Bem - Wacław Gąsiorowski - ebook

Opis

Powieść historyczna z XIX wieku, opowiadająca o życiu i dokonaniach polskiego i węgierskiego bohatera narodowego – Józefa Bema. Józef Zachariasz Bem herbu Bem (1794-1850) – polski generał, strateg, pisarz, inżynier wojskowy, artylerzysta, twórca pierwszych oddziałów wojsk rakietowych w Wojsku Polskim, dowódca artylerii czynnej Wojska Polskiego w czasie powstania listopadowego, działacz polityczny Wielkiej Emigracji, założyciel dwóch emigracyjnych organizacji Towarzystwa Historyczno-Literackiego oraz Towarzystwa Politechnicznego Polskiego w Paryżu pierwszego w historii polskiego towarzystwa inżynierskiego, uczestnik Wiosny Ludów, faktyczny, choć nieformalny dowódca trzeciej rewolucji wiedeńskiej (Wiener Oktoberrevolution) 1848 r., naczelny wódz powstania węgierskiego 1848–1849, feldmarszałek armii Imperium Osmańskiego. (Za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 519

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Wacław Gąsiorowski

 

Bem

POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z XIX W.

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Miklós Barabás (1810-1898), Bem József altábornagy (1849),

licencjapublic domain, źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Barabas_Miklos_Bem.jpg

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

Tekst wg edycji:

Wacław Gąsiorowski

Bem

Powieść historyczna z XIX w.

Wyd. Dom Książki Polskiej

Warszawa 1927

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-856-3

 

 

I.

 

 Baterje Dybicza gwałtowniej, celniej zionęły ku prawemu brzegowi Narwi.

 Pablen jakby tego znaku czekał. Z kłębami dymów spowitej, pożarami rozpalonej Ostrołęki, niby z czeluści, jęły płynąć czarne, stalą łyskające, pasma mrowia grenadjerów.

 Na prawym brzegu rzeki, gorączkowiej ozwały się armaty, żwawiej trzasnęły karabiny. Grenadjerzy nie ustawali, szli, zdawali się być, jak fala Narwi, którą już od ośmiu godzin płużyło żelazo, darły skorupy granatów, zawalały stosy ciał ludzkich, a ona z nich jeno pianę krwawą brała, jeno nurt zawziętszy, jeno prąd mocniejszy. Tak i grenadjerzy Paldena. Smagani chmurami ołowiu, rozszczepiani kartaczami, zwierali się, dwoili kroku, rzucali się na most, przebywali go pędem i łączyli się z łańcuchami piechoty Lüdersa i Rumiancewa, którzy, na prawym brzegu Narwi, do nowego sposobili się ataku.

 Skrzynecki ze sztabem stał na wzgórku piaszczystym, a spoglądał zamglonym, osłupiałym wzrokiem ku odmętowi bitewnemu. Czy jeszcze ufał zwycięstwu, czy jeszcze łudził się możliwością wygrania bitwy, czy spodziewał się ciągle, że leniwy Gielgud nadejdzie od Łomży i Dybicza do odwrotu zmusi, czy, wobec ogromu klęski, zdrętwiał, ostygł dla haseł płomiennych, dla przysiąg tylekroć razy na paradach głoszonych? Czy też, w bohaterskim pułkowniku, w nieznającym lęku żołnierzu, w piechurze, umiejącym czworobokiem jednego bataljonu całej armji nieprzyjacielskiej urągać, czy w niezrównanym oficerze, pod mundurem naczelnego wodza wojsk polskich, ozwało się nagle zajęcze serce?

 Na pytania te odpowiedzieć nie umieliby nawet ci, co go otaczali, co mu adjutantowali, co roznosili rozkazy, co raportowali hiobowe wieści. Chwilami, gdy się doń wprost zwracano, Skrzynecki ożywiał się, zagadywał Prądzyńskiego, wyprawiał adjutantów i, w takt łomotu armatniego a skrzeczącego głosu generała kwatermistrza i szefa sztabu, zapadał znów w odrętwienie, znów wydawał się być pochłoniętym widokiem czarnych, skulonych, krwią spływających postaci, wlokących się od strony Narwi.

 Sztab tymczasem, w przeciwieństwie do milczenia wodza, coraz śmielej rozprawiał, coraz mniej zważał na jego obecność, coraz częściej szukał racji Prądzyńskiego. Tak, bo on jeden, naczelnik sztabu, znał już na pamięć każde działo Dybicza, on jeden i najlepiej ogarniał położenie rozpaczliwe wojska polskiego, on przecież klęskę z góry przepowiedział, on jeden triumfował. On nadto, dla każdego, odpartego przez pułk Suworowa, ataku na most, miał rysunek, objaśniający przewagę pozycji armji rosyjskiej, dla każdego zdemontowanego działa, wykład strategiczny, dla każdego rozkazu Skrzyneckiego, niewiarę w jego skutek. Prądzyńskiego żaden raport nie był w stanie zaskoczyć, żadna nowina zdziwić. Tak stać się musiało, tak mówi nauka, tak jego, kwatermistrza, wiedza niezmierna...

 W pobliżu wzgórza zadudniła ziemia. Sztab porwał za lunety. W kłębach dymu mignęły żółte pasma.

 – Ułani! Trzeci pułk szarżuje! – zawołano między oficerami.

 Skrzynecki poruszył się.

 – Po raz piąty – objaśnił za plecami wodza Prądzyński – i napróżno! Według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie zdołają przebiedz linji strzałów... a gdyby nawet, to ugrzęzną w mokradłach... patrzcie, panowie, tu, równolegle do Narwi, nasyp, a na nim gościniec, wiodący do mostu ostrołęckiego, ba, ale piechota rosyjska stoi na ługach...

 – Prawda, prawda!

 – Na błotach, z kawalerji żadna pociecha!

 Wrzawa i zgiełk piekielny, idący od strony bitwy, wzmógł się raptownie.

 Lunety sztabowców znów zaparły się na obłokach dymu.

 – Ułani! ułani! – Cofają się!... uchodzą!... – Czwarty pułk idzie na bagnety! – Piechota!... Piechota idzie na most omulewski...

 Salwa karabinowa, tuż w pobliżu wzgórka, przerwała wykrzykniki sztabowców.

 Pułkownik Grodzicki przypadł do Skrzyneckiego.

 – Wodzu, chcą nas odciąć od Omulewa!

 Skrzynecki targnął się, jakby pęta zerwać chciał.

 – Od Omulewa! Masz pułkownik, słuszność!... Omulew, więc droga do Pułtuska. Trzeba natychmiast... Gdzie Prądzyński! Jesteś generale, więc cóż? Mów!... Chwili niema do stracenia...

 Prądzyński wydął flegmatycznie policzki na banie.

 – Hm i ja tak sądzę, bo straciliśmy już za wiele chwil...

 – Mów, generale głośniej! Co sądzisz?

 Kwatermistrz generalny rozpostarł mapę.

 – Znajdujemy się w położeniu conajmniej trudnem. Przyjęliśmy bitwę na pozycji dla nas zabójczej. Proszę spojrzeć. Lewy brzeg góruje nad prawym, posiada niemal naturalne dla baterji reduty. Lubieński nadto, cofając się z Ostrołęki, nie zatroszczył się o zburzenie szańca przedmostowego! Słowem pozycja Dybicza jest wymarzoną... Dziwić się należy, iż skądinąd tak powolnie atakuje, zwłaszcza wobec swych przeważających sił. Kto wie, czy Gielgud nie jest tu sprawcą ociągania się. Gdyby naturalnie...

 Skrzyneckiemu w oczach się zaćmiło. Chropowaty, piszczący głos Prądzyńskiego zdał mu się naraz zawodzeniem puszczyka, który zawisł nad jego mocą, nad jego chwałą i wróżył mu hańbę, wróżył nicość i szydził zeń i dowodził mu niedołęstwa, dowodził braku uczoności, braku wojskowej sztuki. Kret, mól książkowy, zdechlak, ślęczący nad rachunkami, wspinał się doń i jemu ważył się przymawiać! Trwał tuż przed nim z miną bakałarza-mentora i znów liczył trupy, liczył rozbite, zdziesiątkowane pułki... i znów radził! I radząc, jeszcze klół, jeszcze się natrząsał, jeszcze grobowo zawodził...

 Naraz przed Skrzyneckim, stanęła czarna, łachmanami okryta mara i poruszyła wargami. Skrzynecki natężył całą siłę woli.

 – Coś ty? Skąd?

 Mara zachwiała się. Grodzicki porwał ją w ramiona i podtrzymał. Mara dźwignęła głowę.

 – Wodzu – zachrypiało cicho – wodzu, baterja Turskiego..., trzy armaty wzięte... amunicji... Bogusławski bez ducha... generał Kamiński poległ... następują...

 Sztab ze Skrzyneckim jeszcze wsłuchiwał się w szmer, dobywający się z pobielałych ust mary, jeszcze grozy zwiastowanych wieści nie zdołał ogarnąć, gdy już z dymów bitewnych dobyły się bezładne, pomieszane, stłoczone gromady żołnierzy i biegły na oślep ku zaroślom myszenickiego lasu.

 Sztabowcy wraz z wodzem rzucili się do koni.

 Przez chwilę zdawało się, że ta strojna, lśniąca złotem i srebrem gromada rozpadnie się w popłochu, da się powlec chmarze uciekających, że ani ośmieli się zagrodzić im drogi.

 Jakoż już między sztabem ozwały się pierwsze pomruki popłochu, już ten i ów zmieszanym wodził spojrzeniem, już konie rwały się do galopa, gdy wtem w ręku Skrzyneckiego błysnął pałasz.

 – Baczność! Brygada Kickiego do szarży! – zabrzmiał hardo głos naczelnego wodza.

 – Kicki, poległ – warknął opryskliwie generał kwatermistrz.

 – Więc jest Prądzyński! – huknął zajadle Skrzynecki. – Naprzód! Piąty pułk strzelców czeka na generała! Tu los sprawy się rozstrzyga! Nasze psie prawo zwyciężyć lub ledz pokotem.

 – Wybieram co pewniejsze! – odparł butnie Prądzyński i spiął konia ostrogami.

 – A wy za mną panowie! Naprzód! Zbierać oddziały. Całą piechotą uderzać!

 Skrzynecki ciął płazem pałasza po koniu i rzucił się naprzeciw uchodzących. Ledwie pierwszych dosięgnął, już zagrzmiał.

 – Ani kroku dalej! Tój!... Piechury! miejscu tój! – do nogi broń!... Formuj się od prawego.

 Pierwsza gromada uciekających, na dźwięk głosu Skrzyneckiego, zatoczyła się, stanęła jak wryła i, zanim rozeznała, kto ją zakląć zdołał, kto obezwładnił, już odliczyła się, już szyk sprawiła.

 – Ósmy pułk! – gromił tymczasem Skrzynecki – cóż to? takiego wojowania was nauczyłem?

 – Skrzynecki! Skrzynecki! Prowadź!

 – Hej! A wy tam, wałkonie! Popłucz sam gębę gorzałką! Zieliński, a ty nicponiu, – mamże ci pokazać, jak karabin trzymać w garści, Paluch!? Masz ich dziewięć jeszcze do wyręki!

