Cel: Andrzej Duda. Przemysł pogardy kontra prezydent zmiany - Sławomir Kmiecik - ebook

Cel: Andrzej Duda. Przemysł pogardy kontra prezydent zmiany ebook

Sławomir Kmiecik

2,0

Opis

Andrzej Duda dla środowisk lewicowo-liberalnych i największych polskich mediów jest jak postać z sennego koszmaru. Wbrew stereotypowi prawicowca to polityk młody, wykształcony, wierny tradycji, ale niestroniący od zdobyczy nowoczesności, do tego lojalny i lubiany. Te i inne „grzechy” nowego prezydenta RP sprawiają, że od chwili przystąpienia do batalii o najważniejszy urząd w państwie znajduje się on w ogniu niewybrednych ataków. Mechanizmy działania tej nowej fali przemysłu pogardy ukazuje niniejsza książka. Autor nie tylko przedstawia w niej sylwetkę polskiego prezydenta – dom rodzinny, lata nauki i pracy, ukochaną żonę i córkę, zainteresowanie polityką i drogę ku prezydenturze – ale także gromadzi szeroki wybór przykładów na to, jak próbuje się go znieważać, pozbawić szacunku oraz poparcia rodaków. Książka ta podsuwa czytelnikowi pytania o źródła i konsekwencje przemysłu pogardy w wersji 2.0.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 451

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sła­wo­mir Kmie­cik

Cel: An­drzej Duda

Prze­mysł po­gar­dy kon­tra pre­zy­dent zmia­ny

Re­dak­cja

Mał­go­rza­ta Pi­lec­ka

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Kon­wer­sja do wer­sji elek­tro­nicz­nej

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski (epub@mi­ko­laj.co)

© Co­py­ri­ght by Sła­wo­mir Kmie­cik

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-448-6

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel. 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

Jed­nym z naj­mil­szych do­świad­czeń w ży­ciu jest być ce­lem, nie bę­dąc tra­fio­nym

Win­ston Chur­chill

Od autora

czyli dlaczego musiałem opisać wszystkie „grzechy” w życiorysie Andrzeja Dudy oraz „kary”, które przemysł pogardy wymierza za nie nowemu prezydentowi RP

Na po­czą­tek za­strze­że­nie: nie je­stem ofi­cjal­nym bio­gra­fem An­drze­ja Dudy i na­wet nie miał­bym śmia­ło­ści zań ucho­dzić. Co wię­cej, nikt nie ocze­ki­wał ode mnie ta­kiej roli ani tym bar­dziej mnie do niej nie upo­waż­nił. Dla­cze­go za­tem „sa­mo­wol­nie” na­pi­sa­łem opo­wieść bio­gra­ficz­ną o no­wej gło­wie pań­stwa? I jesz­cze na do­da­tek kar­ko­łom­nie (ale tyl­ko z po­zo­ru) splo­tłem ją z prze­my­słem po­gar­dy?

Po­wo­dy są dwa. Pierw­szy wy­da­je się dość oczy­wi­sty. Sko­ro wcze­śniej (w la­tach 2013 i 2014) opu­bli­ko­wa­łem tomy Prze­mysł po­gar­dy i Prze­mysł po­gar­dy 2, w któ­rych ujaw­ni­łem, jak bru­tal­nie i me­to­dycz­nie me­dia oraz po­li­ty­cy z obo­zu li­be­ral­no-le­wi­co­we­go nisz­czy­li wi­ze­ru­nek śp. pre­zy­den­ta Le­cha Ka­czyń­skie­go, to nie mo­głem uchy­lić się od po­ka­za­nia, jak te same oso­by i śro­do­wi­ska po­dej­mu­ją po­dob­ne lub wręcz iden­tycz­ne ak­cje prze­ciw­ko pre­zy­den­to­wi An­drze­jo­wi Du­dzie. Wszak jest on nie tyl­ko po­li­tycz­nym wy­cho­wan­kiem, ale tak­że obroń­cą czci i przede wszyst­kim kon­ty­nu­ato­rem dzie­ła pierw­sze­go oby­wa­te­la RP z lat 2005–2010, któ­re­go ka­den­cja zo­sta­ła tra­gicz­nie prze­rwa­na pod Smo­leń­skiem.

Przy­czy­ny, isto­tę i me­cha­nizm ata­ków na pre­zy­den­ta An­drze­ja Dudę nie mo­głem po­ka­zać ina­czej niż na tle jego ży­cio­ry­su, któ­ry cią­gle jest zbyt mało zna­ny i za sła­bo upo­wszech­nio­ny w pol­skim spo­łe­czeń­stwie. Daje to – nie­ste­ty – sze­ro­kie pole do po­pi­su ide­owym i po­li­tycz­nym prze­ciw­ni­kom gło­wy pań­stwa oraz me­dial­nym ma­ni­pu­la­to­rom. Nie­wie­dza uła­twia bo­wiem kłam­stwa oraz ukry­wa­nie lub prze­ina­cza­nie fak­tów, a za­tem sta­no­wi ide­al­ną po­żyw­kę dla sze­rze­nia fał­szy­wych za­rzu­tów, in­wek­tyw, szy­derstw oraz in­nych wy­two­rów prze­my­słu po­gar­dy.

Dru­gi po­wód mo­je­go za­in­te­re­so­wa­nia ży­cio­ry­sem no­we­go pre­zy­den­ta, a zwłasz­cza do­ku­men­to­wa­nia na tle fak­tów z jego bio­gra­fii co­raz licz­niej­szych przy­kła­dów hej­ter­stwa, czy­li sia­nia nie­na­wi­ści wo­bec gło­wy pań­stwa, jest jed­nak znacz­nie istot­niej­szy. An­drzej Duda – co chcę tu­taj moc­no pod­kre­ślić – jest jed­nym z tych po­li­ty­ków, któ­rzy naj­kon­se­kwent­niej i naj­bar­dziej zde­cy­do­wa­nie wy­stę­po­wa­li prze­ciw­ko ak­tom po­ni­ża­nia i znie­wa­ża­nia Le­cha Ka­czyń­skie­go – za­rów­no za jego ży­cia, jak i po tra­gicz­nej śmier­ci pod Smo­leń­skiem. Dla mnie – stwier­dzę nie­skrom­nie – szcze­gól­ne zna­cze­nie ma przy tym fakt, że obec­ny pre­zy­dent RP w pew­nym sen­sie „to­wa­rzy­szył” moim dzia­ła­niom na rzecz de­ma­sko­wa­nia w pu­bli­ka­cjach ce­lów i me­tod prze­my­słu po­gar­dy.

Zda­rzy­ło mi się (29 li­sto­pa­da 2013 r.) wy­stą­pić jako gość „Po­ran­ka” Ra­dia Wnet za­raz po An­drze­ju Du­dzie, któ­ry wte­dy, do­pie­ro od dwóch dni, peł­nił funk­cję rzecz­ni­ka pra­so­we­go PiS. On sam u pro­gu zimy mó­wił na an­te­nie o ma­te­rial­nych pro­ble­mach Po­la­ków, któ­rych nie stać na ko­rzyst­ne wpraw­dzie dla śro­do­wi­ska, lecz bar­dzo dro­gie, eko­lo­gicz­ne ogrze­wa­nie miesz­kań. Wie­dział za­ra­zem, że w na­stęp­nym wej­ściu ja będę mó­wił o spra­wie może mniej „ży­cio­wej” i przy­ziem­nej, ale na pew­no nie­zwy­kle po­ru­sza­ją­cej, czy­li o de­struk­cyj­nych skut­kach dzia­ła­nia prze­my­słu po­gar­dy wy­mie­rzo­ne­go, tak­że po­śmiert­nie, w pre­zy­den­ta Le­cha Ka­czyń­skie­go. Kie­dy An­drzej Duda wy­szedł ze stu­dia, uśmiech­nął się, pod­szedł do mnie i uści­snął mi dłoń. To był (przy­naj­mniej tak to ode­bra­łem) gest po­dzię­ko­wa­nia za do­ku­men­to­wa­nie w mo­ich książ­kach wszel­kich kłamstw, drwin, in­wek­tyw i obelg wo­bec Le­cha Ka­czyń­skie­go. Po­trak­to­wa­łem to na­wet jako wy­raz so­li­dar­no­ści i wspar­cia w nie­ła­twym (bo za­tru­wa­ją­cym świa­do­mość) dzie­le gro­ma­dze­nia do­wo­dów w spra­wie znie­wa­ża­nia i zo­hy­dza­nia w oczach Po­la­ków gło­wy pań­stwa.

Swój sprze­ciw wo­bec dzia­łań prze­my­słu po­gar­dy – w kon­tek­ście mo­ich do­ku­men­ta­cyj­nych pu­bli­ka­cji – An­drzej Duda naj­do­bit­niej wy­ra­ził (11 maja 2014 r.), nie ukry­wa­jąc zresz­tą emo­cji, w pro­gra­mie pu­bli­cy­stycz­nym Bog­da­na Ry­ma­now­skie­go „Kawa na ławę” w TVN24. Dys­ku­sja po­li­ty­ków za­pro­szo­nych do stu­dia do­ty­czy­ła wy­po­wie­dzi po­słan­ki PiS Kry­sty­ny Paw­ło­wicz, któ­ra na­zwa­ła Wła­dy­sła­wa Bar­to­szew­skie­go „pa­stu­chem sła­bej kla­sy”, ko­men­tu­jąc jego udział w spo­cie wy­bor­czym PO. Było to jej bez­po­śred­nie na­wią­za­nie do słyn­nej wy­po­wie­dzi by­łe­go sze­fa pol­skiej dy­plo­ma­cji z 22 paź­dzier­ni­ka 2007 r., w któ­rej sło­wem „by­dło” okre­ślił on po­li­tycz­ne śro­do­wi­sko PiS. Mi­ni­ster wy­ra­ził to tak: „Po­li­tycz­ne wia­ro­łom­stwo sta­ło się nor­mą. Ko­lej­ne obiet­ni­ce wy­bor­cze Ja­ro­sła­wa Ka­czyń­skie­go roz­wie­wa­ły się w pył. Sta­ło się dla mnie ja­sne, że jego wi­zja bu­do­wy lep­szej Pol­ski, któ­rej za­ufa­ły mi­lio­ny Po­la­ków, oka­za­ła się jed­nym wiel­kim oszu­stwem. Dla­te­go też po­sta­no­wi­łem na­zwać rze­czy po imie­niu i – jak ujął to je­den z przed­wo­jen­nych sa­ty­ry­ków – «prze­stać uwa­żać by­dło za nie­by­dło»”. Kry­sty­na Paw­ło­wicz tłu­ma­czy­ła, że w świe­tle ta­kich enun­cja­cji ter­min „pa­stuch” był ade­kwat­ny, ale An­drzej Duda, jej ów­cze­sny ko­le­ga par­tyj­ny, przy­znał, że ni­g­dy nie użył­by ta­kich słów. Py­tał jed­nak, czy ktoś z po­li­ty­ków pro­te­sto­wał, gdy Ja­nusz Pa­li­kot mó­wił, że trze­ba za­strze­lić i wy­pa­tro­szyć Ja­ro­sła­wa Ka­czyń­skie­go. Przy­po­mniał, że po­tem były czło­nek PO, Ry­szard Cyba, do­ko­nał mor­der­stwa na tle po­li­tycz­nym, za­bi­ja­jąc pra­cow­ni­ka biu­ra po­sel­skie­go PiS w Ło­dzi. I na ko­niec przy­szły pre­zy­dent RP stwier­dził: „Ja­sną rze­czą jest, kto roz­po­czął w Pol­sce prze­mysł po­gar­dy. I kto od sa­me­go po­cząt­ku po­słu­gi­wał się ję­zy­kiem nie­na­wi­ści. Książ­ki dwie na­pi­sa­no, gdzie są cy­ta­ty z wa­szych wy­po­wie­dzi, dwa gru­be to­mi­ska, o tym jak wpro­wa­dzi­li­ście do pol­skie­go ży­cia po­li­tycz­ne­go ję­zyk nie­na­wi­ści! To jest wa­sza wina, że ten ję­zyk w po­li­ty­ce w taki spo­sób się za­ostrzył. To PO i jej po­li­ty­cy za to od­po­wia­da­ją! To wy za to od­po­wia­da­li­ście, nisz­cząc po­li­ty­ków PiS i pre­zy­den­ta Le­cha Ka­czyń­skie­go. […] To było po­nie­wie­ra­nie god­no­ści!”.

Adam Szejn­feld z PO pró­bo­wał iro­nicz­nie ri­po­sto­wać, że w Bi­blio­te­ce Na­ro­do­wej nie zmie­ści­ły­by się książ­ki o „nie­na­wi­ści i ja­dzie” w wy­po­wie­dziach dzia­ła­czy opo­zy­cji, ale An­drzej Duda od­pa­ro­wał: „Pro­szę przy­to­czyć cy­tat! Kon­kret­ny przy­kład wy­po­wie­dzi! […] Jak zwy­kle pan kła­mie i ma­ni­pu­lu­je!”.

Wte­dy chy­ba w naj­śmiel­szych snach kra­kow­ski po­seł PiS nie spo­dzie­wał się, że już za kil­ka­na­ście mie­się­cy sam pad­nie ofia­rą prze­my­słu po­gar­dy jako nowy pre­zy­dent RP, ide­owy na­stęp­ca Le­cha Ka­czyń­skie­go. Jak do­szło do tego, że dość nie­ocze­ki­wa­nie An­drzej Duda zo­stał gło­wą pań­stwa i że w tej za­szczyt­nej roli – tak samo jak jego po­li­tycz­ny men­tor – musi dzi­siaj mie­rzyć się ze zor­ga­ni­zo­wa­nym sys­te­mem znie­wa­ża­nia, oplu­wa­nia i ośmie­sza­nia? Wy­tłu­ma­cze­nie sta­no­wi cała jego bio­gra­fia: ro­do­wód, ro­dzi­na, naj­waż­niej­sze fak­ty z ży­cia, ce­chy cha­rak­te­ru, świa­to­po­gląd i prze­ko­na­nia, wy­bo­ry ide­owe i po­li­tycz­ne. Dla więk­szo­ści Po­la­ków to pięk­ne, bu­dzą­ce sza­cu­nek, im­po­nu­ją­ce ko­le­je ży­cio­we, ale z punk­tu wi­dze­nia or­ga­ni­za­to­rów i wy­ko­naw­ców prze­my­słu po­gar­dy ży­cio­rys An­drze­ja Dudy za­wie­ra same „grze­chy”. Tak wła­śnie, z oczy­wi­stym prze­ką­sem, na uży­tek tej pra­cy – ko­lej­nej mo­jej książ­ki o prze­my­śle po­gar­dy – na­zwa­łem do­świad­cze­nia, przy­mio­ty, ce­chy, pla­ny, cele i dzia­ła­nia gło­wy pań­stwa – wi­dzia­ne ocza­mi ma­in­stre­amu. Nie jest to jed­nak mój wy­mysł – o róż­nych „grzesz­kach” pierw­sze­go oby­wa­te­la RP („by użyć bliż­sze­go pre­zy­den­to­wi Du­dzie ję­zy­ka teo­lo­gicz­ne­go”) z peł­ną po­wa­gą na­pi­sał na blo­go­wej stro­nie ty­go­dni­ka „Po­li­ty­ka” (25 sierp­nia 2015 r.) pu­bli­cy­sta Ja­ro­sław Ma­kow­ski. Wspa­nia­ło­myśl­nie do­dał wpraw­dzie, że cho­dzi o nie­wiel­kie uchy­bie­nia, ale jed­no­cze­śnie wy­pa­lił z gru­bej rury: „Tyle że w przy­pad­ku czło­wie­ka, któ­ry chce wy­zna­czać stan­dar­dy pu­blicz­nej mo­ral­no­ści, któ­ry do obie­gu pu­blicz­ne­go jako kry­te­rium oce­ny po­czy­nań po­li­ty­ków wpro­wa­dza ka­te­go­rie grzesz­no­ści – to sła­be po­cie­sze­nie. Kie­dy więc wi­dzę, jak te drob­ne grzesz­ki pre­zy­den­ta Dudy wy­cho­dzą na świa­tło dzien­ne i jak są za­ra­zem przez «czło­wie­ka nie­złom­ne­go» i «czło­wie­ka wia­ry» ba­na­li­zo­wa­ne, to na myśl przy­cho­dzą mi sło­wa z Bi­blii, któ­re za­pi­sał św. Łu­kasz: «Kto w drob­nej rze­czy jest wier­ny, ten i w wiel­kiej bę­dzie wier­ny; a kto w drob­nej rze­czy jest nie­uczci­wy, ten i w wiel­kiej nie­uczci­wy bę­dzie» (zob. Łk 16, 10)”.

