Apostata - Wojciech Dutka - ebook + audiobook + książka

Apostata ebook i audiobook

Wojciech Dutka

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jeden człowiek przeciw barbarzyńcom! Opowieść o Ammianie Marcellinusie, który chciał ocalić Rzym dla potomnych…

Imperium rzymskie, IV wiek. Po śmierci Konstantyna Wielkiego pokój w imperium nie trwa długo. W Konstantynopolu pojawia się młody Grek z Antiochii – Ammian Marcellinus, który wypełniając przyrzeczenia dane cesarzowi przez ojca, wstępuje do armii.

Ammian jest sprawnym obserwatorem i pragnie opisać dzieje Rzymu od jego początków aż po czasy sobie współczesne. Staje się świadkiem szaleństw politycznych i namiętności religijnych, zaciekłej walki między katolikami i arianami, potężnej wojny Rzymu i Persji. Na jego oczach rozgrywa się straszliwa bitwa z Gotami pod Adrianopolem w 378 roku, która zachwiała imperium. Jako historyk i kronikarz upadającej potęgi kończy na niej swoje „Dzieje Rzymu”.

Bohater spotyka wielkie postaci historyczne, m.in. cesarzy – Konstancjusza II, Juliana Apostatę, Teodozjusza Wielkiego, ale też pogańskiego filozofa Libaniosa, zapomnianego geniusza biskupa Wulfilę, który przełożył Biblię na język gocki, a także wielkich Kościoła: Grzegorza z Nazjanzu oraz Ambrożego z Mediolanu.

Powieść jest epickim freskiem z IV wieku, z czasów, kiedy dokonywała się ogromna przemiana cywilizacyjna, która zachwiała Cesarstwem Rzymskim. To także pasjonujące losy człowieka, który za wszelką cenę chciał tę cywilizację ocalić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 512

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 3 min

Lektor: Wojciech Dutka

Oceny
4,4 (45 ocen)
23
16
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Feniks359

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała!!!
00
Boguslawa-55

Dobrze spędzony czas

Książkę odebrałam jako fabularyzowany życiorys wybitnego rzymskiego historyka Ammianusa Marcellinusa. Liczne luki w jego dziejach autor uzupełnił własnymi, całkiem udanymi propozycjami. Moim zdaniem to bardzo dobry pomysł, bo posłużył jako pretekst do przedstawienia, przynajmniej częściowo, wydarzeń mających miejsce w mało znanym okresie historii Imperium Rzymskiego, od śmierci Konstantyna Wielkiego do panowania Teodozjusza. Autor zrobił to na tyle umiejętnie, że czytelnik nie gubi się w ogromie faktów, postaci, nurtów filozoficznych i religijnych, które pojawiają się w powieści. I właśnie tło historyczne książki bylo tak interesujące, że zachęciło mnie do poszukiwania dodatkowych informacji o przedstawionych w niej wydarzeniach. Warto przeczytać.
00
ola_ponikwicka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
RT623

Nie oderwiesz się od lektury

książkę czyta się wyjątkowo dobrze, pomimo a może dlatego, że jest napisana czystym, intelektualnym językiem bez zbędnego epatowania emocjami. Opis historycznych wydarzeń u schyłku Rzymu jest jednak przejmujacy., nie tylko dlatego, że żal ginącej cywilizacji. Smutna jest przede wszystkim konstatacja, że brutalna siła prawie zawsze zwycięża , że szlachetna racja intelektualistów upada przed złem populizmu i zanim powrócą wielkie ideały , społeczeństwa muszą przejść przez lata cierpień, bólu i ciemności aby zasłużyć na katharsis.
00
fiodorek

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam wszystkim
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Wojciech Dutka, 2022

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Małgorzata Piotrowicz

Korekta: Joanna Dzik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © arogant,

© kvkirillov/depositphotos.com, domena publiczna

Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-67388-33-7 (EPUB); 978-83-67388-34-4 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Już jako dziecko miałem przykazane

modlić się do kalectwa i brzydoty,

gdy na cokołach dawnych bogów

poustawiano malowane kukły,

figury świętych o twarzach gipsowych

wykoślawionych męką ujawnioną.

Czyż miałem tracić moje lata młode

w mrocznym przedsionku zamkniętej świątyni,

wyrzec się światła nie mając pewności,

co nam przyniesie śmierć i byt nieziemski?

Czy może wybrać niepohamowaną

żądzę rozkoszy, która smutek budzi?

Wybrałem los żołnierza. Wasz los. Bowiem

męska to sprawa walczyć z nieprawością.

Bronić honoru. Zbrodnia nie nazwana

jest jak trucizna utajona w winie.

Któż to ma czelność zwać mnie odszczepieńcem?

Kto tu jest zdrajcą, kto pozostał wierny?