 Nowo sformowany oddział piechoty wybuchnął śmiechem.

 Skrzynecki ani momentu nie dał mu się opamiętać. Podwoił go, potroił w oczach, powiódł do ataku i, pod gradem kul, ledwie porzucił, aby innych zagrzewać, łączyć na linji bojowej utrzymywać.

 Skrzynecki cudów teraz dokazywał męstwa. Do każdej zagrożonej docierał pozycji, stawał bez drgnienia w największym ogniu, gdy mu konia ubito, za karabin porwał i na bagnety szedł w szeregu. Oficerowie sztabu sekundowali wytrwale wodzowi, ubiegali się o palmę brawury, zawadjackiej waleczności.

 I duch żołnierzy Skrzyneckiego potężniał i opór i ataki a nawet szarże kawalerji, jeno na rozrachunek sił, jeno nie plan bitwy, bo teraz już nie było komu myśleć o ładzie natarcia, o posiłkach, rezerwach, oskrzydleniach.

 Marszałek Dybicz tymczasem nietylko rezerwy miał, nietylko cały lewy brzeg Narwi najeżony paszczami dział, nietylko żołnierza tęgiego i mnogiego, ale i pełną przytomność strategicznego nim kierowania...

 Więc, choć furja ataku Skrzyneckiego zdołała pułk staroingermanlandzki na most wyprzeć, choć, u stóp palów mostowych, z miazgi ludzkiej groblę całą usypała, przecież musiała rozbić się o mur świeżych bataljonów dywizji Szkurina, przecież na ład, na plan, na pełne namysłu posunięcia Dybicza na krwawej szachownicy miała jeno porywy, jeno przypadek, jeno zdziesiątkowane, zmordowane, pomieszane szeregi.

 Gdy się to działo, hen, za pułtuskim traktem, w pobliżu Olszewa, niedaleko miejsca, gdzie dywizja jazdy Skarżyńskiego rozpostarła swe podręczne lazarety, stała baterja konnej artylerji. I jakiej artylerji! Dwanaście armat błyszczących, wycacanych, wychuchanych, oprzęgniętych gniadoszami na schwał. Dwanaście armat, a w nich sześć granatników jednorogów i sześć dwunastofuntówek. Na każdą zaś, po trzy jaszczyki pękate, wyładowane co się zmieści.

 Dopieroż obsługa. Gromada zuchów zestrojona niby na paradę. Zielone mundury, aksamitem zdobione, białemi pętlicami, gwardjackiemi znaczone. Czapy szkopiaste na żółtych podpinkach, naramienniki z łuszczki, tęgie bary, zawadjackie miny, jeno wódz czegoś niezdarzony. Wątły, ledwie do ramienia byle kanonierowi sięgający, w podszarzanym mundurze i zwyczajnej furażerce, z pod której wysuwały mu się kosmyki, ciemnych włosów. Lecz jeżeli dowódzca baterji raził i wzrostem i postawą, na tle żołnierzy swoich i oficerów, to już zgoła odstręczał obliczem, które, w otoczeniu jasnych, krwią a mlekiem tryskających twarzy, zdawało się być prawie że plamą szaro-żółtą, prawie, że maszkarą. Oblicze bowiem dowódzcy było tak podziobane, nasiekane, białemi bliznami pozszywane, na policzkach szczególniej, iż wyglądało jakby oblepione martwą a nierówną powłoką. Nos przytem zadarty, ciemnemi punktami nacentkowany nieznacznie, równie mało dodawał urody dowódzcy artylerji, jak i szerokie usta. I charakteru też musiał być równie nieprzystojnego, bo miast w gronie oficerów przysiąść na łące, miast po koleżeńsku, nie bacząc na swą podpułkownicką szarżę, zagadać do kapitanów, do poruczników a dobrem słowem uradować, ucieszyć, zachęcić tego lub owego z zuchów ogniomistrzów, – on samotrzeć siedział na pniu, samotrzeć się posilał, niby odmieniec, jak powiadał miody kanonier Surmacki, co, mimo racji towarzysza po armacie, Zarzyckiego, ani nisz do pułkownika nie dał się przekonać.

 I pewnie. No, bo wolno było podpułkownikowi stronić od żołnierzów, wolno marsa na nich stawiać, ale nie na oficerów. Niechby sobie tam Łabanowskiemu porucznikowi, cóż, Łabanowski tyle znaczy, co Surmacki – ale księciu Jabłonowskiemu wykrzykiwać! I gdy samemu jest się Bemem! Cóż bo to za splendor „Bem”... Bemus – hm – kto wie, z łaciny byłoby, ale „Bem”!

 Zarzycki usiłował nawracać towarzysza do podpułkownika Bema. Tłumaczył zawzięcie że podpułkownik jest bodaj najtęższym oficerem artylerji, że choć z nikim z podkomendnych się nie zadaje, a przecież, gdy, pod Iganiami, poprzednika Surmackiego kula w pól przetraciła, to biedakiem Czapelskim podpułkownik, niby rodzonym, się zajął, że wogóle Bem rzetelnego jest serca a dużej poczciwości – ale Surmackiego przekonać nie zdołał.

 Osobliwie tego dnia właśnie Surmacki był na podpułkownika zawziętym.

 – Masz ci twego Bema! Piąty raz już nam koni dosiąść kazał. I cóż, stoimy! A tam, słyszysz, przysiągłbym, że moja baterja dudni od rana. Chciało mi się konnej artylerji.

 – Pilno ci do bitwy? Patrz, ilu ich tam ciągną, do krajania.

 Surmacki sięgnął do puchu młodzieńczego pod nosem.

 – Pilno, oczywiście, wolę odrazu... niż tu prażyć się na słońcu.

 – Czekamy na rozkaz. Przyjdzie i na nas!...

 – Przyjdzie! Dobrze mi tak. Niech tylko, przenoszę się do ułanów, do strzelców konnych. Ci przynajmniej. Choć konia wypuścić – a tu stój na uwięzi, niby pies za wozem na postronku.

 Zarzycki nic nie odrzekł, bo i jemu się ckniło i nie jemu tylko, ale całej baterji.

 Od świtu trwali w zagajniku, za dywizją kawalerji, od świtu czekali w pogotowiu, nie ważąc się koniom zluzować popręgów, nie ważąc na krok oddalić. Daremnie. Bitwa wrzała tuż, o ćwierć mili zaledwie, ziemia aż jęczała od huku armat, obłoczki dymu i woń ostra spalenizny aż tu dosięgła, a rozkazu ruszenia na pozycje nie było.

 Z początku nikt w balerji nie turbował się bezczynnością, ufając, że nie bez kozery wódz naczelny w odwodzie ich trzyma. Lecz, gdy minęło południe, gdy, stojąca przed baterją, dywizja kawalerji Skarżyńskiego znikła im z przed oczu, – niepokój ogarnął oddział Bema. I niepokój już nie dla zapomnienia o jego wojackim zapale, jeno dla złowrogiego widoku, którym coraz obficiej pasła ich rozgrywająca się bitwa...

 Tu bowiem, na polany między zaroślami, zwożono rannych, tu wlokły się, pełzły gromadki skulonych, ociekających krwią postaci.

 Jeszcze do południa baterja nie zważała na sąsiedztwo. Cały oddział medyków uwijał się w pobliżu. Było komu opatrywać, było komu zabierać co słabszych, bo sznury wozów i bryk czekały. Na łąkach ledwie kto zostawał, a i to niedaleko kapelana...

 Aż niebawem zabrakło i wozów i bryk i medyków i kapelanów – za to rannych trzykroć tyle przybywało. Jęki, skargi i wołania o pomoc nawet już łomotowi dział nie dawały się tłumić.

 Bem po dwakroć przesunął w bok baterję, aby oszczędzić jej ponurego widoku i coraz bliższego sąsiedztwa. Nie na wiele się to zdało. I tu i tam tarzały się w konwulsjach śmiertelnych skrwawione ciała i tu błagalne rozlegały się prośby o kroplę wody, o pchnięcie bagnetem, o kulę.

 Artylerzystom, choć nie jedną oglądali bitwę, skóra cierpła. Ani myśli było z pomocą śpieszyć, ani myśli ordynku naruszyć. A zagajnik jęczał wokół, zaklinał, rzężał, pomstował, bełkotał, majaczył, komendami wył, dyktował testamenty a straszne, okrutne rozpowiadał wieści o pogromie, o klęsce, o leżących pokotem pułkach, o zniesionych szwadronach.

 Słońce jęło chylić się ku zachodowi. Już i zimnego, flegmatycznego dotąd podpułkownika niepokój snać zdjął, bo konia dosiadł i toczył nim dokoła baterji a poglądał ku drodze, na której znikł, przed godziną, po raz trzeci wysłany, adjutant. Lecz na drodze, miast adjutanta, ukazały się bezładne, biegnące, ile tchu, kupy bezbronnego, przerażonego żołdactwa.

 Bemowi oczy się zaiskrzyły. Skoczył ku żołdakom, aby ich pytać, aby ich zatrzymywać. Nikt go nie słuchał. Kupy pędziły na oślep, obłąkane, oszołomione, pijane popłochem.

 Bem stanął przed baterją, jakby od niej rady czekał, co czynić, co począć. Gdy wtem wzrok jego padł na twarz konnowodnego pierwszej armaty. Twarz konnowodnego była sina powieki na wpół zmrużone, drgały w takt huku dział.

 Bem zrozumiał konnowodnego. Zabrał cugle i skinął na trębaczy. Trąbki zachrypiały z wysiłkiem, baterja potoczyła się drogą ku pułtuskiemu gościńcowi i dosięgnęła niebawem linji strzałów.

 Bem zatrzymał baterję i wyprawił jeszcze porucznika Łabanowskiego, by odszukał bądź sztab, bądź wodza, bądź którego z generałów i rozkazów żądał. Sam zaś odwrócił się łaskawie do artylerzystów:

 – Opatrz się jeden z drugim! Gęby zwilż! Uprzęż sprawdź – popręgów dociągnij!

 Granat pękł tuż około podpułkownika i obsypał go piaskiem i drzazgami poszarpanego chojaka.

 Bem rozśmiał się w głos.

 – A co – cha, cha – przecież, że tu lepiej! Zwijaj się żywo!

 Baterja zawrzała gorączkową czynnością. Podpułkownik tymczasem, niby przed rewją na Saskim dziedzińcu, zjechał na stronę, aby wyczekać rychło nań przyjdzie kolej odprawić lustrację.

 Ale że w miejscu kędy był się podpułkownik zatrzymał, rzadkie już chojaki roztwierały widok na dymami spowitą, dal, – więc ku niej się skierował. Tu atoli przewrócony, rozbity na poły a dymiący żarem wóz markietana zagrodzili: mu drogę.

 Bem skręcił, aby budę wozu minąć i na drgający kadłub konia nie najechać, gdy, nagle, z pod budy doszedł go przeraźliwy, zdławiony okrzyk.

 Bem pochylił się i ciął pałaszem w płótno budy.

 Koń pod Bemem wspiął się. Podpułkownik pohamował go i zbliżył się znów.