Za­war­ta zo­sta­ła w tych sło­wach pu­bli­cy­sty wy­raź­na su­ge­stia, że pre­zy­dent An­drzej Duda jest po­sta­cią grzesz­ną i może grze­szyć na ogrom­ną ska­lę. Po­dob­ne in­sy­nu­acje za­czę­ły się po­ja­wiać w obie­gu pu­blicz­nym od chwi­li, kie­dy Ja­ro­sław Ka­czyń­ski 11 li­sto­pa­da 2014 r. ogło­sił, kto jest kan­dy­da­tem PiS w wy­bo­rach pre­zy­denc­kich. Sen­sa­cyj­ne zwy­cię­stwo An­drze­ja Dudy nad Bro­ni­sła­wem Ko­mo­row­skim spra­wi­ło, że nowy pre­zy­dent każ­de­go dnia jest roz­li­cza­ny za swo­je ży­cie (pry­wat­ne i pu­blicz­ne), a w szcze­gól­no­ści za swo­je prze­ko­na­nia, sło­wa, dzia­ła­nia i za­nie­cha­nia nie­zgod­ne ze „świec­kim ka­te­chi­zmem” III RP. Te wszyst­kie wy­my­ślo­ne, czy ra­czej me­dial­nie spre­pa­ro­wa­ne, lek­kie „grzesz­ki”, cięż­kie „grze­chy” oraz nie­wy­ba­czal­ne „zbrod­nie” An­drze­ja Dudy (jako czło­wie­ka, po­li­ty­ka i wresz­cie naj­wyż­sze­go urzęd­ni­ka w pań­stwie) zo­sta­ły w ni­niej­szym to­mie wy­szcze­gól­nio­ne – w for­mie zna­mien­nych opi­nii-cy­ta­tów – jako swo­iste mot­ta, te­ma­tycz­ne wpro­wa­dze­nia do po­szcze­gól­nych czę­ści i roz­dzia­łów. Wy­po­wie­dzi przed­sta­wi­cie­li po­li­tycz­no-me­dial­ne­go sa­lo­nu III RP (mo­ty­wo­wa­ne po­li­tycz­nie, czę­sto ra­żą­co ten­den­cyj­ne i nie­spra­wie­dli­we) po­ka­zu­ją jesz­cze wy­raź­niej roz­ziew po­mię­dzy fał­szy­wy­mi za­rzu­ta­mi a obiek­tyw­ny­mi fak­ta­mi.

We­dle opo­nen­tów i wro­gów „pi­sow­skie­go” pre­zy­den­ta, choć mó­wią oni o tym czę­sto w spo­sób za­wo­alo­wa­ny, jed­nym z głów­nych „grze­chów” An­drze­ja Dudy – co już wcze­śniej za­sy­gna­li­zo­wa­łem – jest to, że otwar­cie i kon­se­kwent­nie na­wią­zu­je do my­śli i do­rob­ku śp. pre­zy­den­ta Le­cha Ka­czyń­skie­go, przed­sta­wia­jąc się jako jego ide­owy spad­ko­bier­ca i wy­ko­naw­ca po­li­tycz­ne­go te­sta­men­tu. Jesz­cze jako kan­dy­dat PiS na pre­zy­den­ta – re­ko­men­du­jąc na tyl­nej stro­nie okład­ko­wej inną moją książ­kę Lech Ka­czyń­ski. Bi­twa o pa­mięć – An­drzej Duda na­pi­sał ja­sno i do­bit­nie: „Kie­dy po­wie­dzia­łem gło­śno, że dzie­ło Le­cha Ka­czyń­skie­go wy­ma­ga kon­ty­nu­acji, me­dia głów­ne­go nur­tu za­ata­ko­wa­ły mnie z fu­rią. Pró­bo­wa­no za­bić pa­mięć o Le­chu Ka­czyń­skim, ale im wię­cej ta­kich dzia­łań po­dej­mo­wa­no, tym oka­zy­wa­ły się one mniej sku­tecz­ne”.

Po tych sło­wach obec­ne­go pre­zy­den­ta Pol­ski nie po­zo­sta­je mi nic in­ne­go, jak wy­ra­zić na­dzie­ję, a ra­czej pew­ność, że tak­że w od­nie­sie­niu do An­drze­ja Dudy zor­ga­ni­zo­wa­ny pro­ce­der znie­wa­ża­nia i wy­szy­dza­nia nie przy­nie­sie skut­ków ocze­ki­wa­nych przez kre­ato­rów prze­my­słu po­gar­dy. Choć za­ra­zem niech nikt nie ma wąt­pli­wo­ści – ata­ki będą sta­le po­na­wia­ne i eska­lo­wa­ne, gdyż pre­zy­dent wy­bra­ny przez Po­la­ków 24 maja 2015 r. bar­dzo prze­szka­dza sa­lo­no­wi. „Eli­tę” III RP nie­zwy­kle uwie­ra­ją po­glą­dy, za­mie­rze­nia, sło­wa i czy­ny An­drze­ja Dudy, a wła­ści­wie – jak wspo­mnia­łem – cała jego bio­gra­fia, nie tyl­ko zresz­tą po­li­tycz­na. Po­wtó­rzę za­tem: wszyst­kie na­pa­ści prze­my­słu po­gar­dy (udo­ku­men­to­wa­ne w tej pra­cy nie­mal dzień po dniu) są po­chod­ną tego, skąd wy­wo­dzi się nowy pre­zy­dent, ja­kim jest czło­wie­kiem i po­li­ty­kiem, ja­kie ma prze­ko­na­nia i ja­kiej chce Pol­ski. I o tym wła­śnie opo­wia­dam w tej książ­ce.

Sła­wo­mir Kmie­cik

CZĘŚĆ I „GRZECHY” LEKKIE (1972–2001)

I. NARODZINY, CZYLI ZŁY RODOWÓD

„Grzech” nr 1: zbyt do­brze, a więc… nie­do­brze uro­dzo­ny

Z ga­zet­ki PiS przy­go­to­wa­nej spe­cjal­nie na kam­pa­nię wy­bor­czą wy­ni­ka, że An­drzej Duda kon­ser­wa­ty­stą był od uro­dze­nia. […] Wszyst­ko w ży­ciu kan­dy­da­ta Dudy ma albo re­li­gij­ny, albo pa­trio­tycz­ny sens.

Mi­chał Krzy­mow­ski, Anna Szulc, dzien­ni­ka­rze

(„New­swe­ek Pol­ska” – 16 mar­ca 2015 r.)

U Du­dów waż­ną rolę peł­ni go­rą­ca wia­ra. Na py­ta­nie, dla­cze­go syn wy­brał ka­rie­rę po­li­tycz­ną za­miast na­uko­wej, oj­ciec od­po­wia­da krót­ko: – To nie An­drzej wy­brał, tyl­ko Bóg. […] Jan Duda nie ukry­wa, że w ży­ciu jego ro­dzi­ny bar­dzo waż­ną rolę od­gry­wa Bóg i wia­ra. W ta­kim du­chu wy­cho­wa­li też je­dy­ne­go syna uro­dzo­ne­go 16 maja 1972 r.

Mar­cin Ba­na­sik, dzien­ni­karz

(„Pol­ska” – 25 maja 2015 r.)

Na au­to­ry­tet ro­dzi­ców kan­dy­dat Duda po­wo­ły­wał się w naj­trud­niej­szych mo­men­tach wal­ki o pre­zy­den­tu­rę, na­wet gdy brzmia­ło to hu­mo­ry­stycz­nie. Ot, choć­by kie­dy pod­czas de­ba­ty te­le­wi­zyj­nej Bro­ni­sław Ko­mo­row­ski za­rzu­cił mu ko­niunk­tu­ral­ne zmia­ny zda­nia w kwe­stii gór­nic­twa. Pre­ten­dent od­parł wów­czas, że pro­ble­my ko­palń zna świet­nie, bo jego ro­dzi­ce pra­cu­ją na­uko­wo na kra­kow­skiej AGH.

Krzysz­tof Bur­net­ko, dzien­ni­karz

(„Po­li­ty­ka” – 1 czerw­ca 2015 r.)

RO­DZI­CE – PRZOD­KO­WIE – KO­RZE­NIE

16 maja 1972 r., wto­rek. Tego dnia ani w Pol­sce, ani na świe­cie nie dzie­je się nic szcze­gól­ne­go, dra­ma­tycz­ne­go czy nad­zwy­czaj­ne­go. Pra­sa w kra­ju na­dal roz­trzą­sa sło­wa Edwar­da Gier­ka, któ­ry kil­ka dni wcze­śniej, 10 maja, na V Ple­num KC PZPR rzu­cił ha­sło bu­do­wy „dru­giej Pol­ski”. „Idzie o wiel­ką spra­wę – o to, aby w okre­sie ży­cia jed­ne­go po­ko­le­nia zbu­do­wać dru­gą Pol­skę – Pol­skę za­sob­niej­szą, od­po­wia­da­ją­cą aspi­ra­cjom oby­wa­te­li no­wo­cze­sne­go kra­ju prze­my­sło­we­go” – tak brzmią hur­ra­op­ty­mi­stycz­ne, choć cał­kiem ode­rwa­ne od eko­no­micz­nych re­aliów PRL, za­klę­cia ko­mu­ni­stycz­ne­go przy­wód­cy. Pol­skie spo­łe­czeń­stwo usy­pia­ne jest fał­szy­wą pro­pa­gan­dą suk­ce­su, a po­nie­waż idzie lato, Rada Mi­ni­strów w ten ma­jo­wy wto­rek uzna­je za sto­sow­ne za­jąć się zmia­ną roz­po­rzą­dze­nia w spra­wie or­ga­ni­za­cji i za­kre­su dzia­ła­nia Na­czel­nej Rady Uzdro­wisk i Wcza­sów Pra­cow­ni­czych. Spo­koj­ny, zwy­czaj­ny, na­wet nud­ny dzień w PRL-owskiej rze­czy­wi­sto­ści…

Tym­cza­sem dla pary nie­daw­nych jesz­cze stu­den­tów z Kra­ko­wa, świe­żo upie­czo­nych in­ży­nie­rów i przy­szłych na­ukow­ców – dwu­dzie­sto­trzy­let­niej Ja­ni­ny Mi­lew­skiej-Dudy oraz jej męża i ró­wie­śni­ka, Jana Ta­de­usza Dudy – 16 maja 1972 r. to dzień wy­jąt­ko­wy, emo­cjo­nu­ją­cy, dzień wiel­kiej zmia­ny w ży­ciu i za­ra­zem nie­opi­sa­nej ra­do­ści. Mał­żeń­stwem są już od dwóch lat, ale w ten po­god­ny wto­rek w kra­kow­skim szpi­ta­lu na świat przy­cho­dzi ich pier­wo­rod­ny syn, przy­szły pre­zy­dent Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej. Ja­kie otrzy­ma imię? Mło­dzi ro­dzi­ce chłop­ca, re­li­gij­ni i przy­wią­za­ni do ka­to­lic­kiej tra­dy­cji, nie mają cie­nia wąt­pli­wo­ści – syn bę­dzie no­sił imię An­drzej. Nie może być ina­czej, sko­ro ro­dzi się 16 maja, czy­li w dniu, w któ­rym Ko­ściół ka­to­lic­ki w Pol­sce czci pa­mięć świę­te­go An­drze­ja Bo­bo­li, wy­wo­dzą­ce­go się z Ma­ło­pol­ski słyn­ne­go ka­zno­dziei, mi­sjo­na­rza, mę­czen­ni­ka za wia­rę. Ten upar­ty i za­wzię­ty w dzia­ła­niu je­zu­ita to dla wie­rzą­cych Po­la­ków wzór nie­złom­no­ści i od­wa­gi w obro­nie war­to­ści. Był au­to­rem ślu­bów lwow­skich kró­la Jana Ka­zi­mie­rza, któ­re mo­nar­cha zło­żył 1 kwiet­nia 1656 r. w cza­sie po­to­pu szwedz­kie­go, od­da­jąc za­gro­żo­ną Rzecz­po­spo­li­tą pod opie­kę Mat­ki Bo­skiej. Ksiądz An­drzej Bo­bo­la pro­wa­dził w tam­tym cza­sie in­ten­syw­ną pra­cę ewan­ge­li­za­cyj­ną w oko­li­cach Piń­ska, gdzie rok póź­niej, w cza­sie po­wsta­nia Chmiel­nic­kie­go, wpadł w ręce Ko­za­ków. Za to, że miej­sco­wą lud­ność na­wra­cał z pra­wo­sła­wia na ka­to­li­cyzm, zo­stał pod­da­ny w Ja­no­wie Po­le­skim be­stial­skim tor­tu­rom i zmarł w mę­czar­niach 16 maja 1657 r. Pa­pież Pius XI ka­no­ni­zo­wał go 17 kwiet­nia 1938 r. w Rzy­mie, w Świę­to Zmar­twych­wsta­nia Pań­skie­go. Z re­la­cji współ­cze­snych wy­ni­ka, że je­zu­ita ze Stra­cho­ci­na koło Sa­no­ka, przy­szły świę­ty, by­wał nie­cier­pli­wy i skłon­ny do za­pal­czy­wo­ści, ale bar­dzo ce­nił na­ukę, prze­ja­wiał zdol­no­ści ora­tor­skie, był świet­nym ka­zno­dzie­ją, miał dar ob­co­wa­nia z ludź­mi i prze­ko­ny­wa­nia ich do swo­ich ra­cji.

