Buntowniczki z Afganistanu - Ludwika Włodek - ebook + książka

Buntowniczki z Afganistanu ebook

Ludwika Włodek

0,0
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

- Walczę w domu, walczę w pracy, walczę ze społeczeństwem – przyznaje jedna z bohaterek książki Ludwiki Włodek. - To zabiera mnóstwo energii. Ledwo skończyłam 30 lat, a już mam siwe włosy. O włosy zresztą też musiałam walczyć. Jak obcięłam je do ucha, ojciec chciał mnie wyrzucić z domu. Nie mógł zrozumieć, dlaczego nie może mi kazać nosić długich. Kiedy dostałam pierwszą pensję, usłyszałam od niego, że wolałby żeby to mój brat tyle zarabiał. Ale się nie poddałam. Dzięki tej walce jestem silna. Nikt mnie nie zatrzyma.

Buntowniczki z Afganistanu opowiada o walce Afganek o niezależność. Pokazuje jaką drogę musiały przejść żeby stać się znanymi polityczkami, artystkami, działaczkami. Włodek rozmawiała z kobietami, dla których udział w modernizacji kraju był rodzinną tradycją, ale też z dziewczynami, które musiały postawić się nawet własnym rodzicom, żeby pokonać stereotypy i ograniczenia narzucane przez patriarchat i specyficznie rozumianą tradycję.

Za swoją niezależność płaciły ogromną ceną. Były obiektem ataków i hejtu. Talibowie umieszczali ich nazwiska na listach do odstrzału, konserwatywni mułłowie wytykali je palcem. Atakowane były one same i ich najbliżsi.

Włodek zna swoje bohaterki od lat. Z wieloma się przyjaźni. Śledziła rozwój ich karier, towarzyszyła im w sukcesach zawodowych i w życiu prywatnym. Była z nimi w kontakcie gdy w sierpniu 2021 roku talibowie zajmowali Kabul, z niektórymi spotkała się w Polsce. Jej książka pokazuje, że walka o prawa kobiet w Afganistanie (i nie tylko) nigdy się nie kończy, a kobieca solidarność może zdziałać cuda.

 

Ludwika Włodek - socjolożka i wykładowczyni na Wydziale Orientalistyki Uniwersytetu Warszawskiego, reporterka. Autorka książek: Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów, Wystarczy przejść przez rzekę, Andrzej Mróz. Cudowna, cudowna historia i Cztery sztandary, jeden adres. Historie ze Spisza. Za reportaże Gorsze dzieci Republiki. O Algierczykach we Francji otrzymała nominację do Nagrody im. Beaty Pawlak, w konkursie Grand Press na Książkę Reporterską Roku oraz w konkursie Travelery 2020.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 269

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Ludwika Włodek

Buntowniczki z Afganistanu

Copyright © Ludwika Włodek, 2022

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

***

Afganistan, o jakim wszyscy słyszeli, to miejsce, gdzie ciągle toczy się wojna, pełne zniszczenia i przemocy. Kobiety są tam traktowane jak towar, jak owce, za które można coś dostać. Są ofiarami przemocy domowej, niepiśmienne i nieświadome. A przede wszystkim milczące.

Jednak istnieje inny Afganistan, gdzie miliony afgańskich matek, córek, sióstr i żon walczą o swoje prawa i lepsze życie dla siebie i swoich rodzin. Chcą dla siebie odpowiedniej pozycji w społeczeństwie i robią wszystko, by ją dostać. Ich moc i ich duma przez te długie lata wojny były dla nas wszystkich źródłem inspiracji i siły.

Fragment z książki Protecting the Afghan Women, napisanej przez mojego afgańskiego znajomego ukrywającego się pod pseudonimem Adam S.1

Rozdział I. Prawnuczki Raisa Abdulla Chana

Parasto dogląda gotującego się ryżu. Podnosząc pokrywki, odsuwa się od palników, tak żeby nie zachlapać białej sukienki. Miło ją widzieć znów elegancką, zadbaną i na dodatek w stroju, którego nie założyłaby w Kabulu. Dopasowana sukienka przed kolano? Nie, Islamska Republika Afganistanu, która dziś wydaje się ostoją liberalizmu w porównaniu z Afganistanem talibów, jednak takiej dawki kobiecości by nie zniosła.

W Kabulu Parasto też ubierała się ładnie, ale dużo bardziej zachowawczo: w czopony, czyli dłuższe żakiety, jakie kobiety w Afganistanie noszą zamiast marynarki, by spełnić wymogi związane z hidżabem, skromnym muzułmańskim strojem, spodnie w kant, eleganckie buty, często na obcasach, i oczywiście szal na głowę, jeśli była w miejscu publicznym. Zawsze uważałam, że jest najładniejszą z sióstr Jori. Przypomina mi Angelinę Jolie, ma takie same migdałowe ciemnozielone oczy. Trochę inne, jakby łagodniejsze rysy twarzy niż jej dwie siostry: Gaisu i Zohra, z którymi też się przyjaźnię.

Zaraz zacznie się powitalno-dziękczynne przyjęcie. Zebraliśmy się w kilkanaście osób z okazji tego, że udało się szczęśliwie ewakuować siostry – Gaisu i Parasto – do Polski. Przez wiele dni po 15 sierpnia, czyli po wejściu talibów do Kabulu, żyliśmy wszyscy w amoku. W Warszawie ja i moje dwie przyjaciółki, Ewa i Justyna, z którymi parę lat temu w Kabulu poznałam siostry Jori, oraz kilkoro innych pomagających nam znajomych i nieznajomych, próbowaliśmy uratować jak najwięcej osób. A oni, nasi afgańscy przyjaciele, tam, starając się wydostać z kraju, który właśnie wchodził w kolejny trudny wiraż historii.

Talibowie, zdobywszy kilka dni wcześniej Herat, Kandahar, Ghazni i Dżalolobod, weszli do Kabulu. Prozachodni prezydent uciekł z kraju, a wraz z jego zniknięciem upadł kierowany przez niego rząd. Gaisu i Parasto z dnia na dzień straciły pracę – obie pracowały w rządzie. Parasto w Ministerstwie Pokoju jako starsza doradczyni ministra, a Gaisu w Ministerstwie Służby Cywilnej i Administracji jako komisarka odpowiedzialna za równość płci i brak dyskryminacji. Podobnie ich mężowie. Hamid, mąż Parasto, stracił pracę nawet miesiąc wcześniej. Majmanę, stolicę prowincji Forjob, gdzie był szefem finansowanego przez zagranicznych donatorów programu pomocy kobietom, koordynowanego przez afgańską Niezależną Komisję Praw Człowieka, talibowie zajęli jeszcze w lipcu. A Abdullah (Afgańczycy wymawiają to imię „Abdullo”), mąż Gaisu, jako oficer armii, która poddała się talibom, też nie miał dokąd iść.