 Na dnie zapadniętego wozu, z pośród krwawej miazgi ciał ludzkich, wychyliła się ku niemu biała, delikalna, przerażeniem i bólem wykrzywiona twarzyczka młodego dziewczątka i jakiś kadłub ciemny, wijący się nad nią a skowyczący przeraźliwie.

 Bem zakrzyknął groźnie. Lecz za całą odpowiedź, kadłub zarechotał dzikim, przeciągłym śmiechem, a czarne, zakrzywione jego palce wpiły się w pierś dziewczęcia.

 Podpułkownik bez wahania zeskoczył z konia, cugle na sosnę zarzucił i przypadł do kadłuba, porwał go za bary i odciągnąć chciał. Kadłub jednak tylko przeraźliwie zarechotał, gwałtowniej wpił palce w ofiarę, jeno mocniej łeb swój kudłały do dziewczęcia cisnął. Bem chwycił łeb za kudły, lecz tyle dokazał, że łeb dźwignął się na mgnienie, łypnął żółtemi zębami i zacisnął je na chudem, wątłem ramieniu...

 Bem porwał za pałasz i ciął nim raz i drugi po kadłubie, po łbie kudłatym. Krew trysnęła. Kadłub wreszcie uległ i, targnięty przez podpułkownika, runął obok wyszczerzonego trupa baby.

 Bem pochylił się nad dziewczęciem i podźwignął je. Czarne oczy dziewczęcia mgłą zaszły, małe jego rączyny oplotły szyję podpułkownika, drobne, wiotkie ciało stężało.

 Podpułkownik stał przez chwilę bezradny, jakby zawstydzony a może zdumiony lekkością dźwiganego ciężaru. Gdzież bo, toć unosił ją, w ramionach trzymał a nie czuł.

 – Dziecina taka, złotowłosa, kilkunastolatek zaledwie... Dziw, skąd się w tym piekle wzięła!... Unurzane biedactwo, może ranne... Już cię tak nie zostawię... A grzeje maleństwo...

 Kula armatnia zaryła się w pobliżu. Bem bąknął coś pod nosem i ruszył do baterji.

 Tu zjawienie się podpułkownika z dziewczęciem na ręku wywołało poruszenie. Bem atoli, nie zważając na nic, zawołał na najbliższych żołnierzy i kazał im w rozbitym wozie markietana wody poszukać, a sam dziewczę na murawie ułożył i wódką z manierki własnej jął trzeźwić. Wysiani żołnierze, a między nimi Surmacki, doskonale się sprawili, bo nic tylko bańkę z wody przynieśli, ale i baryłkę okowity. Podpułkownik tej ostatniej, jakby nie zauważył, pochłonięty dalej energiczniejszem jeszcze cuceniem dziewczęcia.

 Dopiero kiedy zemdlona, omyta nieco ze krwi, opatrzona na podrapanych i pokąsanych rękach i ramionach, otworzyła powieki a obrzuciła Bema gorącem spojrzeniem swych wielkich, czarnych oczu, podpułkownika zawstydzenie zdjęło, tem większe, iż czuł na sobie zezujący ciekawie wzrok kapitana Orlikowskiego.

 Ten ostatni wnet chwycił sposobność zerwania z subordynacją.

 – Wcale nieszpetny dzieciak.

 Bem sponsowiał.

 – Hę? Co? Proszę na miejsca! Kto przy ostatnim jaszczyku? Prószyński!... Zabierz pan tymczasem i bacz... honorowi twemu polecam... Może trafi się podwoda, trzebaby wyprawić ją do Warszawy, do Pułtuska bodaj...

 Prószyński zaprowadził dziewczątko na ogon baterji i tam, usadowiwszy ją na pudle wózka amunicyjnego, podoficerowi, staremu Mateuszowi ją zlecił.

 Podpułkownik zaś, już reszty niewczesnego rozlkliwienia się wyzbywszy, dosiadł wierzchowca. A czas był największy, bo nim Bem zdołał artylerzystów do ładu napędzić, porucznik Łabanowski zarył przed nim pianą okrytego konia.

 Pogrom, podpułkowniku, nasi cofają się, uchodzą... baterja Turskiego wzięta... chmary nieprzyjaciela są tuż...

 – Rozkaz! Masz rozkaz?!

 – Żadnego rozkazu... niema sztabu, niema wodza... Klęska! Przegrana!

 – Milcz! – rozkazał Bem – ani słowa więcej!

 Zaczem ryknął zajadle:

 – Ba-czność!!... Nasza pora! Zbieraj cugle. Za mną, naprzód – ...arsz!!

 Podpułkownik spiął konia ostrogami. Baterja zawahała się, zadzwoniła żelazem, zgrzytnęła, natężyła szleje i runęła za Bemem w odmęt bitewny...

 

II.

 

 Słońce zaszło a z niem ostatni błysk nadziei dla Skrzyneckiego, nadziei, której treścią było już nie zmożenie feldmarszałka Dybicza, nie wygranie ostrołęckiej bitwy, lecz zgotowanie mu oporu, lecz wyparcie go za Narew, lecz ocalenie szczątków wojska polskiego przed śmiertelnym pościgiem.

 Złamana, podarta na strzępy dywizja Langermana jeszcze próbowała stawić opór, jeszcze usiłowała godzinę klęski opóźnić. Daremnie. Piechota rosyjska, pod osłoną morderczego ognia baleryj nadbrzeżnych, opanowała już część traktu pułtuskiego, już łańcuchem tyraljerów szła, już czyniła miejsce dla gotującej się do przejścia Narwi, kawalerji. Armaty polskie milkły. Tu i ówdzie, sprawione pospiesznie oddziały ułanów i strzelców konnych zrywały się do szarży, lecz podarte, skłębione nieubłaganym miotem kul, ustawały w pół drogi, pierzchały w nieładzie. Tu i ówdzie, zagrzana gorącem wezwaniem, kompanja woltyżerów lub grenadjerów rzucała się na oślep z pochylonemi bagnetami, na bataljon, na pułk, na dywizję, na zdziesiątkowanie, na śmierć niechybną. Były to już konwulsje. Bitwa dosięgała kresu, którego nie mogło uchylić ani: męstwo, ani poświęcenie, ani szalona brawura oficerów, ani zapał żołnierzów.

 Niebo ciemniało. Krwawa łuna pożarów niszczących Ostrołękę, rozpalała się. Baterje łyskały już ognistemi żądłami.

 Skrzynecki trwał na czele resztek ósmego pułku.

 On jeden nie stracił przytomności, a raczej on jeden, w obliczu pogromu, ją odzyskał. Zimny a czujny, przykładem odwagi świecący, on jeden ogarniał rozpacz położenia. Teraz dopiero miał Skrzynecki, co moment dla otaczającej go garści wycieńczonego wojska znakomity ruch, miał co moment i rozkaz genialny i słowo krzepkie i moc wodza nad wodzami. I gdyby mu był Gielgud przyprowadził swoją dywizję, gdyby los dał Skrzyneckiemu jedną brygadę, jeden pułk świeży wypoczętej rezerwy – cha, toby z nim cudu dokazał...

 Ale i Skrzynecki nie mógł naprawić błędów naczelnego wodza... ale i Skrzynecki nie zdolen był uchylić klęski, która poczęła się nie z bitwy ostrołęckiej, jeno z całego pasma nieopatrznych, gnuśnych rządów, z lekkomyślnego prowadzenia sławetnej wyprawy na gwardje.

 Skrzynecki trwał atoli na stanowisku, trwał, a może kuli szukał, a może okupienia win popełnionych.

 Tymczasem ogień karabinowy tyraljerów rosyjskich ustał raptownie a i baterje z rzadka odzywać się zaczęły.

 Skrzynecki wpił lunetę w mroki wieczorne i odetchnął.

 Czarne pasma piechoty rosyjskiej zwierały się, kupiły przed mostem. Tarabany cichły, miarowy wybijały takt na zbór, na ład...

 Więc Dybicz do zaniechania bitwy się gotuje, nareszcie! Teraz jeszcze kilka strzałów pożegnalnych i noc, noc cała wytchnienia, noc cała na zebranie sił, dobycie się z piekielnego zamętu, na cofnięcie się z honorem.

 I Skrzynecki już rozkazy wydał, jak woltyżerowie strzelców pieszych mają w pojedynkę rozsypać się półkolem, wyczekać chwili, gdy ostatni bataljon na most wejdzie i jak mają wziąć go na krzyżowy ogień, a jak kompanja saperów do przyczółka mostowego ma się zakraść i, minę prochową założywszy, podpalić go; jak znów inna kompanja saperów most drugi, zniszczony prawie, do reszty zatopi.

 Echa tych rozkazów już i o zaciągnięcie wedet nad Narwią jęły się troszczyć i o pogrzebanie poległych i o podwody dla rannych i o furaże i o wyznaczenie obozowiska.

 W zmordowane, wyczerpane, potem i krwią oblane niedobitki wojska polskiego otucha wstąpiła. Żołnierz opuszczał do nogi karabin, rozpaloną lufę na przedramieniu opierał i chłodził spieczone usta wilgotną ziemią.

 Skrzynecki czuwał z okiem zaparłem na poruszających się leniwie czworobokach piechoty rosyjskiej, czuwał i czekał.

 Naraz, ponad trawionemi pożogą domostwami Ostrołęki, snop iskier trysnął w niebiosa a za nim legjon płomiennych języków ślizgnął się ku górze i buchnął czerwonem światłem. Wieża ostrołęckiego kościoła stanęła w ogniu.

 Wódz naczelny, oślepiony blaskiem, który zalał oba brzegi Narwi, zmrużył na mgnienie powieki, gdy je rozwarł, już sto armat ryknęło, już chmura ołowiu i żelaza dosięgnęła, rojących o spoczynku, żołnierzy Skrzyneckiego.

 Piechota rosyjska równocześnie drgnęła i jęła następować pełnym frontem.

 Skrzyneckiemu krew uderzyła do głowy. Chciał głosu dobyć, zawołać na oficerów, na żołnierzy, by za krze, za poszycie zagajnika się cofali – nie mógł. A czarne czworoboki szły nieubłaganie miarowym krokiem ku polanom, wyżeranym przez armaty, ku ostatniej pozycji naczelnego wodza.

 Od strony zagajnika kilkanaście bębnów zadudniło żałośnie. Jakaś, zasobniejsza w amunicję kompanja usiłowała nierównem trzaskaniem kilkudziesięciu karabinów dotrzymać placu gromom działowym. Tuż, w pobliżu Skrzyneckiego rozległ się młody, hardy okrzyk: „Naprzód, za mną!” lecz nim przebrzmiał, nim dosięgnął tych, których wołał, już zmieszał się ze złomami granatu i z pyłem wypryśniętej ziemi.

 Zresztą niemoc okrutna owładnęła obrońców prawego brzegu Narwi. Wyrok nieubłagany zapadł. Żaden rozkaz, żaden ruch nie oddali go, nie osłabi, nie umniejszy. Czy tu, czy o tysiąc kroków dalej lub bliżej, jeden los, jedna śmierć, jedna mogiła.

 Wtem, od prawego skrzydła Skrzyneckiego, zerwał się szalony tentent i łomot żelaza i runął wprost na czoło piechoty, długim, poskręcanym wężem.