Antoni Słonimski Odszczepieniec

PROLOG
PONT, GDZIEŚ NAD MORZEM CZARNYM, ZIMA 405 ROKU

Od Morza Czarnego, które Grecy nazywali Pontos Euxeinos, dmuchał nieprzyjemny wiatr. Starzec, choć okryty ciepłym pledem, drżał jednak z zimna. Był teraz wygnańcem, gdzieś na krańcu wschodniego cesarstwa. Za jego życia wielkie imperium rzymskie rozpadło się na dwie części – które już od dłuższego czasu nie rozumiały się nawzajem. Rzymianie nie uczyli się greckiego, a Grecy łaciny. Dwa światy dryfowały w przeciwne strony. Starzec rozmyślał, że może to nie koniec, tylko coś nowego? Może barbarzyńcy pozwolą żyć jak dawniej? Nie, nie było już złudzeń. Dawny świat pogrążył się w mroku z powodu grzechów pogan, ich rozwiązłości, oddawania kultu demonom: nagim postaciom pełnym lubieżności. Taka była oficjalna wykładnia. Nie można było wątpić. On musiał w to wierzyć. Choć pamiętał ów świat ze swoich młodzieńczych lat – migoczący, kolorowy, pełen intelektualnej pasji w szkołach filozoficznych. Po chwili jednak owo świetliste wspomnienie odeszło. Skarcił się w duchu.

Stary człowiek miał poczucie całkowitej klęski. Przed dwoma laty cesarzowa Eudoksja, żona ograniczonego intelektualnie, miernego i nad wyraz pysznego cesarza Arkadiusza, doprowadziła do wygnania go z Konstantynopola[1]. Całe życie oddał Bogu – niepojętej i transcendentnej sile objawionej w Chrystusie. Jemu służył. Jego wiara była jak skała, której niestraszne żadna burza, żaden sztorm, żadna herezja. W oczach współczesnych uchodził za świątobliwego męża, złotoustego – Chryzostoma[2]. Piętnował ludzkie żądze – rozwiązłość, pychę, głupotę, nawet u samego cesarza. Aż upokorzyła go kobieta, ta grzeszna istota, uczyniona z żebra Adamowego. Skazała go na wygnanie. Pierwsze tygodnie pod strażą cesarskich żołnierzy były jak więzienie, ale z czasem starzec zaczął się przyzwyczajać, że nie zobaczy już swego drugiego Rzymu – Konstantynopola. Umrze tutaj, na krańcu świata. Za plecami wznosiły się Góry Pontyjskie, a przed nim majaczyła wielka otchłań morza, o tej porze roku nad wyraz zimnego, pieniącego się ciemną wodą i chłoszczącego kamieniste plaże spienionymi falami.

W tej samotni Jan Chryzostom zaczął robić rachunek sumienia. Gdzie zgrzeszył? Czy wszystkim przebaczył? Czy przyoblekł się już w swego Pana, który nigdy nie dopuścił się grzechu? Czy to odosobnienie, pozbawienie go urzędów, złotych ornatów, darów, czołobitności wiernych stanowi jego małą Golgotę? Czy jest gotów zawisnąć na krzyżu ze swoim Panem? Na tym krańcu świata przed oczyma duszy starego Jana Chryzostoma stanął grzech, którego dopuścił się świadomie i z pełną premedytacją wiele lat wcześniej. Odkąd się przekonał, co zrobił, sumienie paliło go jak rozżarzony do czerwoności pogrzebacz w dłoni. Wiedział, że jego grzech był też grzechem wobec kultury umierającego powoli świata Zachodu. Robiąc ów rachunek sumienia, zdał sobie sprawę, że do najbliższego miasta, czyli Trapezuntu[3], cesarskiej kolonii w Poncie, jest wiele mil przez góry. Nie dam rady dojść do kościoła, żeby się wyspowiadać – pomyślał Jan Chryzostom.

Biskup wygnaniec uklęknął więc nad urwiskiem nad brzegiem morza, które w jego wyobraźni stało się otchłanią, niewypowiedzianym kosmosem, w którym mieszkało Słowo – Logos, Chrystus. I zaczął się spowiadać w stronę bezdennej studni czasu, w której zamieszkiwał Elohim[4] – Pan Zastępów.

– Wyznaję, że ja, Jan Chryzostom, biskup Konstantynopola i z woli Boga patriarcha tego miasta, zgrzeszyłem ciężko, wydając wyrok na książkę mojego przyjaciela, mojego nauczyciela, który uczył mnie tego, co piękne i dobre, Ammiana Marcellinusa. Wyznaję, że z zazdrości i zawiści, wiedząc, że mój przyjaciel jest wciąż upartym, nieczystym poganinem, napisałem do cesarza Teodozjusza, aby specjalna komisja cesarska miłościwie panującego zniszczyła jego książkę, której poświęcił dwadzieścia lat życia.

