po­tem jął my­śleć o Ja­gnie; jak by to do­brze by­ło, bo i urod­na, i go­spo­dar­na, i ty­le po­la… To zno­wu przy­po­mi­nał so­bie dzie­ci, to te ga­da­nia na Ja­gnę, że mą­ci­ło się w nim wsze­la­kie ro­ze­zna­nie, i już nie wie­dział, co po­cząć, że uniósł się nie­co, i jak to by­ło zwy­czaj­nie, chcia­ło mu się do dru­gie­go łóż­ka za­wo­łać i po­ra­dzić:

– Ma­ryś! Że­nić się czy to się nie że­nić z Ja­gną?…

Ale w czas so­bie przy­po­mniał, że Ma­ryś już od zwie­sny na cmen­ta­rzu, a tam se śpi Józ­ka i chra­pie, a on jest sie­ro­tą, któ­ra po­ra­dzić się ni­ko­go nie ma; to ino wes­tchnął cięż­ko, prze­że­gnał się i jął mó­wić zdro­waś­ki za nie­boszcz­kę i wszyst­kie du­sze w czy­ś­cu osta­ją­ce.

III

Już świt ubie­lił da­chy i zgrzeb­ną, sza­rą płach­tą przy­sło­nił noc i gwiaz­dy po­bla­dłe, gdy ruch się uczy­nił w Bo­ry­no­wym obej­ściu.

Ku­ba zwlókł się z wy­rka i wyj­rzał przed staj­nię – szron le­żał na zie­mi i sza­ro by­ło jesz­cze, ale już zo­rze roz­pa­la­ły się na wschod­niej stro­nie i czer­wie­ni­ły czu­by drzew oszro­nia­łych – prze­cią­gnął się z lu­bo­ścią, ziew­nął pa­rę ra­zy i po­szedł do obo­ry, aby krzyk­nąć na Wit­ka, że czas wsta­wać, ale chło­pak uniósł nie­co sen­ną gło­wę i szep­nął:

– Za­raz, Ku­ba, za­raz! – i przy­tu­lał się do le­go­wi­ska.

– Po­śpij se zdzieb­ko, bie­do­to, po­śpij! – Przy­okrył go ko­żu­chem i po­kusz­ty­kał, bo że no­gę miał kie­dyś prze­strze­lo­ną w ko­la­nie, ku­lał sro­dze i cią­gnął ją za so­bą; umył się pod stud­nią, przy­gła­dził dło­nią rzad­kie, wy­le­nia­łe wło­sy, co mu się by­ły po­zwi­ja­ły w koł­tu­ny, i klęk­nął na pro­gu staj­ni od­ma­wiać pa­cie­rze.

Go­spo­darz spa­li jesz­cze, w oknach cha­łu­py za­pa­la­ły się krwa­we brza­ski zórz, a gę­ste, bia­łe mgły zwle­ka­ły się z wol­na ze sta­wów, ko­ły­sa­ły cięż­ko i po­su­wa­ły w gó­rę po­dar­ty­mi szma­ta­mi.

Ku­ba prze­su­wał w pal­cach ko­ron­kę i mo­dlił się dłu­go, a bie­gał ocza­mi po po­dwó­rzu, po oknach cha­łu­py, po sa­dzie omro­czo­nym jesz­cze na do­le, po ja­błon­kach, ob­wie­szo­nych jabł­ka­mi ni­by pię­ście; rzu­cił czym­ściś do bu­dy, co sta­ła za­raz ko­ło drzwi, w bia­ły łeb Ła­py, aż pies za­war­czał, zwi­nął się i spał da­lej.

– Ale, do sa­me­go słoń­ca spał bę­dziesz, ju­cho! – i rzu­cił w nie­go raz, dru­gi, że pies wy­lazł, prze­cią­gał się, zie­wał, ma­chał ogo­nem, przy­siadł w pod­le i jął się dra­pać i czy­nić zę­ba­mi w gę­stych ku­dłach po­rzą­dek.

…I ochfia­ru­ję ten pa­cierz To­bie i wszyst­kim świę­tym. Amen! – Bił się dłu­go w pier­si, a po­wsta­jąc, rzekł do Ła­py:

– Ha­le! ali­gant ju­cha, wy­bie­ra se pchły kiej ba­ba na we­se­le!

A że ro­bot­ny był, to się za­jął ob­rząd­kiem – wóz wy­to­czył ze sto­do­ły i na­sma­ro­wał, na­po­ił ko­nie i przy­ło­żył im sia­na, aż par­skać za­czę­ły i bić ko­py­ta­mi, a po­tem przy­niósł z są­sie­ka nie­co zgo­nin, do­brze okra­szo­nych owsem, i wsy­pał to kla­czy do żło­bu, bo sta­ła w gród­ce, osob­no.