 – Kawalerja! Ułani! Strzelcy! Nasi! – rozległy się bezładne okrzyki.

 Skrzynecki porwał za lunetę. Śród kłębów dymu, przed linją nadchodzącego czworoboku rosyjskiego, szarżował oddział kawalerji dwójkami, pędził w lewo, na oślep, ku pagórkowi...

 Wódz naczelny jeszcze nie ogarnął, co by to mógł być za szwadron, co za pułk, ani co jego naczelnik zamierzał, czy atakował, czy uchodził, czy był to poryw męstwa nad męstwami, czy hasło do popłochu – gdy naraz oddział ten stanął jak wryty, zaszamotał się, chrapnył trąbkami i rzygnął dwunastu paszczami dział w sam środek czworoboku.

 Skrzyneckiemu w oczach pociemniało. Toć sen, sen mamiący przeżywał, toć mara złośliwa opanowała go i łudziła w momencie ostatnim, w chwili, gdy wieża ostrołęcka płonęła, niby gromnica, nad ciałem konającej sprawy.

 Tymczasem nieznana, tajemnicza artylerja już po raz piąty i szósty morderczą dała salwę i salwę bezkarną, bo działa rosyjskie niosły ponad nią, bo nie zdążyły rozeznać niespodziewanego przeciwnika, bo pasma własnej ich piechoty były tej nieznanej artylerji tarczy.

 Czworoboki po trzykroć zdołały się zewrzeć, zeszlusuwać, zemknąć i rzucić naprzód, lecz wnet potarganie, rozdarte ustawały, łamały się.

 Pahlen kazał bębnić na odwrót. Piechota cofnęła się za nasyp gościńca. Balerje Dybicza wzięła na cel. Lecz jednocześnie tajemnicza arlylerja już się oprzęgła, już mlasnęła batami i już na prawy stronę pozycji Skrzyneckiego, ku Omulewowi, pomknęła i w chwili, kiedy balerje feldmarszałka ryły karlaczami opustoszałe już stanowisko tajemniczej artylerji, ta, z przeciwnej strony, nowe hekatomby wybierać zaczęła.

 Bitwa w oka mgnieniu przeszła w pojedynek armat. W pojedynek, dający niezawodną z pozoru przewagę dziesięćkroć liczniejszym baterjom feldmarszałka, baterjom, bądź na szańcu przedmostowym ustawionym, bądź zatoczonym na górujący nad prawym brzegiem, lewy brzeg rzeki, i silnemi przed pierścieniami osłonionym. A jednak, już po kilkunastu minutach, piechota rosyjska jęła cofać się pośpiesznie za rzekę, a jednak ogień działowy Dybicza słabł, tracił na mocy, na liczbie głosów piekielnego chóru i coraz wolniejsze wybijał akordy.

 Ale bo też istne licho dowodzić musiało dwunastu armatami tajemniczej artylerji na prawym brzegu. Armaty te bowiem, miast, według wojskowej sztuki, rozeprzeć się na pozycji i strzelać raz za razem czwórkami czy pełnym szeregiem, czy kolejno uderzać a cel rychtować, pędziły z krańca linji bojowej na kraniec, dzieliły się, rozpadały na dzwona, ziały pociskami i ze wzgórza piaszczystego i z poza wikliny nadbrzeżnej i z pod zagajnika, raz w środek mostu, raz w baterje, raz zdala, przy najwyższem podniesieniu armatnich wysuwek, raz zbliska i na ostre przez metal, a raz tuż, rykoszetowemi strzały.

 Napróżno baterje Dybicza czaiły się na tajemniczego napastnika, daremnie czyhały z zapalonemi lontami, aby go wypatrzeć, aby go zadławić. Napastnik w oczach ginął i, gdy go szukano lunetami a granatami macano w wiklinie, on pluł z pod lasku, gdy ku laskowi nawracano silnie działowe, on już w wiklinie, z przeciwnej strony, odprzodkował armaty.

 Niedobitki wojska polskiego, kupiące się przy Skrzyneckim, drgnęły i huknęły szalonem wiwatem, ku pędzącej znów, tuż przed ich frontem, artylerji.

 – Gwardjacka baterja! – zakrzyknięto w szeregach – Bem! Bem! podchwycili – adjutanci.

 – Wiwat Bem!

 Baterja na podziękowanie, zdarła konie, zakręciła i niemal między arjergardą tyraljerów rosyjskich zatoczyła armaty.

 Tyraljerzy rzucili się na kanonierów... Wszczął się zgiełk. Skrzynecki skoczył z piechotą na odsiecz, lecz, nim dosięgną! utarczki, już zabrzmiał stalowy głos.

 – Czternasty stopień! Z rykoszetu ceeelpal!!

 Baterja ryknęła. Stado kartaczy wyrwało się ze spiżowych gardzieli i bluznęło między tyraljerów...

 Szczątki arjergardy potoczyły się ku mostowi.

 Skrzynecki dopadł baterji.

 – Bem! Gdzie Bem! Podpułkowniku, okryłeś się chwałą! Ocaliłeś nas!! Patrz, tam na lewo, za mokradłami, tam zatocz, tu nie wytrzymasz!...

 Mała, zgarbiona figurka Bema, za cała odpowiedź, pochyliła się na koniu ku trębaczom. Trąbki chrapnęły dyszkantem, kanonierzy zarzucili łożyska na haki przodków, baterja ruszyła...

 Wódz naczelny zdumiał się takiej sprawności. Ale nim się zorjentował, czyli Bem dobrze rozkaz pojął, baterja gwardjacka już na przyczółku mostowym, a więc na sto mroków od bagnetów Pahlena, rychtowała armaty...

 – Niekarność – samowola! – mruknął do siebie Skrzynecki. Hej tam, – mości... adjutancie!...

 – Saperzy pod mostem!

 – Ruszaj do podpułkownika Bema z nominacją na pułkownika!

 Adjutant śmignął do przyczółka.

 – Podpułkownik Bem! Gdzie podpułkownik? Rozkaz Wodza – nawoływał gorączkowo adjutant, kołując za armatami.

 – Czego do stu piorunów?

 – Wódz naczelny mianuje cię pułkownikiem!

 – Precz stąd! Nie przeszkadzaj! Orlikowski pół baterją zaczynaj! Ceeel!... Al... Dobra nasza! Jabłonowski, zakładaj przodki!... Pół baterja wysuwki do ośmnastej linji!... Ceeel! Al!...

 Armaty umilkły nad brzegami Narwi. Łuna ponad Ostrołęką ciemniała, gasła. Dudnienie tarabanów i zawodzenie trąbek uciszyło trzask karabinów.

 Bitwa była skończona.

 Wódz naczelny ściskał gorąco Bema.

 – Tyś ocalił nas, tyś, pułkowniku, uchronił od klęski nad klęskami!

 – Chcesz powiedzieć, generale, że zdołałem wystrzelać naboje, które od rana wyglądały rozkazu.

 – Nie przesadzaj skromnością, zarobiłeś rzetelnie na wdzięczność nietylko moją, ale całego narodu! Pomyśl, coby się stało z nami, gdyby nie twoja baterja!

 Bem spojrzał w stronę, kędy gromada żołnierzy ładowała na wozy ciała poległych.

 – Chyba nic gorszego staćby się nie mogło...

 – Masz słuszność, – przyznał głucho wódz naczelny – dziś rozstrzygnęły się losy nie tylko bitwy, nie tylko wojny... Najdzielniejsze pułki, kwiat oficerów, czoło naszej armji, nadzieja i chwała narodu legła tu... Lęk, lęk mnie zdejmuje pytać, kto żyw!...

 Bem nic nie odrzekł. Skrzynecki, z właściwą sobie zapalczywością, z niedawnego ukontentowania staczał się po pochyłości własnych słów, ku rozterce, ku przygnębieniu.

 – Daremnie wypominać tych, co zawinili! Tak, tak, masz stokroć słuszność, pułkowniku, nic gorszego stać się nie mogło... gdyby nas co do nogi, w pień wycięto, lżejby nam było, niż się wlec ku Warszawie... Wszystko, wszystko poszło w niwecz!... Cóż nam pozostaje, – tu wytrwać, resztki zebrać i o świcie zacząć drugą bitwę...

 – Nie posiadamy amunicji.

 – W naszem położeniu i bez amunicji możemy się obejść...

 – Lecz, panie generale, jakaż korzyść z tak desperackiej bitwy?

 – Korzyść? – pochwycił z uniesieniem Skrzynecki – więc, pułkownik, jeszcze o korzyściach roisz? Chyba nie ogarniasz, że ponieśliśmy klęskę haniebną, klęskę nad klęskami! Chyba nie pojmujesz, że miano lej klęski... finis Poloniae! Tak, tak, finis, finis i tym razem niezawodny, nieubłagany...

 – Jak dla kogo – mruknął Bem przez zęby.

 Wódz naczelny drgnął i wyprostował się dumnie.

 – Chwali się pułkownikowi zaufanie. Spodziewałem się go po tobie. Opatrz swoją baterję i miej w pogotowiu na pozycyji przed mostem omulewskim...

 Tu Skrzynecki skinął wyniośle Bemowi i zawrócił ku widniejącej w pobliżu gromadce sztabowców. Bem atoli zastąpił mu drogę.

 – Generale, pozwól...

 – Słucham, o cóż idzie?

 – Z łaskawych słów pana generała czerpię śmiałość, abyś raczył na moją baterję cztery krzyże wyznaczyć...

 – Krzyże! I tak za wiele ich rozdajemy.

 – Moja baterja nie otrzymała dotąd żadnego.

 – Twoja baterja. – Jest takich więcej. Nie wiem, zobaczymy. Pora nie właściwa, niema krzyżów za przegrane bitwy. Złóż pułkownik raport do sztabu brygady...

 – Jednakże...

 – Do sztabu brygady! – powtórzył niecierpliwie Skrzynecki i odszedł.

 Bem stał przez chwilę, jak wryty w ziemię, jakby słowami wodza ogłuszony, aż żachnął się i powlókł w stronę, spoczywającej pod zagajnikiem, baterji.

 Aliści, zaledwie z mroków nocy wyłonił się ku pułkownikowi czarny kadłub pierwszego działa, znużenie snać nagłe zdjęło Bema, gdyż przysiadł na kamionce, głowę na ręku wsparł i, zapadł w odrętwienie. Trwało ono jednak nie długo, bo pod zagajnikami wnet buchnął żwawy płomień obozowego ogniska i przygasłe źrenice Bema światłem napełnił.

 Pułkownik dźwignął się, lecz, nim się wyprostować zdołał, wzrok jego rozeznał w dali, w blasku ogniska, litową czuprynę podoficera Ilińskiego. Bem zawahał się i osunął znów na kamionkę.

 – Ani wątpić, że Iliński! Najdzielniejszy z jego podkomendnych. Innych wprawdzie nie można!... Szli a trzymali się, jak stare wygi, choćby Zarzycki. Miarę, w lot chwyta, ale sam niedalekiego lotu! Lecz Iliński! Panicz, smarkacz, magnacik, a zawija armatą, niby parnią na reducie... Potrąciło go. – nieszkodliwie, bo łapą obandażowaną wymachuje! A jak to, kiedy grenadjerzy opadli mu armatę, wyciorem śmignął po kaszkietach, a potem plunął im z granatnika, że cha, niby w garść pierza dmuchnął. Dzieciuch jeden.