Zdawało się starcowi, że Bóg mu odpowie. Tyle razy szeptał mu do ucha wszystkie te porywające kazania, szczególnie przeciwko wszetecznym Żydom, którzy wydali i zdradzili Pana. Teraz został sam w swojej pokucie, łamiącej mu serce. Po chwili powiedział do morza, które stało się dla niego obrazem groźnej, nieokiełznanej wieczności, nieskończonej woli Bożej:

– Twoje milczenie jest karą za moją pychę. Tak, lubiłem kazania. Lubiłem potępiać, smagać grzeszników, dawać moralne nauki, ale nade wszystko lubiłem władzę. Lubiłem, gdy słudzy ubierali mnie w ornaty kapiące od złota i gdy księża mnie wielbili.

Zapłakał nad swoim przyjacielem, którego zdradził.

– Gdybyś się ochrzcił, uratowałbym cię! – krzyknął, ale nikt go nie słyszał. – Gdybyś tylko był chrześcijaninem!

Jan Chryzostom, wielki patriarcha Konstantynopola, teraz wygnaniec, schował się do wnętrza swojej przytulnej i ciepłej chaty. Miał kilka kóz, które dawały mu codziennie mleko. Żołnierze z Trapezuntu raz na tydzień przywozili mu chleb. Wodę pił ze strumienia.

Był zmęczony. Na stole stał dzbanek mleka z porannego udoju. Napił się pożywnego płynu. I w tej chwili wyczuł, że w chacie jest jeszcze ktoś. Choć nie było go widać, Jan wiedział, że jego przyjaciel przyszedł do niego.

– Dlaczego się nie ochrzciłeś?!!

Wcale nie spodziewał się odpowiedzi. Ale po chwili cisza chaty zaczęła układać się w jego umyśle w litery, rozpoznawalne kształty mające swoje znaczenie i logikę. Jan Chryzostom wyciągnął czyste zwoje papirusowe, które pozwolono mu zabrać – na wypadek gdyby chciał do kogoś raz na pół roku napisać list. Oczywiście musiałby on przejść przez cesarską cenzurę. Starzec szybko poszukał inkaustu. Znalazł buteleczkę. Pióra też się znalazły.

– Mów, opowiedz mi swoje życie. – Jan Chryzostom wypowiedział te słowa i zamknął oczy.

Gdy je otworzył, zobaczył przed sobą wyraźnie w świetle zachodzącego słońca postać wywołanego jak Tejrezjasz przez Odysa z zaświatów – Ammiana Marcellinusa.

– Tylko nie patrz na mnie tak tryumfująco, nie lubię tego – powiedział do zjawy, a może wytworu jego własnego umysłu, czego nie mógł być pewny.

– Nie patrzę tryumfująco.

– A jak?

– Lituję się nad tobą – rzekła zjawa.

– Lituj się nad sobą! Przypominam, że jesteś nieochrzczony. Trafisz do piekła. Co ja mówię? Ty na pewno jesteś w piekle!

– Gdybym chciał zrobić ci złośliwość, powiedziałbym, że istnieje raj dla dobrych i moralnych pogan, jak nas nazywaliście. I że jest mi bardzo wygodnie, z Homerem, Augustem, Markiem Aureliuszem, Horacym i Arystotelesem. Wszyscy tu jesteśmy w miarę szczęśliwi. Na tyle, na ile pozwala stan bez ciała. Zostały nam tylko przyjemności intelektualne.

– Nie drażnij mnie. Wiesz, że to doprowadza mnie do pasji! Jesteś potępiony, bo kto nie przyjmuje nauki Chrystusa, musi być potępiony na wieki!

– Wybacz – odezwała się zjawa. – Mam ci opowiedzieć moje życie? Takie, jakie było naprawdę? – zapytał duch Ammiana Marcellinusa.

– Tak, proszę.

– Dobrze, oto moja opowieść...

CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I
Cena purpury
KONSTANTYNOPOL, MAJ 337 ROKU

Cesarz Konstantyn, ten, który dał chrześcijanom edykt mediolański, uznający ich religię za dozwoloną – religio licita, nigdy nie lubił Rzymu, jego gwaru, ale też wysublimowanej, elitarnej kultury intelektualnej. Umiłował miasto, któremu nadał swoje imię – Konstantynopol. Rozbudował dawną kolonię zwaną Bizancjum do niebotycznych rozmiarów. Wszystko w nowej stolicy miało być większe i potężniejsze – senat, circus maximus, kuria i wielkie kościoły zwiastujące Rzymowi i światu nową religię, która jako pierwsza miała być religią miłości, przebaczenia i pokoju. Setnik Aureliusz Marcellinus kończył właśnie w maju tego roku swoją trzydziestoletnią służbę w armii. Gdy zaczynał karierę w wojsku, panował Dioklecjan, Grek, człowiek nad wyraz bezlitosny, ale rozumiejący, że chwała republiki i marzenia o niej dawno przeminęły. Cesarstwo nie przypominało już świata jednoczącego, asymilującego, wielbiącego wzorce greckie i rzymskie, zarówno w sztuce, jak i w kulturze, ale państwo przeniknięte strachem i drżące o to, ile lat życia mu zostało.