W jeden dzień skończyło się wszystko, co stanowiło o wartości ich życia i często okupione było latami wyrzeczeń. Przestało się liczyć ich wykształcenie. Ich atuty, takie jak zagraniczne doświadczenie czy międzynarodowe kontakty, stały się w oczach nowych władców Afganistanu ich piętami achillesowymi, ich zasługi były teraz powodem do obaw. W kraju rządzonym przez talibów cała ich rodzina była elementem podejrzanym, wręcz wrogim. Talibowie, po zajęciu Majmany, wysłali Hamidowi przez WhatsApp zdjęcie z jego własnego gabinetu. Za jego biurkiem, odziany w turban i długie szaty, siedzi talib. Pod spodem podpis: „Znajdziemy cię. Wiemy, kim jesteś, to ty namawiałeś kobiety do nieposłuszeństwa wobec mężów”.

Udało nam się ich wszystkich umieścić na polskiej liście do ewakuacji. Najpierw Gaisu i Abdullo, a dwa dni później także Parasto z Hamidem i dziećmi: Faromarzem i Żole, a także jeszcze troje rodzeństwa Jori: Szakiba, który studiował w Indiach, ale ponieważ było zdalne nauczanie, to przyjechał na przedłużone wakacje odwiedzić rodzinę w Afganistanie, oraz Sonję i Sunila, najmłodszą dwójkę z rodzeństwa Jori, bliźniaki, którymi zajmowała się Gaisu.

Wszyscy, zanim bezpiecznie dolecieli do Polski, przeżyli koszmar przed wejściem na kabulskie lotnisko. Kilkanaście godzin w potwornym ścisku, brudzie i chaosie, pośród zadeptujących się w popłochu ludzi, talibów bijących oczekujących w tłumie pałkami w desperackich próbach utrzymania porządku i sprzecznych komunikatów dotyczących bezpieczeństwa, sposobu dostania się na lotnisko i czasu odlotu nadawanych przez media, afgańskich znajomych i przez nas z Polski.

Dziś nikt nie chce o tym myśleć. Ewakuowanym z Kabulu siostrom Jori i ich bliskim mija właśnie chyba najtrudniejszy i najbardziej stresujący miesiąc ich życia. Chociaż nie, Afganistan nie rozpieszcza swoich dzieci, zwłaszcza swoich córek. One miały już tyle trudnych momentów w życiu, że nawet nie wiem, który można uznać za najtrudniejszy.

W każdym razie dziś chcemy się cieszyć z tego, co się udało. Będziemy pić wino, tańczyć i jeść kabuli (jedno z afgańskich dań narodowych, coś jak u nas bigos), nad którego przygotowaniem siostry Jori, głównie Parasto, pracują od wczoraj.

– I jechałyście z tym wiadrem tramwajem? – pytam z niedowierzaniem.

– Tak. Na dodatek okazało się, że wiadro cieknie. Ale się udało. – Gaisu uśmiecha się tym swoim charakterystycznym, zadziornym uśmiechem.

W wiadrze był ryż. Afgańczycy mają do ryżu stosunek nabożny i głębokie przekonanie, że w Europie o ryżu i jego przyrządzaniu nie wiemy nic. Żeby ugotować nam swoje kabuli, siostry Jori szukały ryżu przez kilka dni, w końcu znajoma Zohry, trzeciej siostry, która od kilku lat mieszka w Paryżu i przyjechała specjalnie do Polski zobaczyć się z ewakuowanym z Kabulu rodzeństwem, poleciła im jakiś orientalny sklep. Tam wreszcie znalazły coś, co spełniało ich wyśrubowane standardy: ryż basmatiz Indii, sprzedawany w pięciokilogramowych opakowaniach.

Ryż nakabulitrzeba moczyć co najmniej sześć godzin, w międzyczasie zmieniając wodę. Po to właśnie było wiadro, jedyne naczynie zdolne pomieścić ryż na piętnaście osób, jakie udało się znaleźć w mieszkaniu, gdzie rodzina Jori pomieszkuje.

Dopiero dobrze namoczony ryż odcedza się, przekłada do garnka, a najlepiej patelni z grubym dnem, i podlewa niedużą ilością wrzątku. Gotuje się go pod przykryciem, na maleńkim ogniu. W międzyczasie trzeba przyszykować dodatki, czyli pokrojoną na cienkie paseczki marchew i rodzynki, wszystko usmażone w głębokim oleju. Normalnie dodaje się też mięso, ale ponieważ część z nas to weganie i wegetarianie, dzisiejsze kabuli jest bezmięsne. Kiedy ryż już dochodzi, wykłada się na niego marchewkę z rodzynkami, tak żeby w ostatniej fazie gotowania ziarenka przeszły subtelnym smakiem tych dodatków.

Parasto jest właśnie w tej fazie. Ostrożnie wyławia marchew i rodzynki z głębokiego, wrzącego tłuszczu i przekłada je do wielkich garów z ryżem. Wszystkie palniki są zajęte, w europejskich domach nie ma zazwyczaj odpowiednio dużych naczyń, żeby w jednym ugotować danie dla kilkunastu osób.

Ryżem zajmuje się tylko Parasto. Jest najbardziej doświadczoną kucharką ze wszystkich. Chociaż nienawidzi gotować. Kuchnia to nie jest jej miejsce. Może dlatego, że całe życie robiła wszystko, żeby walczyć ze stereotypem kobiety – kury domowej. Długo i ciężko pracowała na swoją pozycję. Drugie studia – politologię – robiła już, mając dzieci. Zmieniła sobie nawet datę urodzin w dokumentach, żeby ją przyjęli. Pracowała i uczyła się jednocześnie. Regularnie wracała do domu po dziewiątej wieczorem. Dzieci widywała już najczęściej śpiące. A czasem po powrocie jeszcze podejmowała gości, bo kobiecie z jej pozycją, na dodatek najstarszej córce w rodzinie, po prostu wypada przyjmować u siebie w domu dalekich krewnych, którzy akurat przyjechali z prowincji do Kabulu, przyjaciół swoich i męża, sąsiadów. Gdyby nie Hola, zaufana pomoc domowa, która przychodziła do niej przez kilkanaście lat, od kiedy Parasto zamieszkała w Kabulu, nie wiadomo, jak by to wszystko w ogóle wytrzymała. Hola, a konkretnie to, że może sobie na korzystanie z jej usług pozwolić, też była zresztą elementem pozycji społecznej, jaką Parasto z takim poświęceniem wypracowała.

