Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Biblia i inne historie Pétera Nádasa daje początek wątkom obecnym w najbardziej znanej, przetłumaczonej na ponad 20 języków Pamięci. Powrót do dzieciństwa i Węgier z lat 50. daleki jest od tonu powieści o nastolatkach, i chociaż nie stanowi jeszcze rozliczenia z „gulaszowym komunizmem", to pokazuje świat, którego okrutne reguły muszą budzić w dorastającym bohaterze sprzeciw i burzę ambiwalentnych emocji. Biblia to – zwłaszcza jak na debiutującego pisarza – proza nadzwyczaj dojrzała, niezwykle sprawna warsztatowo i w zaskakujący sposób wyrafinowana. I choć pozornie autor opisuje banalnie codzienną rzeczywistość, to nic tu nie jest oczywiste ani powiedziane do końca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 335
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
No innate principles
John Locke
BIBLIA
1.
Kiedy otwierano bądź zamykano z trudem otwierającą się i zamykającą wielką żelazną bramę, rozlegał się przeciągły pobrzęk opadających, bujnych liści akantu i zwisających róż nadgryzionych rdzą. Krótkie, przeszywające dźwięki przenikały zamarły w ciszy ogród i ospale odbijały się od pokrytych kamieniem ścian parterowej willi.
Dom wznosił się wygodnie ponad ogrodem, dumny ze swoich imponujących rozmiarów, aczkolwiek jego architekt wykazał się właściwym umiarem, nie ukazując budowli przypadkowym przechodniom. Fronton wychodzący na ulicę w sposób godny największych mistrzów krył się za strzelistymi sosnami, ozdobnymi krzewami i skalnymi ogródkami.
Zimowy ogród założony pomiędzy zdobnymi kratami a wysuniętym przed budowlę tarasem spoglądał na ginące we mgle kontury miasta.
Pokoje w liczbie sześciu, zaprojektowane z przeznaczeniem dla zupełnie innego niż nasz stylu życia, zwłaszcza w porównaniu do naszego śródmiejskiego mieszkania, wydawały się czymś nie z tej epoki, a przedpokój ze ścianami pokrytymi marmurem i wielka niczym salon łazienka z niebieskimi kaflami skłaniały do rozmyślań. Nasze meble ginęły wśród wielkich ścian, sześciu pokoi nie byliśmy w stanie ogrzewać, aż wreszcie z radości zmieszanej ze zdziwieniem została tylko złość.
Ogród też był przeogromny.
Całymi dniami wałęsałem się po nim bez celu. Potajemnie paliłem papierosy albo wynosiłem leżak i czytałem.
Nudziłem się i łaziłem po ogrodzie, ale nie bez planu. Po powrocie ze szkoły jadłem obiad, spacerowałem wokół, uderzając się szpicrutą po łydkach, kroczyłem przed podążającym za mną krótkowłosym foksterierem i dumnie wodziłem wzrokiem ponad rabatami kwiatowymi.
Okrążaliśmy ogród po wielokroć, spacer dobiegał końca, a ja się przebierałem. Nakładałem zniszczony dres i wracałem do ogrodu. Meta siedział przed drzwiami i radośnie merdał ogonem. Rozpoczynała się „walka byków”.
Chwytałem czerwoną szmatę i rzucałem się biegiem. Meta skakał za mną, łapał materiał w zęby, ciągnął go, puszczał, ja wymachiwałem szmatą nad jego głową, pies się obracał, skowyczał i warczał – łapał szmatę, ja ją szarpałem, on wpijał się zębami, nie puszczałem, wyrywałem mu ją, zaczynałem biec, pies biegł za mną, przewracał mnie, turlaliśmy się po trawie, łapał mnie za rękę, skakał na mnie i uciekał ze szmatą w zębach... tak było każdego dnia, aż od śmiechu i biegania zaczynał boleć mnie bok.
Czasami Meta zapominał o obowiązujących zasadach, wtedy zaczynał walczyć na poważnie, szczerzył zęby, powarkiwał, kłapał pyskiem, aż było widać jego straszne dziąsła i czarne podniebienie, i groźnie na mnie warczał.
A ja ze strachu jeszcze bardziej się nakręcałem. I nie chciałem mu ustąpić. Wtedy mnie zaatakował.
Szmata uwięzła mu w zębach, złapałem za nią i go podniosłem. Zaskowyczał z bólu, spiął się i wyrwał. Z jego pyska zwisał kawałek czerwonej szmaty.
Złapał mnie za nogę. Przez chwilę nie wiedziałem, co się dzieje. Nie ze strachu, bo nie czułem bólu, a po ugryzieniu zostało tylko zadrapanie. Obok mnie w trawie leżała łopata. Powoli, z rozmysłem sięgnąłem po nią. Przerażony Meta położył się na ziemi. Zacząłem go bić. Z ciała psa płynęła krew. Przy pierwszych uderzeniach jeszcze skowyczał, potem zamknął oczy i cicho znosił, jak pod uderzeniami ostrej łopaty pęka mu skóra.
Przestałem, kiedy poczułem obrzydzenie. Gdyby nie to, nie wiem, na jak długo starczyłoby mi złości i siły. Zostawiłem go.
Przez wiele dni nie mogliśmy go znaleźć. Ojciec natknął się na niego w sobotę wieczorem pod snopem siana. Wyciągnął go i przyniósł do przedpokoju.
Oczy psa błyszczały ze strachu, ciało miał rozpalone, w ranach utkwiły źdźbła siana, sierść była pełna zaschniętej krwi. Z trudem łapał powietrze i wyciągniętym językiem lizał się po pysku.
Mama umyła psa, opatrzyła rany, dała mu pić, i obydwoje zaczęli się zastanawiać, kto mógł go tak strasznie pobić, pewnie skradł kurę... A ja się nie odzywałem.
Na drugi dzień rano, idąc do łazienki, niemal potknąłem się o sztywne ciało Mety. Doczołgał się do drzwi, pewnie chciał umrzeć na powietrzu... Z dramatyczną miną wszedłem do pokoju rodziców. Jeszcze leżeli w łóżku. Był niedzielny poranek.
– Umarł – powiedziałem i wybuchnąłem płaczem. Przytuliłem się do mamy, ale kiedy chciała mnie pogłaskać, wyszarpnąłem głowę spod jej ręki. Nie chciałem, żeby mnie pocieszała.
2.
Długo nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Wdrapałem się na strych i tam odkryłem nowe skarby. Całe skrzynie starych listów, fotografii i gazet – jedynej spuścizny po niegdysiejszym właścicielu majątku. Grzebałem wśród pokrytych kurzem papierów, z zachwytem czytając spiczaste litery w długich, niekończących się listach. Godzinami przesiadywałem na przykurzonej belce, oddając się lekturze opowieści o wieczornych spotkaniach, służących, miłościach, modzie, rycerzach i nadmorskich miejscowościach.
Oglądałem zdjęcia przedstawiające eleganckich, wyprostowanych mężczyzn i piękne kobiety na pokładach wielkich statków dalekomorskich, na grzbietach wielbłądów pod egipskimi piramidami, ludzi stojących pod rzymskimi arkadami czy siedzących w weneckich gondolach.