 – A stary Czekalski, gdy mu Bem przykazywał Ilińskiego hamować w zawadjactwie, rozśmiał się i odrzekł – kiedy zawziął się krzyża sobie wystukać. – Krzyża!!! Smykowi się zdawało, że to feta na Ujazdowie, albo parada na Pradze, kędy łaskawość naczelnego wodza damom imponuje, a protegowane cnoty wojskowe nagradza! Dobrze mu tak, niech sobie nie imaginuje. Chce mu się medalika, niech się cioci starościnie, czy babci wojewodzinie opowie, a po polu bitewnem niech się napróżno nie szasta.

 Bemowi naraz przypomniała się nominacja na pułkownika, którą go obdarzono. Wzdrygnął się z odrazą.

 – Nominacja! Tfy! Wolałby jej nie mieć... Pewnie, bo i jakże! Nie jego była tu zasługa. Łatwiej rozkazywać, niż wykonywać! Dwadzieścia jeden lat służby!

 – Należało mu się. Młodsi się przed nim wysforowali. Skrzynecki w dwunastym roku ledwie kapitanem był, gdy on, Bem, porucznikował. A gdzież teraz Skrzynecki! Cóż – nie szkodzi! Byleby był tym, kim go się spodziewano! Lecz to inna sprawa. W baterji siła awansów się należy. Raport do sztabu brygady! Cztery już napisał. Wolałby awans dla Ilińskiego niż buljony pułkownickie. I tak przecież balerją dowodził, od majora nią dowodził. Zaszczyt więc dla ramion, bo zresztą, po dawnemu, wyglądać będzie musiał sztabowczyków, po dawnemu tyle zdoła, ile rozkaz po swojemu przeinaczy. A powiadał przecież Lubieńskiemu, aby szaniec przedmostowy ostrołęcki armatami obsadzić! Nie ugryźliby bitwy! Jeden Chrzanowski by umiał, pozbyli go się, wysłali do Zamościa!... U Honoratki mają rację. Do oczu im skakał, upierał się za Chłopickim, za Skrzyneckim, warchołami zwał patrjotów. Krępowickiego chciał rozsiekać i doczekał się zwierzeń! Mataczyny i tego obleciały. I temu pilno do układów, do poddania. Inaczej by nie powiadał. Finis?! Bo go chcą, bo na niego pracują, bo dławią ducha, bo nie czynią. Sejmy, rządy, komisje, kluby – na cztery wiatry porozpędzać, rozkaz i ani kroku, bo kulą w łeb. Byłby i porządek i rygor i zwycięstwo. A inaczej... inaczej nawet Krępowicki wisieć nie będzie! – Eh, gdyby miał dziś pod ręką choćby drugie tyle armat... Co tam – jego prawo słuchać. Nie imć panu wodzowi służy, jeno sobie. Swarów, zawiści, knowań i tak za wiele. Juści Skrzyneckiego desperacja zdjęła i lada co bąknął. Żołnierz jest, może nie tęgi naczelnik, nic strategik, ale i nie zdrajca... Dobrze tym krzykaczom ozorami wojować. Toż tam jutro gorąco będzie, jak wieści nadejdą. Wuj Olechowski spije się na umór a lampka-Małachowski zgra się do ostatniego szeląga! I szkoda Honoratki, – gdyby jeno skinęła, nie takiego losu warta. Pewnie, kobieta, jak łania, lada pokraka, choćby w generalskim mundurze, do serca jej nie przypadnie...

 Bem westchnął ciężko i zapatrzył się w dal.

 – Nie szczęściło mu się, nie wiodło. Toć jeszcze za czasów, kiedy wuj Olechowski przy komisarjacie ubiorczym służył, kiedy to u Honoratki oficerowi nie zręcznie się było pokazywać, bo Makrot wietrzył a donosił, toć już wówczas Bem tam przesiadywał. Tam przecież, gdy kwaterował w Koziennicach, wyrwał się bez urlopu i tam uwikłał się w pamiętną awanturę z postrzelonym burdą, w awanturę, która zakończyła się dla niego dymisją za śmiertelny pojedynek, za samowolę, za przyjazd bez zezwolenia! I gdybyż dymisja tylko. Wszak ci radować się musiał, że do Galicji, do rodzica, umknąć zdołał, że, po latach służby, wolno mu było tułać się a bakałarzowaniem na chleb zarabiać. Okrutnie się namęczył, okrutnie natęsknił. Z początku Honoratka raz i wtóry wcale dobrem pisaniem go ucieszyła a zarzekała się, że niech aby kupca na kawiarnię znajdzie, a wnet do Lwowa podaży, i choć ani myśli, żeby mogła dostać paszporty zagraniczne, ona przecież sobie poradzi, bo nie darmo ma krewniaka w ułanach, co nad kordonem austrjackim stoją. Dwa razy tak pisała. A potem ustało, ucichło. Daremnie słał do niej listy, daremnie wzywał. Po roku dopiero, od porucznika Baniewskiego, który z artylerji gwardji wyszedł i takoż we Lwowie familję miał, po roku dopiero, dowiedział się coś o Honoratce... I wówczas zarzekł się, zaprzysiągł. Ba i gdyby Anusia Wereńszczyńścianka nie była go odpaliła, to podotąd byłby uleczon z tej pasji... A tak wróciła, sam nie umiałby sobie wytłumaczyć, jak wróciła. Spotkał na ulicy Horocha. Wstąpmy, powiada, do Honoratki. Niezręcznie było się wymówić – i zaczęło się znów.

 – Gorzej nawet, bo niegdyś były pozory, było decorum jakoweś, było trzpioctwo, zalotność, pustota. A teraz żadnych złudzeń, żadnych niepewności. Honoratka nie udawała świętoszka. Ilu gości, tylu liczyła wielbicieli. I jakich! Cicha, przystojna niegdy kawiarnia Honoratki była przecież nietylko miejscem zebrania klubistów, w rodzaju Krępowickiego, ale i domem gry i siedliskiem mętów różnego kalibru, nicponiów i ladaców płci obojga. A on, Bem, wieczór w wieczór tam wysiadywał, przestawał z całą zgrają ludzi niegodnych pogardy, narażał się dobrowolnie na to, że go za jakobina, sankiulota, demagoga ogłaszano, wpadał w jakieś pijackie zatargi, szulerskie sprzeczki, wysłuchiwał godzinami mów, które w nim burzyły krew, i dla tego przyglądał się godzinami obcesowym zalecankom do gospodyni, aby, w ostatku, zarobić na natrętne spojrzenie jej skośnych, podcienionych mocno oczu, by uledz uśmiechowi białej, sytej twarzy, jednemu z tysiąca uśmiechów, rozdawanych na prawo i lewo.

 – I, gdy po nocy strawionej w kawiarni, wracał do izdebki swej, na Podwalu, wówczas zdejmował go bunt, bunt szalony. I przysięgał sobie i zarzekał się Honoratki i wymawiał słabość i wytrwanie sobie ślubował... A kiedy, wzmocniony na duchu, pokrzepiony, zdeterminowany układł się do snu, gdy jeno powieki kleić mu się zaczynały, znów czuł na sobie spojrzenie natrętnych oczu Honoratki i znów rozchylały się ku niemu drżące usta a w uszach szumiała mu jakaś pieśń odrodzenia, ocknienia, szczęścia.

 Bem otrząsnął się gwałtownie i jak burza spadł na baterję.

 Baterja, na widok pułkownika, zerwała się na równe nogi. Bem wysłuchał raportu kapitana Orlikowskiego, obejrzał działa, zarządził oprzęgnięcie czterech koni wierzchowych na miejsce ubitych, trzech nowych ogniomistrzów mianował, kazał rannych na pustych wózkach amunicyjnych wyprawić do Pułtuska, zrachował naboje, zlustrował szlej i wysówki celownicze, wyznaczył dwie zmiany na noc i baterję dźwignął na stanowisko, za mostem omulewskim.

 Tu dopiero, kiedy armaty rozkraczyły się wygodnie na podsypach a artylerzyści częścią legli pokotem, częścią popasali konie na mokradłach, a częścią stanęli w ordynku przy działach, tu dopiero, gdy w oddali zaczęły się snuć cienie wedet ułańskich, Bem zawołał na ordynarna i samotrzeć, w kącie na poły rozwalonej stodółki, do posiłku się zabrał.

 Lecz zaledwie głód jako tako zdołał zaspokoić, przybył adjutant naczelnego wodza z wezwaniem na radę wojenną... Bem zebrał się pośpiesznie, dosiadł konia i ruszył za adjutantem.

 Po oddaleniu się pułkownika, miarowemi krokami wart i nawoływaniami komuchów ledwie odzywająca się baterja ożywiła się nagle, rozczmychała, zaszemrała. W środku pozycji zatliły się fajeczki, tu i ówdzie zabulgotały butle, nawet konie pasące się, czegoś śmielej trawę drzeć zaczęły.

 Kapitan Orlikowski niby się rozsierdził a napomniał surowo.

 – Hej tam jeden z drugim, służba do kroćset! Czuwaj!

 Ale tem jeno wywołał raźną odpowiedź. Gdzieby się tam, panie kapitanie, po takiem hycaniu do snu miało.

 – I pewnie! – przyznały głosy.

 – No, no – groził Orlikowski bylebyś sobie nadto folgi nie dawał. Kto wie, co wypaść może.

 – Myślę, że Dybicza jutro w Ostrołęce nie będzie... Toćbym przysiągł, że ściągają annały...

 – A żeby mu tak puknąć z granatnika.

 – Milczeć tam! – ozwał się lizusowato podoficer Zarzycki.

 – Jaki to chytrzec, niby fuka a boi się, aby mu cyganicha nie ogłuchła z kretesem śmiał się w głos Surmacki.

 Porucznik Jabłonowski, który wartę na linji wylotów armatnich trzymał, podszedł do Surmackiego.

 – Co bajesz acan. Co za cyganicha?

 – A no ta, którą pan pułkownik na jaszczyku trzymać kazał wachmistrzowi... Całą bitwę odprawiła!..

 Patrzcie!... Więc dosiedziała na wózku! Toż nie może być! Trzeba ją było zostawić...

 – Niezawodnie panie poruczniku, bo biedactwo użyć musiało strachu. Ale nie było kiedy. Pan podpułkownik ledwie przykazał, gdy zatrąbiono i z kopyta ruszyliśmy... Jaszczykiem ostatnim, niby wiechciem, miotało po wertepach – ona nic, wczepiła się palcami i dobrze. Dopiero, kiedyśmy pierwszy raz odprzęgli a wygarnęli – dziewczyna łomot z jaszczyka. Wachmistrz dostrzegł na szczęście, i cyganichę na wpół żywą wciągnął na siodło... I tak dychała, póki nas grenadjerzy nie opadli i wachmistrza nie zakłóli. Cyganichę i to minęło. Wówczas Zarzycki konia swego dał Klimkowi, bo mu jego trębackiego ubili, a sam dziewczynę za włosy i na przodek armatni, a potem, po łożysku do wózka i tu ją rzemieniem wpół do żelaznego oparcia...