Gaisu zawsze podśmiewała się z tego utrzymywania dworu, na które godziła się Parasto. Kiedy mieszkałam u niej jeszcze w marcu 2021 roku, w Kabulu, Parasto właśnie miała zmieniać mieszkanie. Przeprowadzała się kilkaset metrów dalej, do większego, mimo że to, które już zajmowali czteroosobową rodziną, z Hamidem w zasadzie nieobecnym, bo wtedy jeszcze normalnie pracującym w Forjobie, było spore.

– Ale nie, ona musi mieć większe, żeby spokojnie pomieścić tych swoich wszystkich gości. Przyjmuje jakichś ludzi, którzy dla niej nic kompletnie nie znaczą, których ma osobiście w nosie, tylko dlatego, że tak wypada, że tego się od niej oczekuje – trochę rozeźlona, a trochę rozbawiona Gaisu skarżyła mi się wtedy na siostrę.

Chodziło jeszcze o coś. Żeby wynająć nowe mieszkanie, Parasto potrzebowała kilku tysięcy dolarów. W Kabulu rynek nieruchomości działał w ten sposób, że na początku wynajmu właściciel pobierał ogromną kaucję, którą potem obracał, a opłata miesięczna była już niewielka. Jednak takiej kwoty Parasto w marcu nie miała, urzędnikom rządowym nie wypłacano pensji od końca poprzedniego roku, bo rząd wciąż nie był w stanie wymóc na parlamencie, żeby przegłosował nowelizację budżetu, i wypłaty dla pracowników budżetówki zostały wstrzymane.

– Parasto musi pożyczyć te pieniądze, a przecież teraz to zupełnie nieroztropne. Nie wiadomo, kiedy i w jakich okolicznościach będziemy wszyscy musieli się stąd wynosić. – Chyba ani ja, ani nawet Gaisu, mówiąc te słowa, nie zdawałyśmy sobie sprawy, jak bardzo okażą się prorocze. – W naszej sytuacji lepiej mieć dużo gotówki, a nie same długi.

W końcu Parasto udało się jednak zgromadzić potrzebną sumę. A wtedy okazało się, że właściciel mieszkania nie chce z nią podpisać umowy. „Proszę przyjść z mężem” – powiedział. Nie obchodziło go, że Hamid może przyjechać do Kabulu dopiero w następnym tygodniu, ani to, że jego żona, czyli Parasto, jest przecież kobietą poważną i poważaną. Postawa bardzo typowa w Afganistanie, nawet za czasów tak zwanych liberalnych rządów. W Islamskiej Republice Afganistanu kobiety mogły być parlamentarzystkami i ministrami, ale nie mogły same wynająć mieszkania. Oczywiście było to niezgodne z prawem. Za to zgodne z odwiecznym zwyczajem traktowania kobiet jak dzieci. Ostatecznie na podpisywanie umowy poszedł z Parasto Abdullo, mąż Gaisu. Jako jej szwagier jest dla niej tak zwanym mahramem, czyli spokrewnionym męskim członkiem rodziny, który nadaje się, by ją reprezentować. Nieważne, że jest od niej dziesięć lat młodszy, mniej od niej zarabiał i generalnie był od niej mniej znany i poważany. Nie publikował na Facebooku zdjęć z konferencji z prezydentem i ministrami, do pracy, w odróżnieniu od Parasto, nie jeździł zbrojoną, terenową toyotą z kierowcą, a rozklekotaną osobówką, która zresztą też nie należała do niego, tylko do Gaisu. Liczyło się, że był mężczyzną i dzięki temu, w oczach właściciela mieszkania, odpowiednią osobą do podpisania umowy najmu.

Teraz zresztą to wszystko już nie ma znaczenia. Dziewięcioosobową rodziną wylądowali w jednym niewielkim mieszkaniu na warszawskich Szczęśliwicach. Udostępniła im je mama wspólnej znajomej. Ofiarnie postanowiła zostać na działce aż do listopada, żeby mieli choćby namiastkę normalnego domu. Spędzają tam kilka dni, a potem znów jadą kolejką do Góry Kalwarii, dalej autobusem linii L do Ośrodka dla Cudzoziemców w Lininie. Nie mogą być poza ośrodkiem dłużej niż trzy dni i dwie noce, bo stracą prawo do świadczeń, a w najgorszym razie zostaną uznani za zaginionych, z domniemaniem, że naruszając tak zwaną procedurę dublińską2, pojechali do innego kraju. Od miesiąca żyją w ciągłej niepewności. Nie wiedzą, co z nimi będzie, w jakim kraju przyjdzie im żyć.

Ale dziś wieczorem choć na chwilę dobrze o tym nie myśleć. Ryż Parasto już prawie dochodzi, zwolniła nam nawet jeden palnik, możemy robić szpinak, czyli sabzi, nad którego przygotowaniem z kolei czuwa Gaisu. Otwieramy pierwsze wino.

Hamid opowiada, że miał w Kabulu butelkę wina, którą chciał wypić z jakiejś specjalnej okazji. W Islamskiej Republice wino było jednak towarem dość luksusowym, nie można go było kupić w sklepie, tylko przemycane, od znajomych albo w restauracji, z gigantyczną marżą, bo nie w pełni legalnie. Kiedy okazało się, że są na liście do ewakuacji i mogą jechać na lotnisko, w mały podręczny plecak, jedyną rzecz, jaką mógł ze sobą zabrać, zapakował i to wino. Niestety stłukło się, zanim przeszli przez Abbey Gate, jedną z bram lotniska, którą w czasie chaotycznej sierpniowej ewakuacji Kabulu wpuszczano pasażerów zakwalifikowanych do lotu. Talibowie walili ludzi kijami albo wymachiwali nimi, dyktując rytm, na oślep, żeby przyśpieszyć przesuwanie się kolejki przy checkpoincie ustawionym przed lotniskiem. Musieli trafić w plecak, szkło nie wytrzymało. Całe szczęście, że wino nie zaczęło się wylewać przy nich. Hamid zorientował się, że z butelki cieknie, dopiero kilkadziesiąt metrów dalej. W każdym razie teraz chętnie się napije, w końcu jest co świętować. Tylko Parasto odmawia.