– Żrej, sta­ra, żrej; źrób­ka mieć bę­dziesz, to ci mo­cy trza, żrej! – Po­gła­dził ją po noz­drzach, aż klacz po­ło­ży­ła mu łeb na ra­mie­niu i piesz­czo­tli­wie chwy­ta­ła war­ga­mi za koł­tu­ny.

– …Ziem­nia­ki do po­łed­nia zwie­zie­my, a pod wie­czór do la­su, po ściół­kę – nie bój się, ściół­ka let­ka, nie zgo­nię cię…

– A ty, wał­ko­niu, ba­tem do­sta­niesz, wi­dzisz go, owies mu pach­nie, próż­nia­ko­wi – mó­wił do wa­ła­cha, co stał obok i łeb wty­kał mię­dzy de­ski prze­gro­dy, do żło­bu kla­czy – grzmot­nął go pię­ścią w zad, aż koń usko­czył w bok i za­rżał.

– Ha­le, pa­rob ży­dow­ski! Żreć to byś choć i czy­sty owies żarł, a do ro­bo­ty cię nie ma, bez ba­ta, ju­cho, z miej­sca nie ru­szysz, co?

Wy­mi­nął go i zaj­rzał do źrób­ki, co sta­ła przy ścia­nie sa­mej i już z da­le­ka wy­cią­ga­ła do nie­go kasz­ta­no­wa­ty łeb ze strzał­ką bia­łą na czo­le i rża­ła ci­cho.

– Ci­choj, ma­ła, ci­choj! Pod­jedz se ano, bo po­je­dziesz z go­spo­da­rzem do mia­sta! – Uwił kłak sia­na i wy­czy­ścił jej bok za­wa­la­ny. – Ty­la klacz, że już do ogie­ra czas, a świ­niaś. Uty­tlesz się za­wdy kiej ma­cio­ra – po­ga­dy­wał wciąż i po­szedł do chle­wów wy­pu­ścić świ­nie, bo kwi­cza­ły, a Ła­pa cho­dził za nim i za­glą­dał mu w oczy.

– Zjadł­byś i ty, co? To na­ści-że chle­basz­ka, na­ści! – Wy­jął zza pa­zu­chy ka­wa­łek i rzu­cił, pies po­chwy­cił i scho­wał się do bu­dy, bo świ­nie ano le­cia­ły mu wy­drzeć.

– Ha­le, te swy­nie to kiej czło­wiek nie­któ­ry, aby ino chy­cić cu­dze i ze­chlać…

Zaj­rzał do sto­do­ły i dłu­go pa­trzył na wi­szą­cą u bel­ki kro­wę.

– Głu­pie to je­no by­dle, a i te­mu na ko­niec przy­szło. Wi­dzi mi się, co ju­tro zgo­tu­ją mię­sa… Ty­le i z cie­bie, bie­do­to, że człek se pod­je w nie­dzie­lę…

Wes­tchnął do te­go ja­dła i po­wlókł się bu­dzić Wit­ka…

– Słoń­ce ino, ino – za­rno się po­ka­że… Kro­wy trza wy­pę­dzać.

Wi­tek mam­ro­tał coś, bro­nił się, przy­kła­dał do ko­żu­cha, ale w koń­cu wstać wstał i ła­ził ocię­ża­ły i sen­ny po po­dwó­rzu.

Go­spo­darz za­spa­li dzi­siaj, bo słoń­ce już we­szło i roz­czer­wie­ni­ło szro­ny, i za­pa­li­ło łu­ny w wo­dach i szy­bach, a z cha­łu­py nikt się nie po­ka­zy­wał…

Wi­tek sie­dział na pro­gu obo­ry i po­dra­py­wał się za­ja­dle, i prze­zie­wał, a że wró­ble po­czę­ły zla­ty­wać z da­chów do stud­ni i trze­pać się w ko­ry­cie, to przy­niósł drab­kę[45] i wlazł pod okap zaj­rzeć do gniazd ja­skół­czych, bo ci­cho tam ja­koś by­ło.

– Po­mar­z­ły czy co?

I jął wy­cią­gać de­li­kat­nie po­mo­rzo­ne ptasz­ki i kłaść je za pa­zu­chę.

– Ku­ba, wie­cie, nie ży­ją, o! – Po­biegł do pa­rob­ka i po­ka­zy­wał sztyw­ne, po­ga­słe ja­skół­ki.

Ale Ku­ba wziął ino w rę­kę, przy­ło­żył do ucha, dmuch­nął w oczy i rzekł:

– Zdrę­twia­ły, bo przy­mro­zek ga­lan­ty[46]. Ale że to głu­pie nie po­szły jesz­cze do cie­płych kra­jów, no, no… – I po­szedł do swo­jej ro­bo­ty.