W świetle wpadającym przez wąskie okna strychu złociły się tumany kurzu. I tylko z rzadka dochodziły na górę odgłosy zewnętrznego świata, monotonny, nieustający szum miasta, tak codzienny i zwyczajny, że nawet go nie słyszałem.
Po przeczytaniu każdego z listów oddawałem się marzeniom. W wyobraźni dosiadałem konia. Nie jako dorosły człowiek, ale jako dziecko, siedziałem prosto w siodle, ze szpicrutą w dłoni. Albo przy fortepianie w wielkiej marmurowej sali, niczym mały Mozart, z dwuskrzydłowych drzwi spływała draperia ze szkarłatnego aksamitu, a ubrana w biało-czarny strój służąca przynosiła na tacy listy z gratulacjami.
Tak właśnie, przez nikogo nie niepokojony, siedziałem z głową opartą o belkę. I nagle wśród złotej mgły rozległ się kobiecy głos. Gdzieś z oddali ogrodu, z miejsca, w którym znajdował się kort tenisowy:
– Evaaa! Wychodź już z wody!...
Wspiąłem się do okna, ale przez gęste krzewy nie mogłem zajrzeć do sąsiedniego ogrodu, Eva tymczasem już wyszła z basenu i znów zapadła cisza.
Odłożyłem na miejsce moje skarby i zbiegłem do mieszkania.
O tej porze, wczesnym popołudniem, zawsze panowała w naszym domu głęboka cisza. Dziadkowie odpoczywali w najdalej położonych pokojach.
Czytywali „Népszava”, dziennik, który mój dziadek prenumerował od czasów, kiedy był czeladnikiem. Praca zniszczyła mu wzrok, wtedy nie mógł już odczytać nawet największych liter. Od dziesięciu lat babcia codziennie czytała mu na głos gazety. Siedziała przy oknie, okulary w drucianej oprawie zsuwała na nos, z jej ust płynęły szybkie, beznamiętne zdania. Dziadek musiał wykazywać się bezgraniczną cierpliwością albo totalną rezygnacją, skoro był w stanie słuchać monotonnego głosu babci. Babcia, w przeciwieństwie do dziadka, który umiał z tego nijakiego niczym mleczna mgła potoku wyłowić sens, była zdolna zrozumieć najwyżej wiadomości o pogodzie. I to też tylko dlatego, że uważała, iż jej nogi i plecy dostarczają na ten temat dokładniejszych informacji niż Instytut Meteorologii.
Podczas tych popołudni cały świat należał do mnie. Czas i przestrzeń. Mogłem bez ograniczeń grzebać w szufladach i czytać zamknięte w nich książki.
Kiedy usłyszawszy imię Evy, zbiegłem ze strychu, popędziłem prosto do szafy mojego ojca i wyciągnąłem kilka krawatów. Bo spotkania nie umiałem sobie wyobrazić inaczej niż w krawacie.
Biegiem ruszyłem w kierunku kortu tenisowego. W miarę jak się zbliżałem, zwalniałem kroku. Wyobrażałem sobie Evę. W różowej sukience z tiulu, z białą parasolką, spaceruje wokół basenu dumnym krokiem, w słomkowym kapeluszu na głowie – tak jak widziałem na obrazkach w książce o panienkach. Z emocji miałem serce w gardle.
Powoli zbliżałem się do ogrodzenia, przez krzaki bzu zajrzałem do sąsiadów, ale nikogo nie dostrzegłem. Na środku ogrodu, na wznoszącym się skalniaku stała w słońcu przeszklona willa. Niżej znajdował się zbudowany z kamienia basen, obok niego drugi, mniejszy, a w nim nenufary.
Długo siedziałem ukryty w zaroślach. Wszystko trwało w bezruchu. Byłem coraz bardziej oczarowany. Wyobrażałem sobie, że Eva siedzi przy fortepianie w pokoju z zamkniętymi żaluzjami i gra. Ale nie słyszałem dźwięków fortepianu. Mimo to nadal oddawałem się swoim fantazjom. Minęła długa chwila, aż zza domu rozległ się niski dziewczęcy głos:
– Taś, taś, taś – usłyszałem i zobaczyłem dziewczynę z garstką kukurydzy w dłoni, za nią drepczące głodne gąski.
Zbliżała się do ogrodzenia. Droczyła się z ptakami, od czasu do czasu rzucając na ziemię ziarenko, gęsi przypuszczały szturm na karmę, a potem znów podążały za dziewczynką.
Przyciasna spódnica dziewczyny – nawet nie pomyślałem, że to mogła być Eva – ledwie zakrywała jej chude nóżki – była na bosaka. Wreszcie niedaleko miejsca mojego ukrycia wyrzuciła z dłoni wszystkie ziarenka. A ja w tym momencie przestałem się bać i zawołałem:
– Hej!
Odwróciła się, ale na jej szczupłej twarzy bardziej od zaskoczenia malowała się wrogość.
– Czego chcesz? – zapytała.
– Niczego.
– No to czego się patrzysz?
– A co, nie wolno?
– Głupek – rzuciła i odwróciła się do gęsi. Zrobiło mi się przykro, ale nie poruszyłem się. Udawała, że obserwuje ptaki, jednak kątem oka spoglądała na mnie, i po chwili usłyszałem jej głos:
– Ciągle tu jesteś?
– Tak – odpowiedziałem przestraszonym głosem, bo dziewczyna ruszyła w stronę domu, rzuciwszy tylko przez ramię:
– No to ja idę!
Nagle całkiem bezwiednie wydobył się ze mnie okrzyk:
– Nie idź jeszcze!
Odwróciła się, przystając w miejscu.
– Dobrze – odpowiedziała.
Nabrałem odwagi.
– Podejdź tu bliżej.
– Po co?
– Porozmawiajmy.
Nic nie odpowiedziała, ale ruszyła w moim kierunku. Ciągle jeszcze siedziałem w kucki pod płotem.
– Siadaj.
Usiadła. Ścisnęła sukienkę między kolanami i patrzyła na mnie. Poczułem zmieszanie. Mój wzrok błądził pomiędzy jej oczyma a zaciśniętymi kolanami. Miała spokojne piwne oczy.
– Zostańmy przyjaciółmi... – wydukałem.
– Dureń – skwitowała moje słowa – jestem dziewczyną, nie mogę być twoim przyjacielem!
Zaskoczyła mnie ta odpowiedź. Nic nie powiedziałem. Z jednej strony przyznawałem jej rację, z drugiej strony miałem ochotę podyskutować, a ona tylko patrzyła na mnie. Milczeliśmy. Potem wstała, wygładziła sukienkę i głębokim, miłym głosem, jak gdybyśmy byli starymi znajomymi, powiedziała:
– No to cześć.
Chciałem ją zatrzymać, ale oddalała się tak zdecydowanym krokiem, że nie zdobyłem się na odwagę.
3.