– Ej, no nie wygłupiaj się, przecież piłam z tobą wino w Kabulu – mówi Gaisu do siostry.

– Nie, nie chcę, nie lubię wina – ucina temat Parasto.

Wszyscy pozostali dorośli piją, Polacy i Afgańczycy. Chyba wszyscy mamy ochotę się upić. Dziś jest taki dzień, że już nikt nie chce się stresować. No, może właśnie poza Parasto, która chyba nie jest do końca w stanie wyjść z roli starszej siostry.

Gaisu na pewno dziś chce wyjść ze swojej roli: zorganizowanej, która zawsze wszystko i wszystkich ma na swojej głowie. Szpinak po afgańsku, czyli cienko posiekany i duszony z cebulką na małym ogniu, to dziś jedyna rzecz, za którą bierze odpowiedzialność. Potem już będziemy tylko jeść, pić i tańczyć.

Siostry Jori na pewno odbiegają od stereotypów, jakie na temat afgańskich kobiet pokutują w Polsce. Złożyło się na to wiele rzeczy: wychowanie, ale także doświadczenia życiowe, które sprawiły, że bardzo szybko musiały wziąć sprawy we własne ręce.

Urodziły się w Dżoghuri, to położony w górach dystrykt, na zachodzie prowincji Ghazni, zamieszkany w całości przez Hazarów. Hazarowie są trzecią co do wielkości grupą etniczną w Afganistanie, po Pasztunach i Tadżykach. Mówią w dialekcie hazaragi3 oraz w dari, czyli tym samym języku co Tadżycy, i jako jedyna licząca się grupa ludności w kraju wyznają szyizm. To właśnie dlatego byli od zawsze dyskryminowani przez dominujących politycznie Pasztunów.

Parasto, Gaisu i Zohra, podobnie jak cała reszta ich rodziny, też są oczywiście Hazarkami. Pochodzą z ważnego hazarskiego klanu, ich pradziadek był chanem, czyli, jak byśmy dziś powiedzieli, wpływowym posiadaczem ziemskim i liderem społecznym w swoim regionie.

Nazywał się Rais Abdullo Chan. Urodził się w bardzo potężnej rodzinie, ale szybko został osierocony. Zajmujący się nim po śmierci rodziców krewni niezbyt dobrze go traktowali, więc opuścił rodzinne strony i wyjechał do Kabulu. Tam, jako pierwszy człowiek z Dżoghuri, zdobył wykształcenie, zaskarbił sobie zaufanie szacha i kiedy ponownie zjawił się w Sange Mosze, centrum dystryktu Dżoghuri, był już człowiekiem światowym i wpływowym, choć nadal młodym i energicznym. Kupił dużo ziemi w okolicy i zbudował dom, a właściwie zamek. Afgańczycy nazywają tego rodzaju przybytek kolo. To taki odpowiednik warownego kasztelu. Koloje Rais Abdullo Chan, czyli zamek Raisa Abdulla Chana, jest do dziś charakterystycznym punktem Sange Mosze, znajduje się pomiędzy siedzibą gubernatora a planowanym lotniskiem. To ogromna, zbudowana z cegieł błotnych wzmocnionych drewnem i kamieniami twierdza. W murach mieści się kilka wież, czy też baszt, zwanych po persku bordż. W wieżach mieszkała rodzina właściciela, na dziedzińcu stały jeszcze domy należące do pracujących w majątku chłopów oraz pomieszczenia gospodarskie.

Rais Abdullo Chan pracował na co dzień w Kabulu. Był członkiem rządu Zaher Szaha. Nadzorował elektryczność w całej stolicy. To dlatego oprócz przydomka „chan”, który związany był z jego posiadłościami ziemskimi i rolą, jaką odgrywał w Dżoghuri, miał też przydomek „rais”, oznaczający „kierownik”, „szef”, który wynikał z funkcji sprawowanych w Kabulu. Mimo spadających na niego w stolicy zaszczytów nie zapominał jednak o swojej prowincji. Zaczął tam zakładać świeckie szkoły, by inni, podobnie jak on, mogli zdobyć wykształcenie wykraczające poza podstawową wiedzę z zakresu czytania, pisania i recytacji Koranu.

Niestety nikt nie chciał posyłać dzieci do tych szkół. Uważano je za siedliska wrogiej, bo obcej propagandy, a w najlepszym przypadku za mało potrzebny sposób na marnowanie czasu, który lepiej było wykorzystać na pracę w polu i pomoc przy gospodarstwie.

Rais Abdullo Chan zaczął więc zachęcać pracujących na jego ziemi chłopów, płacąc im za posyłanie dzieci do szkół. I to nie działało. Stosował też perswazję, namawiał, powoływał się na zalecenia szacha w Kabulu. W końcu najbogatsi mieszkańcy regionu dla świętego spokoju postanowili zapłacić tym biedniejszym, żeby to oni posyłali swoje dzieci do szkół zamiast nich. Dzieci te, skończywszy szkołę, dostały dobre państwowe posady, część wyjechała do stolicy, gdzie dorobiła się prawdziwych pieniędzy, i wróciła na prowincję jako ludzie sukcesu. I dopiero wtedy miejscowa ludność przekonała się, że do szkoły jednak opłaca się chodzić, że edukacja daje wolność i swobodę działania.

Dziś dystrykt Dżoghuri ma jedną z najlepszych średnich w kraju, jeśli idzie o wykształcenie ludności. Wśród absolwentów afgańskich uniwersytetów najwięcej jest osób wywodzących się właśnie z tego regionu. Teraz, po upadku prozachodniego rządu i przejęciu władzy przez talibów, ta sama okolica jest jednym z nielicznych miejsc w Afganistanie, gdzie nadal działają szkoły dla dzieci obojga płci. Miejscowi wpływowi komendanci i wojskowi, poddając się talibom, zawarli z nimi układ, że szkoły pozostaną otwarte.

To już druga taka umowa w historii Dżoghuri. Poprzednio identyczną zawarli ojcowie dzisiejszych dowódców, gdy talibowie przejmowali władzę po raz pierwszy, w 1996 roku. Ci, co obecnie układali się z talibami w sprawie pozostawienia otwartych szkół, to ludzie, którzy mogli się uczyć w latach 90., bo ich ojcowie im to wynegocjowali.