Czy wła­śnie te fak­ty skło­ni­ły mło­de mał­żeń­stwo Du­dów do sym­bo­licz­ne­go wy­bo­ru imie­nia dla syna? Obo­je wy­cho­wa­ni w ro­dzi­nach pa­trio­tycz­nych i re­li­gij­nych, obo­je pil­nie stu­diu­ją­cy i am­bit­nie pla­nu­ją­cy ka­rie­ry na­uko­we, bez wąt­pie­nia ma­rzy­li od pierw­szych chwil ro­dzi­ciel­stwa, aby ich mały An­drze­jek wy­rósł na czło­wie­ka pra­we­go, uczci­we­go, szla­chet­ne­go i wy­kształ­co­ne­go – god­ne­go swo­je­go pa­tro­na, ale tak­że ich ro­dzin­nych tra­dy­cji. Te ro­dzi­ciel­skie mo­ty­wa­cje pani Ja­ni­na tłu­ma­czy w wy­wia­dzie dla „Na­sze­go Dzien­ni­ka”: „Mój brat też miał na imię An­drzej. Nasz oj­ciec był war­sza­wia­kiem, opo­wia­dał, jak przed woj­ną zo­sta­ły spro­wa­dzo­ne re­li­kwie św. An­drze­ja Bo­bo­li do sto­li­cy. Świę­ty An­drzej był wiel­kim pa­trio­tą, ka­zno­dzie­ją, któ­ry niósł Je­zu­sa lu­dziom i zgi­nął jako mę­czen­nik. Jest mi bli­ski. An­drze­jo­wi też. Kil­ka­krot­nie syn za­wiózł mnie do sank­tu­arium św. An­drze­ja Bo­bo­li w War­sza­wie, gdzie mo­dli­li­śmy się przed jego re­li­kwia­mi. Za­wsze po­wie­rza­łam mu swo­je­go syna, by pro­wa­dził go wła­ści­wy­mi ścież­ka­mi”.

Oj­ciec An­drze­ja, Jan Ta­de­usz Duda, jest dziś in­ży­nie­rem, pro­fe­so­rem nauk tech­nicz­nych, pra­cow­ni­kiem na­uko­wym Aka­de­mii Gór­ni­czo-Hut­ni­czej im. Sta­ni­sła­wa Sta­szi­ca w Kra­ko­wie, spe­cja­li­stą w dzie­dzi­nie elek­tro­tech­ni­ki, in­for­ma­ty­ki i au­to­ma­ty­ki. Po ścież­ce ka­rie­ry na­uko­wej od cza­su stu­diów pnie się kon­se­kwent­nie i z suk­ce­sa­mi. Pra­cę dok­tor­ską na­pi­sał na te­mat mo­de­lo­wa­nia pro­ce­su de­sty­la­cyj­ne­go ropy naf­to­wej, a jego roz­pra­wa ha­bi­li­ta­cyj­na do­ty­czy­ła wy­bra­nych za­gad­nień ste­ro­wa­nia nad­rzęd­ne­go pro­ce­sa­mi tech­no­lo­gicz­ny­mi. Brzmi to dość za­wi­le, ale – w uprosz­cze­niu – cho­dzi o wła­ści­we prze­kła­da­nie wie­dzy o świe­cie na for­mu­ły ma­te­ma­tycz­ne, a po­tem na pro­gra­my in­for­ma­tycz­ne. W wy­wia­dzie dla „Ku­rie­ra Wnet” Jan Ta­de­usz Duda tłu­ma­czy rzecz na bar­dziej po­tocz­ny ję­zyk: ste­ro­wa­nie to ina­czej od­dzia­ły­wa­nie na rze­czy­wi­stość tech­nicz­ną, a okre­śle­nie „nad­rzęd­ne” wy­ni­ka z tego, że an­ga­żu­je ono ludz­ki in­te­lekt i nie ogra­ni­cza się do sa­mej au­to­ma­ty­ki. Oj­ciec An­drze­ja Dudy od 2009 r. kie­ru­je Ka­te­drą In­for­ma­ty­ki Sto­so­wa­nej na Wy­dzia­le Za­rzą­dza­nia AGH w Kra­ko­wie, a wcze­śniej na ma­cie­rzy­stej uczel­ni był sze­fem Ka­te­dry Ana­li­zy Sys­te­mo­wej i Mo­de­lo­wa­nia Cy­fro­we­go. W pra­cy ba­daw­czej na co dzień zaj­mu­je się przede wszyst­kim mo­de­la­mi ma­te­ma­tycz­ny­mi i cy­fro­wy­mi w od­nie­sie­niu do pro­ce­sów che­micz­nych. W cza­sie wol­nym od pra­cy nie stro­ni jed­nak tak­że od dzia­łal­no­ści spo­łecz­nej i po­li­tycz­nej. Za­bie­ra głos w spra­wach pu­blicz­nych, tak­że kon­tro­wer­syj­nych, do­ty­czą­cych na przy­kład lu­stra­cji, in vi­tro czy ide­olo­gii gen­der. W 2010 r. na­le­żał do spo­łecz­ne­go ko­mi­te­tu po­par­cia Ja­ro­sła­wa Ka­czyń­skie­go w wy­bo­rach pre­zy­denc­kich. Jest jed­nym ze współ­za­ło­ży­cie­li Aka­de­mic­kie­go Klu­bu Oby­wa­tel­skie­go im. Pre­zy­den­ta Le­cha Ka­czyń­skie­go w Kra­ko­wie i peł­ni w tym sto­wa­rzy­sze­niu funk­cję wi­ce­prze­wod­ni­czą­ce­go. Ideą klu­bu jest krze­wie­nie dzie­dzic­twa gło­wy pań­stwa z lat 2005–2010, czy­li – jak ob­ja­śnia pro­fe­sor – po­staw pa­trio­tycz­nych i oby­wa­tel­skich, na­zy­wa­nych ina­czej re­pu­bli­kań­ski­mi. Cho­dzi o ideę sil­ne­go pań­stwa oraz wier­no­ści tra­dy­cji. AKO pro­mu­je te war­to­ści w śro­do­wi­sku na­uko­wym i stu­denc­kim Kra­ko­wa, wy­da­je oświad­cze­nia w waż­nych kwe­stiach spo­łecz­nych i po­li­tycz­nych, or­ga­ni­zu­je kon­fe­ren­cje i pa­trio­tycz­ne ob­cho­dy. Jan Ta­de­usz Duda re­gu­lar­nie bie­rze udział w uro­czy­sto­ściach rocz­nic smo­leń­skich i spo­tka­niach Klu­bu „Ga­ze­ty Pol­skiej”, pod­czas któ­rych pre­lek­cje wy­gła­sza­ją zna­ni pi­sa­rze, eks­per­ci, pu­bli­cy­ści z krę­gów pra­wi­cy. Po wy­bo­rach sa­mo­rzą­do­wych z li­sto­pa­da 2014 r. zo­stał rad­nym sej­mi­ku wo­je­wódz­twa ma­ło­pol­skie­go wy­bra­nym z li­sty Pra­wa i Spra­wie­dli­wo­ści. Zdo­był w nich 27 433 gło­sy – naj­wię­cej w okrę­gu spo­śród kan­dy­da­tów PiS. Wy­ka­zu­je w sa­mo­rzą­dzie dużą ak­tyw­ność, pra­cu­je w kil­ku ko­mi­sjach: in­no­wa­cyj­no­ści, po­li­ty­ki spo­łecz­nej, edu­ka­cji, bu­dże­tu. Po­wta­rza, że ideę służ­by dla Pol­ski wy­niósł z ro­dzin­ne­go domu i w ta­kim też du­chu wy­cho­wy­wał dzie­ci.

Do tych sa­mych war­to­ści i tra­dy­cji na­wią­zu­je mat­ka An­drze­ja Dudy, Ja­ni­na Mi­lew­ska-Duda, któ­ra – tak jak mąż – rów­nież pra­cu­je na­uko­wo i wy­kła­da na kra­kow­skiej Aka­de­mii Gór­ni­czo-Hut­ni­czej. Jest pro­fe­so­rem nauk che­micz­nych, spe­cja­li­zu­je się w che­mii fi­zycz­nej i teo­re­tycz­nej, a w szcze­gól­no­ści bada fi­zy­ko­che­mię po­li­me­rów oraz sor­ben­tów, czy­li sub­stan­cji po­chła­nia­ją­cych inne sub­stan­cje. Przez dwie ka­den­cje (1999–2005) była dzie­ka­nem Wy­dzia­łu Ener­ge­ty­ki i Pa­liw AGH w Kra­ko­wie, a obec­nie pra­cu­je w Ka­te­drze Tech­no­lo­gii Pa­liw na tym sa­mym wy­dzia­le. Nie ma za­tem prze­sa­dy w stwier­dze­niu, że ro­dzi­ce no­we­go pre­zy­den­ta RP to ści­sła eli­ta na­uko­wa i in­te­lek­tu­al­na Kra­ko­wa. Pod wzglę­dem ide­owym obo­je są bli­sko zwią­za­ni z ru­chem „So­li­dar­no­ści”. Za­pi­sa­li się do związ­ku od razu po jego utwo­rze­niu, ale nie peł­ni­li w nim żad­nych funk­cji. „Dla nas po­ja­wie­nie się «So­li­dar­no­ści» to była iskra wiel­kiej na­dziei. Do dziś na­le­ży­my do związ­ku” – pod­kre­śla Ja­ni­na Mi­lew­ska-Duda. Ona sama w go­rą­cym okre­sie Sierp­nia 1980 prze­by­wa­ła w domu z dzieć­mi, gdyż An­drzej miał wte­dy do­pie­ro osiem lat, zaś Ania była nie­mow­lę­ciem. Jan Ta­de­usz Duda uczest­ni­czył na­to­miast ak­tyw­nie w bu­do­wie struk­tur nie­za­leż­ne­go związ­ku za­wo­do­we­go, a po ogło­sze­niu sta­nu wo­jen­ne­go zo­stał współ­or­ga­ni­za­to­rem straj­ku pro­te­sta­cyj­ne­go na AGH. Po­dob­nie jak żona, trak­tu­je „So­li­dar­ność” jako ruch wiel­kie­go spo­łecz­ne­go prze­bu­dze­nia. Obo­je są zgod­ni, że tę iskrę wznie­cił Jan Pa­weł II.

Pań­stwo Du­do­wie, jako zwo­len­ni­cy ka­to­lic­kich war­to­ści, dają wy­raz swo­im po­glą­dom tak­że w wy­bo­rze me­diów. Od 1992 r. re­gu­lar­nie słu­cha­ją Ra­dia Ma­ry­ja, a tak­że ku­pu­ją „Nasz Dzien­nik” zwią­za­ny z to­ruń­ską roz­gło­śnią. Obo­je pod­kre­śla­ją, że bar­dzo sza­nu­ją ojca Ta­de­usza Ry­dzy­ka oraz jego do­ko­na­nia. I cho­ciaż po­cho­dzą z róż­nych stron kra­ju (w Kra­ko­wie na sta­łe osie­dli do­pie­ro po stu­diach), to wręcz „od­dy­cha­ją” kon­ser­wa­tyw­ną at­mos­fe­rą mia­sta. Sta­no­wią zgod­ne i do­bra­ne mał­żeń­stwo, przy czym pan pro­fe­sor jest ra­czej za­sad­ni­czy, pryn­cy­pial­ny, zaj­mu­je tra­dy­cyj­ną po­zy­cję gło­wy ro­dzi­ny, a pani pro­fe­sor, choć tak­że zde­cy­do­wa­na w swo­ich po­glą­dach i wy­po­wie­dziach, wno­si wie­le cie­pła do ich domu i dba o to, aby ro­dzi­na utrzy­my­wa­ła bli­skie wię­zi. Temu słu­żą tra­dy­cyj­ne obia­dy nie­dziel­ne, w któ­rych uczest­ni­czy na­wet kil­ka­na­ście osób. Z cza­sem ku­pi­li duży stół, przy któ­rym na co dzień stoi 12 krze­seł, a w ra­zie po­trze­by do­sta­wia się ko­lej­ne, by wszy­scy mo­gli wy­god­nie jeść i roz­ma­wiać. Uczest­ni­cy obia­dów żar­tu­ją, że to wy­jąt­ko­we po­sił­ki, sko­ro dzie­kan go­tu­je po­tra­wy, a kawę pa­rzy rad­ny wo­je­wódz­ki. Wy­jąt­ko­wy i nie­ty­po­wy ry­tu­ał do­ty­czy u nich Wi­gi­lii – wte­dy cała ro­dzi­na je ze wspól­nej mi­ski. To zwy­czaj wy­nie­sio­ny z gó­ral­skiej ro­dzi­ny pana domu, któ­ry pań­stwo Du­do­wie pod­trzy­mu­ją, aby pod­kre­ślić ideę wspól­no­ty. Sta­wia­ją na sto­le je­den pół­mi­sek, je­dzą i na­kła­da­ją nań ko­lej­ne da­nia. Inna tra­dy­cja ro­dzin­na, kul­ty­wo­wa­na za­wsze przed roz­po­czę­ciem wie­cze­rzy wi­gi­lij­nej i śnia­da­nia wiel­ka­noc­ne­go, to za­pa­la­nie na bal­ko­nie świe­czek dla bli­skich zmar­łych i wspól­na mo­dli­twa za nich. Nie­na­ru­szal­ną za­sa­dą w ich domu jest tak­że to, że nie pra­cu­je się w nie­dzie­lę. „Ty­dzień ma sześć dni pra­cy, je­den dzień po­świę­co­ny jest wspól­ne­mu świę­to­wa­niu” – tłu­ma­czą zgod­nie w wy­wia­dach. Obo­je rów­nież pod­kre­śla­ją, że ogrom­ne zna­cze­nie w ich do­mach ro­dzin­nych mia­ła i na­dal ma mo­dli­twa. Nie szyb­ka, zdaw­ko­wa, lecz dłu­ga i głę­bo­ko prze­ży­wa­na. Ja­ni­na Mi­lew­ska-Duda opo­wia­da pew­ną hi­sto­rię ze Sta­re­go Są­cza. Oto w domu jest pra­wie 20 osób, do­mow­ni­cy, ona z mę­żem, ro­dzeń­stwo mał­żon­ka z dzieć­mi. Rano wszy­scy klę­ka­ją do mo­dli­twy, a w tym cza­sie wcho­dzi pani li­sto­nosz, sta­je w pro­gu, przy­glą­da się klę­czą­cym i za­nie­po­ko­jo­na pyta: „Czy ktoś umarł?”. „Nie, my mó­wi­my pa­cierz” – sły­szy w od­po­wie­dzi.