 – Wyszła cało?

 – Potłuczona musi trochę – ale nic. Jeno, myślę, ogłuchła, bo ani słowa. Gorzałki wieliśmy jej, łyknęła, ale co ani piśnie. Zwaliła się i leży na czapraku, tu zaraz...

 Jabłonowski zbliżył się do wskazanego miejsca.

 – Kto tu? Zarzycki?

 – Według rozkazu, panie poruczniku.

 – Hm! I cóż?

 – Zdaje się, że śpi!

 – No-no! Osobliwe zdarzenie... I to dzieciuch jeszcze...

 – Niema się po co schylać! – wtrącił pogardliwie Surmacki. – Za dziesięć lat może z tego wyróść niewiasta!

 – Trzeba z nią coś zrobić. Skoro podpułkownik kazał... Szkoda, że acan nie przypomniał o niej, gdy rannych wyprawiano.

 – Nie śmiałem podpułkownika.

 – Zaraportujesz, jak wróci.

 – Uważam.

 Tymczasem wieść o dziewczynie rozczmychała do reszty baterji. Dookoła Zarzyckiego skupiła się gromadka co ciekawszych i jęła zerkać natrętnie ku skulonej na derce postaci, rozprawiać a żartami i konceptami sypać. Surmacki rej wodził.

 – A cóż, dziwować się niema czemu!... Cyganicha i już! Przypięła się to i dosyć. Taka zawsze potrafi z djabłem pospołu i Zarzyckim w odwodzie.

 – Bajesz od rzeczy! Cygaństwo ci się przyśniło.

 – Widzicie go! Mnie powiadać będzie... Czekajcie! Hej – Radoński, choć sam!... Pamiętasz, jakżem ci wódki kupował u markietana, gdyśmy stali, temu będzie tydzień, w Różanie?

 Wezwany przez Surmackiego konnowodny, Radoński, wysunął się ku przodowi.

 – A jakżeby! Siwucha taka była tęga, że niech go...

 – Baczysz że jeszcze, u którego markietana piliśmy?

 – Jakby nic! Wszak ci u Piotra Jagi cygana, co to jeszcze pod obozem powązkowskim...

 – Doskonale! Tedy przyjrzyj no się tej dziewczynie i wspomnij a dobrze, czyli ją widziałeś.

 Radoński podsunął się ku leżącej, nachylił nad skuloną a pławiącą się w świetle księżyca postacią i zakrzyknął z przekonaniem:

 – Toć Zula!

 Postać skulona zadrżała.

 – A co! a nie mówiłem! – zakrzyknął z triumfem Surmacki. – Jużci Zula a nie żadna zaczarowana królewna. Markietańskie dziecko, włóczydroga cygańska.

 – I gdzieżby – widział że kto kiedy jasnowłosy cygankę!

 – Tak! A o albinosach słyszałeś? Nie – no, to nie pleć lada czego.

 Zarzycki głowy kręcił a poglądał ze współczuciem ku leżącej postaci.

 – I wymyśliłeś zaraz historję.

 – Baczność, chłopcy, imć pan Djonizy Zarzycki prosi was na zrękowiny.

 – Nie plótł byś, nie natrząsał z dzieciaka.

 – Ani trochę! Ba rdzom rad, że do gotowego przyjdziesz i z kilku dywizjami odrazu wejdziesz w parantelę.

 Skupieni dokoła Zarzyckiego wybuchnęli śmiechem.

 – A tobie zazdrość.

 – Mnie, niby o tą...

 – Może nie! A nie nastręczyłeś się z derką, nic podesłałeś jej! Nie wysączyłeś jej manierki! Zaprzesz: się?

 – Niby ja? – zmieszał się Surmacki, zaskoczony rechotem całej gromady.

 – A kto – Dybicz? Znamy się. Nie darmo drzesz się do ułańskiego mundurka, do żółtych wyłogów, do rogatej czapy. Na amory ci się zbiera, a nie mogąc urodą straszyć, radbyś ułańskiem wcięciem! I zazdrość ci, że ta nawet, co się baterji nawinęła, na cię i nie spojrzała...

 – Mnie o tę... tę!

 – Nie kręć – wybuchnął zapalczywie Zarzycki – bo dla mnie taki wichetek babskiego autoramentu tyle, co wczorajszy deszcz. Użaliłem się półkurczęcia, smarkuli cygańskiej, czy jak tam, bo podpułkownik, chciał. Kto sperki zakosztował, ten się na chude nie złowi.

 – Boli cię kares, coś go u Honoratki od Rózi malowanej dostał!

 – Ani słowa więcej!

 Surmacki czapę na ucho nasunął i ujął się pod boki.

 – Cha – cha! Trafiło cię! Blizna ci się na policzku otwarła.

 Zarzycki porwał się do pałasza, lecz, w tejże samej chwili, wpadł między gromadkę kapitan Orlikowski.

 Milczeć tu jeden z drugim. Marsz na miejsca!... Precz!...

 Gromadka rozpadła się na części.

 – Kto tu? Surmacki! Służba, do kroćset! Milcz! – Co tu za kłótnie? Jak śmiesz?...

 – Właśnie...

 – Milczeć jeden z drugim!... Gdzieś się acan karności uczył? Hę? – Co? Dosyć – ani mru mru! Podoficer! Galony oberwę, na cztery wiatry przepędzę! Do piechoty, do ciurów, do szczygłów, między fałdy, między cywile acan pójdziesz! Armaty nie zobaczysz, panie dziu!...

 

III.

 

 Bem ledwie po północy wrócił z rady wojennej. Wrócił roztargniony czegoś, zamyślony czy utrudzony, bo zbył kapitana Orlikowskiego kilku słowy o arjergardzie, który baterja ma trzymać z ułanami i udał się na spoczynek do szopy, kędy ordynas siakie takie posłanie mu wygotował.

 Tu atoli, miast zasłużonego wczasu użyć, łuczywo kazał ordynansowi za belkę zasadzić i, ze skrzyneczki podróżnej zwoju map i papierów dobywszy, jął je rozkładać na klepisku, przezierać i znaczyć szpilkami.

 Dopiero, kiedy wszystkie mapy ponakłówał a dokoła siebie rozpostarł, dopiero przysiadł w pośrodku i na skrawku papieru zaczął z map liczby zbierać, wypisywać i rachować je.

 A musiała to być kalkulacja nie łatwa do zliczenia, bo pułkownik zastanawiał się, wodził palcem po zygzakach map, przepinał szpilki, coraz to inne cyfry kreślił, powiększał je, odejmował, ocierał, potem zroszone, czoło, wypoczywał i znów do map wracał.

 Aż naraz oczy mu się rozpaliły, a fala krwi, nie mogąc przedostać się na bliznami oblepioną twarz, purpurą zalała mu wyniosłe, łysawe czoło.

 – Więc się nie omylił. Była droga i do korpusu Gielguda i na Litwę. Droga była wolna... Żeby feldmarszałek całą swoją armję na zastawienie sieci rozstawił, nie poradziłby, nie zdołał... Jeden, dwa, trzy kontrmarsze wykonać. Zbębnić kilka podjazdów i w tydzień armaty zagrałyby nad Niemnem! Na tyłach Dybicza stanęłaby druga armja! Trzydzieści armij, któreby darły arjergardę, niszczyły magazyny, odcinały posiłki! A potem iść, iść w głąb, piorunem iść, bodaj nad Dźwinę... i przetrwać tak bodaj trzy, cztery miesiące! Prądzyński się opierał, nie wierzył. Skrzynecki ledwie uległ... Jeden Dembiński opowiedział się za nim, a raczej ozwał się za Bema! Ozwał się i sobie dowództwo zagarnął. Wyrwał mu myśl i za swoją podał... Teraz może rusza już do Gielguda z rozkazem. Czy dokona! A potem, gdy się z Gielgudem połączy!... Dembińskiemu roi się naczelne dowództwo. Żołnierz odważny, gotów się przerąbać ze szwadronem jazdy. Lecz nie w tem rzecz, nie w tem! Prądzyńskiemu oczy się śmiały. Znów jednego się pozbył przeciwnika!...

 Bem powiódł wzrokiem po rozłożonych mapach i westchnął smutnie.

 – Cały jego plan poszedł w niwecz. Od miesiąca go układał, układał go wówczas, gdy generał Chłapowski jeszcze do wyprawy swej się gotował. Potem, kiedy Chłapowski ruszył – już z zamysłów swych skwitował. Nie posiadał ani stopnia, ani dostępu do rady wojennej, ani prawa do mierzenia się z Chłapowskim. Teraz, dzisiaj dopiero usłużyło mu niedołęstwo Gielguda. Gra była pewna. Skrzynecki przecież rad był dokument niedołęstwa przekuć na dowód głębokiej strategji! Przegrana bitwa ostrołęcka była wygraną, bo Gielgud poszedł na Litwę, aby za Chłapowskim porwać lud, aby drugą wojnę wszcząć...

 Bem rozśmiał się gorzko.

 – Dembińskiemu się zwierzył przed radą wojenną!... Cha, a niegdy przyjaciel jeszcze z czasów Księstwa Warszawskiego; nie zawiódł, i tak energicznie plan jego przedłożył, iż o Bemie ani słychu nie było! A kiedy już dla siebie tego jeno zadowolenia pragnął, aby Dembiński odeń jego wypracowane, prześlęczane plany wziął – zbył go wyniośle oświadczeniem, że ma własne i dokładnie zbadane i oddawna. Pyszałek! Niech by jego była, niechby zdołał! Tak, tak, bo inaczej tu jeno ostatniego spodziewać się można ciosu, jeno klęski cięższej, niż dzisiejsza, jeno konania. Starczy jeżeli Dybicz przejdzie Wisłę, jeżeli pierścieniem następować będzie, jeżeli zamknie tę okruszynę wolnego przestworu, który pozostał... Niechby, niechby Dembińskiego była sława, niechby jego w tem była chwała.

 Bem targnął się, jakby przemocą oczy od map oderwał podniósł się i spojrzał przed się...

 W rozwalonej ścianie szopy, łysnęła ku pułkownikowi blacha czapy artyleryjskiej.

 – Kto tu?

 – Zarzycki, podoficer trzeciej kompanji – ozwał się niepewny głos.

 – Co to – czego?

 – Według raportu, panie pułkowniku.

 – A – cóż takiego?

 – Pan porucznik kazał mi się opowiedzieć do pana pułkownika i prosić o rozkazy, co uczynić z Zulą?

 Bem brwi ściągnął niecierpliwie.

 – Z kim? Mów wyraźnie...

 – Z cyganichą, proszę pana pułkownika, niby z tą, którą pan pułkownik zlecił wachmistrzowi...

 Bem potarł czoło.

 – A! Prawda i cóż się z nią stało?

 – Nic – dycha pod armatami na derce, ale chyba ogłuchła, jako niezwyczajna artylerji, bo ani się ozwie.

 Bem, któremu teraz dopiero stanęła przed oczyma przygoda uwolnienia dziewczęcia, zdziwił się szczerze, dowiedziawszy się od Zarzyckiego, jak bitwę przetrwała.