Pamięć o Raisie Abdullu Chanie jest wciąż żywa, a wiele szkół w okolicy nosi jego imię. Edukacja nie była zresztą jedyną jego zasługą. Wsławił się też propagowaniem nowocześniejszego rolnictwa, między innymi spopularyzował sadzenie drzewek migdałowych w regionie. Tamtejsze migdały do dziś cieszą się uznaniem. Mają aromatyczny smak i bardzo miękką skorupkę, którą można obierać gołymi rękami, jak łupinki pistacji.

Ojcu sławą dorównali synowie, bracia dziadka Parasto, Gaisu i Zohry. Rais Abdullo Chan miał czterech synów i cztery córki. Najstarszy z synów, Sarwar, chodził z dziećmi szacha i innych członków rodziny królewskiej do szkoły, a potem razem z nimi pojechał na studia do Nowego Jorku. Został tam zamordowany w tajemniczych okolicznościach. Plotka głosi, że zabili go zazdrośni afgańscy arystokraci, którzy bali się, że Sarwar ich przyćmi swoim intelektem i osiągnięciami, a potem, być może, zechce sięgnąć po władzę w Kabulu. Kiedy sprowadzono ciało Sarwara do ojczyzny, jego ojcu, Raisowi Abdullowi Chanowi, nie pozwolono go nawet zobaczyć.

Syn Sarwara, który urodził się, zanim ojciec wyjechał do Stanów, kiedy dorósł, studiował w Rosji. Miał tam dzieci i żonę Rosjankę, z którą się później rozwiódł i wrócił do Dżoghuri. Był inżynierem, za talibów chciał zbudować elektrownię wodną, która zaopatrywałaby w prąd całą okolicę. Gdy talibowie dowiedzieli się, co planuje, aresztowali go i bardzo długo trzymali w więzieniu. Kiedy z niego wyszedł, był złamanym człowiekiem, nigdy już nie próbował nic robić.

Jego matka to babka Gaisu, Haua. Po śmierci Sarwara rodzina, żeby ją i jej dziecko zachować przy sobie, wydała ją za młodszego brata Sarwara – Szirchana. Była to zresztą ich bliska kuzynka, bo jej matka była rodzoną siostrą Raisa Abdulla Chana. Rais był bardzo do niej przywiązany i wydał ją za swojego bliskiego przyjaciela, także chana, w sąsiednim do Dżoghuri dystrykcie Karabogh. Małżeństwa między bliskimi krewnymi i dziedziczenie żon pomiędzy braćmi do dziś są w Afganistanie popularną praktyką. I jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, jej celem jest roztoczenie opieki nad kobietami z rodziny. Taki sposób wymyśliło patriarchalne społeczeństwo, by chronić wdowy w świecie, który nie akceptuje samotnych kobiet, odmawiając im wszelkich praw. Jedynym sposobem na to, by taka kobieta zachowała godność, szacunek społeczny i środki do życia, jest jej ponowne zamążpójście, a jedynym rozwiązaniem, by po ślubie nie trafiła do obcego środowiska i by nie stracić kontaktu z nią i z jej dziećmi, jest wydać ją za mężczyznę z tej samej rodziny, z której pochodził jej zmarły mąż.

Dziadek Gaisu, Parasto i Zohry oprócz Sarwara, po którym odziedziczył żonę, miał jeszcze dwóch braci, najbardziej sławnych z całej czwórki: Sodeka i Akrama. Obaj, podobnie jak Sarwar, byli świetnie wykształceni, w młodości dużo czasu spędzali na dworze szacha.

Szczególnie Akram Jori zasłynął jako wybitny społecznik i polityk. Został znanym afgańskim działaczem lewicowym. Zawodowo uczył matematyki w szkołach średnich w Kabulu, najpierw w liceum imienia Chuszol Chana (siedemnastowiecznego pasztuńskiego poety), a potem w liceum imienia Mahmuda Tarziego (znanego afgańskiego reformatora, zwolennika idei młodoafganizmu4).

Mimo koneksji na kabulskim dworze, a może właśnie dzięki nim, Akram wyrósł na zdecydowanego przeciwnika monarchii, ale także imperializmu. Nie znosił ani wciąż utrzymującego się w Afganistanie feudalizmu, ani sympatyzującej z potężnymi rodami sufickimi opozycji islamskiej, jak również wspieranych przez ZSRR komunistów z Ludowo-Demokratycznej Partii Afganistanu. Zafascynował się Mao Zedongiem. O zbrodniach popełnianych przez niego i jego ludzi nie miał zapewne zielonego pojęcia. Uważał natomiast Chiny za uosobienie państwa dla ludu, gdzie klasy pracujące wreszcie mogą żyć wolne od wszelkiego wyzysku. Współtworzył Nowy Ruch Demokratyczny (Dżirjone Demokrotike Nawin), z którego w połowie lat 60. wyłoniła się założona przez niego Organizacja Postępowej Młodzieży (Sozmone Dżawonone Matraki). Jej członków nazywano szoloji, od nazwy organu prasowego organizacji – „Szoloje Dżowid”5. Ruch, mimo że w kilka lat po powstaniu został oficjalnie zakazany, był bardzo popularny wśród klas pracujących i studentów.

Komuniści z Ludowo-Demokratycznej Partii Afganistanu niedługo po tym, jak w kwietniu 1978 roku dokonali przewrotu i przejęli władzę, aresztowali Akrama i Sodeka Jorich i najprawdopodobniej ich zabili. W każdym razie ślad po nich zaginął. Ich najbliżsi nigdy już więcej o nich nie usłyszeli.

Jedynym synem Raisa Abdulla Chana, który dożył starości, był dziadek moich przyjaciółek – Szirchan. W odróżnieniu od swoich uczonych braci zdobył tylko średnie wykształcenie, i to być może uratowało go przed przedwczesną śmiercią. Dla niego rodzina zaplanowała rolę dziedzica w wiejskiej posiadłości. To on po śmierci ojca stał się gospodarzem w Koloje Rais Abdullo Chan.

Haua, żona Szirchana, była od niego starsza o kilkanaście lat. Została wdową po jego bracie, gdy ten był chłopcem. Najpierw małżeństwo z nią ojciec próbował narzucić Sodekowi, ale ten kategorycznie odmówił ślubu z wdową po bracie. Był nowoczesny, wykształcony i nie chciał się poddać tej patriarchalnej tradycji. Dlatego Haua żyła w Koloje Rais Abdullo Chan, wychowując syna z pierwszego małżeństwa i patrząc, jak jej przyszły maż – Szirchan – dorasta i zmienia się w mężczyznę. Dopiero gdy osiągnął odpowiedni wiek, odbyło się ich wesele. Szirchan i Haua mieli trzech synów. Jednym z nich był ojciec Gaisu – Abdul Samad.