Te za­sa­dy zo­sta­ły prze­nie­sio­ne do pro­fe­sor­skie­go miesz­ka­nia w Kra­ko­wie i po­zo­sta­ją nie­zmien­ne. Pani Ja­ni­na tłu­ma­czy w wy­wia­dzie dla „Na­sze­go Dzien­ni­ka”: „Rano zwy­kle wszyst­ko dzia­ło się szyb­ko. Pro­si­łam dzie­ci, by jak wsta­ną, cho­ciaż się prze­że­gna­ły. To waż­ne, by dzień za­czy­nać my­ślą skie­ro­wa­ną ku Panu Bogu. Wie­czo­rem była za­wsze wspól­na mo­dli­twa. Klę­ka­li­śmy wo­kół tap­cza­nu, nie­raz mo­dli­twa trwa­ła go­dzi­nę. Dzie­ci się wów­czas otwie­ra­ły i mó­wi­ły o swo­ich pro­ble­mach”. Za pod­sta­wę ży­cia w ro­dzi­nie uzna­ją wia­rę i wpa­ja­nie pod­sta­wo­wych za­sad. Je­śli prze­ży­wa­ją ja­kieś szcze­gól­ne, waż­ne lub trud­ne chwi­le w ży­ciu, za­wsze jadą do sank­tu­arium na Ja­snej Gó­rze, by tam w mo­dli­twie zna­leźć du­cho­we po­krze­pie­nie. „Co tu dużo mó­wić, De­ka­log nam po­ma­ga żyć. Ewan­ge­lia to jest prze­wod­nik ży­cia, więc wy­cho­wa­nie re­li­gij­ne było i jest pod­sta­wą. Gdy dzie­ci były małe, po Pierw­szej Ko­mu­nii Świę­tej prze­strze­ga­li­śmy, by od­pra­wia­ły pierw­sze piąt­ki mie­sią­ca, cho­dzi­ły do ko­ścio­ła. Te­raz nie wy­obra­ża­ją so­bie, by opu­ścić nie­dziel­ną Mszę Świę­tą” – tłu­ma­czy mama An­drze­ja Dudy. Pro­fe­sor­skie mał­żeń­stwo za­pew­nia, że wia­ra spa­ja ich ro­dzi­nę. „Dzię­ki temu nie ma u nas roz­wo­dów, kłót­ni o spa­dek, po­waż­nych kon­flik­tów. Wszy­scy trzy­ma­my się ra­zem, choć wie­my co to bie­da. Ży­je­my skrom­nie, ale je­ste­śmy szczę­śli­wi” – mó­wią dzien­ni­ka­rzom. Swo­je wspól­ne, ro­dzin­ne przy­wią­za­nie do wia­ry pań­stwo Du­do­wie cha­rak­te­ry­zu­ją krót­kim, ale jed­no­znacz­nym przy­sło­wiem: „U nas bez Boga ani do pro­ga”.

Ci, któ­rzy ich do­brze zna­ją, twier­dzą, że ro­dzi­ce An­drze­ja Dudy mają wie­le szczę­ścia, że na sie­bie tra­fi­li, gdyż pod wzglę­dem wy­zna­wa­nych war­to­ści są do­bra­ni jak w kor­cu maku. Kie­dy i w ja­kich oko­licz­no­ściach ze­szły się ich dro­gi? Jan Ta­de­usz Duda i Ja­ni­na Mi­lew­ska po­zna­li się w cza­sie stu­diów – w Ja­worz­nie, gdzie on był na prak­ty­kach ro­bot­ni­czych w ko­pal­ni, a ona na let­nim obo­zie. Po­zor­nie wie­le ich dzie­li­ło, zwłasz­cza w sen­sie geo­gra­ficz­nym – wszak on to gó­ral z Są­dec­czy­zny, stu­dent Aka­de­mii Gór­ni­czo-Hut­ni­czej w Kra­ko­wie, a ona była stu­dent­ką Po­li­tech­ni­ki Łódz­kiej. Wa­ka­cyj­na zna­jo­mość bar­dzo szyb­ko prze­ro­dzi­ła się jed­nak w praw­dzi­wą mi­łość, więc wzię­li ślub w wie­ku za­le­d­wie dwu­dzie­stu je­den lat. Chło­pak wa­hał się wpraw­dzie, czy nie jest za mło­dy na tak po­waż­ną de­cy­zję ży­cio­wą, ale wła­sny oj­ciec uspo­ko­ił go stwier­dze­niem: „Py­ta­nie nie brzmi, czy masz od­po­wied­ni wiek, ale czy po­zna­łeś od­po­wied­nią ko­bie­tę. Je­śli tak, to się żeń”. Jan Ta­de­usz w du­chu od­po­wie­dział so­bie twier­dzą­co na tak po­sta­wio­ną kwe­stię i w 1970 r. po­jął za żonę Ja­ni­nę. Przez rok byli mał­żeń­stwem na od­le­głość, ale po ukoń­cze­niu stu­diów w Ło­dzi mał­żon­ka przy­je­cha­ła do Kra­ko­wa i pod ko­niec 1971 r. mo­gli na do­bre za­cząć nowe ży­cie. Po­cząt­ki by­cia we dwo­je były bar­dzo trud­ne, gdyż nie mie­li wła­sne­go kąta. Ja­ni­na przez mie­siąc mu­sia­ła na­wet miesz­kać w schro­ni­sku mło­dzie­żo­wym, na­stęp­nie zo­sta­li za­kwa­te­ro­wa­ni w osob­nych aka­de­mi­kach i po­tem do­pie­ro prze­nie­śli się ra­zem do ho­te­lu asy­stenc­kie­go. Co gor­sza, Jan Ta­de­usz przez pół roku jeź­dził po ca­łej Pol­sce (od­wie­dził mię­dzy in­ny­mi Tar­nów, Kę­dzie­rzyn-Koź­le, Byd­goszcz, Wło­cła­wek) w po­szu­ki­wa­niu pra­cy zgod­nej ze swo­im wy­kształ­ce­niem. Wię­cej szczę­ścia mia­ła żona, któ­ra za­raz po obro­nie z wy­róż­nie­niem dy­plo­mu do­sta­ła etat i asy­sten­tu­rę na AGH. Spe­cja­li­ści od che­mii po­li­me­rów byli wte­dy rzad­ko­ścią, a Wy­dział Che­micz­ny Po­li­tech­ni­ki Łódz­kiej, któ­ry ukoń­czy­ła, na­le­żał wów­czas nie tyl­ko w Pol­sce do na­uko­wej czo­łów­ki. Kie­dy jej mał­żo­nek jako dok­to­rant tak­że do­stał pra­cę w Kra­ko­wie, mo­gli wresz­cie ode­tchnąć. Żyli skrom­nie, ale po pra­cy nie stro­ni­li od po­tań­có­wek i kon­cer­tów jaz­zo­wych. Two­rzy­li i two­rzą do­bra­ną parę, a nie­kie­dy tak­że zgod­ny tan­dem w pra­cy, bo by­wa­ło, zwłasz­cza w po­cząt­kach ka­rie­ry, że re­ali­zo­wa­li wspól­nie pro­jek­ty ba­daw­cze.

Co ich zbli­ża do sie­bie, skąd się wy­wo­dzą, ja­kie są ro­dzin­ne ko­rze­nie ich oboj­ga? W in­ter­ne­cie krą­ży na ten te­mat wie­le błęd­nych, prze­ina­czo­nych lub ce­lo­wo zmy­ślo­nych in­for­ma­cji, dla­te­go jesz­cze w toku kam­pa­nii pre­zy­denc­kiej Piotr Strze­tel­ski i Mar­cin Nie­wal­da pod­ję­li pró­bę przed­sta­wie­nia wpe­rio­dy­ku ge­ne­alo­gicz­nym „More Ma­io­rum” oraz w „Ga­ze­cie Pol­skiej” (22 kwiet­nia 2015 r.) „praw­dzi­wej ge­ne­alo­gii Dudy”. Ich usta­le­nia oraz licz­ne nowe dane po­zwa­la­ją wia­ry­god­nie na­kre­ślić hi­sto­rię ro­dzi­ny pre­zy­den­ta RP – za­rów­no po mie­czu, jak i po ką­dzie­li.

Oj­ciec An­drze­ja, Jan Ta­de­usz Duda, uro­dził się w 1949 r. w Sta­rym Są­czu – ci­chym i uro­kli­wym mia­stecz­ku w wi­dłach Du­naj­ca i Po­pra­du. Zna tam nie­mal wszyst­kich i cza­sem żar­tu­je, że „po­ło­wa mia­sta” jest w ja­kimś stop­niu spo­krew­nio­na z jego ro­dzi­ną. Istot­nie, więk­szość przod­ków pre­zy­den­ta An­drze­ja Dudy wy­wo­dzi się z Są­dec­czy­zny, jego krew­ni miesz­ka­ją w Za­rze­czu (stam­tąd jest trzon ro­dzi­ny), Łąc­ku i Czar­nym Po­to­ku, ale tak­że w oko­li­cach nie­od­le­głej Li­ma­no­wej. Jan Ta­de­usz Duda wy­ja­śnia, że jego bab­ka ze stro­ny mat­ki po­cho­dzi­ła z pod­li­ma­now­skiej, gmin­nej wsi Łu­ko­wi­ca, a dzia­dek – z wio­ski Owiecz­ka, le­żą­cej w tej sa­mej gmi­nie. To pięk­ne, ma­low­ni­cze te­re­ny, ale bar­dzo ubo­gie. We­dle da­nych Mi­ni­ster­stwa Fi­nan­sów pod wzglę­dem wpły­wów z po­dat­ków na jed­ne­go miesz­kań­ca gmi­na Łu­ko­wi­ca (z kwo­tą 343,59 zł) była w 2013 r. naj­bied­niej­sza w Pol­sce. Dla po­rów­na­nia, w naj­bo­gat­szej pol­skiej gmi­nie Klesz­czów nie­da­le­ko Beł­cha­to­wa (od­kryw­ko­wa ko­pal­nia wę­gla bru­nat­ne­go i elek­trow­nia) kwo­ta wpły­wów po­dat­ko­wych na oby­wa­te­la wy­no­si­ła aż 33560,89 zł. Nie wszyst­ko jed­nak moż­na i na­le­ży prze­li­czać na pie­nią­dze – to jed­na z ży­cio­wych de­wiz ro­dzi­ny An­drze­ja Dudy, znaj­du­ją­ca zresz­tą po­twier­dze­nie w bio­gra­fiach i wy­bo­rach ży­cio­wych jej człon­ków.

Pierw­szy zna­ny przo­dek An­drze­ja Dudy ze stro­ny ojca to uro­dzo­ny oko­ło 1810 r. Jan Duda – pra­pra­dzia­dek pre­zy­den­ta – po­cho­dzą­cy ze Ślą­ska, któ­ry w cza­sie za­bo­rów słu­żył w woj­sku au­striac­kim i po odej­ściu do cy­wi­la otrzy­mał ka­wa­łek zie­mi w Łąc­ku nie­opo­dal Sta­re­go Są­cza – miej­sco­wo­ści zna­nej dziś z sa­dów owo­co­wych, tłocz­ni so­ków i pro­duk­cji śli­wo­wi­cy. Osad­nik woj­sko­wy Jan – we­dług ro­dzin­nych re­la­cji – wiódł dość skrom­ne ży­cie, gdyż przy­padł mu grunt bar­dzo trud­ny w upra­wie, po­ło­żo­ny na prze­łę­czy, naj­wy­żej we wsi. „Bła­wat” (taki przy­do­mek od no­szo­ne­go za uchem kwiat­ka mu nada­no) jako je­den z nie­licz­nych w oko­li­cy po­tra­fił czy­tać i pi­sać, więc czę­sto wspo­ma­gał nie­pi­śmien­nych są­sia­dów: re­la­cjo­no­wał im na głos do­nie­sie­nia ga­zet i słu­żył radą w spra­wach urzę­do­wych. In­for­ma­cji o nim i jego bez­po­śred­nich po­tom­kach za­cho­wa­ło się jed­nak nie­wie­le.

Wia­do­mo na pew­no, że „Bła­wat” miał uro­dzo­ne­go oko­ło 1832 r. syna Fran­cisz­ka, któ­ry oże­nił się z Ro­za­lią Ka­łuż­ną. Z ich związ­ku przy­szedł na świat dru­gi w ro­dzie Jan, pra­dzia­dek obec­ne­go pre­zy­den­ta RP. Tego skrom­ne­go i re­li­gij­ne­go czło­wie­ka spo­tka­ła wiel­ka tra­ge­dia ży­cio­wa – z dzie­wię­cior­ga jego dzie­ci aż pię­cio­ro naj­młod­szych zmar­ło w cza­sie za­ra­zy w 1905 r. Szu­ka­jąc du­cho­we­go wspar­cia, za­czął za radą miej­sco­we­go księ­dza mo­dlić się gor­li­wie do św. Aloj­ze­go Gon­za­gi – je­zu­ity, pa­tro­na dzie­ci, mło­dzie­ży i stu­den­tów, któ­ry zmarł w wie­ku dwu­dzie­stu trzech lat, opie­ku­jąc się cho­ry­mi pod­czas epi­de­mii dżu­my w Rzy­mie. Proś­by naj­wi­docz­niej zo­sta­ły wy­słu­cha­ne, gdyż po trau­ma­tycz­nym do­świad­cze­niu żona Jana za­szła jesz­cze raz w cią­żę i w 1907 r. uro­dzi­ła syna. W po­dzię­ce otrzy­mał on imię Aloj­zy. To oj­ciec pro­fe­so­ra Jana Ta­de­usza Dudy, a dzia­dek An­drze­ja, dzi­siej­sze­go pre­zy­den­ta Pol­ski. Miał on jesz­cze czwo­ro star­sze­go ro­dzeń­stwa: Ana­sta­zję, Annę, Fran­cisz­ka (szewc z za­wo­du, póź­niej­szy żoł­nierz Ar­mii Kra­jo­wej) oraz Jó­ze­fa, któ­ry był spo­łecz­ni­kiem ze smy­kał­ką me­cha­ni­ka i kon­struk­to­ra. Dzię­ki temu wy­po­sa­żył swój dom w wie­le uspraw­nień tech­nicz­nych, a dla wsi za­ini­cjo­wał bu­do­wę mo­stu na Du­naj­cu.

W do­ku­men­tach oraz prze­ka­zach ro­dzin­nych znacz­nie wię­cej da­nych jest jed­nak na te­mat Aloj­ze­go Dudy, któ­ry w du­żej mie­rze ukształ­to­wał cha­rak­ter swo­je­go uko­cha­ne­go wnu­ka An­drze­ja. Był on ku­śnie­rzem, któ­ry tra­fił do ter­mi­nu już w wie­ku trzy­na­stu lat i prze­szedł tam twar­dą szko­łę ży­cia. Jako do­ro­sły rze­mieśl­nik pra­co­wał naj­dłu­żej w spół­dziel­ni „Po­prad” w Sta­rym Są­czu, choć jego nie­speł­nio­nym ma­rze­niem było po­sia­da­nie wła­sne­go warsz­ta­tu. Pie­nię­dzy z pen­sji nie wy­star­cza­ło na wy­ży­wie­nie ro­dzi­ny, więc Aloj­zy sku­py­wał w oko­li­cy ba­ra­nie skó­ry i po go­dzi­nach szył z nich rę­ka­wicz­ki. A do tego pra­co­wał w polu. Wy­cho­wy­wa­niem sze­ścior­ga dzie­ci, pro­wa­dze­niem domu i pra­ca­mi w obej­ściu zaj­mo­wa­ła się jego żona Kin­ga z domu Rams – bab­cia An­drze­ja, po­cho­dzą­ca z pa­trio­tycz­nej, gó­ral­skiej ro­dzi­ny z oko­lic Czar­ne­go Du­naj­ca. To też pro­sta, ale po­rząd­na i bo­go­boj­na ga­łąź ro­dzi­ny. Oj­ciec bab­ci Kin­gi, czy­li pre­zy­denc­ki pra­dzia­dek, Adam Rams, był „zło­tą rącz­ką” i wy­ko­ny­wał drob­ne pra­ce usłu­go­we w oko­licz­nych wio­skach, a mat­ka – Ka­ta­rzy­na Maj­ka (pra­bab­cia An­drze­ja) zaj­mo­wa­ła się upra­wą nie­du­że­go pola.