A Wi­tek siadł pod cha­łu­pą, w szczy­cie, bo słoń­ce już tam do­cho­dzi­ło i ob­le­wa­ło bie­lo­ne ścia­ny, po któ­rych i mu­chy ła­zić po­czy­na­ły; wy­cią­gał zza ko­szu­li te, któ­re już ogrza­ne nie­co je­go cia­łem, gme­ra­ły się tro­chę, chu­chał na nie, roz­dzia­wiał im dziob­ki, po­ił z ust wła­snych, aż oży­wia­ły się, otwie­ra­ły oczy i po­czy­na­ły wy­dzie­rać się do uciecz­ki; wte­dy pra­wą rę­ką cza­ił się po ścia­nie i raz wraz za­gar­nął ja­ką mu­chę, na­kar­miał nią i pusz­czał.

– Leć­ta se do ma­tu­li, leć­ta – szep­tał, pa­trząc, jak ja­skół­ki sia­da­ły na ka­le­ni­cy obo­ry, cze­sa­ły się dziob­ka­mi i szcze­bio­ta­ły jak­by dzięk­czy­nie­nia.

A Ła­pa sie­dział przed nim na za­dzie i skom­lał uciesz­nie, a co któ­ry pta­szek wy­fru­wał, rzu­cał się za nim, biegł kil­ka kro­ków i za­wra­cał z po­wro­tem stró­żo­wać.

– Ale, złap wia­ter w po­lu – mru­czał Wi­tek i tak się za­to­pił w roz­grze­wa­niu ja­skó­łek, że ani wi­dział, kie­dy Bo­ry­na wy­szedł zza wę­gła i sta­nął przed nim.

– Ptasz­ka­mi się, ścier­wo, za­ba­wiasz, co?

Po­rwał się, by ucie­kać, ale już go­spo­darz chy­cił go krót­ko za kark i dru­gą rę­ką szyb­ko od­pa­sy­wał sze­ro­ki, twar­dy pas rze­mien­ny.

– A dyć nie bij­cie, a dyć! – zdą­żył krzyk­nąć je­no.

– Ta­kiś to pa­stuch, co? Tak to pil­nu­jesz, co? Naj­lep­sza kro­wa się zmar­no­wa­ła, co?… Ty znajd­ku, ty po­kra­ko war­sia­ska! Ty! – I bił za­pa­mię­ta­le, gdzie po­pa­dło, aż rze­mień świsz­czał, a chło­pak wił się kiej pi­skorz i wrzesz­czał:

– Nie bij­ta! Lo­bo­ga! Za­bi­je mię! Go­spo­da­rzu!… O Je­zu, ra­tuj­ta!…

Aż Han­ka wyj­rza­ła z cha­łu­py, co się dzie­je, a Ku­ba splu­nął i scho­wał się do staj­ni.

A Bo­ry­na ło­ił go rze­tel­nie, wy­bi­jał mu na skó­rze swo­ją stra­tę tak za­ja­dle, że Wi­tek miał już gę­bę po­si­nio­ną i z no­sa pu­ści­ła mu się krew, krzy­czał wnie­bo­gło­sy i cu­dem ja­kimś się wy­rwał, chwy­cił się obu rę­ka­mi z ty­łu za por­t­ki i gnał w opłot­ki.

– Je­zu, za­bi­li mę, za­bi­li mę! – ry­czał i tak pę­dził, aż mu resz­ta ja­skó­łek wy­la­ty­wa­ła zza pa­zu­chy i roz­sy­py­wa­ła się po dro­dze.

Bo­ry­na po­gro­ził jesz­cze za nim, opa­sał się i wró­cił do cha­łu­py, i zaj­rzał na Ant­ko­wą stro­nę.

– Słoń­ce już na dwa chło­pa, a ty się jesz­cze wy­le­gu­jesz! – krzyk­nął na sy­na.

– Zmo­głem się wczo­raj kiej by­dlę, to mu­szę się wy­wcza­so­wać.

– Do są­du po­ja­dę… Zwieź ziem­nia­ki, a jak lu­dzie skoń­czą ko­pa­nie, to za­gnać je do gra­bie­nia ściół­ki, a ty mógł­byś koł­ki po­za­bi­jać do oga­ce­nia[47].

– Ogać­cie se sa­mi cha­łu­pę, na­ma tu­taj nie wie­je.

– Rze­kłeś… to swo­ją stro­nę oga­cę, a ty mar­z­nij, kiejś wał­koń.

Trza­snął drzwia­mi i po­szedł na swo­ją stro­nę.