Podobnie jak wszystkie pomieszczenia w naszym domu przedpokój też był wyjątkowy i wielki. Marmurowe kolumny przedzielały go na dwie części. Na lewo od drzwi wejściowych znajdowały się trzy pokoje i garderoba, na prawo, gdzie umieszczono wsparte o ścianę półkolumny, przedpokój przechodził w pomieszczenie o kształcie półokręgu, na którego jednej stronie jaśniały sięgające podłogi okna, a po drugiej stronie znajdowały się pomalowane na brązowo schody na strych. Tu były też wejście do kuchni, spiżarnia i służbówka. Przy schodach prowadzących na strych postawiono stół nakryty ceratą, wokół niego pięć krzeseł. Tu spożywaliśmy posiłki.
Rodzice późno wracali do domu. Dopiero około ósmej, a nawet dziewiątej słyszałem, jak otwierają się drzwi samochodu, potem zawodzący skrzyp bramy, a na pochyłej ogrodowej ścieżce rozlegały się drobne kroczki mojej matki. Biegłem otworzyć drzwi. Całowała mnie, myła ręce, siadaliśmy w salonie, babcia odgrzewała kolację. Mama cerowała skarpetki albo robiła na drutach, a ja opowiadałem, co było w szkole i co robiłem cały dzień. Wracała przed ojcem i zawsze na niego czekała.
Siedzieliśmy w ciszy godzinę albo pół, i znów rozlegał się dźwięk otwieranych drzwi, najpierw samochodu, potem bramy. I znów kroki na betonowej ścieżce, ale już nie takie drobne, lecz szybkie i mocne. Wtedy mama szła otworzyć drzwi, a ja obserwowałem ich, stojąc w drzwiach salonu, i w półmroku dostrzegałem ich wargi składające się do pocałunku. (Bardzo mnie intrygowały ich relacje i chwile spotkań). Wreszcie ojciec odkładał jasnobrązową teczkę na miejsce pod wieszakiem i przez garderobę szedł do łazienki. Po drodze głaskał mnie po głowie. Patrzył z daleka, każdego wieczoru zadając to samo pytanie:
– No i co tam, stary? Jak w szkole?
Ale nie oczekiwał odpowiedzi. Nawet nie mógł, bo kiedy mył ręce i twarz pod płynącą z kranu wodą, mówił coś do matki. Nie czułem się urażony – to była zwyczajna sprawa i niczego więcej nie oczekiwałem od mojego ojca. Odkąd świadomie go pamiętam (od chwili, kiedy nauczyłem się mówić), jego zainteresowanie mną kończyło się na tym pozostawionym bez odpowiedzi pytaniu: „No i co tam, stary?”.
W związku ojca i syna niczego więcej nie doświadczyłem.
Podczas kolacji też niewiele się odzywałem. Oni rozmawiali ze sobą, o pracy, o polityce, o współpracownikach, tak otwarcie, jak gdyby mnie tam w ogóle nie było. A ja miałem wszystko zrozumieć bez zbędnych pytań, w myślach stworzyć ludzkie postacie z osób poznanych dzięki wypowiadanym przez nich słowom. Imponował mi zresztą taki milczący udział w ich rozmowach. Dotyczących przecież sekretarzy, przewodniczących czy ministrów.
Siedziałem na schodach prowadzących na strych i przyglądałem się, jak jedzą kolację. Jedli i rozmawiali ze sobą. Ojciec czasami odkładał łyżkę i zapominając o jedzeniu, zirytowanym tonem dyskutował z jakimś nieznanym mi człowiekiem. Wtedy mama spoglądała na niego z pobłażliwym uśmiechem, ojciec wracał do rzeczywistości i do jedzenia.
Babcia też tam stała. Czekała, aż skończą i będzie mogła pozmywać. Powiedziała tylko, że w spożywczym już nie ma fasoli, mięsa nie dostała od tygodnia, a w chlebie jest więcej ziemniaków niż mąki, więc się rozpada... W poinformowaniu ich o wszystkim, co uznała za stosowne, nie przeszkadzało babci nawet to, że matka z ojcem w ogóle jej nie słuchają.
Babcia, mama mojej matki, była malutką, tęgą kobietą. Nawykła do pracy i nigdy nienarzekająca, z coraz większym trudem, posapując, nosiła swoje stare ciało. Przy sprzątaniu łapała się za plecy, a kiedy musiała podnieść coś z podłogi, schylała się z coraz większym wysiłkiem. Była bardzo dumna ze swojej córki. Kiedy wsiadała do samochodu, przyciskała twarz do szyby, żeby wszyscy widzieli, że jej córka to nie jest byle kto i że swoją matkę wozi samochodem.
Kiedyś była pokojówką. Wtedy poznała mojego dziadka, który był zegarmistrzem i naprawiał malowaną pozytywkę ministra. Dziadek dobrze zarabiał i nie pozwalał, żeby babcia pracowała.
Dużo opowiadała mi o swojej młodości. Przeklinała tych ministrów, zawsze jednak na końcu dodawała: „To byli wytworni panowie”.
Odkąd wprowadziliśmy się do domu w górach, zaczęła gorzej się czuć. Nie miała z kim porozmawiać. Dlatego całe dni spędzała w spożywczym, nie przejmując się bolącymi od żylaków nogami, stała po wszystko w kolejce, nawet jak nie musiała. Ale ukrywała swoją sklepową namiętność – i kiedy na przykład zdobyła dwa jajka, godzinami narzekała, że o wszystko trzeba się bić. Wszystkim opowiadała o mamie, a ponieważ nie wiedziała wiele na temat jej życia, sama wymyślała różne historyjki, z takim przekonaniem, że w nie wierzyła.
Babcia przyniosła drugie danie. Kartofle z tłuszczem i panierowaną brukselkę (zamiast mięsa). Mama podała jej talerze po zupie.
– Rozejrzę się w mieście, czy nie ma mięsa – powiedziała.
– Kup ze trzy kilo – poprosiła babcia – upiekę, to poleży. – I wyszła z talerzami.
– Mamo! – zawołała za nią moja matka. – Niech mamusia usiądzie na chwilę, chciałabym mamie coś powiedzieć.
Babcia natychmiast zawróciła i odstawiła talerze na stół.
– Rozmawialiśmy z Gézą, że weźmiemy kogoś do pomocy. Dla mamy to mieszkanie to za dużo pracy.
– Ach, nie trzeba. Dam radę – tłumaczyła się babcia i w tym tłumaczeniu pobrzmiewała radość, że o niej myślą, zazdrość, że ktoś pojawi się w domu, strach, że nie będzie miała na co narzekać, duma, że jeszcze wszystko potrafi zrobić, bo jest wspaniałomyślna, mieszka z nami i nie musimy niepotrzebnie wyrzucać pieniędzy.
– Nie ma mowy. Jutro przychodzi dziewczyna i koniec – odezwał się ojciec zdenerwowanym głosem, jak ktoś, kto chce przerwać wszczętą dyskusję.
– Dobrze – zgodziła się babcia i natychmiast zaproponowała: – W takim razie jutro wysprzątam mały pokój.
– Dziewczyna posprząta. A mama już nie musi pracować – odparł ojciec.
Babcia zamyśliła się. Przeanalizowała sytuację i zapytała:
– A czy ona jest godna zaufania?
– Mamo, a dlaczego by nie? To dziewczyna ze wsi. Poleciła mi ją koleżanka.