Aloj­zy i Kin­ga mie­li za­tem dość po­dob­ne ro­do­wo­dy. Po­zna­li się w 1942 r. – on miał wte­dy już pra­wie trzy­dzie­ści pięć lat, a ona za­le­d­wie dwa­dzie­ścia je­den. Mimo spo­rej róż­ni­cy wie­ku ro­zu­mie­li się do­brze i od 1943 r. two­rzy­li zgod­ne mał­żeń­stwo. Cza­sy były jed­nak trud­ne – naj­pierw woj­na i oku­pa­cja, po­tem ko­mu­nizm – ła­two im się nie żyło. „Nasz dzień po­wsze­dni wy­glą­dał za­wsze tak samo: pra­ca od rana o wie­czo­ra. Ale choć za­moż­ni nie by­li­śmy i do szko­ły cho­dzi­łem w ma­ry­nar­ce po bra­cie, to nie gło­do­wa­li­śmy. Lecz wła­śnie od tam­tych cza­sów je­stem prze­ko­na­ny, że czło­wiek, któ­ry choć raz za­znał bie­dy, ni­g­dy nie zo­sta­nie eko­no­micz­nym li­be­ra­łem” – dzie­li się w me­diach wspo­mnie­nia­mi Jan Ta­de­usz Duda, któ­ry swo­ich ro­dzi­ców okre­śla sło­wem „bo­ha­te­ro­wie”. Nie ma jed­nak na my­śli he­ro­icz­nych czy­nów z lat woj­ny, lecz co­dzien­ny wy­si­łek w wy­cho­wy­wa­niu dzie­ci na po­rząd­nych lu­dzi i wier­nych tra­dy­cji Po­la­ków. „Ro­dzi­ce mo­gli być pew­ni, że ni­ko­mu nie od­da­my du­szy” – za­pew­nia oj­ciec pre­zy­den­ta RP. Ta­kie po­zy­tyw­ne efek­ty wy­cho­waw­cze osią­ga­li bez stro­fo­wa­nia dzie­ci na każ­dym kro­ku i bez po­ucza­nia co­dzien­nie, jak mają się za­cho­wy­wać, lecz ja­sno wy­ty­cza­jąc za­sa­dy, któ­rych na­ru­szać nie wol­no. „Kul­ty­wo­wa­ło się cięż­ką pra­cę. Czło­wiek, któ­ry pra­co­wał, był u nas świę­ty” – do­da­je, pod­kre­śla­jąc tak­że re­li­gij­ny wy­miar wy­cho­wa­nia i kształ­to­wa­nia cha­rak­te­rów. Jan Ta­de­usz Duda od wcze­snych lat dzie­ciń­stwa był mi­ni­stran­tem i tak­że z tej ra­cji wie, że pew­nych rze­czy ro­bić i mó­wić po pro­stu się nie go­dzi. Raz tyl­ko zda­rzy­ła się awan­tu­ra, gdy wró­ciw­szy z za­ba­wy, wy­po­wie­dział prze­kleń­stwo. Jed­na re­pry­men­da wy­star­czy­ła – ni­g­dy wię­cej ta­kie­go sło­wa w domu nie po­wtó­rzył.

Wiel­ka w tym za­słu­ga jego taty, czy­li Aloj­ze­go Dudy, któ­ry da­wał dzie­ciom przy­kład nie tyl­ko po­przez cięż­ką pra­cę, ale tak­że do­bór sto­sow­nych lek­tur i tłu­ma­cze­nie za­wi­ło­ści świa­ta. Bo choć miał ukoń­czo­ne tyl­ko czte­ry kla­sy szko­ły po­wszech­nej, lu­bił czy­ty­wać w nie­dziel­ne po­po­łu­dnia pra­sę ka­to­lic­ką i ob­ja­śniać co cie­kaw­sze ar­ty­ku­ły. Ce­nił zwłasz­cza „Wro­cław­ski Ty­go­dnik Ka­to­li­ków” („WTK”), czy­li spo­łecz­no-hi­sto­rycz­ne cza­so­pi­smo wy­da­wa­ne przez Sto­wa­rzy­sze­nie PAX, ad­re­so­wa­ne do czy­tel­ni­ków po­go­dzo­nych wpraw­dzie z geo­po­li­tycz­ny­mi re­alia­mi PRL, ale prze­ja­wia­ją­cych sym­pa­tie en­dec­kie i od­rzu­ca­ją­cych ide­olo­gię ko­mu­ni­zmu. „Nie mu­sia­łem mieć ro­zu­mo­wych ar­gu­men­tów prze­ciw­ko ko­mu­ni­stycz­nej pro­pa­gan­dzie, bo mia­łem je w ser­cu. Na to na­kła­da­ła się sil­na re­li­gij­ność jako coś, co spa­ja czło­wie­ka z in­ny­mi. I pa­trio­tyzm poj­mo­wa­ny głów­nie jako wdzięcz­ność dla tych, któ­rzy zgi­nę­li” – wy­ja­śnia Jan Ta­de­usz Duda. A ofia­ry walk o wol­ność i nie­pod­le­głość Pol­ski są tak­że w ich naj­bliż­szej ro­dzi­nie. Brat Aloj­ze­go Dudy, Fran­ci­szek, w 1943 r. wstą­pił do Ar­mii Kra­jo­wej i wal­czył na Pod­kar­pa­ciu. Pod­czas jed­nej z ak­cji jego od­dział wpadł w ob­ła­wę Niem­ców i zo­stał roz­bi­ty. Fran­ci­szek tra­fił w ręce ge­sta­po, pod­czas bru­tal­nych prze­słu­chań ni­ko­go nie wy­dał i zgi­nął za­ka­to­wa­ny w wię­zie­niu w Tar­no­wie. Miej­sce po­chów­ku Fran­cisz­ka Dudy do dziś nie jest zna­ne, ale o jego he­ro­icz­nym lo­sie za­świad­cza in­skryp­cja na sym­bo­licz­nym gro­bie utrzy­my­wa­nym przez ro­dzi­nę w Sta­rym Są­czu.

Oj­ciec An­drze­ja pod­kre­śla, jak waż­na jest edu­ka­cja hi­sto­rycz­na i pa­mięć o bo­ha­te­rach. Chwa­li przy tym sta­ro­są­dec­kie Li­ceum Ogól­no­kształ­cą­ce im. Ma­rii Skło­dow­skiej-Cu­rie, w któ­rym – choć uczył się w sier­mięż­nych la­tach 60. – ode­brał do­bre przy­go­to­wa­nie i mo­ty­wa­cję do dal­szej na­uki. „Je­den z na­szych na­uczy­cie­li mó­wił, że kto ma sil­ne mię­śnie, po­wi­nien wal­czyć o me­da­le olim­pij­skie, a kto ma do­bry mózg – sta­rać się zdo­być No­bla” – wspo­mi­na. Za­ra­zem pod­kre­śla jed­nak, że na wy­bór jego ka­rie­ry za­wo­do­wej i na­uko­wej za­sad­ni­czy wpływ miał oj­ciec. Ra­zem uzna­li, że wie­dza ści­sła jest przy­dat­na w każ­dym ustro­ju, a co rów­nie waż­ne – nie­podat­na na ide­olo­gię. Dzień, w któ­rym jako osiem­na­sto­la­tek opu­ścił Sta­ry Sącz w dro­dze na stu­dia, pa­mię­ta jak dziś. Do­kład­nie o go­dzi­nie szó­stej rano 1 paź­dzier­ni­ka 1967 r. z wa­li­zecz­ką w ręku wsiadł do au­to­bu­su PKS i – jak się po­tem oka­za­ło – na sta­łe wy­je­chał do Kra­ko­wa. W 1973 r. ukoń­czył elek­tro­tech­ni­kę na Aka­de­mii Gór­ni­czo-Hut­ni­czej, po czym za­trud­nił się jako in­ży­nier au­to­ma­tyk w kra­kow­skim In­sty­tu­cie Naf­ty i Gazu. Już czte­ry lata póź­niej obro­nił wspo­mnia­ną wcze­śniej pra­cę dok­tor­ską o mo­de­lo­wa­niu pro­ce­sów ra­fi­ne­ryj­nych i pod­jął pra­cę na­uko­wą na AGH. Ha­bi­li­ta­cję zro­bił w 1992 r., a ty­tuł pro­fe­so­ra nauk tech­nicz­nych uzy­skał w roku 2004. Sam, cie­sząc się wy­so­kim cen­zu­sem na­uko­wym, o swo­im ojcu, pro­stym ku­śnie­rzu ze Sta­re­go Są­cza, mówi do­bit­nie: „Nie spo­tka­łem w ży­ciu mą­drzej­sze­go czło­wie­ka”. I do­da­je, że na­uki taty – zwłasz­cza po­sza­no­wa­nie pra­cy, dumę na­ro­do­wą, sza­cu­nek dla re­li­gii – sta­rał się prze­ka­zać sy­no­wi.

Aloj­zy Duda umarł w 1992 r., kie­dy jego naj­star­szy wnuk, przy­szły pre­zy­dent RP, miał dwa­dzie­ścia lat. Za­nim jed­nak nad­szedł ten smut­ny dzień, An­drzej w la­tach szkol­nych każ­de wa­ka­cje spę­dzał w Sta­rym Są­czu – ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści ojca. Dni mi­ja­ły mu nie tyl­ko na za­ba­wie, ale tak­że po­mo­cy przy żni­wach i pra­cach do­mo­wych. To bez­tro­ski czas dzie­ciń­stwa zna­czo­ny wspo­mnie­nia­mi z dłu­gich spa­ce­rów i roz­mów z dziad­kiem Aloj­zym, któ­re­go An­drzej uwiel­biał, a dziś tak wspo­mi­na go z roz­rzew­nie­niem: „Za­wsze był ten sam ry­tu­ał: naj­pierw idzie­my do ko­ścio­ła, po­tem do skle­pu po chleb, a na ryn­ku dzia­dek ku­po­wał bia­ły ser. W domu kro­ił gru­be paj­dy, ser wrzu­cał do kub­ka, za­le­wał świe­żą śmie­ta­ną i tak so­bie jadł…”.

Ra­zem cho­dzi­li też na jar­mar­ki, z któ­rych uko­cha­ny wnuk ni­g­dy nie wra­cał z pu­sty­mi rę­ka­mi. Sie­lan­ka – tak mógł­by ak­tu­al­ny pre­zy­dent RP okre­ślić let­nie ty­go­dnie, kie­dy wiel­ko­miej­ski zgiełk Kra­ko­wa za­stę­po­wa­ny był przez spo­koj­ny rytm i kli­mat ga­li­cyj­skie­go mia­stecz­ka. Na­dal ma po­wo­dy, aby jeź­dzić w Be­skid Są­dec­ki. W Sta­rym Są­czu miesz­ka jego bli­ska ro­dzi­na: ciot­ka Zo­fia i wuj Adam, więc co ja­kiś czas wpa­da do nich z żoną i cór­ką w od­wie­dzi­ny. Wte­dy nie­za­leż­nie od pory roku musi być grill, a kar­ków­ki i kieł­ba­sy przy­rzą­dza dzi­siej­szy pre­zy­dent Pol­ski. To czas, kie­dy może za­znać cał­ko­wi­te­go luzu, opo­wia­da naj­now­sze ka­wa­ły, śmie­je się, ale jed­no­cze­śnie od­da­je się no­stal­gicz­nym wspo­mnie­niom. Kie­dy już się na­ga­da­ją, wy­cho­dzi za­wsze na sen­ty­men­tal­ną prze­chadz­kę po mie­ście. „Da­wa­no mi tu wol­ność, pół dnia spę­dza­łem poza do­mem, tyl­ko nad Du­na­jec nie wol­no mi było cho­dzić” – opo­wia­da z roz­rzew­nie­niem.

An­drzej Duda z wa­ka­cji u dziad­ka i bab­ci w Sta­rym Są­czu za­cho­wał tak­że wspo­mnie­nie na­tu­ry spo­łecz­no-po­li­tycz­nej. „Ni­g­dy nie za­po­mnę tego wi­do­ku, kie­dy wy­cho­dzi­łem z dziad­kiem na sta­ro­są­dec­ki ry­nek i szli­śmy na na­bo­żeń­stwo do klasz­to­ru kla­ry­sek, a przez cen­trum mia­sta szły tłu­my lu­dzi. Dzia­dek ki­wał gło­wą i mó­wił do mnie, że ko­le­ja­rze idą na sta­cję, żeby je­chać do No­we­go Są­cza do pra­cy w ZNTK. Tego wi­do­ku już nie ma. I to jest tak­że dzi­siej­sza Pol­ska. Ilu lu­dzi mia­ło wte­dy pra­cę, a dzi­siaj ilu z nich wy­je­cha­ło za chle­bem” – te sło­wa wy­po­wie­dział pod­czas po­by­tu w No­wym Są­czu 15 kwiet­nia 2015 r., jesz­cze jako kan­dy­dat PiS, w cza­sie kam­pa­nii pre­zy­denc­kiej.

Na ra­zie wy­pa­da jed­nak wró­cić do ro­dzin­nych ko­rze­ni An­drze­ja Dudy, tym ra­zem po ką­dzie­li. Ja­ni­na Mi­lew­ska-Duda przy­szła na świat w 1949 r., tak­że w pa­trio­tycz­nej ro­dzi­nie o nie­pod­le­gło­ścio­wych tra­dy­cjach. Jej ród wy­wo­dzi się z cen­tral­nej Pol­ski, głów­nie oko­lic Ra­dom­ska, Ło­dzi i War­sza­wy. Dzię­ki za­cho­wa­nym pa­mięt­ni­kom jej ojca – Ni­ko­de­ma Mi­lew­skie­go (zm. 1972), wia­do­mo, że ich przod­ko­wie „od za­wsze” wier­nie słu­żą Pol­sce – wal­czy­li w po­wsta­niu li­sto­pa­do­wym i stycz­nio­wym, a po­tem w cza­sie I i II woj­ny świa­to­wej. Do Ar­mii Kra­jo­wej na­le­żał za­rów­no wspo­mnia­ny Ni­ko­dem, jak i jego ro­dzeń­stwo. W pa­mięt­ni­kach dzia­dek An­drze­ja Dudy za­warł wszyst­ko, cze­go do­wie­dział się o swo­jej ro­dzi­nie z licz­nych opo­wie­ści, prze­ka­zów i do­ku­men­tów. Wia­do­mo, że ro­dzi­na dba nie tyl­ko o kul­tu­rę ma­te­rial­ną, ale tak­że pie­lę­gnu­je tra­dy­cje, ce­le­bru­je uro­czy­sto­ści ro­dzin­ne i pań­stwo­we, a swo­istym ry­tu­ałem w cza­sie spo­tkań ro­dzin­nych są roz­mo­wy przy ka­wie. W tych dys­ku­sjach dużo i czę­sto mówi się o Pol­sce, o hi­sto­rii pań­stwa i na­ro­du. Pani Ja­ni­na z domu wy­nio­sła obo­wią­zek czcze­nia Świę­ta Nie­pod­le­gło­ści. Kie­dy w schył­ko­wym okre­sie PRL 11 li­sto­pa­da ubie­ra­ła cór­kę Anię do szko­ły szcze­gól­nie sta­ran­nie i ele­ganc­ko, inne dzie­ci py­ta­ły dziew­czyn­kę, dla­cze­go jest tak wy­stro­jo­na. „Bo dziś świę­to” – od­po­wia­da­ła dum­nie uczen­ni­ca – tak jak za­pew­ne ży­czył­by so­bie jej dzia­dek Ni­ko­dem.