Józ­ka już roz­pa­li­ła ogień i szła do­ić kro­wy.

– Ry­chło daj jeść, bo trza mi je­chać…

– Prze­cięch się nie oze­drę, dwóch ro­bót ra­zem nie po­ra­dzę – i po­szła.

– Spo­koj­ne­go oczym­gnie­nia nie ma, ino kłyż­nij się[48] ze wszyst­ki­mi! – my­ślał i wziął się do ob­le­cze­nia, ale zły był i zgry­zio­ny. Jak­że, cią­gła woj­na z sy­nem, sło­wa nie moż­na rzec, bo za­raz do oczów z pa­zu­ra­mi ska­cze al­bo rzek­nie coś, co ja­że we wąt­piach po­czu­jesz. Na ni­ko­go się spu­ścić, ino ha­ruj i ha­ruj!

Złość w nim zbie­ra­ła, aż po­kli­nał z ci­cha i rzu­cał szma­ta­mi po izbie a bu­ta­mi.

– Słu­chać się po­win­ny, a nie słu­cha­ją! Cze­mu to? – my­ślał.

– Wi­dzi mi się, co bez ki­jasz­ka z ni­mi obyć się nie obę­dzie, bez twar­de­go! Daw­no się im to na­le­ża­ło, za­raz po śmier­ci nie­boszcz­ki, kiej kłyż­nić się za­czę­ły o gron­ta, ale się jesz­cze wa­go­wał[49], że­by zgor­sze­nia we wsi nie czy­nić. Go­spo­darz był prze­ciech nie le­da ja­ki, na trzy­dzie­stu mor­gach, i z ro­du nie be­le chto – Bo­ry­na, wia­do­mo. Ale do­bro­ścią z ni­mi się nie skoń­czy, nie!… – Tu przy­szedł mu na myśl zięć, ko­wal, któ­ren wszyst­kich po ci­chu bu­rzył, a i sam wciąż na­sta­wał, że­by mu sześć mor­gów od­pi­sać i mor­gę la­su, a już na resz­tę chciał po­cze­kać…

– To ni­by kiej za­mrę! Po­cze­kaj, ju­cho, po­cze­kaj – my­ślał ze zło­ścią. – Pó­ki się ino ru­cham, nie po­wą­chasz ty ani za­go­na! Wi­dzisz go, mą­dra­la!

Kar­to­fle już moc­no per­ko­ta­ły w ko­mi­nie, gdy Józ­ka przy­szła od udo­ju i wnet­ki na­rzą­dzi­ła śnia­da­nie.

– Józ­ka! A mię­so sa­ma przeda­waj. Ju­tro nie­dzie­la, lu­dzie się już zwie­dzia­ły, to się ich tu na­le­ci; ino nie bor­guj[50] ni­ko­mu. Po­śla­dek ostaw la nas; za­wo­ła się Jam­bro­ża, to za­so­li i przy­pra­wi…

– A dyć i ko­wal umie­ją…

– Ale, po­dzie­lił­by się kiej wilk z owcą.

– Mag­dzie bę­dzie mar­kot­no, że to na­sza kro­wa, a ona na­wet nie oba­czy.

– To la Mag­dy wy­tnij ja­ką sztucz­kę i za­nieś, ale ko­wa­la nie wo­łaj.

– Do­bry­ście, ta­tu­lu, do­bry.

– Ha­le, có­ruch­no, ha­le! Pil­nuj tu­taj, a już ci bu­łecz­kę przy­wie­zę abo i co.

Pod­jadł se nie­zgo­rzej, opa­sał się pa­sem, przy­gła­dził po­śli­nio­ną dło­nią zwi­chrzo­ne i rzad­kie wło­sy, ujął bat i jesz­cze się roz­glą­dał po izbie…

– Bym cze­go nie prze­po­mniał. – Chcia­ło mu się zaj­rzeć do ko­mo­ry, ale się po­wstrzy­mał, bo Józ­ka pa­trza­ła, więc się prze­że­gnał i ru­szył.

A już z wa­są­ga, zbie­ra­jąc w garść par­cia­ne lej­ce, rzekł Józ­ce na ga­nek:

– Skoń­czą ziem­nia­ki, to za­raz iść gra­bić ściół­kę, kwi­tek jest za ob­ra­zem. A nie­chta ze­tną ja­kie­go grab­ka al­bo i choj­kę – przy­da się.

Wóz ru­szył i już był w opłot­kach, gdy Wi­tek mi­gnął pod ja­bło­nia­mi.

– Za­ha­czy­łem… prru… Wi­tek! Prru! Wi­tek, puść kro­wy na łą­ki, a pil­nuj, bo cię, ju­cho, spie­rę, że po­pa­mię­tasz!