– Młoda?
– Ma siedemnaście lat.
– Z takimi są same kłopoty – zmartwiła się babcia na poważnie.
– Dlaczego miałaby być kłopoty? – zawołał ojciec. – Będziemy pilnować, żeby nie było kłopotów! Przyjedzie jutro po południu. Jeśli nie będzie nas w domu, to mama wszystko jej pokaże.
– Dobrze, nie dlatego mówię, tylko... wszystko jej pokażę... tylko że z młodymi zawsze są kłopoty... – ale nie dokończyła, widząc milczący wzrok mojego ojca.
– Nie będzie żadnych kłopotów – odezwał się ojciec takim tonem, jak gdyby sam siebie próbował uspokoić. – Postaramy się szybko wrócić do domu. Nazywa się Szidike Tóth. W porządku? – I zaczął jeść, uznawszy sprawę za zamkniętą.
Babcia westchnęła, dając do zrozumienia, że z młodymi zawsze są kłopoty, jest tego pewna, ale widząc, że rozmowa na ten temat została zakończona, wstała i wyniosła talerze do kuchni.
A mnie wysłali spać. Pościeliłem łóżko, wziąłem książkę, ale nie mogłem się skupić. Próbowałem sobie wyobrazić, jaka jest ta Szidike. Chłopka. Chłopki znałem tylko z książek. Wreszcie zgasiłem światło, zamknąłem oczy, ale nie mogłem zasnąć. Wsłuchiwałem się w dobrze znane odgłosy nocy. Łóżko skrzypiało pod ciężkim ciałem babci, usłyszałem kilka słów, jak babcia chwali mamę przed dziadkiem, że tak ją kocha i chce, żeby się oszczędzała. Dziadek odpowiedział coś cichym głosem, i nic nie zrozumiałem.
Z łazienki dochodził szum wody. Dokładnie wiedziałem, kiedy wanna jest pełna. Zmieniał się szum strumienia wlewającego się do wody. Słyszałem też, jak mama wchodzi do wanny, jak wrzuca szczoteczkę do rąk do mydelniczki, a nawet wydawało mi się, że słyszę odgłosy ręcznika, choć do tego ściany były chyba zbyt grube.
Babcia jeszcze kręciła się w łóżku, coś mówiła, mama zamknęła drzwi do ich pokoju, rozmawiali szeptem, i powoli wszystko wokół mnie ścichło. Z oddali dobiegał szczek psów, a z miasta słyszałem wycie syreny fabrycznej.
4.
Następnego dnia babcia czekała na mnie w drzwiach. Kazała mi wytrzeć buty i ostrzegła, żebym nie narobił w mieszkaniu bałaganu. Miała na sobie czarną jedwabną sukienkę, którą dostała od mamy i zakładała przy odświętnych okazjach – przyglądałem się jej zdziwiony.
Błyszczały świeżo wypucowane klamki i panowała trudna cisza.
Babcia spieszyła się z obiadem, ostrożnymi, eleganckimi ruchami manewrowała przy talerzach, żeby nie pobrudzić sobie sukienki. Po obiedzie poszła do mojego pokoju z książką w ręku, tą, której nigdy nie miała zamiaru przeczytać, i usiadła przy oknie. Nawet nie założyła okularów. W ten sposób rozwikłałem zagadkę jej czarnego ubrania i porządku – stamtąd było widać bramę.
Pobiegłem na koniec ogrodu, do parkanu. Dziewczynka siedziała nad brzegiem basenu i stopą kopała nenufary. Ukucnąłem pomiędzy krzewami. Rozcapierzyła palce u nogi i chwyciła nimi łodygę jak szczypcami. Szarpnęła i nenufar poleciał nad jej głową daleko w tył. Powtarzała swój rytuał tak długo, aż z przestrzeni, do której dosięgała stopą, znikły wszystkie kwiaty. Zastanowiłem się, jak by tu zacząć, i wreszcie odezwałem się do niej:
– Daj jednego!
Nawet się nie odwróciła, jak gdyby mnie nie słyszała, ale wyciągnęła nogę z wody. Widziałem, że ją zaskoczyłem, więc wykorzystując okazję, krzyknąłem jeszcze głośniej:
– Daj jednego!
Zatrzymała na mnie wzrok, jak gdyby dopiero mnie zauważyła.
– Ach, to ty?! – odezwała się. – Cześć.
Zebrała kwiaty, podeszła do ogrodzenia, usiadła naprzeciw mnie i przez kratę podała mi nenufar. A pozostałe zaczęła rwać na strzępy.
– Dlaczego je rwiesz? – zapytałem.
– Bo rwę.
– Można je wstawić do wazonu.
– My nie wstawiamy kwiatów do wazonu.
Spojrzałem na nią z pobłażliwym uśmiechem:
– Bo pewnie nie macie wazonów!
– Mamy!
– A macie dziewczynę?
Teraz ją zaskoczyło moje pytanie.
– No, a ja to co? – odpowiedziała.
– Dziewczynę – upierałem się – która gotuje i sprząta.
Skrzywiła się na znak, że rozumie, i zaczęła paternalistycznym tonem:
– Czyli służącą. Nie mamy, bo mój tata nie pozwala mamie pracować, więc mama wszystko robi sama.
– Moja mama pracuje. Nawet przyjeżdża po nią samochód!
– Po tatę też przyjeżdża samochód! I... i... – zastanowiła się – i żebyś wiedział, że zabiera też mamę, jak trzeba!
– Mój tata pracuje w ministerstwie!
– Mój też!
– No to są sobie równi – stwierdziłem, ale dziewczyna nie dała za wygraną.
– Mój tata jest ważniejszy, bo dom też mamy lepszy.
Tu musiałem przyznać jej rację, choć podobnie jak poprzedniego dnia miałem ochotę się posprzeczać.
– To ty jesteś Eva? – zapytałem.
– Tak – odpowiedziała. – Przedstawmy się sobie. Dobrze?
Wstaliśmy i podaliśmy sobie ręce przez ogrodzenie. Miała silne dłonie, dopiero teraz zauważyłem, że jest ode mnie dużo wyższa. Długo ściskałem jej dłoń. To było przyjemne.
– Puść! Ten drut drapie – powiedziała.
Usiadłem, Eva została na stojąco.
– No to ja już idę – powiedziała. – Przyjdź jutro, to się pobawimy.
Tak ucieszyłem się z zaproszenia, że aż podskoczyłem.
– Przyniosę piłkę. Dobrze? – zapytałem.
– Ja też mam, ale możesz przynieść.
W ogrodzie rozległ się dźwięk zamykanej bramy.
– Idę – odezwałem się, a obracając się za nią w biegu, jeszcze wołałem: – Cześć!
– Czekaj na mnie tu, przy ogrodzeniu – zawołała Eva.
5.
Babcia nadal siedziała przy oknie w bezruchu i czytała książkę, trzymając ją w wyciągniętej przed siebie dłoni.
– Czy to była Szidike? – zapytałem, wbiegając do pokoju.
Spojrzała na mnie z nieukrywanym grymasem:
– Nie, to tylko sąsiadka.