Naj­star­szy zna­ny przed­sta­wi­ciel rodu to Grze­gorz Mi­lew­ski, szlach­cic zu­bo­ża­ły w wy­ni­ku roz­bio­rów, wo­jen­ny in­wa­li­da, któ­ry w 1816 r. po­ślu­bił Ma­rian­nę Sie­wier­ską, cór­kę eko­no­ma Paw­ła Sie­wier­skie­go. Akt ich ślu­bu zo­stał spi­sa­ny w miej­sco­wo­ści Pią­tek, ucho­dzą­cej obec­nie za geo­me­trycz­ny śro­dek Pol­ski. Miesz­ka­li w miej­sco­wo­ści Giecz­no nie­da­le­ko Zgie­rza, w dzi­siej­szym wo­je­wódz­twie łódz­kim. Z pa­mięt­ni­kar­skich za­pi­sków wy­ni­ka, że Grze­gorz Mi­lew­ski to wą­sa­ty, ru­basz­ny męż­czy­zna, lu­bią­cy jaz­dę kon­ną i bie­sia­do­wa­nie, któ­ry miał opi­nię du­szy to­wa­rzy­stwa, ale tak­że od­da­ne­go pa­trio­ty. Jako we­te­ran wo­jen­ny był sza­no­wa­ny przez wła­ści­cie­li ziem­skich, sam pro­wa­dził też fol­wark. Wszy­scy jego sy­no­wie (Ni­ko­dem, Leon i Igna­cy) bra­li udział w po­wsta­niu li­sto­pa­do­wym. Igna­cy Mi­lew­ski, chro­niąc się przed re­pre­sja­mi ze stro­ny ro­syj­skich za­bor­ców, wy­je­chał naj­pierw do Włoch, a po­tem na sta­łe wy­emi­gro­wał do Ame­ry­ki, gdzie zo­stał księ­dzem. Leon Mi­lew­ski po­szedł w śla­dy ojca i za­jął się ad­mi­ni­stro­wa­niem ma­jąt­ka­mi ziem­ski­mi w miej­sco­wo­ściach Pia­ski, Gra­bów i Świ­ni­ce Wa­rec­kie, w oko­li­cach Ło­dzi. Ma­te­rial­nie wio­dło mu się nie naj­go­rzej, ale los cięż­ko go do­świad­czał w ży­ciu ro­dzin­nym, gdyż ko­lej­ne jego dzie­ci umie­ra­ły krót­ko po uro­dze­niu. Słu­cha­jąc rady księ­dza, dla prze­bła­ga­nia Opatrz­no­ści po­sta­wił przy­droż­ną ka­plicz­kę i co­dzien­nie żar­li­wie się mo­dlił. Do­cze­kał się jesz­cze dwoj­ga dzie­ci – He­le­ny i Alek­se­go – któ­re prze­ży­ły. Tym­cza­sem wy­bu­chło po­wsta­nie stycz­nio­we, a Leon naj­pew­niej kon­spi­ro­wał, gdyż w cza­sie walk czę­sto zni­kał z domu. Zmarł krót­ko po upad­ku po­wsta­nia, po nim szyb­ko do wiecz­no­ści ode­szła tak­że żona. Osie­ro­co­ne dzie­ci wziął na wy­cho­wa­nie naj­star­szy z bra­ci, Ni­ko­dem, któ­ry miesz­kał z ro­dzi­ną w Świ­ni­cach Wa­rec­kich. Car­ska ad­mi­ni­stra­cja ni­g­dy jed­nak nie da­ro­wa­ła Mi­lew­skim udzia­łu w an­ty­ro­syj­skim zry­wie nie­pod­le­gło­ścio­wym i w 1876 r. pod za­rzu­tem spi­sko­wa­nia cała ro­dzi­na zo­sta­ła wy­rzu­co­na z ma­jąt­ku, któ­ry pod­da­no kon­fi­ska­cie.

Wy­własz­czo­na ro­dzi­na osia­dła w War­sza­wie. Stam­tąd wła­śnie po­cho­dzi Alek­sy Mi­lew­ski – dzia­dek Ja­ni­ny, ślu­sarz z za­wo­du, któ­ry po­ślu­bił mło­dą wdo­wę Jo­an­nę Mo­ro­zow­ską. Z ich związ­ku przy­szło na świat czwo­ro dzie­ci, w tym wspo­mnia­ny już au­tor pa­mięt­ni­ka, ro­dzin­ny kro­ni­karz – Ni­ko­dem, oj­ciec pani Ja­ni­ny, a dzia­dek An­drze­ja Dudy. Jego losy są bar­dzo burz­li­we, wręcz dra­ma­tycz­ne, sple­cio­ne moc­no z hi­sto­rią Pol­ski. Uro­dził się War­sza­wie w 1894 r., uczył się w szko­le ko­le­jo­wej w Prusz­ko­wie. Po wy­bu­chu I woj­ny świa­to­wej, w 1914 r., mło­dy war­sza­wiak wraz z całą ro­dzi­ną tra­fił do Char­ko­wa, a na­stęp­nie zo­stał wcie­lo­ny przy­mu­so­wo do ro­syj­skie­go woj­ska. Zde­zer­te­ro­wał z puł­ku pie­cho­ty w Smo­leń­sku i prze­do­stał się do Pe­ters­bur­ga, gdzie wy­ro­bił so­bie nowe do­ku­men­ty pod przy­bra­nym na­zwi­skiem, by zmy­lić ro­syj­skie wła­dze. Ma­tu­rę zdał w 1917 r. w Pol­skiej Ma­cie­rzy Szkol­nej, a po wy­bu­chu re­wo­lu­cji wró­cił z ro­dzi­ną do War­sza­wy. Już jako stu­dent, w 1918 r. za­cią­gnął się w Rem­ber­to­wie do Woj­ska Pol­skie­go i wziął udział w woj­nie pol­sko-bol­sze­wic­kiej, słu­żąc w kwa­ter­mi­strzo­stwie. Był ofi­ce­rem pod ko­men­dą Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go. Skoń­czył po­tem kurs ofi­ce­rów go­spo­dar­czych, ale w 1922 r. zdjął mun­dur, aby do­koń­czyć cy­wil­ne stu­dia eko­no­micz­ne. Za­ło­żył ro­dzi­nę i do wy­bu­chu II woj­ny świa­to­wej pra­co­wał w Urzę­dzie Sta­ty­stycz­nym. Był za­go­rza­łym wiel­bi­cie­lem Mar­szał­ka, czło­wie­kiem o bar­dzo wy­so­kiej kul­tu­rze oso­bi­stej i ży­cio­wej mą­dro­ści.

W 1939 r., bę­dąc ofi­ce­rem Woj­ska Pol­skie­go, do­stał się do so­wiec­kiej nie­wo­li, ale zdo­łał uciec. Omi­nę­ły go tra­ge­die wo­jen­ne, któ­re spo­tka­ły in­nych człon­ków ro­dzi­ny. Jego mat­kę wy­wieź­li Niem­cy i jej losy do dzi­siaj nie są zna­ne. Z ko­lei sio­stra Ste­fa­nia, za­an­ga­żo­wa­na w ruch opo­ru, w 1940 r. prze­gra­ła wal­kę o ży­cie z gruź­li­cą, brat Wik­tor, któ­ry wal­czył w par­ty­zant­ce w oko­li­cach Ra­do­mia, pod ko­niec woj­ny cięż­ko za­cho­ro­wał i wkrót­ce umarł, a syn Lech jako szes­na­sto­la­tek wal­czył w po­wsta­niu war­szaw­skim, za co zo­stał osa­dzo­ny w nie­miec­kim obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym w Mau­thau­sen.

Ni­ko­dem Mi­lew­ski po­zbie­rał się po wo­jen­nych przej­ściach, oże­nił się po­now­nie, a z tego mał­żeń­stwa uro­dzi­ła się mię­dzy in­ny­mi cór­ka Ja­ni­na, mat­ka An­drze­ja Dudy. Wy­wo­dząc się z ro­dzi­ny pa­trio­tycz­nej i tak cięż­ko do­świad­czo­nej przez hi­sto­rię, nie może zo­stać ukształ­to­wa­na ina­czej niż we­dług wzor­ców przod­ków. Ży­cie ją za­har­to­wa­ło, na­uczy­ło sa­mo­dziel­no­ści i sztu­ki po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji. Stu­dia, jak już wspo­mnia­no, ukoń­czy­ła na Po­li­tech­ni­ce Łódz­kiej, ale, wie­dzio­na mi­ło­ścią, za mę­żem przy­je­cha­ła do Kra­ko­wa i pod­ję­ła pra­cę na­uko­wą na Aka­de­mii Gór­ni­czo-Hut­ni­czej. Wy­bra­ła dzie­dzi­nę na­uki dość nie­ty­po­wą dla ko­bie­ty – tech­no­lo­gię che­micz­ną, che­mię bio­or­ga­nicz­ną, pro­ble­ma­ty­kę pa­liw i bio­pa­liw. Te­mat jej roz­pra­wy ha­bi­li­ta­cyj­nej robi wra­że­nie, szcze­gól­nie na la­ikach w dzie­dzi­nie che­mii: „Mo­del ma­te­ma­tycz­ny sta­nów rów­no­wa­go­wych pro­ce­su sorp­cji sub­stan­cji ma­ło­czą­stecz­ko­wych w wę­glu ka­mien­nym”.

Wśród stu­den­tów ma opi­nię rze­tel­ne­go, uczci­we­go i spra­wie­dli­we­go wy­kła­dow­cy. Jej świa­to­po­gląd i prze­ko­na­nia po­li­tycz­ne są zde­cy­do­wa­nie ka­to­lic­kie, kon­ser­wa­tyw­ne, nie­pod­le­gło­ścio­we, pra­wi­co­we. Daje temu wy­raz w wie­lu de­kla­ra­cjach i przed­się­wzię­ciach na­tu­ry po­li­tycz­nej, spo­łecz­nej i etycz­nej. Przy­kła­dy? Bez wa­ha­nia wraz z oko­ło 300 in­ny­mi na­ukow­ca­mi pod­pi­sa­ła apel o wpro­wa­dze­nie cał­ko­wi­te­go za­ka­zu sto­so­wa­nia pro­ce­du­ry in vi­tro, a tak­że o upo­wszech­nie­nie na­pro­tech­no­lo­gii i za­pew­nie­nie jej re­fun­da­cji z Na­ro­do­we­go Fun­du­szu Zdro­wia. Na­zwi­sko Ja­ni­ny Mi­lew­skiej-Dudy wid­nie­je rów­nież pod li­stem otwar­tym w spra­wie pu­blicz­ne­go znie­wa­ża­nia pro­fe­so­rów – eks­per­tów Ze­spo­łu Par­la­men­tar­ne­go do spraw Zba­da­nia Przy­czyn Ka­ta­stro­fy Tu-154M, kie­ro­wa­ne­go przez wi­ce­pre­ze­sa PiS An­to­nie­go Ma­cie­re­wi­cza.

Nie boi się po­li­tycz­ne­go za­an­ga­żo­wa­nia, za co nie­kie­dy otrzy­mu­je cię­gi. Chy­ba naj­więk­sza fala kry­ty­ki spa­dła na nią za zbie­ra­nie wśród stu­den­tów pod­pi­sów pod li­sta­mi po­par­cia dla jej syna, kan­dy­da­ta PiS na pre­zy­den­ta RP. Pani pro­fe­sor po­pro­si­ła słu­cha­czy o pod­pi­sy w cza­sie wy­kła­du na uczel­ni, co na­grał je­den ze stu­den­tów, zwo­len­nik par­tii KOR­WiN. Ta­blo­id „Fakt” na swo­jej stro­nie in­ter­ne­to­wej (1 kwiet­nia 2015 r.) in­for­ma­cję na ten te­mat za­ty­tu­ło­wał na­stę­pu­ją­co: Skan­da­licz­ne za­cho­wa­nie mat­ki Dudy. Agi­ta­cji po­li­tycz­nej w szko­łach pro­wa­dzić nie wol­no – tak sta­no­wi pra­wo. W ko­men­ta­rzach me­dial­nych do­mi­nu­ją opi­nie, że to nie­roz­trop­ne za­cho­wa­nie mat­ki, któ­ra dla syna jest go­to­wa zro­bić wszyst­ko. Pa­dły jed­nak za­rzu­ty, że wi­nien jest przede wszyst­kim po­li­tyk An­drzej Duda, któ­ry miał mamę do tego na­kło­nić. Ja­ni­na Mi­lew­ska-Duda prze­pra­sza­ła w me­diach za swój czyn i tłu­ma­czy­ła, że to był je­dy­nie „od­ruch ser­ca”, a nie ak­cja po­li­tycz­na w cza­sie za­jęć dy­dak­tycz­nych.

Jej mąż, choć ma ta­kie same po­glą­dy i skła­dał pod­pi­sy pod tymi sa­my­mi pe­ty­cja­mi, a na do­da­tek zaj­mu­je się bez­po­śred­nio par­tyj­ną po­li­ty­ką jako rad­ny wo­je­wódz­ki PiS, zda­je się za­cho­wy­wać więk­szy dy­stans i pod­cho­dzić spo­koj­niej do tej ma­te­rii, mimo iż spra­wy pu­blicz­ne zaj­mu­ją go już od cza­sów stu­denc­kich. W cza­sie pro­te­stów w Mar­cu 1968 r. wie­co­wał jak wie­lu in­nych mło­dych Po­la­ków, a po­tem pró­bo­wał zmie­niać rze­czy­wi­stość w Zrze­sze­niu Stu­den­tów Pol­skich, zo­stał na­wet sze­fem Rady Wy­dzia­łu ZSP. Za­pew­nia, że „kon­szach­ty z ko­mu­ną” nie wcho­dzi­ły w grę. „My­śmy pró­bo­wa­li for­so­wać taką ideę wśród stu­den­tów, że uczy­my po­dej­ścia oby­wa­tel­skie­go, nie pa­trzy­my na ide­olo­gię, tyl­ko dba­my o pań­stwo” – wspo­mi­na. Kie­dy zo­rien­to­wał się, że ta or­ga­ni­za­cja ma być je­dy­nie na­rzę­dziem w rę­kach ko­mu­ni­stów, na po­cząt­ku grud­nia 1970 r. stra­cił sta­no­wi­sko pod za­rzu­tem ne­go­wa­nia roli PZPR (nie za­pro­sił na ze­bra­nie par­tyj­nych „to­wa­rzy­szy”) i wy­co­fał się z dzia­łal­no­ści. Tym­cza­sem kil­ka dni póź­niej na Wy­brze­żu wła­dze PRL wy­da­ły roz­kaz strze­la­nia do pro­te­stu­ją­cych ro­bot­ni­ków, w ma­sa­krze zgi­nę­ło kil­ka­dzie­siąt osób. Miał­by spo­re pro­ble­my, gdy­by swo­im zwy­cza­jem na ze­bra­niach po­ru­szał tak bo­le­sne te­ma­ty. „By­łem już żo­na­ty, dziec­ko było w dro­dze, chcia­łem do­stać się na asy­sten­tu­rę, nie mia­łem ocho­ty zna­leźć się na uli­cy. Przez całe lata 70. by­łem więc na tak zwa­nej emi­gra­cji we­wnętrz­nej” – opo­wia­da me­diom. Eta­tu asy­sten­ta i tak jed­nak nie do­stał, mu­siał za­do­wo­lić się bar­dzo skrom­nym sty­pen­dium dok­to­ranc­kim. W 1980 r. wraz z żoną – jak już wia­do­mo – na­le­żał do pierw­szych człon­ków NSZZ „So­li­dar­ność” na uczel­ni, po­tem udzie­lał się w pod­ziem­nej opo­zy­cji an­ty­ko­mu­ni­stycz­nej, ale kom­ba­tanc­kim ży­cio­ry­sem nie epa­tu­je. Po­wta­rza, że dzia­ła­nie na rzecz Pol­ski to po­win­ność, któ­ra dla nie­go była i jest oczy­wi­sto­ścią. Tak samo swo­je za­an­ga­żo­wa­nie i wraż­li­wość na pol­skie spra­wy tłu­ma­czy mama pre­zy­den­ta RP.