Żoną Abdula Samada i matką Gaisu, Parasto i Zohry, a także pozostałej siódemki ich rodzeństwa, została Dżamile, jego kuzynka. Jej ojciec był bratem przyrodnim babci Gaisu, żony Szirchana. Siostra Raisa Abdulla Chana zmarła młodo i jej mąż, chan z Karaboghu, ożenił się po raz drugi. Jednym z synów z tego związku był właśnie ojciec Dżamile.

W tej rodzinie było jeszcze wiele małżeństw pomiędzy oboma klanami. Mężczyźni z Dżoghuri brali za żony kobiety z Karaboghu i odwrotnie. Mimo dość liberalnych poglądów rodzina Jori żyła jak wiele rodzin w regionie. Od dziesiątek lat praktykowała endogamię, co w praktyce oznaczało niekończące się małżeństwa pomiędzy bliskimi kuzynami. Wynika to także ze sposobu kojarzenia związków. Matki często proponowały synom za żony dziewczyny, które znały, które pochodziły z tych samych rodzin co one.

Dżamile skończyła tylko trzy klasy szkoły podstawowej. W Karaboghu szkoła była bardzo daleko od ich domu. Uznano, że droga do szkoły jest dla niej zbyt niebezpieczna, a poza tym może zagrozić jej reputacji. W końcu – myślano – nie wiadomo, co spotyka samotną dziewczynkę na pustkowiu, w drodze do szkoły. Przyzwoite rodziny nie skazują swoich córek na taki los, dlatego zaniechano edukacji Dżamile. Wydano ją wcześnie za mąż. Kiedy wychodziła za Abdula Samada, nie miała nawet 16 lat.

Dżamile urodziła piętnaścioro dzieci. W tym trzy razy bliźniaki. Ale tylko dziesięcioro przeżyło, w tym jedna, ostatnia para bliźniaków. Zanim się jednak urodziły, na rodzinę spadło okropne nieszczęście.

A wszystko za sprawą pochodzącego z tego samego klanu przyjaciela domu, niejakiego Bosziego Habiba. W latach 80., w czasie wojny z Sowietami, którzy w grudniu 1979 roku weszli do Afganistanu, by wspomóc jedną z frakcji afgańskich komunistów przeciw drugiej, Boszi Habib dołączył do antysowieckiej partyzantki. Tę ogólnie nazywano jednym słowem – modżohedi, od słowa modżohed, ten, który daje świadectwo, a dosłownie ten, który uprawia dżihad, czyli walczy z niewiernymi. W istocie na oddziały partyzanckie składały się bardzo różne ugrupowania, które łączyła niechęć do sowieckich porządków, ale dzieliło mnóstwo innych rzeczy. Ugrupowanie, do którego dołączył Boszi Habib, było związane z Hezbe Eslomi (Partią Islamską) Gulbuddina Hekmatjara.

Armia radziecka wycofała się z Afganistanu w lutym 1989 roku. Wspierany przez nią lewicowy rząd nadal starał się odpierać kwestionujących jego legitymację do rządzenia modżohedów. Pod auspicjami ONZ trwały nawet negocjacje pokojowe, ale ostatecznie, jak upadł ZSRR, afgański rząd przeżył go zaledwie o kilka miesięcy. Modżohedzi zerwali rozmowy pokojowe i w kwietniu 1992 roku przejęli władzę. Natychmiast jednak dały o sobie znać panujące wśród nich różnice poglądów, a jeszcze bardziej interesów. Hekmatjar, który miał ogromne ambicje polityczne, nie mógł się pogodzić z tym, że najważniejsze stanowiska w nowym rządzie przypadły jego byłemu koledze ze studiów, Ahmadowi Szahowi Masudowi, i ich byłemu profesorowi Rabbaniemu. Obaj byli Tadżykami z pochodzenia i mieli nieco inny, bardziej liberalny pogląd na rolę islamu w państwie.

Wybuchła krwawa wojna domowa pomiędzy różnymi frakcjami modżohedów. Trwała cztery lata i to ona, znacznie bardziej niż sowiecka inwazja, spustoszyła Afganistan.

Boszi Habib ze swoim oddziałem również był zaangażowany w walki. Zawsze gdy pojawiał się w Sange Mosze, mógł liczyć na gościnę u swojego przyjaciela Szirchana, w Koloje Rais Abdullo Chan. Traktowano go w zamku jak swego. Karmiono jego i jego ludzi, miał pewność, że dostanie tam schronienie i wszelką pomoc. W zamku mieszkał wtedy Szirchan razem ze swoją starą matką, wdową po Raisie Abdullu Chanie, i razem z Choteme, wdową po Akramie Jorim, i jej córką Firuze. Choteme wciąż czekała na powrót Akrama. Nie wierzyła, że nie żyje, liczyła, że któregoś dnia zjawi się z powrotem. Syn Szirchana, Abdul Samad, z żoną i dziećmi, mieszkał z rodziną dwa kilometry dalej, w innym domu, który kiedyś wybudował jego ojciec.

Z czasem oddział Bosziego Habiba dostawał coraz mniej pieniędzy. W czasie sowieckiej inwazji modżohedów zasilały dystrybuowane przez Pakistan dotacje płynące z wielu państw, także z USA. W latach 90. to źródło nieco wyschło, bo nie było już ZSRR, który wcześniej, kiedy jeszcze istniał, myślano obalić przy pomocy modżohedów. Kłócących się pomiędzy sobą wojowników Boga pozostawiono trochę samym sobie. Dlatego ambicją Bosziego Habiba było wejść do poważanej w regionie rodziny, zyskać współudział w jej majątku, a także cieszyć się wynikającymi z tego przywilejami.

Wpadł na pomysł, żeby poślubić wdowę po Akramie Jorim lub jego córkę. To ustawiłoby go na całe życie i pozwoliło mu nadal prowadzić wojnę z innymi oddziałami partyzantów. Ślub z wdową po Akramie nie wchodził jednak w grę. Boszi Habib wiedział, że nikt mu na to nie pozwoli, odważył się natomiast prosić o rękę jej córki Firuze, mimo że ta była wówczas nastolatką.

Szirchan i Abdul Samad odmówili. Nie chcieli jednak iść na zwarcie z potężnym bądź co bądź komendantem polowym, więc zrobili to delikatnie, nie wykluczając, że gdy dziewczyna podrośnie, być może zgodzą się na ślub.