Wyszedłem rozczarowany i usiadłem przy ogrodzeniu nieopodal bramy. Wczesnopopołudniowe słońce szukało drogi pomiędzy chylącymi się ku ulicy krzewami, rzucając pasma światła na pustą uliczkę. Stąd, z mojej kryjówki, sięgałem wzrokiem aż po zakręt, gdzie ulica skręca w stronę stacji kolejki. Po dochodzących z oddali odgłosach mogłem się domyśleć, kiedy kolejka staje na przystanku albo rusza w dół czy w górę.
Niekiedy wdrapywałem się na bramę, stamtąd miałem lepszy widok, a kiedy ktoś się zbliżał, szybko uciekałem w krzaki.
Dziewczyna przyszła sama. Miała na sobie suto marszczoną spódnicę, pod nią kilka halek, na głowie chustkę związaną pod szyją, a w ręku siatkę. W siatce znajdowały się zapakowane w gazetę, zwinięte w rulony ubrania. Zajrzała do ogrodu, ale mnie nie zauważyła. Przystanęła przed bramą, zajrzała do środka, szukała numeru posesji, wreszcie rozpięła bluzkę na piersiach i wyciągnęła zmiętą karteczkę. Czytała, poruszając ustami. Jeszcze raz spojrzała na tabliczkę z numerem, ale ciągle się zastanawiała. Zrobiła krok w tył, położyła pakunki na kamieniu i poprawiła chustkę. Nadal nie miała odwagi nacisnąć klamki. Szukała dzwonka. Ledwie dotknęła go palcem, a w domu natychmiast rozległ się dźwięk. Nic się nie poruszało.
Nie rozumiałem, dlaczego babcia nie wychodzi do bramy albo tak jak zawsze nie krzyczy przez okno, że „jest otwarte!”.
Dziewczyna stała jeszcze chwilę i wreszcie nacisnęła klamkę. Brama otwarła się ze skrzypnięciem. Trochę się przestraszyła i zamknęła ją ostrożnie. Powolnym krokiem szła ścieżką.
Kiedy mnie minęła, podskoczyłem, i okrążywszy dom, wszedłem do środka przez werandę. Zakradłem się do drzwi mojego pokoju. Babcia siedziała nieporuszona, jak gdyby czytała. Dziewczyna stanęła naprzeciw niej pod oknem i się przywitała.
– Całuję rączki. Szukam państwa Tille.
Babcia podniosła wzrok i uśmiechnęła się powściągliwie.
– Chodź tu, moja droga. To ty jesteś Szidike Tóth? Wejdź, proszę. Już otwieram drzwi – i z trudem ruszyła do wyjścia.
Nie wiem, dlaczego, ale z radości rzuciłem się na łóżko, nie przestając przysłuchiwać się słowom babci.
– Rozpakuj się. I umyj, moja droga. Na pewno jesteś zmęczona. Znalazłaś nas bez trudu? Zaraz pokażę ci twój pokój. I powiedz, jak będziesz gotowa, to przedstawię cię mojemu mężowi i wnukowi. No, chodź już...
Przestraszyłem się tego, że chce mnie przedstawić. Szybko złapałem książkę z szafki nocnej i zacząłem czytać. Oczywiście nie mogłem się skupić. Czekałem, kiedy otworzą się drzwi i wejdzie babcia z Szidike. Ale nie umiałem cierpliwie czekać. Wstałem i wybiegłem do przedpokoju. Dziadek już tam był. Z uśmiechem wziął Szidike za rękę i przedstawił się jej z imienia. Potem ja się przedstawiłem. Szidike uśmiechała się radośnie, widziałem, że miała ochotę pogłaskać mnie po głowie, ale wiedziała, że nie wolno, i tylko zapytała:
– Masz na imię Gyurika? Mój młodszy braciszek też tak ma na imię!
Staliśmy we czworo w przedpokoju, kiedy nadeszli rodzice. Przywitali się z Szidike. Ojciec, jak zwykle, krótko. I jak zawsze zapytał: „No i co tam u ciebie, stary?”, a potem, dając wszystkim do zrozumienia, że przybycie Szidike nie będzie miało wpływu na jego zwyczaje, położył teczkę pod wieszakiem i poszedł do łazienki umyć ręce.
– No to teraz wszystko jej pokażę – odezwała się babcia do mamy.
– Nie trzeba, mamusiu! – odpowiedziała matka. – Niech mama idzie do siebie, a ja pokażę wszystko, co trzeba.
Babcia markotnie uśmiechnęła się do Szidike, obrzuciła mamę złym, urażonym wzrokiem, wygładziła sukienkę na piersiach i ze skulonymi ramionami poszła do swojego pokoju.
6.
Wysłali mnie do ogrodu, żebym i tam pokazał wszystko Szidike. Byłem taki dumny, że nawet zacząłem inaczej chodzić. Znalazłem cienką witkę i uderzałem nią po łydce jak szpicrutą. Szidike mówiła mi po imieniu. Czułem się urażony. Odgryzłem się, że jeszcze nigdy nie słyszałem takiego okropnego imienia. Tylko że nie odniosłem spodziewanego skutku. Szidike wyjaśniła, że u nich w rodzinie wszystkim dziewczynom dają na imię Szidonia, i że to w ich wsi bardzo popularne imię.
Nie tak wyobrażałem sobie nasze relacje. Próbowała nawet wziąć mnie za rękę. Tu ona poniosła klęskę, bo popędziłem przed siebie czerwoną, kamienistą ścieżką. A ona puściła się za mną biegiem. Myślała, że chcę bawić się w berka. A przecież widząc moją zastygłą w złości twarz, mogła się domyśleć, że nie jest dla mnie partnerką do zabawy.
Dziwnie, trochę sztywno, spacerowaliśmy razem poogrodzie. Szidike z przyjemnością przyglądała się klombom, rzeczowo stwierdzając, co i gdzie by posadziła, jeśli będzie miała na to czas. Już przestała się bać, widziałem, że to pewna siebie dziewczyna. Inna niż w moich wyobrażeniach. Wolałem bowiem, żeby była zalękniona, jak wtedy, przed bramą.
Teraz szukała grządek z warzywami. Były oddzielone od paradnego ogrodu przystrzyżonymi krzewami bzu, ale niezbyt często je wykorzystywaliśmy. Wiosną rodzice posadzili trochę papryki i pomidorów, na dalszych grządkach nieco ziemniaków, ale w lecie doszli do wniosku, że nawet jak będą mieli czas je uprawiać, to i tak nie ma to sensu. Powoli nadchodziła późna jesień, a my dopiero mieliśmy młode kartofle. W przeciwległym końcu warzywniaka, przytulona ścianą do ogrodzenia, stała szklarnia. Opalana piecem, taka jak u ogrodników. Ale ze szklarni też nie korzystaliśmy, przez dwa lata (odkąd mieszkaliśmy na górze) wypadły szyby, zardzewiała konstrukcja, popsuło się ogrzewanie.