Do imperium zakradł się strach. Nie tylko chrześcijanie wyczuwali ten stan rzeczy, przypisując pojawienie się strachu działaniu Złego, czyli Szatana, którego na krzyżu miał pokonać Chrystus. Strach wpełzał do miast, które zamykały się potężnymi murami, do rzymskich rodzin, których synowie coraz rzadziej chcieli iść do wojska, wpełzał do kościołów, którymi targała nowa interpretacja chrześcijaństwa autorstwa prezbitera z Aleksandrii, Ariusza. Strach, który nie miał jeszcze imienia ani twarzy, ale wyznaczał rytm życia. Ten strach wzmagał obawy przed obcymi – barbarzyńcami, przeważnie germańskiego pochodzenia.

Aureliusz Marcellinus był steranym wojnami żołnierzem, ale wiedział, że w rodzinnej Antiochii czekają na niego żona i syn. Czekał na wydanie przez kancelarię cesarską oficjalnego dokumentu – srebrnej płytki[5], na której wygrawerowane miały być jego imię, miejsce pochodzenia oraz staż w armii cesarskiej. Takich jak on na stare lata przekazywano do nowej stolicy do oddziałów pretoriańskich.

Tego dnia Aureliusz pełnił obowiązki na dziedzińcu pałacu cesarskiego, dokąd wiodła wielotysięczna procesja z ciałem zmarłego cesarza. Konstantyn, zwany przez ulicę i księży chrześcijańskich Wielkim, zmarł 22 maja w swojej wilii w Ancyronie niedaleko Nikomedii. Ulica szeptała plotkę, jakoby cesarz, ten, który zwołał sobór nicejski, ustalający na wieki, jak chrześcijanie mają wierzyć i w co mają wierzyć, przyjął chrzest z rąk Euzebiusza z Nikomedii, zaciętego zwolennika Ariusza! Nikt nie wiedział, jaka była prawda.

Prawowierny cesarz umarł zatem jako heretyk. Aureliusz Marcellinus, który był człowiekiem prostym i wychowanym w wierze grecko-rzymskiej, nie obnosił się z tym, że jest wyznawcą dawnych bogów. Widział, jak przed jego oczyma przesuwał się orszak cesarski, jeźdźcy w zbrojach na wspaniałych rumakach, niosący długie włócznie, do których niczym zjawy przyczepione były różnokolorowe smoki uszyte z importowanego z Chin jedwabiu. Dawnym zwyczajem w pochodzie na początku szły płaczki, zamówione ponoć aż z Efezu, które krzykiem oznajmiały wielkiemu miastu, że słońce zgasło. Oficer, stojąc na straży, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że człowiek, który zamordował syna i żonę, już teraz niesiony jest jak święty. I że z pewnością biskupi, których trzymał pod swoim purpurowym butem, szybko uczynią z niego świętego. Ciało Konstantyna, zabalsamowane niczym ciało egipskiego faraona, niesione było na tarczach przez setkę żołnierzy, którzy poruszali się do przodu – krok za krokiem, w rytm werbli i płaczek.

– Ile złota poszło na tę trumnę? – zapytał Aureliusza stojący obok żołnierz.

Oficer popatrzył na podwładnego.

– Cały nasz żołd.

– Czyli ile, centurionie?

– Myślę, że sto po sto tysięcy solidów[6].

Z pewnością prosty żołnierz nie umiał sobie wyobrazić tak wielkiej liczby. Przerastała go. Aureliusz przez całe swe życie w wojsku prowadził zapiski – gdzie był, co zobaczył, ale niewątpliwie pogrzeb cesarza przewyższał swym rozmachem wszystkie inne widowiska.

– Ciekawe, czy jego grzechy zniknęły wraz z chrztem – powiedział z trudno maskowanym przekąsem, co nie uszło uwadze młodego żołnierza, chrześcijanina.

– Nie powinniście, setniku, tak drwić z obrzędu świętego – rzekł ów młodzieniec. – Ja marzę, by ochrzcić się jak cesarz. Gdybym dotknął trumny cesarza, na pewno anioły Boże zaniosłyby mi cząstkę łaski, jaką Bóg obdarzy tego świętego męża w niebie.

Cóż miał na to rzec Aureliusz Marcellinus? Co można powiedzieć na tak żarliwą wiarę, bezkrytyczną i naiwną? Chrześcijanie przyjmowali każdą pogłoskę o cudach, nawet jeśli dwieście lat temu owe cuda miała czynić Artemida w Efezie. Teraz przypisywano je świętym chrześcijańskim lub samemu Jezusowi, który w Efezie nigdy przecież nie był.

– Miał się ochrzcić jak Chrystus, w Jordanie – powiedział Aureliusz Marcellinus, który miał świadomość specyfiki nowej religii, choć sam trzymał się starej.