Obo­je po­wo­łu­ją się na wy­cho­wa­nie, wzor­ce i na­uki pły­ną­ce z ich ro­dów, któ­re – choć mają róż­ne ko­rze­nie w sen­sie geo­gra­ficz­nym i spo­łecz­nym – to prze­ka­zu­ją z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie ten sam kod. Co sta­no­wi ów wspól­ny mia­now­nik dla przod­ków An­drze­ja Dudy po mie­czu i po ką­dzie­li? Ro­dzi­ce pre­zy­den­ta nie mają wąt­pli­wo­ści, że tym zwor­ni­kiem jest wła­śnie pa­trio­tyzm obu ro­dzin i czyn­ne za­an­ga­żo­wa­nie w spra­wy kra­ju oraz wier­ność tra­dy­cjom na­ro­do­wym i za­sa­dom re­li­gii ka­to­lic­kiej. Łącz­ni­kiem po­zo­sta­je rów­nież szcze­gól­na rola, po­zy­cja i au­to­ry­tet dziad­ków An­drze­ja Dudy: Aloj­ze­go ze stro­ny ojca i Ni­ko­de­ma ze stro­ny mat­ki. Mie­li oni zu­peł­nie róż­ne ży­cio­ry­sy i od­mien­ne do­świad­cze­nia ży­cio­we, ale obaj byli ob­da­rze­ni pro­stą, lu­do­wą mą­dro­ścią, in­te­re­so­wa­li się po­li­ty­ką, dużo czy­ta­li i obaj zo­sta­li za­pa­mię­ta­ni w ro­dzi­nach jako lu­dzie do­brzy, pra­wi, pra­co­wi­ci, od­da­ni naj­bliż­szym i oj­czyź­nie. To Aloj­zy i Ni­ko­dem wy­war­li za­sad­ni­czy wpływ na kształ­to­wa­nie cha­rak­te­rów i sys­te­mów war­to­ści oboj­ga ro­dzi­ców gło­wy pań­stwa, a więc po­śred­nio rów­nież na to, ja­kim czło­wie­kiem jest dziś An­drzej Duda. On sam py­ta­ny o swo­je ko­rze­nie pod­su­mo­wu­je rzecz tymi sło­wa­mi: „Prze­szłość mo­jej ro­dzi­ny to ty­po­we losy do­brych Po­la­ków z róż­nych grup spo­łecz­nych”.

II. DOJRZEWANIE, CZYLI ZŁE WYCHOWANIE

„Grzech” nr 2: zbyt grzecz­ny, zbyt pil­ny, zbyt obie­cu­ją­cy

Wśród na­uczy­cie­li są jed­nak i tacy, któ­rzy nie szczę­dzą Du­dzie zło­śli­wo­ści. – Bu­dyń wa­ni­lio­wy z socz­kiem ma­li­no­wym – mówi eme­ry­to­wa­na po­lo­nist­ka. – Grzecz­niut­ki aż do ze­mdle­nia. Taki piesz­czo­szek na­szej pani. Pa­mię­tam, że pod­czas wy­jaz­dów na obo­zy na­uko­we pró­bo­wał na­wią­zy­wać bliż­sze kon­tak­ty z na­uczy­cie­la­mi. Ró­wie­śni­cy ba­wi­li się we wła­snym to­wa­rzy­stwie, a on przy­cho­dził, do­py­ty­wał o róż­ne rze­czy.

Olga Szpu­nar, Mi­chał Ol­szew­ski, dzien­ni­ka­rze

(„Ga­ze­ta Wy­bor­cza / Ma­ga­zyn Świą­tecz­ny” – 11 kwiet­nia 2015 r.)

Kam­pa­nia dla do­brze wy­cho­wa­ne­go chłop­ca z do­bre­go domu skła­da­ła się nie­mal wy­łącz­nie z uni­ka­ją­cych praw­dy ata­ków i fał­szów, ale nikt ich nie pro­sto­wał, ani też nie prze­pra­szał za nie. Kan­dy­dat po­słu­gi­wał się nimi jak wła­snym ję­zy­kiem, a rów­nie zręcz­nie jak sam Ka­czyń­ski. […] Mó­wił nie­na­gan­ną z domu pol­sz­czy­zną, tro­chę tyl­ko za dużo, wy­ma­ga­no od nie­go je­dy­nie, by się za­cho­wy­wał zgod­nie ze swym wy­cho­wa­niem.

Ste­fan Brat­kow­ski, pu­bli­cy­sta

(Stu­dio Opi­nii – 26 sierp­nia 2015 r.)

Ani An­drzej Duda, ani więk­szość jego kla­so­wych ko­le­gów i ko­le­ża­nek nie mie­li pro­ble­mów z na­uką. Prze­ciw­nie, Duda uczył się bar­dzo do­brze, był wręcz pry­mu­sem. […] To w szkol­nych cza­sach przy­lgnę­ło do nie­go prze­zwi­sko „Du­duś”, jak do bo­ha­te­ra po­pu­lar­ne­go w tych cza­sach se­ria­lu „Po­dróż za je­den uśmiech”.

Grze­gorz Osiec­ki, dzien­ni­karz

(„Dzien­nik Ga­ze­ta Praw­na” – 6 sierp­nia 2015 r.)

DZIE­CIŃ­STWO – LATA SZKOL­NE – MA­TU­RA

Przez pierw­sze dzie­sięć lat ży­cia An­drzej Duda miesz­kał z ro­dzi­ca­mi w ho­te­lu asy­stenc­kim dla mło­dych pra­cow­ni­ków na­uko­wych, a ści­ślej – w jed­nym z aka­de­mi­ków miesz­czą­cych się przy ul. To­kar­skie­go, na te­re­nie mia­stecz­ka stu­denc­kie­go Aka­de­mii Gór­ni­czo-Hut­ni­czej w kra­kow­skiej dziel­ni­cy Kro­wo­drza. Ten kam­pus, bu­do­wa­ny w la­tach 1964–1978 i roz­miesz­czo­ny na po­wierzch­ni 16 ha, miał być wi­zy­tów­ką aka­de­mic­kie­go Kra­ko­wa tam­tych lat. Otrzy­mał w związ­ku z tym „za­szczyt­ne” imię XX-le­cia PRL. Re­alia ży­cia w blo­ko­wi­sku dla mło­dej in­te­li­gen­cji da­le­kie były od pro­pa­gan­do­we­go prze­ka­zu, ale spe­cjal­ne­go wy­bo­ru para nie mia­ła. „Ubła­ga­li­śmy rek­to­ra, aby mnie i żo­nie przy­dzie­lił po­kój” – wspo­mi­na Jan Ta­de­usz Duda. Mło­de mał­żeń­stwo z dziec­kiem do­sta­ło mały, cia­sny po­ko­ik o po­wierzch­ni za­le­d­wie 9 m kw. Kie­dy roz­kła­da­li tap­czan, bra­ko­wa­ło już pra­wie miej­sca, by swo­bod­nie prze­cho­dzić. „Skrom­nie się wte­dy żyło, ale było dużo mi­ło­ści” – zwie­rza­ją się pań­stwo Du­do­wie w me­diach. Kuch­nia i ła­zien­ka, jak to w aka­de­mi­ku, były wspól­ne dla pię­tra. Mały An­drzej ba­wił się naj­czę­ściej na ko­ry­ta­rzu, gdzie miał wię­cej miej­sca na bie­ga­nie, ska­ka­nie i inne dzie­cię­ce har­ce. To jed­nak tak­że swo­ista ago­ra, tam czę­sto do­cho­dzi­ło do spo­tkań miesz­kań­ców, to­czy­ły się dys­ku­sje, in­te­lek­tu­al­ne po­le­mi­ki, a na­wet świa­to­po­glą­do­we spo­ry na fun­da­men­tal­ne te­ma­ty. Na przy­kład – jak wspo­mi­na Jan Ta­de­usz Duda – dla­cze­go Ko­ściół jest taki su­ro­wy w za­sa­dach, a za­ra­zem tak po­błaż­li­wy dla grzesz­ni­ków? Od naj­młod­szych lat przy­szły pre­zy­dent prze­by­wał wśród do­ro­słych i słu­chał z uwa­gą ich trud­nych roz­mów. „Dzię­ki temu za­wsze był wy­ga­da­ny, co czę­sto de­ner­wo­wa­ło na­szych go­ści” – przy­zna­je jego oj­ciec.

Nie­ła­twe to lata dla ro­dzi­ny Du­dów. Oprócz miesz­ka­nio­wej cia­sno­ty pro­ble­mem był tak­że chro­nicz­ny brak pie­nię­dzy, gdyż z pen­sji mło­dych pra­cow­ni­ków na­uki trud­no było wy­żyć. Dla An­drze­ja to jed­nak bez­tro­ski czas dzie­ciń­stwa. Ho­tel asy­stenc­ki mie­ścił się po­śród bu­dyn­ków, z któ­rych część do­pie­ro bu­do­wa­no. Te­ren nie był upo­rząd­ko­wa­ny jak w obec­nych cza­sach, w miej­scu dzi­siej­sze­go no­wo­cze­sne­go ba­se­nu le­ża­ła ogrom­na hał­da pia­chu. To tam An­drzej ba­wił się z ko­le­ga­mi ca­ły­mi go­dzi­na­mi – wpraw­dzie z du­żym mar­gi­ne­sem swo­bo­dy, ale pod czuj­nym okiem mamy lub taty. Pier­wo­rod­ny syn był oczkiem w gło­wie ro­dzi­ców, obo­je oka­zy­wa­li mu wie­le mi­ło­ści, co An­drzej za­cho­wu­je we wdzięcz­nej pa­mię­ci tak­że jako doj­rza­ły męż­czy­zna. Py­ta­ny przez dzien­ni­ka­rzy o re­la­cje z oj­cem, opo­wia­da, że tata za­wsze miał dla nie­go czas, trak­to­wał go po­waż­nie, słu­chał z uwa­gą i go­dzi­na­mi pro­wa­dził z nim roz­mo­wy na po­waż­ne te­ma­ty. Na­zy­wa Dudę se­nio­ra swo­im przy­ja­cie­lem i naj­lep­szym do­rad­cą. „Szcze­gól­nie miło wspo­mi­nam spa­ce­ry i jaz­dę na ro­we­rze z tatą. Pa­mię­tam, jak sa­dzał mnie w wi­kli­no­wym ko­szycz­ku przy­pię­tym do swo­je­go ro­we­ru i wo­ził mnie w nim” – dzie­li się swy­mi wspo­mnie­nia­mi w me­diach An­drzej Duda przy oka­zji Dnia Ojca. Jego tata opi­su­je te cza­sy ob­szer­nie na ła­mach „Na­sze­go Dzien­ni­ka”: „Dużo zaj­mo­wa­łem się sy­nem, bo mia­łem luź­niej­szy czas pra­cy niż żona. To był pięk­ny okres, gdy z wóz­kiem go­dzi­na­mi jeź­dzi­łem po La­sku Wol­skim i my­śla­łem o swo­ich pro­ble­mach, wów­czas pi­sa­łem dok­to­rat. Gdy syn był więk­szy, jeź­dzi­łem z nim na ro­we­rze. Sie­dział z przo­du na krze­seł­ku i roz­ma­wia­li­śmy. Py­tał o wie­le rze­czy. Z An­drze­jem w ogó­le od naj­młod­szych lat się roz­ma­wia­ło”.

Pro­blem jed­nak w tym, że ro­dzi­ce byli bar­dzo za­pra­co­wa­ni w cza­sie, gdy ich syn do­ra­stał. Cho­dził wpraw­dzie do przed­szko­la, ale kie­dy cho­ro­wał, nie było go z kim zo­sta­wić i mama, idąc na uczel­nię, za­bie­ra­ła go ze sobą na za­ję­cia. „Na wy­kła­dzie za­wsze mó­wił do mnie «pro­szę pani». Sie­dział bar­dzo grzecz­nie, do­sta­wał pi­sak i ry­so­wał to, co ja ry­so­wa­łam na ta­bli­cy. Gdy na ko­niec wy­kła­du py­ta­łam, czy są py­ta­nia, An­drze­jek się zgła­szał i py­tał o ja­kiś pro­blem” – wspo­mi­na pani Ja­ni­na. Przy­szły pre­zy­dent od naj­młod­szych lat sty­kał się z at­mos­fe­rą aka­de­mic­ką, dys­ku­sja­mi, książ­ka­mi. Oglą­dał sale wy­kła­do­we i la­bo­ra­to­ria, ob­ser­wo­wał pra­cę ba­daw­czą i… wy­my­ślał za­ba­wy w tym du­chu. Ro­dzi­ce za­pa­mię­ta­li eks­pe­ry­ment z bier­ką i dłu­go­pi­sem na grzej­ni­ku kwar­co­wym, któ­ry ich syn prze­pro­wa­dził w wie­ku oko­ło sied­miu lat. Na kart­ce za­pi­sał wy­ni­ki ba­da­nia: bier­ka pod wpły­wem cie­pła topi się i przy­le­pia do grzej­ni­ka, a dłu­go­pis w wy­so­kiej tem­pe­ra­tu­rze tra­ci atra­ment.