 – No-no! I cało mówisz, wyszła?

 – Tak się widzi. Ślepiami przewraca, ale ani piśnie.

 – Zuch dziewczyna.

 – Bez urazy pana pułkownika, biedactwo wychudzone, że niema co w jedną garść zebrać.

 Pułkownik wykrzywił usta do uśmiechu, ileże wspomniał, żeć on sam, gdy ją dźwigał, nic czuł ciężaru.

 – Hm! Więc obozuje przy armatach... Trzeba z nią coś... zostawać tak nie może... Co?...

 – Według rozkazu pana pułkownika, bo i nie sporo. Młodziutkie biedactwo i drobne... ale cóż, dziewczyna, maruderów... a i naszym ciekawości nie brak...

 – Masz rację, masz rację – mruknął Bem. – Przyprowadź ją tu, zobaczymy co, kto, jak!...

 Zarzycki salutował i wykonał pół obrotu.

 Pułkownik atoli coś jeszcze sobie przypomniał, bo zawołał nań.

 Młody podoficer zatrzymał się i wyprężył służbiście. Lecz pułkownika jakoweś roztargnienie zdjęło, bo, miast Zarzyckiemu zapytanie czyli rozkaz rzucić, jął mierzyć wielkimi krokami klepisko szopy.

 Zarzycki trwał bez ruchu, wodząc oczyma za Bemem.

 Upłynęła tak długa chwila. Aż pułkownik dźwignął ociężale ramiona, potrącił z impetem szczapę drzewa, zagradzającą mu drogę do podoficera, i zatrzymał się tuż przed nim.

 – Zarzycki.

 – Uważam.

 – Więc ten, dobrze się spisałeś... Tak, ty i Iliński. Jestem kontent z was, bardzo kontent...

 – Rad zasłużyć.

 – Hę – a no tak. Przyłożyć się jeszcze w wolnym czasie, do książek zajrzeć... Wyuczyć się, jak pacierza, proporcji wagomiaru do odległości i podnoszenia wysuwek. Fortyfikacji polowej trza ci liznąć; koszokopy, przedpiersienie również ci się zdadzą. I sztuki ogniów gotowania i kul, musisz... I ten, wyjdziesz!

 Zarzycki pokraśniał. Bem wpatrzył się w guzik munduru podoficera.

 – Wyjdziesz!... Iliński takoż wyjdzie. Jednemu szkoła aplikacyjna napędza armatniej nauki, a drugiemu same armaty wygadają, jak z niemi... Do porucznika wam niedaleko!... Starać się a nie minie was. To sobie acan zakonotuj i to powtórz tamtemu, powiedziałem, nie minie...

 – Uważam! – wyjąkał z przejęciem Zarzycki, po ruszony do głębi tak niesłychaną łaskawością pułkownika. Lecz ten snać inaczej zrozumiał odpowiedź podoficera, bo brwi ściągnął i mruknął:.

 – Co? Krzyża ci się zachciało! Cacka? Świecidełka! Niebieskiego gałganka!?...

 – Jako żywo!

 – Tuj sam! Nie lżyj! Znam was! Ojczyzna w gębie, a w sercu wisiorek dzyndzyk metalowy, byle go przyszpilić, byle nim bimbać ludziom w oczy, byle tumanić!

 Bem odsapnął i jął mierzyć znów krokami klepisko.

 – Wszyscy tacy! Krzyża! U mnie niema krzyżów! Żadnych suplik, żadnego wybierania, kto wart a kto nie wart. Weźmie który granatem w trzewia, to krzyż sobie wystróże. W ułanach, piechurach, ciemięgach tak, no a u mnie tak! Niema żadnych przedstawień, niema orderzyków! Służba jest, artylerja, armata! Rozumiesz jeden z drugim!

 – Wedle rozkazu – stęknął żałośnie Zarzycki.

 Bem złagodniał raptem.

 – Aha! Możesz odejść. Bardzo dobrze. Więc ją przyprowadzisz... Ale bo – dodał sięgając do mantelzaków – czekaj no. Weź tę tabakierkę. Mam ją po generale Sokolnickim... Bierz na pamiątkę i... i... ten o krzyżach, fatałaszkach nie myśl...

 – Panie pułkowniku...

 – Głupstwo. Zażywasz tabakę?

 – Nie, panie pułkowniku.

 – No więc będziesz ją zażywał; bo, widzisz, generał Sokolnicki wielkim był artylerzystą! Gdyby był dożył... Możesz odejść.

 Zarzycki znikł w otworze szopy.

 Bem znów pochylił się nad mantelzakami i przebierał w podręcznych drobiazgach a szukał, wreszcie z pudelka dobył piękną, złotemi, cyzelowanemi blaszkami nabijaną ładownicę. Obtarł ją starannie, obejrzał, musnął po pięknym monogramie, gryfami misternie rzeźbionemi do pokrywy przytwierdzonym, westchnął i, ułożywszy ładownicę w puzderku, zamknął je na dwa kruczki.

 W otworze szopy znów ukazał się Zarzycki.

 – A jesteś! Weźmiesz acan to puzderko i dasz Ilińskiemu. Powiedz mu, że Włodzimierz Potocki pod Raszynem ją nosił... wówczas, kiedy ja chodziłem w podoficerskich obszlegach... Więc Ilińskiemu dasz, bo... bo... mi to wcale nie potrzebne.

 Zarzycki odebrał puzderko z rąk Bema, i sięgnąwszy poza siebie, bąknął półgłosem.

 – Chodź sama!...

 Z mroku wysunęła się ciemna, wątła postać dziewczęcia i, pchnięta zlekka przez podoficera, zatoczyła się na środek ku pełni, rzucanego przez gorejące łuczywo, światła.

 Bem, na widok obcej, nieznanej mu postaci, która zdała mu się jednym, szarym, bezkształtnym łachmanem, cofnął się z odrazy. Lecz że Zarzycki dodał obocześnie:

 – Według rozkazu pana pułkownika – niby ta, co pan pułkownik kazał...

 Bem pohamował odrazę i spojrzał uważnie ku dziewczynie.

 Stała przed nim z przysłoniętemi powiekami, z bolesnem odrętwieniem na zczerniałej od prochu i dymu twarzyczce, w koronie splątanych czarnych, jak szmaty, które ją ledwie w połowie okrywały, włosów. Chude, obnażone jej ramiona, poprzewiązywane brudnemi, splamionemi krwawą rdzą gałgankami, zwisały bezwładnie. Koścista, sucha pierś czerwonemi szramami i rdzawemi strupami upstrzona, wychylała się ze strzępów zgrzebnej koszuliny.

 Bema litość zdjęła. Wszak ci biedactwo, niedola, wyglądała mu na podrostka, na dziecko, liczące mniej lat, niż palców u drobnych a tak już poszarpanych rączyn.

 Pułkownik ujął dziewczę pod szyję i zadarł jej głowę ku światłu.

 Powieki dziewczęcia poruszyły się, głowa poddała się bezwładnie.

 – Nie mylił się. Dwunastolatek, licho co więcej!... I tu, na szyi, pręga sina!... Lazaretu by trzeba... odzienia... nędza... włóczęga, sierota...

 Naraz, powieki dziewczęcia rozwarły się, mignęły smutnem, przyćmionem, lękliwem światłem, lecz snać z wilgoci, która je pławiła, nabrały mocy, bo wpatrzyły się w zoraną bliznami twarz pułkownika z taką rzewnością, z taką pokorą, że ten ostatni przerwał badanie, puścił głowę dziewczęcia i, odwróciwszy się odeń, jął przechadzać się po klepisku.

 Jużci Bemowi wydawało się jasnem, że przecież nie przystoi mu rzucić sierotę na pastwę losu wojny, na ofiarę żołdactwa. Nie dlatego przypadek kazał mu ją ocalić, aby teraz świadomie ją wydał na okrutniejszą, bo dłuższą mękę. Cyganiątko, czy jak, ale dziecko. Trzebaby coś, nie uchodzi nie poratować – ba, ale jak. Zmordowane to, pokaleczone. A tu straż przednia i pobitewny zamęt...

 Bem zerknął ku Zarzyckiemu.

 – Acan cobyś myślał uczynić?

 – Co pan pułkownik uważa – odrzekł bez zająknienia podoficer.

 – Bajesz! W tem sęk, że tu nietylko pieczy by trzeba, ale i niańki... Widzisz acan, wszak ci to dziecko prawie.

 Zarzyckiemu przypomniało się, kiedy, wysłany raz z papierami dla doręczenia pułkownikowi, rozmawiał się oko w oko z samą panią Honoratką i kiedy to od jej wspaniałych, bujnych kształtów aż go ciarki napadły.

 – Prawda, panie pułkowniku – odrzekł smętnie. – Dziecko! Chude to, drobne, kościste... żeby... żeby to była... prawdziwa niewiasta.

 – Toby ci się pewno wodzić nie dała!... Hm!... Jeden Dziurbacki potrafi.

 – Nikt inny! – przyznał gorąco Zarzycki, któremu równie oczywistem się stało, że nikt inny w baterji nad starego profosa, wszystkich sztuk najosobliwszych majstra, wybrnąć zręczniej z kłopotu nie zdoła.

 – Czy jest na służbie?

 – Dziurbacki? – Gdzieżby!

 – Wołaj go do mnie.

 Rozkaz tymczasem łatwiejszy był do wydania, niż do spełnienia, choć z pozoru szło niby o zbudzenie jednego z nierozdzielnych, niemal nieodłącznych baterji konnej strażników. Profos Dziurbacki bowiem ze zgoła osobliwej korzystał wolności a bodaj samowoli, która poczęła się w czasach niemożliwych do ujęcia.

 Każdy z dowódzców baterji kapitanów, żołnierzów, ilu ich od formacji roku 1815 było, – już Dziurbackiego takim zastał. A choć ten i ów usiłował Dziurbackiego w rygorze właściwym a w odległości przystojnej utrzymać – nie zdołał, bo ani postrzegł się, gdy profos górę wziął i po swojemu, po dawnemu się zachowywał.

 Bywało dawniej, że sam generał Hauke o Dziurbackim czegoś się dowie i marsa nań postawi. Profos artylerji gwardji, niby uszy stuli, niby zezuje strachliwie, a po chwili za pan brat rozmawia z generałem o jakowychś razem przebytych turbacjach. Bywało, że sam Wielki książę wpadnie do koszar chmurny, zły, nieporządek na gorącem ucapi i pułkownika Szwerina, cały sztab dywizji gwardji na równe nogi zerwie i dopieroż każdemu, według rangi, rozdawać zacznie. Generałowi Krasińskiemu twarz zblednie ze wruszenia, Milbergowi aż zęby szczękają, oficerom, żołnierzom dech w piersi zamiera a Dziurbacki nic, zezuje po swojemu, żuchwami ospowate policzki porusza – aż sobie spojrzenie Wielkiego księcia wymani.

 Książę spojrzy ostro z pod rudych, krzaczastych brwi, zd asię, profesowi na lejbiku plamę znajdzie lub czapę zbakierowaną spostrzeże, gdzietam.