Boszi Habib nie przestał odwiedzać Szirchana i Abdula Samada. Na dodatek zainteresowała go też najstarsza córka Abdula Samada, zaledwie o rok młodsza od Firuze, Parasto. O jej niezwykłej urodzie krążyły we wsi legendy.

– Robił wszystko, by je zobaczyć. Wpadał do zamku albo do nas do domu bez zapowiedzi, zostawał do późnego wieczora, ale one z kolei robiły wszystko, żeby mu się nie pokazać. Wiedziały, że nie można mu ufać – opowiadała mi potem Gaisu.

Boszi Habib nie ustawał jednak w wysiłkach, by zbliżyć się do rodziny Raisa Abdulla Chana. Zaproponował, żeby jeden z jego synów ożenił się z młodszą córką Abdula Samada i siostrą Parasto – Gaisu. Tym razem rodzina czuła, że nie powinna już odmówić, jeśli nie chce ściągnąć na siebie gniewu potężnego komendanta. W pełnych chaosu latach 90. dżehodi, czyli byli antysowieccy partyzanci, byli panami życia i śmierci w swoich regionach.

Zaręczyny syna Bosziego Habiba z Gaisu się odbyły. Gaisu miała wówczas tylko sześć lat, niewiele pamięta z tego dnia oprócz licznych słodyczy, jakie przynieśli dla niej zaproszeni goście. Jej narzeczony, Hajotullah, także był dzieckiem, miał zaledwie trzy lata więcej niż ona. Tego samego dnia odbyły się jeszcze zaręczyny córki Bosziego Habiba z synem Abdula Samada i Dżamile – Faridunem, najstarszym chłopcem z rodzeństwa.

Parasto do dziś wyrzuca sobie, że nic wtedy nie zrobiła, żeby zapobiec tym podwójnym zaręczynom. Wiedziała, że Gaisu jest za mała, by cokolwiek zrozumieć z tej uroczystości. Siedziała po turecku i cieszyła się, gdy zaproszeni na uroczystość krewni obrzucali ją słodyczami i pieniędzmi, za które zamierzała sobie kupić jeszcze więcej słodyczy.

Jej siostra była jednak o siedem lat starsza. Trzynastolatka to nadal dziecko, ale Parasto była na tyle świadoma, żeby czuć, że tego dnia w domu dzieje się coś bardzo złego, na co w normalnych czasach jej rodzina nie powinna się była zgodzić.

– Siedziałyśmy z Firuze pod ścianą, szczelnie przykryte, z zasłoniętymi twarzami, tak żeby Boszi Habib nie mógł nas zobaczyć, i prawie się nie ruszałyśmy. Powinnam wtedy wstać, powiedzieć, że się nie zgadzam, zrobić coś, żeby przerwać tę ceremonię. Najprawdopodobniej to by nic nie zmieniło, ale miałabym przynajmniej czyste sumienie – powiedziała mi niedawno Parasto, wymieniając ówczesną bierność jako jeden z większych błędów swojego całego życia.

Ślub Gaisu i Hajotullaha odłożono do czasu, kiedy dzieci podrosną, na razie oboje mieszkali nadal ze swoimi rodzinami. Ale Boszi Habib, jako ojciec narzeczonego, zyskał jeszcze jeden pretekst do odwiedzin.

Mimo ewidentnego sukcesu ojciec Hajotullaha nie dawał za wygraną i wciąż pokazywał, że interesuje go także jego własny ślub z Firuze lub z Parasto. W końcu rodzina uradziła, że należy dziewczyny zabrać w miejsce, gdzie będą poza zasięgiem komendanta. Jedna z sióstr Szirchana mieszkała w pakistańskiej Kwecie, jak wiele hazarskich rodzin z Dżoghuri. Chętnie zgodziła się gościć u siebie Parasto, Firuze i jej matkę Choteme, wdowę po swoim bracie.

Na dodatek Firuze i Parasto mogły się w Pakistanie uczyć, i to w bardzo dobrej szkole – Noor School, założonej przez japońskiego dobroczyńcę w Kwecie specjalnie dla afgańskich uchodźców (potem ta szkoła została przeniesiona do Dżoghuri i chodziła do niej Gaisu). W Dżoghuri, z powodu wojny domowej, w tym czasie nie działały szkoły na tak wysokim poziomie.

Niestety kłopoty się nie skończyły. Uroda Parasto rozkwitała i przysparzała dziewczynie kolejnych problemów. Tłumy absztyfikantów nagabywały jej ciotkę. Po dwóch latach ciotka uznała, że nie jest w stanie dłużej zapewnić bezpieczeństwa dorastającej nastolatce, i poprosiła, żeby ojciec zabrał ją z powrotem do Afganistanu.

Parasto wróciła w najgorszym momencie. W Afganistanie zaostrzyła się wojna domowa.

Cała rodzina mieszkała już wtedy z powrotem w zamku. W okolicy było na tyle niebezpiecznie, że lepiej było trzymać się razem. Dla Parasto czas po powrocie z Pakistanu był najgorszym okresem w jej życiu. Boszi Habib, pod pretekstem odwiedzin u narzeczonej syna, wciąż kręcił się po zamku. Z obawy, że pewnego dnia dopnie swego i ją porwie, co noc przebierała się w chłopięce ubrania. Nie rozstawała się też z kałasznikowem, nawet spała z bronią przy posłaniu. W razie gdyby Boszi Habib przyszedł ją porwać, miała zamiar się bronić, a jeśli to się nie uda, chciała popełnić samobójstwo.

Z tego okresu Gaisu zapamiętała jedną charakterystyczną scenę. To wtedy urodził się Szakib. W sumie to była 13. ciąża Dżamile. Na świecie żyło już siedmioro jej dzieci: Parasto, Faridun, Hamojun, Farhod, Gaisu, Zohra, Nohede, a pięcioro innych zdążyli z mężem pochować w niemowlęctwie.