– Ale Bóg potrzebował go u siebie, by dowodził zastępami aniołów – oznajmił bezmyślnie młody żołnierz.

Aureliusz nic na to nie odrzekł. Nie było sensu kontynuować rozmowy. Ten człowiek wierzył. Aureliusz Marcellinus szanował swoich podwładnych, nawet gdy nie podzielał ich wiary.

*

Nie dostawali żołdu od trzech miesięcy. Budowa nowej stolicy kosztowała fortunę, choć ogrom miasta przyciągał mnóstwo ludzi szukających zatrudnienia z całej Azji Mniejszej, Kapadocji, Pamfilii, Cylicji, Grecji, wybrzeża Morza Czarnego, do którego wiodły ciemne wody Bosforu. Stary żołnierz brał udział w bitwie przy moście Mulwijskim przed wieloma laty, kiedy Rzymianie zabijali Rzymian. Była to bitwa, w której Konstantyn sięgnął po władzę nad Rzymem. Uczestniczył w niezliczonych kampaniach zmarłego cesarza przeciw Alemanom, Sarmatom, Wandalom nad Renem i Dunajem. Wiedział coś, o czym młody chrześcijański rekrut nie miał pojęcia. Gdy imperium podzielił Dioklecjan, postanowiono, że będzie nim rządzić dwóch augustów i dwóch cezarów[7], rezydujących w czterech stronach świata – w Trewirze nad Renem, Rzymie, Nikomedii i Antiochii, ale system tetrarchii się nie sprawdził. Władzę jedyną i ostateczną zdobył syn Konstancjusza Chlorusa, namiestnika Brytanii i potem cezara, Konstantyn. Ile krwi przy tym przelał, jeden Bóg wie. Lub bogowie. Stary żołnierz wiedział, że zmarły zostawiał imperium w rękach trzech synów, którzy śmiertelnie się nienawidzili. Byli to Konstantyn II, który jeszcze nie wiedział o śmierci ojca, ponieważ przebywał daleko na zachodzie, Konstans, żarliwy chrześcijanin, złamany swoim własnym cierpieniem, i Konstancjusz II, który imię i charakter dostał po dziadku. Aureliusz miał świadomość, że wojna domowa jest pewna, bo żaden z braci nie będzie chciał być mniejszym od pozostałych, żaden nie odpuści, żaden nie poświęci ambicji dla dobra państwa. Z tym większym niepokojem, patrząc na ten pogrzeb, myślał o swoim odejściu z wojska. Żebym tylko zdążył, zanim wezmą się za łby – pomyślał.

Spojrzał w kierunku kościoła Świętych Apostołów[8]. Tam miał spocząć Konstantyn Wielki jako trzynasty apostoł – wśród dwunastu porfirowych sarkofagów przeznaczonych na doczesne szczątki dwunastu uczniów Chrystusa. Aureliusz Marcellinus dobrze rozumiał, co znaczyło hasło zmarłego: jedna wiara, jeden cesarz, jedno imperium. Konstantyn miał zastąpić Judasza. Pomyślał, że cesarzowi to się należy, bez względu na to, co uczynił. Imperium było wciąż potęgą, a Chrystus Pantokrator wydawał się spoglądać z fresku w kościele z wyrozumiałością na to pośmiertne wywyższenie swojego sługi.

*
KONSTANTYNOPOL, LATO 337 ROKU

Miłujący syn cesarza Konstancjusz II przybył nad Bosfor kilkanaście dni później, gdy zabalsamowane ciało zmarłego spoczywało już w złotej trumnie w grobowcu. Podobno to on najbardziej przypominał ojca. Był wysoki, mawiano na dworze, że nad wyraz przystojny, ale owa uroda miała w sobie coś drapieżnego – jak piękny bywa w locie krogulec, zanim nie zatopi szponów w gołębiu. Konstancjusz przybył na dwór z liczną świtą oficerów wschodniej armii, ale stary wiarus Aureliusz podejrzewał, że musi to służyć czemuś innemu. Jego przypuszczenia miały się potwierdzić, gdy nocną wartę objął młody żołnierz, chrześcijanin, który marzył podczas pogrzebu Konstantyna, aby ochrzcić się jak cesarz. Teraz młody człowiek przyniósł jeszcze większe rewelacje.

– Cesarza otruto – rzekł poważnie.

– Co to znów za bzdury?

– To nie są bzdury. Przecież widziałem!

– Co widziałeś?

Młody żołnierz opowiedział zatem o tym, czego stał się świadkiem w kościele Świętych Apostołów. Poszedł tam pomodlić się przy trumnie władcy, spoczywającego jako Apostoł Pański, gdy zauważył, że do kościoła zaczęli przybywać masowo oficerowie Konstancjusza II. Przybył też on sam, w świetnej kolczudze, srebrzącej się w świetle wielkich świeczników. Żołnierz zauważył, że syn cesarza, nad wyraz skupiony, podszedł do trumny i kazał podnieść wieko, ciężkie jak diabli. Gdy tego dokonano, wyjął ze zmumifikowanej ręki ojca pergamin, który następnie oddał świcie. Podniosły się krzyki oburzenia, gdy odczytano treść.