 – I stary Dziurbacki – a ty co? – zawoła raźno książę. Profos wyprostuje się, huknie bez zająknienia.

 – Garści nie pożałuję, co by subordynacja była!

 Książę, na taką odpowiedź, roześmieje się i niekiedy dorzuci z intencją, aby profosa wytrącić z rezonu.

 – A cóże myślisz o tem?

 – Że jednemu więcej delikwentowi skórę wytataruję.

 – Hę! A tobie kto za czapkę na uchu?

 – Mnie? Juści nie ma komu, bo profos nie kapucyn, aby samego siebie umartwiał...

 A że po tego rodzaju djalogu z Dziurbackim, książę rozchmurzał się zazwyczaj, stąd na profosa spadała jeszcze większa estyma. Najzawziętszy z kapitanów przez szpary na sprawki Dziurbackiego poglądał.

 Sprawek tych zaś było ciągłe pod dostatkiem.

 Srogi na paradach, inspekcjach i rewjach, zwolennik ładu i subordynacji, na codzień miał wprost do niej obrzydzenie. Jako profos a więc dozorca aresztu koszarowego, nosił klucz odeń zawsze w kieszeni, lecz drzwi na klucz nie zamykał. W czasach, kiedy rózgami szkołę żołnierza uzupełniano – Dziurbacki siekł okrutnie, ale ławę. Do apelu, jak rok długi, nie stawiał się, tak że w ostatku przestano go wywoływać. Z koszar o każdej porze dnia i nocy wymykał się. Nic mu nie mówił ani szyldwach, ani służbowy oficer, ani kapitan, ani pułkownik, bo daremny byłby to trud.

 Oczywiście, że Dziurbacki musiał posiadać nie tylko dowcip, nie tylko owo kaptowanie sobie żołnierzów symulowaniem kar, że tyle powolności i zachowania, osiągnął.

 Jakoż istotnie, profos miał zalet i zasług, osobliwych niekiedy, ale mnóstwo.

 Najpierw, choć nikt nigdy, nawet sam wykaz służbowy, nie wymiarkował, ile lat może mieć Dziurbacki, przecież był niezawodnie najstarszym wiekiem w baterji i był nadto żołnierzem, nie mającym równego w całem wojsku, gdy szło o wspomnienia, o dawne dzieje. Najsędziwsi nie mogli mu strzymać, bo gdy mu który legjonami, on mu Kościuszką, a gdy kto o Kościuszce, on mu o Barskiej konfederacji, o porwaniu króla jegomości i o dragonach królewskich. Pamięć przy tem wyborna i zażyłość z tymi, co z dawnych jego rówieśników na dygnitarzy i generałów powychodzili, bardziej jeszcze potęgowała urok tych wspomnień.

 Lecz i ten urok jeszczeby niebył wyrobił profosowi tych przywilejów, bo śledziennicy mruczeli, że Dziurbacki umiał być i pod Jeną i pod Auerstaedtem równocześnie, że w tym samym dniu i roku raz bronił Gdańska a raz Lipska – raz odbywał kampanję roku dwunastego w piątym korpusie księcia Józefa, a raz w legji nadwiślańskiej – gdyby nie inne talenta. Talentów tych miał profos mnóstwo, sensem zaś tych talentów była sztuka uczynienia się każdemu niezbędnym.

 Dziurbacki był balwierzem znakomitym, cyrulikiem, rwał zęby, miał leki na każdą bolączkę, preparował różne trunki przedziwnej delikatności, umiał piec ciasta, warzyć, smażyć, niczem sławny Tremo, kuchmistrz czwartkowych obiadów. Był snycerzem i cieślą, kołodziejem i szewcem, krawcem i ślusarzem i majstrem na wszystko, z czem sobie kto nie umiał poradzić.

 Stąd w baterji, żeby kto się nie wiem jak zarzekał, musiał do Dziurbackiego wędrować. A niech, broń Boże, w drodze, przed paradą, w gorączkowym momencie coś się zepsuło, urwało, złamało, rozdarło – bez profosa nie byłoby ratunku.

 Dziurbacki nadto był chętnym, uczynnym, gderał zawsze, mruczał, wyrzekał, lecz byle zdarzyła się robota, choćby bez nadziei wdzięczności, imał się jej z zapałem. W zamian, gdy i na profosa przychodziła kreska i gdy z baterją musiał wlec się, trwać na pozycji a, jak ostatnio, w bitwie się kotłować, wówczas profos rzedniał, tracił rezon i zgoła lichym był żołnierzem. Najczęściej zaś, w stanowczej chwili, ginął raptem, zawieruszał się, przepadał. Dopiero, kiedy przy apelu, zaczynano się oń trwożyć i suponować, czyli Dziurbackiemu nieszczęście się nie stało, profos, niby z pod ziemi, się jawił. I jawił się z gorącą opowieścią o jakowejś niesłychanej przygodzie, o jakowemś bohaterskiem starciu, które go z ordynku wytrąciło.

 A że, czy po rewji, jak niegdy, czy po bitwie, jak teraz, mnóstwo na majsterstwo Dziurbackiego bywało spodziewań tedy nikt mu nie przeczył. Dziurbacki znów tak żwawo umiał się zakręcić, tak wygodzie i rannym i spragnionym i głodnym, że ani miejsca nie było na wymówkę, na docinek, na niedowierzanie. A jeżeli kto ze złośliwych, czy weredyków, pomimo tego sposobność upatrzył, a profosowi wypomniał to jego znikanie, niechybnie pożałował niepolityczności, bo Dziurbacki zawziętym był i urazy łatwo nie przebaczał, nie darmo z Kurpiów się wywodził...

 Zarzycki więc w nielada był kłopocie, gdy mu pułkownik kazał wezwać Dziurbackiego. Profos bowiem i tym razem umknął i tak, że nawet do apelu się nie stawił.

 Lecz, z nawyknienia do ślepego posłuszeństwa, Zarzycki podążył do granatnika, za którym profos baterji wlókł się zazwyczaj, aby akuratnie pułkownikowi nieobecność Dziurbackiego zaraportować.

 Przy granatniku, stojącym na krańcu pozycji, krom szyldwacha, czuwała cała obsługa pod wodzą podporucznika Prószyńskiego.

 Zarzycki zameldował rozkaz Bema.

 Podporucznik, który, jako nowomianowany do baterji konnej, miał samowolę Dziurbackiego na wątrobie, obruszył się.

 – Widzisz, acan, że go niema. W mej komendzie chodzi, lecz pod własnym przewodem!

 – Kto idzie?! – rozległ się w oddali głos wysuniętej placówki.

 Podporucznik nie zważał na niepokój szyldwachów.

 – Z pod ziemi ci Dziurbackiego nie wydobędę. Przyczaił się gdzie w norze i wojuje...

 – Jak mam panu pułkownikowi?...

 – Jak się acanowi podoba! – uniósł się Prószyński.

 – Tój – bo strzelę – groził w oddali chrapliwy głos.

 – Baczność! – ostrzegł szyldwach przy granatniku.

 Prószyński, a za nim cała gromadka zwróciła się w stronę, kędy na wedecie stał żołnierz z podniesionym do strzału pistoletem i mierzył w stronę, widniejącej o kilkanaście kroków, przed nim, postaci.

 Postać zatrzymała się, zrzuciła na ziemię, dźwigany na plecach, toboł i ozwała się gniewnie.

 – A ty co sobie, gamoniu jeden, imaginujesz!

 – Hasło!

 – Bodajś skisł!... Pomacaj no się dobrze a najdziesz miejsce, gdzie ci hasło profosowe wypisałem!

 – Dziurbacki!! – zawołano przy granatniku. Prószyński wysforował się ku placówce, aby kres położyć wydziwianiem Dziurbackiego.

 – Hej-sam! – Przepuścić!

 – Skaranie boskie! Własnego profosa, mosanie, krucicą będzie straszył! Akuratnie pan podporucznik! Smarkul jeden. Drugi by podskoczył i pomógł.

 – Dosyć tam! Służba! Placówka miał prawo! – gromił Prószyński.

 – To się wie! – mruczał profos, zabierając porzucony toboł i dźwigając ku wózkom amunicyjnym. – Kto się wyleguje a kto ledwie teraz docłapać się może po batalji!

 – Dziurbacki powinienby sobie przepowiedzieć służbę polową – bo u mnie, w mojej kompanji musi statek być!...

 – I sprawiedliwie – odparł bez zająknienia profos – rekruta różnego, co ledwie liznął szkoły żołnierza, nalazło, że niepodobna. Opatrzność pana podporucznika – inaczej, mosanie, taki szczygieł wypaliłby w łeb rodzonemu profosowi...

 – Dowiesz się acan jutro od pułkownika, kto ma rację!

 – Jak pan podporucznik rozkaże, chociaż zawzięty nie jestem. Młodziak nabił sobie głowę hasłem...

 – Milcz, acan, nie lubię rezonów, do miljon!!!

 Dziurbacki uszy stulił i, złożywszy dźwigany toboł na ziemi pod wózkiem, jął go rozwiązywać a rozkładać.

 Przez chwilę słychać było jeno odgłos energicznych kroków podporucznika i, towarzyszące im, brząkanie ostrogami. Kanonierzy milczeli wyczekująco. Zarzycki baczył, aby się ozwać do Prószyńskiego a przypomnieć mu rozkaz Bema.

 Aż raptem Dziurbacki mruknął półszeptem – ale tak, że go wokół słychać było.

 – Czekalski! Ogniomistrzu! Nie pełnisz, służby!? Pomóżże mi, mosanie. Widzisz, dwie flasze siwuchy! Weźmiesz i, jak pan podporucznik pozwoli, wydzielisz każdemu... A tu ci, widzisz, maślacz, jużci nie na kanonierską gębę. Panu podporucznikowi dasz, bo ja nie śmię. Zekpał mnie sprawiedliwie, bo i któże mógł zgadnąć, że mnie grenadjerzy zajęli i wciągali na most do Ostrołęki!... Maślacz, tedy, dasz panu podporucznikowi. I dasz mu te dwie chorągiewki bataljońskie, com je w pojedynkę zdobył a tu, po rotmistrzu huzarskim, com go zwalił, sabeltasz srebrem szyty, pistoleciki nabijane i mentyk! – Uchodzi, aby z tak okrutnej batalji zostało niejakie przypomnienie! Tako czyniliśmy niegdy pod Marengo i tak pod Friedlandem. Wiesz, mosanie, co to było Marengo? – Nie wiesz, krótko żyjesz!... To sobie zakonotuj, że imć pan generał-wojewoda Dąbrowski arsenał własny miał, bo z każdej potrzeby coś zachował a coś ode mnie kupił i ta się uskrobało. Ale co pasuje oficerowi, to nie uchodzi ciurze. Nie powiadamci, ogniomistrzu, abyś ciurą był, jeno byś się nie równał z tem, czego nie sięgniesz. Kalkulujesz sobie, epoleta podporucznikowska nie parada dla ogniomistrzowskich obszlegów i kumać byś się rad. A tu, bratku, mosanie, gdzie Rzym a gdzie Krym! Ani się obejrzysz, jak ci twojemu panu podporucznikowi szlufy napęcznieją.