Szidike była w swoim żywiole. Uśmiechała się pobłażliwie na widok nieumiejętnie pielęgnowanego, zaniedbanego ogrodu, podekscytowana zadaniem, żeby ten spłachetek ziemi doprowadzić do porządku. Daremnie pokazywałem jej drzewo tulipanowca rodzące czerwone kwiaty i wierzbę płaczącą, która wystrzeliwała ku niebu, żeby potem żałośnie opaść na ziemię – nic nie wywierało na dziewczynie większego wrażenia. W myślach i słowach wracała do warzywniaka.
Powoli zaczęło się ściemniać. Wróciliśmy do domu. Mama odgrzewała kolację, ojciec siedział z tyłu i coś do niej mówił. Kiedy weszliśmy do domu, zamilkł. Przerwał w pół zdania i odwrócił się do Szidike:
– No i jak ci się podobał ogród? – zapytał.
Szidike aż piała z zachwytu, jeszcze nigdy nie widziała takiego ogromnego ogrodu, z tyloma różnymi kwiatami i różami, tylko że... – tu przestała mówić i dopiero zachęcona przez ojca wydukała, że warzywniak jest w opłakanym stanie, ale ona go przekopie i na wiosnę posadzi, co trzeba, żebyśmy mieli warzywa. Mama nakryła do stołu, tłumacząc Szidike, że nie potrzebujemy warzywniaka, wystarczy, jak będzie sprzątać mieszkanie, prać i gotować, a my będziemy zadowoleni, jak da sobie radę z tym wszystkim.
Szidike, słysząc stanowczy ton mamy, posmutniała, i zapewniła ją, że na pewno będzie miała tyle wolnego czasu, żeby zająć się ogrodem, dla niej to sama przyjemność.
Na stole leżało sześć nakryć. A wokół stało pięć krzeseł. Szósty talerz mama postawiła przy schodach na strych, siedzieliśmy już na swoich miejscach, tylko Szidike kręciła się pomiędzy kuchnią a stołowym. Przyniosła sól, znalezione gdzieś pudełko pożółkłych wykałaczek, i postawiła je na stole.
Babcia drętwo wpatrywała się w zupę, ociężałymi ruchami zanurzając łyżkę w talerzu. Dziadek siedział u szczytu stołu. Nie dziwiła mnie jego małomówność – odkąd zmagał się z astmą, coraz rzadziej się odzywał, tylko w szczupłej twarzy tak samo jak kiedyś błyszczały głęboko osadzone oczy.
– Usiądź już – zawołała mama na Szidike.
– Nie, nie! – wzbraniała się dziewczyna. – Zjem potem w kuchni, jak państwo skończą kolację – powiedziała, a ja cieszyłem się, że w kilka chwil nagle znikła jej pewność siebie.
– Proszę tutaj siadać! – odezwała się mama, na wpół rozkazując, na wpół żartem. – Co ty sobie wyobrażasz, że będziesz w kuchni dojadać resztki?
Szidike jeszcze bardziej się zmieszała, usiadła i położyła talerz na kolanach.
Wtedy odezwał się ojciec:
– Jedz sobie spokojnie. Nie jesteś u nas służącą... od dziś jesteś jak rodzina.
Dziewczyna odstawiła talerz na stół. Jadła głęboko pochylona nad talerzem. Łyżkę ściskała w dłoni i siorbała zupę.
Jedliśmy w milczeniu. Rodzice nie rozmawiali ze sobą. Łyżki stukały o talerze, cicho pluskały spadające z powrotem krople, Szidike siorbała. Wszystkie te dźwięki wydawały mi się niezwykłe. I niebawem miałem się przekonać, dlaczego. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wkrótce przestanę być świadkiem ich dysput, a los przerwie tę cienką nić, jaka łączyła mnie z ich życiem. A Szidike tuż nad moim uchem chlipała zupę. Już nawet tego nie słyszałem. Bezwiednie przesuwałem dłoń między ustami a talerzem i bezmyślnie obserwując matkę, pod stołem kopnąłem Szidike w nogę.
Przestraszona upuściła łyżkę do talerza. Zupa chlapnęła mi w twarz.
– Przepraszam... – odwróciłem się do niej z uśmiechem.
7.
Podszedłem do niej w piżamie, boso i na palcach. Zatrzymałem się tuż za jej plecami. Stała w progu, schylona wyciągała coś ze szpar w podłodze.
– Co robisz? – zawołałem.
Skuliła się, rzucając na ziemię szmatę do podłogi.
– Przestraszyłeś mnie.
– Bardzo się przelękłaś, prawda?
– A przecież nie jestem tchórzliwa.
– Nie boisz się ciemności?
– Nie. U nas nie ma światła. Tylko na cmentarzu się boję.
– A ja nie. Ja nigdzie się nie boję.
– Jesteś chłopakiem. Nie musisz – powiedziała, spłukując szmatę w wiadrze, wylała wodę i wsunęła wiadro pod kran.
– No to gotowe – wyprostowała się. – Dlaczego jeszcze nie śpisz?
– Nie mogłem zasnąć, i nie gniewaj się... że cię kopnąłem... naprawdę nie chciałem... – niewinnie spuściłem oczy, ciesząc się w duchu, że tak spokojnie potrafię powiedzieć coś takiego. I spojrzałem na nią.
– Ach, nawet mnie nie boli, krzyknęłam, bo się przestraszyłam.
– Chcesz, żebym ci napuścił wody do wanny? – zapytałem po chwili.
– Tylko się umyję.
– My zawsze się kąpiemy. Napuszczę wody.
Wszedłem do łazienki. Wsunąłem stopy w papucie. Szidike weszła za mną.
– Widzisz, tak się włącza – pokazałem jej bojler gazowy. – Puszczasz wodę, otwierasz gaz, a jak już wystarczy, wyłączasz gaz i zamykasz wodę.
Kazałem jej spróbować kilka razy. Kiedy głośno zapalał się płomień, drżała. Patrzyliśmy, jak wanna napełnia się wodą.
– Chciałabym się rozebrać – odezwała się zmieszana. – Bądź tak dobry i wyjdź.
– Chyba mogę zostać.
– Nie, nie możesz.
– A mama mi pozwala.
– Ale ja... nie... no, wyjdź... – zaczęła mnie prosić.
– Dobrze – przystałem wielkodusznie i poszedłem do swojego pokoju.
Usiadłem na krawędzi łóżka i czekałem, aż usłyszę dobrze znany plusk. Włożyłem tenisówki. Rodzice w pokoju obok cicho ze sobą rozmawiali. Podszedłem do drzwi, zastanawiałem się, czy nie wejść, ale wiedziałem, że każą mi w nocy spać i im nie przeszkadzać. A przecież dzisiaj nie powiedziałem do nich ani słowa. Przycisnąłem ucho do drzwi. Musieli już leżeć w łóżku, bo stępione dźwięki dochodziły spod naciągniętej na usta kołdry. „...Ma na szyi krzyżyk...” – usłyszałem głos ojca. – „No i co z tego?... żeby tylko porządnie wykonywała swoją pracę” – odparła mama. – „...można by się nią czasem zająć...” – „kiedy my będziemy mieli na to czas, ale jak ty możesz?!”.