– Co tam było napisane?

– To ich dzieło. Tak było podobno napisane – oznajmił żołnierz. – Tak mówili w kościele!

Aureliusz Marcellinus spostrzegł, że strach przeniknął tego młodego człowieka, którego polubił. Stary wiarus zastanowił się, co się stało w kościele. Doświadczenia długiej służby dla Konstantyna w wielu krainach podpowiadały mu, że ze wszystkich cezarów on utrzymał się przy władzy, bo był najbardziej bezwzględny. Jego synowie byli tacy sami. Byli synami swego ojca.

– Jak masz na imię?

– Marcin.

– Więc słuchaj mnie, Marcinie. Bez względu na to, co się stanie, nie odstępuj mnie.

Faktycznie – w nocy przyszły rozkazy od Konstancjusza, aby żołnierze zajęli przestrzeń wokół pałacu. Aureliusz Marcellinus nie wiedział, jaki jest tego cel, ale był pełen jak najgorszych obaw.

*

Rodzina cesarska tak rzadko miała okazję być razem. A przecież nie ma to jak rodzina, do tego chrześcijańska i kochająca się. Konstancjusz II nie żałował na tej uczcie niczego. Ani wina – najlepszego, z Syrii – ani doskonale opłaconych muzyków, ani świetnego jedzenia w ilościach, które zawstydzały księży. Podano najlepsze ryby z Propontydy[9], pieczone i nadziewane suszonymi owocami, nie zabrakło ani sosu garum[10], który dziś smakował Rzymianom tak jak w czasach Augusta, ani nadziewanych głuszców z lasów na północ od wielkiego miasta, ani słodkich ciastek z miodem czy świńskich cynaderków nadziewanych grzybami ulubionymi przez Rzymian – muchomorami cesarskimi, Amanita caesarea. Konstancjusz II szczególnie przepadał za tym daniem. Świńskie wymię było myte, gotowane w winie z ziołami, a po wystudzeniu faszerowane posiekanymi i podduszonymi z szalotką muchomorami. Jadano je na zimno. Tego wieczoru Konstancjusz II w purpurowej szacie smakował danie na posrebrzanym talerzu.

Byli wszyscy – nareszcie! Brat przyrodni ojca, Dalmacjusz, i jego dwaj synowie Dalmacjusz Młodszy i Hannibalian, młody człowiek skory do śpiewu, radosny i wesoły, choć posępny Konstanjusz II szczególnie nie lubił, że jego imię wywodziło się od Hannibala Barkasa, co było dla niego dowodem wygórowanych ambicji ojca chłopaka, a brata cesarskiego. Po prawej, kłócąc się o coś z kuzynem Nepocjanem, siedział Juliusz Konstancjusz, kolejny brat zmarłego cesarza. Konstancjusz II, przełknąwszy kęs wybornego dania, zauważył, że nie ma synów Juliusza Konstancjusza, Gallusa i Juliana. Pierwszy z nich był głupkiem, który przyprawił niejedną dwórkę o bachora, a drugi syn – gruby, milczący, jak gdyby opóźniony, mrużący wiecznie oczy – ględził coś o filozofii, którą wciąż studiował. Konstancjusz II był ponurym człowiekiem i nie uważał, że studiowanie filozofii może przynieść człowiekowi jakikolwiek pożytek.

– Gdzie twoi synowie? – zapytał wuja.

Musiał powtórzyć, bo gwar uczty i muzyka zagłuszały wszystko.

– Wybacz, dostojny cezarze. – Juliusz Konstancjusz nie śmiał mówić inaczej do bratanka. – Julian dziś jest wyraźnie niedysponowany. Brat postanowił mu towarzyszyć.

Konstancjusz II zmarszczył brwi.

– To szkoda, straciłem okazję, by go zobaczyć.

– Nic straconego. Gdy syn poczuje się lepiej, złoży ci wizytę, za twoim pozwoleniem.

Jeszcze czego – pomyślał Konstancjusz II – żebym musiał znosić jego błazeńską twarz. Zawsze gdy ktoś zadawał mu pytanie, młodzieniec ów mrużył oczy i trwało trochę, zanim udzielił odpowiedzi. Jednak nie tylko tym drażnił Konstancjusza II. Cesarz obawiał się, czy jego dzieci, spłodzone w związku z Julią Konstancją, siostrą Juliana i Gallusa, którą musiał poślubić z rozkazu zmarłego ojca, Konstantyna Wielkiego, też okażą się takie jak ten dziwak. Niezależnie od tych rozważań Konstancjusz II już dokonał w swym sercu wyboru. Nie mógł i nie chciał cofnąć się z tej drogi.

Klasnął w dłonie.