Ja­kie ma­rze­nia mógł mieć mały An­drzej wy­cho­wy­wa­ny w ta­kiej au­rze i oto­cze­niu? Wbrew przy­pusz­cze­niom, nie śnił o wiel­kiej ka­rie­rze na­uko­wej, za­szczy­tach, lau­rach, a tym bar­dziej o rzą­dze­niu, wpły­wach, po­ka­zy­wa­niu się w te­le­wi­zji. Pra­gnął zo­stać… kie­row­cą. Jego oj­ciec przy­pusz­cza, że wpływ na to mu­sia­ły mieć re­so­ra­ki, czy­li wy­ko­na­ne z me­ta­lu sa­mo­cho­dzi­ki-za­baw­ki, cha­rak­te­ry­zu­ją­ce się ru­cho­my­mi osia­mi kół na po­do­bień­stwo re­so­rów w praw­dzi­wych sa­mo­cho­dach. W la­tach 70. o ta­kie mi­nia­tur­ki mar­ko­wych aut, spro­wa­dza­ne z za­gra­ni­cy i przez to bar­dzo dro­gie, było nie­zwy­kle trud­no. An­drzej miał tyl­ko trzy re­so­ra­ki, ale po­tra­fił ba­wić się nimi na okrą­gło, urzą­dza­jąc raj­dy po ko­ry­ta­rzu i maj­ster­ku­jąc przy sa­mo­cho­dzi­kach. Fa­scy­na­cja tak po­strze­ga­ną mo­to­ry­za­cją mi­nę­ła mu, do­pie­ro gdy po­szedł do szko­ły.

Za­nim jed­nak na po­cząt­ku wrze­śnia 1979 r. za­siadł w szkol­nej ław­ce, nad­szedł czer­wiec i od­by­ła się pierw­sza hi­sto­rycz­na piel­grzym­ka Jana Paw­ła II do oj­czy­zny. To wiel­kie wy­da­rze­nie dla Po­la­ków, czas re­li­gij­ne­go, mo­ral­ne­go i po­li­tycz­ne­go prze­bu­dze­nia. Pa­pież Po­lak 2 czerw­ca pod­czas mszy św. na pla­cu Zwy­cię­stwa w War­sza­wie wy­po­wie­dział na za­koń­cze­nie ho­mi­lii słyn­ne sło­wa: „Wo­łam, ja, syn pol­skiej zie­mi, a za­ra­zem ja, Jan Pa­weł II, pa­pież. Wo­łam z ca­łej głę­bi tego Ty­siąc­le­cia, wo­łam w przed­dzień Świę­ta Ze­sła­nia, wo­łam wraz z wami wszyst­ki­mi: Niech zstą­pi Duch Twój! Niech zstą­pi Duch Twój i od­no­wi ob­li­cze zie­mi. Tej zie­mi!”. Tę pa­pie­ską wy­po­wiedź po la­tach po­wszech­nie in­ter­pre­tu­je się jako prze­sła­nie, któ­re wpły­nę­ło na wol­no­ścio­wy zryw Po­la­ków w sierp­niu 1980 r. i po­wsta­nie „So­li­dar­no­ści”. Rów­nie zna­mien­ne, choć tro­chę mniej upo­wszech­nio­ne sło­wa Jana Paw­ła II pa­dły jed­nak tak­że 10 czerw­ca w Kra­ko­wie, pod­czas po­że­gnal­nej mszy św. na Bło­niach. Na spo­tka­nie z Oj­cem Świę­tym przy­szło pra­wie 2 mi­lio­ny wier­nych – to naj­więk­sze zgro­ma­dze­nie w do­tych­cza­so­wej hi­sto­rii Ko­ścio­ła w Pol­sce. Wśród tych nie­prze­bra­nych tłu­mów byli Jan Ta­de­usz i Ja­ni­na Du­do­wie oraz ich sied­mio­let­ni syn An­drzej. Pa­pież wzy­wał ze­bra­nych: „Pro­szę was, aby­ście całe to du­cho­we dzie­dzic­two, któ­re­mu na imię «Pol­ska», raz jesz­cze przy­ję­li z wia­rą, na­dzie­ją i mi­ło­ścią – taką, jaką za­szcze­pia w nas Chry­stus na chrzcie świę­tym, aby­ście ni­g­dy nie zwąt­pi­li i nie znu­ży­li się, i nie znie­chę­ci­li, aby­ście nie pod­ci­na­li sami tych ko­rze­ni, z któ­rych wy­ra­sta­my”. Trud­no przy­pusz­czać, aby sied­mio­la­tek w peł­ni ro­zu­miał głę­bo­ki sens tego ape­lu, ale w ro­dzin­nych wspo­mnie­niach mówi się, że na ma­łym An­drze­ju ta wiel­ka uro­czy­stość re­li­gij­na wy­war­ła ogrom­ne wra­że­nie – tym bar­dziej, że ro­dzi­ce tłu­ma­czy­li mu do­nio­słość chwi­li i wy­mo­wę pa­pie­skie­go prze­sła­nia. Po la­tach ob­ser­wa­to­rzy sce­ny po­li­tycz­nej za­uwa­żą, że w kam­pa­nii pre­zy­denc­kiej ha­sło An­drze­ja Dudy, któ­re brzmi: „Przy­szłość ma na imię Pol­ska”, bli­sko na­wią­zu­je do słów Jana Paw­ła II z ho­mi­lii wy­gło­szo­nej na kra­kow­skich Bło­niach.

Skoń­czy­ło się lato 1979 r. i An­drzej Duda zo­stał uczniem. Edu­ka­cję za­czął w Szko­le Pod­sta­wo­wej nr 33 w Kra­ko­wie przy ul. Ko­nar­skie­go 2 (obec­nie Gim­na­zjum nr 16), w hi­sto­rycz­nym, choć mo­der­ni­zo­wa­nym w cią­gu dzie­się­cio­le­ci bu­dyn­ku z 1902 r. Pla­ców­ka na­le­ża­ła do naj­lep­szych pod­sta­wó­wek w mie­ście, ale była też pod szcze­gól­ną ku­ra­te­lą. W 1955 r. zo­sta­ło jej ode­bra­ne imię kró­la Ste­fa­na Ba­to­re­go (przy­wró­co­ne w roku 1990), a w cza­sie rzą­dów Edwar­da Gier­ka usta­lo­no no­we­go pa­tro­na: Jan­ka Kra­sic­kie­go, dzia­ła­cza ko­mu­ni­stycz­ne­go, twór­cę i prze­wod­ni­czą­ce­go Związ­ku Wal­ki Mło­dych, mło­dzie­żo­wej przy­bu­dów­ki PPR.

Szko­ła na prze­ło­mie lat 60. i 70. ubie­głe­go wie­ku na­wią­za­ła ści­słą współ­pra­cę z Wyż­szą Szko­łą Pe­da­go­gicz­ną w Kra­ko­wie, po czym wkrót­ce sta­ła się pla­ców­ką ba­daw­czą tej uczel­ni, jej swo­istym la­bo­ra­to­rium. W cza­sie, gdy uczęsz­czał tam An­drzej Duda, pro­wa­dzi­ło się na­ucza­nie eks­pe­ry­men­tal­ne w wie­lu przed­mio­tach: ma­te­ma­ty­ce, ję­zy­ku pol­skim i ro­syj­skim, bio­lo­gii. Po­mo­cą w re­ali­za­cji tych za­dań było bar­dzo do­bre, jak na re­alia PRL, wy­po­sa­że­nie w po­mo­ce edu­ka­cyj­ne i sprzęt tech­nicz­ny, dzia­ła­ła na­wet te­le­wi­zja szkol­na.

An­drzej czuł się w pod­sta­wów­ce bar­dzo do­brze, miał wśród na­uczy­cie­li opi­nię zdol­ne­go i pil­ne­go ucznia, ale tak­że bar­dzo grzecz­ne­go, uło­żo­ne­go chłop­ca. Tak samo mó­wi­ło się o nim w ro­dzi­nie, choć był dziec­kiem nie­stro­nią­cym od przy­gód i sza­lo­nych po­my­słów, któ­re cza­sem przy­pra­wia­ły ro­dzi­ców i dziad­ków o pal­pi­ta­cje ser­ca. Do ro­dzin­nej le­gen­dy prze­szła roz­pra­wa ma­łe­go An­drze­ja z aga­wą, któ­rą pie­czo­ło­wi­cie pie­lę­gno­wa­ła jego bab­cia. Chło­piec nie zwra­cał uwa­gi na ro­śli­nę, ale kie­dy zna­lazł na po­dwór­ku sta­ry uła­ma­ny no­żyk, stwier­dził, że ostrze zna­le­zi­ska naj­le­piej bę­dzie wy­pró­bo­wać na gru­bych, mię­si­stych li­ściach. Ko­rzy­sta­jąc z nie­obec­no­ści bab­ci, od­ci­nał je me­to­dycz­nie, a za­in­te­re­so­wa­ny wy­pły­wa­ją­cym so­kiem, do­dat­ko­wo każ­dy liść jesz­cze do­kład­nie wy­drą­żał. Na wi­dok zma­sa­kro­wa­nej ro­śli­ny bab­cia omal nie ze­mdla­ła. Spra­wa skoń­czy­ła się wiel­ką awan­tu­rą, ale ten wy­ją­tek po­twier­dza tyl­ko re­gu­łę, że na co dzień mały An­drzej w opi­nii do­ro­słych był chłop­cem roz­sąd­nym, nie­kło­po­tli­wym i do­brze ro­ku­ją­cym. By­ło­by jed­nak prze­sa­dą stwier­dzić, że za­po­wia­dał się na ja­kie­goś ge­niu­sza. Pi­sać i czy­tać uczył się w nor­mal­nym try­bie. Zna­jo­ma pro­si­ła, aby pań­stwo Du­do­wie po­sła­li An­drze­ja do szko­ły ra­zem z jej cór­ką wcze­śniej, od szó­ste­go roku ży­cia, ale ci od­mó­wi­li. Nie chcie­li syn­ko­wi skra­cać dzie­ciń­stwa.

Przy­szły pre­zy­dent uczył się w pod­sta­wów­ce bar­dzo do­brze, a na do­da­tek prze­ja­wiał ak­tyw­ność po­za­lek­cyj­ną, spo­łecz­ni­kow­ską. Przy szko­le dzia­łał Zwią­zek Har­cer­stwa Pol­skie­go, któ­ry otwo­rzył przed chłop­cem wro­ta wiel­kiej przy­go­dy. Szczyt­ne idee, za­sa­dy sa­mo­do­sko­na­le­nia, mun­dur­ki, ozna­ki, po­czu­cie służ­by, bra­ter­stwa i wspól­no­ty – ten świat An­drze­ja za­fa­scy­no­wał. W wie­ku je­de­na­stu lat za­pi­sał się do dzia­ła­ją­cej w dziel­ni­cy Kro­wo­drza 5. Kra­kow­skiej Dru­ży­ny Har­cer­skiej „Pio­run” im. Le­gio­ni­stów 1914 r., wcho­dzą­cej w skład Szcze­pu 5 KDH „Wi­chry”. Jego dru­ży­na (z cza­sem to on zo­sta­nie dru­ży­no­wym), za­ło­żo­na przez Ada­ma Kwa­śne­go w 1981 r., na­le­ża­ła wpraw­dzie do ofi­cjal­nych struk­tur ZHP, ale mia­ła cha­rak­ter for­ma­cyj­ny, zwią­za­na była z ka­to­lic­kim dusz­pa­ster­stwem i przed­wo­jen­ną tra­dy­cją pa­trio­tycz­ną, nie­ko­mu­ni­stycz­ną. Jed­no­cze­śnie już od dzie­wią­te­go roku ży­cia An­drzej re­gu­lar­nie uczest­ni­czył z oj­cem w Mszach Świę­tych za Oj­czy­znę na Wa­we­lu, mimo że ZOMO ob­sta­wia­ło uli­ce i kon­tro­lo­wa­ło wier­nych. Tata zwy­kle trzy­mał syna na ra­mio­nach, a chło­piec moc­no prze­ży­wał re­li­gij­no-pa­trio­tycz­ne zgro­ma­dze­nia i mo­dli­twy. Pod­czas jed­nej z nich, gdy po­pły­nę­ły mu łzy, pod­szedł do nie­go ja­kiś męż­czy­zna i po­wie­dział: „Nie płacz, mały, my zwy­cię­ży­my”. W śro­do­wi­sku har­cer­skim chło­pak tak­że umac­niał swo­je prze­ko­na­nia i wraż­li­wość, uczył się prak­tycz­ne­go pa­trio­ty­zmu, sa­mo­dziel­no­ści i po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji, a jed­no­cze­śnie roz­wi­jał umie­jęt­ność dzia­ła­nia w gru­pie i kie­ro­wa­nia ze­spo­ła­mi. W har­cer­stwie An­drzej spę­dził sie­dem lat, a re­la­cje wte­dy na­wią­za­ne wy­trzy­ma­ły już nie­jed­ną pró­bę i spraw­dza­ją się w jego do­ro­słym ży­ciu, tak­że w dzia­łal­no­ści pu­blicz­nej. Pod wzglę­dem przy­jaź­ni jest dłu­go­dy­stan­sow­cem. Już w 1985 r. pod­czas har­cer­skie­go zi­mo­wi­ska w Czę­sto­cho­wie po­znał Woj­cie­cha Ko­lar­skie­go, do­bre­go ko­le­gę, po­tem tak­że bli­skie­go współ­pra­cow­ni­ka na ko­lej­nych eta­pach ak­tyw­no­ści po­li­tycz­nej, obec­ne­go mi­ni­stra w Kan­ce­la­rii Pre­zy­den­ta RP, od­po­wie­dzial­ne­go za spra­wy kul­tu­ry, po­li­ty­ki spo­łecz­nej i hi­sto­rycz­nej. Przy­ja­ciel oce­nia, że An­drzej Duda wła­śnie w har­cer­stwie ujaw­nił pierw­sze zdol­no­ści przy­wód­cze. „To wi­dać: albo ktoś je ma, albo nie, on miał i dla­te­go zo­stał dru­ży­no­wym” – przy­zna­je Woj­ciech Ko­lar­ski.

An­drzej od pierw­szych dni no­sił mun­du­rek har­cer­ski z dumą, cho­dził re­gu­lar­nie na zbiór­ki, uczest­ni­czył w róż­nych ak­cjach spo­łecz­nych i cha­ry­ta­tyw­nych. Idea nie­sie­nia in­nym po­mo­cy, za­war­ta w har­cer­skim przy­rze­cze­niu, bar­dzo mu im­po­no­wa­ła. Dość szyb­ko mu­siał ją zresz­tą za­sto­so­wać w prak­ty­ce – kie­dy jego sio­stra wpa­dła do ba­se­nu. Ko­le­dzy opo­wia­da­ją, że tak jak stał, sko­czył bez za­sta­no­wie­nia i być może ura­to­wał jej ży­cie.

W każ­de wa­ka­cje let­nie wy­jeż­dżał na bi­wa­ki i obo­zy, pierw­szy raz w sierp­niu 1984 r. Uwiel­biał har­cer­skie za­ba­wy i ćwi­cze­nia, sta­ra­nia o ko­lej­ne spraw­no­ści, ale nade wszyst­ko noc­ne pod­cho­dy, kie­dy trze­ba nie­zau­wa­żo­nym przez stra­że po­dejść pod war­tow­nię kon­ku­ren­cyj­ne­go obo­zo­wi­ska i zo­sta­wić kar­tę z in­for­ma­cją o swo­jej wi­zy­cie. To twar­da szko­ła ży­cia. Mama pew­ne­go razu po­je­cha­ła na obóz od­wie­dzić syna i… ude­rzy­ła nie­mal w płacz po tym, co zo­ba­czy­ła. Dzie­cia­ki, w tym jej syn, umo­ru­sa­ne po desz­czo­wych dniach spa­ły pra­wie w bło­cie. Ale oka­za­ło się, że były ra­do­sne.