Usłyszałem dźwięk napuszczanej wody. Cicho, zważając na każdy krok, podszedłem do okna na werandzie. Było otwarte. Wyskoczyłem do ciemnego ogrodu. Długo stałem pomiędzy petuniami, moje stopy zapadały się w miękkiej ziemi. Noc była ciepła, chmury nie ruszały się z miejsca. Nadsłuchiwałem odgłosów nocy, wytężając wzrok, przypatrywałem się dwóm białym kształtom naprzeciw, choć wiedziałem, że to marmurowe wazy na kwiaty, a jednak czekałem, by zaczęły się do mnie zbliżać. Ale tylko wiatr poruszał gałęziami krzewów.
Wychodząc z klombu, uderzyłem nogą o kamień. W pokoju rodziców zgasło światło. Skuliłem się przestraszony. Wreszcie niepewnie, wyczuwając stopami dróżkę i schody, ruszyłem wokół domu.
Łazienka oświetlała ogród przez dziwne esy-floresy zdobnej żelaznej kraty. Biegłem, żeby odnaleźć jakiś pewny punkt. Stałem pod oknem, wsłuchiwałem się w dobywające się głosy, ale dźwięki drobnych ruchów Szidike ginęły w dochodzącym z oddali szczeku psów i dobiegającym aż tu szumie miasta. Wielkie szklane oko patrzyło na mnie zimne i sztywne. Pragnąłem, żeby za żelaznymi ornamentami poruszył się choć niewyraźny cień, ale w oknie nic się nie pojawiało.
Dwie dolne szyby łazienkowego okna były wykonane z witrażowego szkła, dwa górne lufciki ze zwykłego lustrzanego. Musiałem wejść na drugą belkę żelaznej kraty, żeby móc zajrzeć do środka. Zabrałem się do roboty. Chwyciłem zimne, pordzewiałe żelastwo i podciągnąłem się. Oparłem stopy na blaszanym parapecie. Wtedy cień się poruszył. Zdrętwiałem. Myślałem, że ktoś mnie zauważył, ale po chwili strachu zrozumiałem, że to tylko Szidike wstała w wannie. „No, to teraz będę jeszcze lepiej ją widział!” – pomyślałem i wszedłem na pierwszą belkę. Wspinałem się wyżej, strach mnie zatrzymywał, a ciekawość pchała dalej. Na drugą belkę. Teraz wystarczy rozprostować plecy i za szybą pojawi się łazienka, ale tylko drżące ręce i nogi zaciskałem na zimnym, zardzewiałym żelastwie. Nagle, nie wiem dlaczego, przypomniały mi się błyszczący, ostry czerpak łopaty, moja dłoń zaciśnięta na wybłyszczonym stylisku i nieruchome, zbolałe spojrzenie Mety. Teraz już wyraźnie słyszałem Szidike. Moje uszy wychwytywały dobrze znane odgłosy szorowanego ciała (a może tylko mi się zdawało), ale moje myśli były już daleko od Szidike. Znów widziałem Metę, kępki słomy zlepione zastygłą krwią, przylepione do jego sierści, słyszałem głos mamy i gdzieś z samej głębi mój własny głos.
– Nie brzydzisz się? – zapytałem.
Mama, która ostrożnie myła psa gąbką co chwilę maczaną w miednicy, spojrzała na mnie, mówiąc:
– Żebyś ty wiedział, co ja w życiu robiłam! Jeszcze gorsze rzeczy! Na sankach woziłam zamarznięte trupy wyciągane spod ruin.
Znów usłyszałem swój pełen niedowierzania głos:
– Kiedy?
I pełną dumy, pouczającą odpowiedź mamy:
– Kiedy nas wyzwolili.
Dał się słyszeć głośny plusk, za witrażowym szkłem znów wyprostowała się niewyraźna sylwetka. Słyszałem, jak wychodzi z wanny, potem się schyla, a woda głośno spływa do kanalizacji. Ten odgłos uświadomił mi, że mogę coś przeoczyć, i kazał wspiąć się wyżej. Rozprostowałem się i wtedy moja głowa znalazła się na wysokości lufcika. Byłem cały spocony.
Szidike stała przed wanną na drewnianej kratce. Sięgnęła za siebie po ręcznik, zwinęła go w dziwny węzeł i najpierw wytarła szyję. Uśmiechała się. Włosy na czubku głowy spięła w kok, w przytłumionym świetle widziałem całe jej świeże, delikatne w barwie ciało. Po chwili rozwinęła ręcznik i zaczęła wycierać plecy. Głowę odrzuciła w tył, jej oczy spotkały się z moimi.
Przez moment, aż świadomość przebiła się przez mur strachu, staliśmy w bezruchu. Najpierw wydała z siebie dziwny, niewyartykułowany dźwięk, zasłoniła usta dłonią i patrzyła na mnie przerażona.
Trzymałem dłonie na żelaznej kracie, wciskając w nią ciało. Szidike skurczona próbowała ukryć nagość i krzyknęła zduszonym, dochodzącym z samej głębi głosem. Dawała znaki ręką, żebym sobie poszedł, bo dłużej nie wytrzyma i zacznie wrzeszczeć, i przestraszona próbowała osłonić rękoma piersi.
Zakręciło mi się w głowie, zeskoczyłem czy raczej spadłem z parapetu. Leżałem na ziemi. Czułem, jak gdybym połamał wszystkie kości, a strach, że Szidike powie o wszystkim rodzicom, z nieznaną dotąd siłą ściskał wszystkie moje wnętrzności od szyi aż po przyrodzenie.
Pobiegłem w głąb ciemności. Jeden strach zwyciężył drugi, większy, obawa przed nocą rozpłynęła się w wewnętrznym lęku.
Minęło wiele czasu, nim ocknąłem się w swoim łóżku. Usłyszałem trzask drzwi do pokoju Szidike. Próbowałem przypomnieć sobie jej ciało, ale widziałem tylko zalękniony, skowyczący wzrok. Ten strach sprawił, że znienawidziłem to ciało i te oczy.
8.
Wycięliśmy spód z dużej siatki na zakupy, zaczepiliśmy rączkami o gałęzie drzewa i rzucaliśmy piłkę „do kosza”. Eva prowadziła. Podbiegała, zręcznie odbijała się od ziemi i wyciągniętymi rękoma z łatwością wrzucała piłkę. Za każdym razem krzyczała z radości i ogłaszała wynik. Pędziłem wyjąć piłkę z siatki i wtedy była moja kolej.
Ale moje mięśnie nie wróżyły sukcesu. Pełen obaw biegłem w tył, odbijałem się od ziemi i udając, że liczę kroki, biegłem w stronę kosza. Biegnąc, czułem ulgę, widziałem, jak płynę w powietrzu, ale w chwili, kiedy musiałem podjąć decyzję, nagle coś zatrzymywało mnie w miejscu, stawałem jak wryty i gapiłem się na kosz.
Eva pewnym siebie głosem dodawała mi odwagi:
– No, dawaj!... Teraz!...
Miałem ochotę cisnąć piłkę w jej szczupłą, wykrzywioną drwiną twarz, ale chęć nie przeradzała się w czyn. Ja też dumnie się uśmiechałem.
– Nie udały mi się kroki – odezwałem się z grymasem.