– Niespodzianka! – zawołał, choć wszyscy w Konstantynopolu wiedzieli, że nie ma poczucia humoru.

Jednak teraz oczekiwano na to, co przyniosą słudzy. Nagle otwarły się drzwi do komnaty oświetlanej setkami świec umieszczonych na świecznikach. Uczta miała teraz swoje główne danie, jakim była pieczona w całości na rożnie sarna, ułożona na wielkim półmisku. Pieczeń wyglądała tak, jak gdyby sarna na chwilę przysnęła pod krzakiem. Głowę zwierzęcia przyszyto znów do szyi, lecz mięso obłożono pieczonymi gruszkami i jabłkami. Aromat tego dania, swoisty tryumf kucharzy cesarskich, rozniósł się po komnatach pałacu. Kucharz, gruby jak beczka, ostrzył wielkie noże i robił to tak czule, z taką pasją i miłością, że cesarz zapytał:

– Na co tak, mistrzu Cyprianie, ostrzycie te diabelne noże?

– Żeby cięcie sprawiało przyjemność. Nie ma to jak ciąć dla przyjemności samego cięcia.

Taka odpowiedź kucharza wywołała na posępnej twarzy Konstancjusza II grymas, który można było uznać za uśmiech.

– Godne to noże tego dania, jak danie godne jest tych ostrzy – rzekł sentencjonalnie, co miało być dowcipne, ale jakoś dziwnie nikt się nie zaśmiał.

Wzniósł więc złoty puchar pełen doskonałego syryjskiego wina. Rozległy się oklaski i toasty.

– Za rodzinę!

– Za Rzym!

– Za Konstantynopol!

Goście pili chciwie, bo Konstancjusz II miał opinię sknery, liczykrupy i mendy, która za nic w świecie nie wydałaby więcej, niż musi. A tutaj taka uczta! Cezar upił wina i nie strząsnął, jak dawniej czynili poganie, oddając cześć bogom olimpijskim, choć nie był też ochrzczony. Jednak po chwili puchar z brzękiem upadł na posadzkę. Był to umówiony sygnał. Mistrz Cyprian, który tak świetnie naostrzył noże, znakomicie też nimi władał. Zamachnął się błyskawicznie i ciął wuja cezara, Juliusza Konstancjusza, przez szyję. Na szyi mężczyzny pojawiła się pąsowa smuga, która eksplodowała po chwili jak mały gejzer potokiem krwi, wydobywającej się z przeciętej tętnicy w rytm pracy serca. Słudzy obsługujący ucztę dobyli na to noży i rzucili się na domowników cesarza. Rozległy się przekleństwa i krzyki, jednak Konstancjusz II siedział nieporuszony niczym westalka. Patrzył, jak słudzy i strażnicy mordują całą jego rodzinę. Wuja Dalmacjusza, który stawił opór nożem do krojenia mięsa, słudzy Konstancjusza przytrzymali. Odwrócony w stronę cesarza, już wiedział, że rzeź została uzgodniona między trzema synami zmarłego Trzynastego Apostoła, pierwszego chrześcijańskiego cesarza.

– Powiedz, że to nie ty!!! – krzyknął w ostatnim przedśmiertnym pytaniu.

Ale Konstancjusz II nie odpowiedział. Skinął głową, a mistrz Cyprian rozciął brzuch Dalmacjusza, jak gdyby otwierał wielką rybę do patroszenia. Syn Dalmacjusza, o takim samym imieniu, zginął od ciosu toporkiem do rozbijania kości. Narzędzie wbito mu w potylicę z taką siłą, że chłopak pochylił się w stronę talerza i jego twarz unurzała się w sosie garum. Kuzyna cesarskiego Hannibaliana zabito szpikulcem do mięsa. Jakiś żołnierz Konstancjusza wbił mu go w oko. Cesarz dał znak ręką, żeby jego ludzie szybko poszli do sąsiedniego pałacu i zabili Gallusa i Juliana. Mieli to zrobić szybko. Jednak wrzawa podniosła się już w całym pałacu. Przekupieni klakierzy roznosili wieść, że próbowano na uczcie zamordować cesarza, ale bogobojny i sprawiedliwy Konstancjusz sam wymierzył zdradzieckiej rodzinie sprawiedliwość. Zbrodni nie można było ukryć, ale można było odwrócić jej znaczenie. Całej rzezi, starannie zaplanowanej, Konstancjusz II przyglądał się ze spokojem.

– Mistrzu Cyprianie, ukrój mi, proszę, mięsa sarny. Zgłodniałem jakoś po tym winie.

– Ale, cezarze, noże są czerwone od krwi twego wuja.

– Tym bardziej powinieneś ukroić dla mnie pieczeni. W ten sposób zostanie ona uświęcona krwią szlachetnego mojego powinowatego. Wuj nie miałby nic przeciw temu. Jestem tego pewny.