Gaisu opowiedziała mi, jak wyglądała śmierć ostatniej pary bliźniaków, które urodziły się przed Szakibem. Dzieci były naprawdę malutkie. Gdy miały trzy dni, wydawało się, że jakoś jednak dadzą radę wyżyć. Rodzice, afgańskim zwyczajem, zaprosili do domu gości, by świętować ich narodziny. Noworodki jednak tej samej nocy zmarły. Ludzie, którzy zostali w zamku na nocleg, bo przyszli fetować ich pojawienie się na świecie, nazajutrz złożyli ich ciałka do ziemi. Zanim kondukt wyruszył na cmentarz, tata Gaisu położył zmarłe bliźnięta na swoim toszaku, kolorowym watowanym materacu, na jakim śpią Afgańczycy, zawinął je w jakiś materiał i usiadł obok na podłodze. Zaczął płakać. Łzy zalewały mu twarz, a on używał tego naprędce zorganizowanego całunu zamiast chusteczki. Wkrótce spory kawałek materiału zrobił się kompletnie mokry.

Kiedy niedługo potem Dżamile znów zaszła w ciążę, a dziewięć miesięcy później urodziła duże, zdrowe dziecko – Szakiba, święto z okazji jego przyjścia na świat było tak huczne, że trwało równy tydzień. Parasto w letniej kuchni gotowała ryż, którego musiało starczyć dla wszystkich gości, głównie pracujących na polach rodziny chłopów. Z wieloma z nich potomkowie Raisa Abdulla Chana byli w bardzo przyjacielskich stosunkach. Gaisu zapamiętała, że jej starsza siostra w jednej ręce trzymała łyżkę, którą mieszała gotujący się w wielkim kazanie ryż, w drugiej kałasznikowa.

Dżamile wymyśliła, że jedynym sposobem na uratowanie córki jest wysłać ją do swojego domu rodzinnego do Karaboghu. Pod opiekę braci. Tam Boszi Habib nie mógł się zjawić, bo dystrykt kontrolowała inna frakcja modżohedów, z którą był skłócony.

Odwieźć Parasto pojechał jej ojciec, Abdul Samad, z jej siostrą Zohrą. Na wszelki wypadek, gdyby Parasto została jednak po drodze porwana, Dżamile zaszyła w koszuli Zohry list do braci, który podyktowała córkom. Wyjaśniła w nim, że Parasto musi uciekać przed Boszim Habibem, i prosiła brata o opiekę nad córką.

Podróż na szczęście odbyła się bez przeszkód. Żegnając ojca i siostrę, którzy wracali do Dżoghuri, Parasto wsadziła w koszulę Zohry nowy list, w którym była odpowiedź od jej wuja. Prosił, żeby Dżamile niczym się nie martwiła, obiecywał, że Parasto będzie bezpieczna pod jego opieką.

Nastał kwiecień 1996 roku. Parasto już od kilku ładnych miesięcy mieszkała w Karaboghu. Władzę w prawie całym kraju przejęła najbardziej radykalna frakcja byłych modżohedów – talibowie.

Na ich czele stali ci z dawnych antysowieckich dowódców, którzy wyznawali najbardziej fundamentalistyczną wersję islamu, wierzyli w ideę światowego dżihadu i równie mocno, co komunistów, nienawidzili jeszcze niedawno ich wspierających państw Zachodu. Ich żołnierzami byli młodzi, najczęściej pasztuńscy, mężczyźni, uchodźcy z Afganistanu, których rodziny schroniły się po pakistańskiej stronie, aby przeczekać radziecką inwazję. Chłopcy ci byli uczniami radykalnych madras, szkół religijnych, ulokowanych na afgańsko-pakistańskim pograniczu. Od słowa „uczeń”, po arabsku talib, ruch wziął swoją nazwę.

Sponsorem i opiekunem talibów był pakistański wywiad wojskowy, a duchowymi mistrzami arabscy maruderzy i awanturnicy, którzy przez całe lata 80. zjeżdżali do Peszawaru i okolic, by wspomóc afgańskich muzułmanów w świętej wojnie. Póki istniał ZSRR, niewiernych uosabiali Sowieci, po jego rozpadzie rolę największego wroga islamu przejął na siebie jedyny światowy hegemon, czyli Stany Zjednoczone. I to właśnie Amerykanie stali się wrogiem numer jeden dżihadystów, takich jak Usama ibn Ladin czy Ajman Az-Załahiri, a pośrednio także ich afgańskich przyjaciół, czyli talibów.

Po zwycięstwie talibów w całym kraju zapanował względny spokój, ale kosztem drakońskich porządków, jakie wprowadzili zwolennicy ruchu. Zakazano muzyki i tańca, jako sprzecznych z islamem. Telewizja i radio oficjalnie nadawały tylko modły i religijne śpiewy. Nie można było oglądać filmów, tańczyć ani czytać zakazanej literatury, czyli właściwie niczego poza książkami religijnymi i klasyczną poezją. Mężczyźni musieli zapuścić brody, porzucić dżinsy i T-shirty. Kobietom zakazano pracować, jedynym dopuszczalnym dla nich zawodem był zawód lekarki. W miejscach publicznych musiały występować w burce. Nie mogły wychodzić z domu bez towarzyszącego im maharam. A przede wszystkim nie mogły uczyć się niczego innego poza czytaniem i recytowaniem Koranu.

Dżoghuri było na tym tle wyjątkiem. Dzięki już wspomnianej przeze mnie umowie, którą miejscowi modżohedzi, w tym Boszi Habib, zawarli z talibami. Zanim poddali im dystrykt, wymusili na nich obietnicę, że tutejsze szkoły nie zostaną zamknięte. Tak właśnie się stało. Dzięki temu wszystkie dzieci z rodziny Jori mogły się nadal uczyć.

Boszi Habib przystał do talibów. Nie mógł się pogodzić z tym, że Parasto znów mu się wymknęła i pojechała do Karaboghu. Utrzymywano go w przekonaniu, że to dlatego, że jest zaręczona z jednym z synów brata swojej matki. On też był dżehodim, i to potężniejszym niż Boszi Habib, i ten, czy chciał, czy nie chciał, musiał to jakoś zaakceptować.

W rzeczywistości dla Parasto znaleziono innego kandydata na męża. On też był potomkiem tego chana z Karaboghu, za którego Rais Abdullo Chan wydał swoją siostrę. Po śmierci prababci Parasto i Gaisu chan z Karaboghu miał jeszcze trzecią żonę. Z nią miał córkę i to jej syn został Parasto zaproponowany na męża. Dziewczyna się zgodziła, bo ów mężczyzna był łagodny, kulturalny i wykształcony, istne przeciwieństwo Bosziego Habiba. Nazywał się Hamid.

Tak, to był ten sam Hamid, który wiele lat później na przyjęciu w Warszawie opowie nam historyjkę o zbitej w czasie ewakuacji z Kabulu butelce wina.

Zanim