Biegłem z powrotem, licząc głośno kroki, znów próbowałem podskoczyć, odbijając się od ziemi jedną nogą, i płynąłem w kierunku kosza. Jak gdyby otwierały się we mnie inne wymiary, widziałem siebie pełnymi drwiny, mrugającymi oczyma Evy, moje głupio podskakujące, niezręcznie poruszające się ciało, jej zmarszczone brwi i kosz, w którego środek muszę wrzucić piłkę. Chybiłem. Eva z piskiem pędziła po piłkę:
– Teraz popatrz na mnie!
I rzuciła.
Miała już czterdzieści punktów, a ja ledwie kilka, kiedy zaproponowałem, żebyśmy skończyli. Położyliśmy się przy ogrodzeniu. Pod nami chrzęściła gęsta kołdra uschniętych liści. Ciężko dyszeliśmy wpatrzeni w rozświetlone słońcem niebo. Eva mocno się pociła. Byłem wrażliwy na zapachy, ale jej woń nie odstręczała mnie. Węszyłem, posapując, żeby to zauważyła, jednak nie odwróciła się do mnie. Spoglądałem na nią z boku. Zamknęła oczy, na jej żółtawej, oliwkowej skórze jak perełki połyskiwały krople potu, nozdrza poruszały się w rytm nabieranego powietrza. Wąska, wysunięta do przodu górna warga nie dotykała dolnej, usta wypuszczały powietrze niczym zawór i dopiero wtedy się zamykały. Przyglądałem się, jak kropelki spływają po gładkim czole, jak przybliżają się i zsuwają do wklęsłych niczym muszla skroni, by zniknąć wśród jej grubych, kasztanowych włosów.
Czułem się czysty i lekki, nagle zapragnąłem pochylić się nad nią i językiem zatrzymać spływającą perełkę. Wtedy odezwała się:
– A jednak wygrałam. Oczywiście ty masz gorzej, bo jesteś ode mnie niższy, a ja jestem bardzo wygimnastykowana. Tak powiedziała nauczycielka od wuefu – mówiąc, nie otwierała oczu, a jej rzęsy spokojnie odpoczywały na gładkiej skórze. Mówiła łagodnym głosem, głębokim i tak bardzo przekonującym, że porzuciłem myśl o wszelkim sprzeciwie.
Myślałem, jaka jest silna i spokojna, z jaką pewnością panuje nade mną, i przysunąłem się bliżej. Ja też zamknąłem oczy i cieszyłem się ciepłem jej wilgotnej skóry.
Poruszyła się. Pod jej ciałem zaszeleściły uschłe liście, przestraszyłem się, że chce się odsunąć, ale usiadła jeszcze bliżej. Nie miałem odwagi drgnąć.
– Dobrze mi z tobą – powiedziałem tak cicho, że mogły mnie usłyszeć tylko jej zmysły, ale widziałem, że zrozumiała, bo otworzyła usta i cudownie się uśmiechnęła. Odwróciłem się, ostrożnie objąłem ją ramieniem i przyciągnąłem do siebie. Jej ciało nie stawiało oporu. Otworzyła oczy.
– Dobrze, prawda? – wyszeptałem, patrząc jej w twarz. Nie przestając cudownie się uśmiechać, przytaknęła, że dobrze.
– Bardzo cię kocham – powiedziałem.
– Ja też – odparła, ale kiedy wypowiedziała te słowa, na chwilę jak gdyby błysnął ostry kontur twarzy tamtej, teraz tak bardzo dalekiej, Evy.
Przyciągnąłem ją do siebie. Położyłem usta na jej wargach, ale niczego nie czułem. Odsunąłem usta i spróbowałem ponownie, poruszając głową, tak jak moi rodzice w mroku przedpokoju. Ale teraz też nic nie czułem. Eva otworzyła usta, a ja jeszcze mocniej przyciągnąłem ją do siebie. Podskoczyła. Obrzuciła mnie przestraszonym wzrokiem, myślałem, że jest zła, ale to była tylko twarz tamtej dawnej Evy. Skrzywiła usta w grymasie i popatrzyła na mnie z góry.
– Nawet nie potrafisz się całować! W Németlada wszyscy chłopcy umieją – powiedziała, podniosła piłkę i pobiegła z nią na dróżkę. Tam zaczęła odbijać.
Nie wiedziałem, dlaczego nie umiem się całować, pomyślałem, że powinienem się nauczyć, ale jedyną osobą, która mogłaby mnie uczyć, była Eva, jednak patrząc na jej obojętną twarz, jak odbijała piłkę na kamienistej ścieżce, natychmiast straciłem ochotę. Leżałem na ziemi zaskoczony sytuacją, samotnie, tak jak mnie tam zostawiła, gdy wyskoczyła z moich objęć.
– Rewanż! – zawołała takim głosem, jakby nic się nie wydarzyło, i podniosła piłkę nad głową.
– No co, nie idziesz? Co tam tak leżysz? – zachęcała.
Wiedziałem, że z łatwością mógłbym zmienić oblicze, ale teraz nie było mi łatwo wstać i spojrzeć na nią tak jak przedtem. Jednak nie widziałem innej możliwości. Powoli wsparłem się na jednym kolanie, i nagle przyszło mi do głowy, żeby zacząć robić pompki.
Eva stanęła obok mnie.
– No, kto dłużej wytrzyma? – zapytała, i lekko unosząc oraz opuszczając ciało, liczyła na głos.
Przy szóstej pompce już z trudem się podniosłem, drżały mi ramiona, siódmą zrobiłem ostatnim wysiłkiem woli, jeszcze podniosłem się ósmy raz, ale czułem, że zaraz kości wyskoczą mi ze stawów, i opadłem na ziemię.
– Dziesięć... jedenaście... dwanaście... – odliczała głośno, aż wreszcie skończyła.
– Teraz też wygrałam! – powiedziała i z rękoma splecionymi ponad głową zaczęła staczać się po zboczu, wydając z siebie urywane krzyki. – Przynieś wreszcie... – odezwała się rozkazująco, czyszcząc krótką spódniczkę.
– Teraz? Jestem zmęczony – rzuciłem krótką odpowiedź, w nadziei że da mi spokój, ale roześmiała się z drwiną w głosie:
– Jesteś padalcem! Jesteś padalcem! Zmęczony jesteś, padalcu?
Krew napłynęła mi do głowy.
– To twoja matka jest padalcem! – wrzasnąłem rozwścieczony.
Aż zdrętwiała, zrobiła krok naprzód i podeszła bliżej, wbijając mnie wzrokiem w ziemię. Jej ruchy mówiły, że jest pewna, iż teraz mnie złapie, a ja tylko na nią czekam.
– Cooo? – syknęła. Widziałem jej straszne oczy i ogarnęła mnie bezsilna wściekłość. W trawie obok leżała piłka w groszki. Podniosłem ją i powtórzyłem:
– Twoja matka jest padalcem!
– Co powiedziałeś o mojej matce?
Cofnąłem się o krok. Podniosłem piłkę i z całej siły cisnąłem jej w twarz. W ostatniej chwili zasłoniła oczy rękoma, ale za późno. Zachwiała się lekko, po czym podbiegła do mnie wzburzona.
– Przeklęty bydlak! Kurewskie nasienie! – wrzeszczała.