Mistrz Cyprian uciął więc kawałek sarniny, całkiem spory, dobrze wypieczony. I podał ów comber na srebrnym talerzu, po czym pokropił go cytronem. Konstancjusz jadł więc kolację wśród trupów rodziny. Przeżuwał mięso powoli, po czym powiedział do mistrza Cypriana:

– Przepysznie, naprawdę doskonała pieczeń. Skosztuj sam tego dzieła, bo dzieło – tutaj cesarz wskazał ręką po trupach rodziny Konstantyna – jest godne tego wieczoru, a wieczór godzien jest ciebie. Zbierzcie ich do trumien alabastrowych przygotowanych w sali audiencyjnej.

– Czy trzeba ich przebrać do pogrzebu?

– Oczywiście, że nie – odparł Konstancjusz II. – Ubrali się świetnie, napili się i pojedli równie udanie, a teraz czeka ich cudny pogrzeb. Zakosztowali strawy ziemskiej, a teraz niech zakosztują chwały Bożej. Niech księża śpiewają już litanie w kaplicy.

Konstancjusz II wstał od stołu. Starannie sprawdził, czy na jego purpurowej szacie nie ma śladów krwi. Uradowany, umył ręce w podanej mu przez służącego misie z wodą. Westchnął. Ile krwi trzeba przelać dla tej purpury... Byle tylko się ową krwią nie ubrudzić.

– Chrzest gładzi wszystkie grzechy – powiedział do siebie, jak gdyby chcąc się ostatecznie usprawiedliwić, i pomyślał o ojcu, o tym bezlitosnym człowieku, który zamordował mu matkę.

Konstancjusz II kochał w życiu tylko matkę. Jeśli jego serce miało kiedyś jakiekolwiek uczucia dla ludzi na tym bożym świecie, zanikły one w chwili, kiedy ojciec, cesarz Konstantyn, kazał zamknąć Faustę, matkę swych trzech synów, w łaźni i stopniowo podgrzewać wnętrze. Jej jęki słyszeli w pałacu wszyscy i nikt nie pomógł. Konstancjusz pamiętał tylko to, że krzyczał, ale przed chwyceniem za miecz powstrzymali go jego dwaj bracia – Konstantyn II i Konstans. Matka musiała umrzeć, ponieważ oskarżyła fałszywie pierworodnego syna cesarza z pierwszego małżeństwa, Kryspusa, który miał już tytuł cezara. Zasugerowała, że Kryspus ją zmusił do współżycia. Ale ponoć było odwrotnie – to Fausta chciała go uwieść. Jednak Konstancjusz nigdy nie wierzył, że matka mogła być zdolna do czegoś takiego. Najwyraźniej chciała skompromitować pierworodnego, żeby zrobić miejsce dla własnych synów, ale jej oskarżenia przyniosły efekt najgorszy. Konstantyn skazał Kryspusa na śmierć przez ścięcie. Wyrok wykonano. Gdy cesarz zrozumiał, że to wszystko była intryga Fausty, przygotował jej śmierć najgorszą z możliwych. Ugotowała się żywcem w saunie. Po tym zdarzeniu jakiekolwiek uczucia względem rodzaju ludzkiego zniknęły z serca Konstancjusza. Nigdy już się nie zaśmiał, nigdy nie poszedł do teatru na sprośną sztukę, nigdy nie okazał nikomu żadnego sentymentu. W pewnym sensie wymordowanie rodziny, które odbyło się za cichą zgodą jego braci, było konsekwencją tamtego mordu. Stare grzechy rodzą nowe, równie potworne i złowrogie.

*

Aureliusz Marcellinus obudził młodego żołnierza, Marcina, nagłym szturchnięciem.

– Wstawaj! – rzekł wzburzony.

– Co się stało?

– W pałacu cesarskim na rozkaz Konstancjusza zamordowano braci, kuzynów cesarskich. Szybko wstawaj, musisz natychmiast poprowadzić Juliana i Gallusa, synów Juliusza Konstancjusza, do biskupa Euzebiusza z Nikomedii, rozumiesz?

– Ten biskup to arianin!

– Szlag mnie trafi z waszymi chrześcijańskimi awanturami! Musisz ocalić braci.

– Tak, oczywiście.

Młody Marcin szybko się ubrał. Spał w spodniach i tunice, na którą szybko można było narzucić kolczugę, związać pasem i iść wykonać zadanie.

Wszyscy w pałacu mówili już o masakrze. Marcin i Aureliusz Marcellinus spieszyli się. Stary żołnierz znał obu braci. Jako bezpośrednio odpowiedzialny za ich ochronę za życia Konstantyna wiedział, że w razie zagrożenia młody Julian chował się w komórce dla służącej. Chłopak był bardzo zdolny, ale miał opinię dziwaka stroniącego od wesołych zabaw charakterystycznych dla jego wieku. Gdy ktoś na niego krzyczał, zamykał się w sobie i szukał pociechy przed zmartwieniami świata w nasłuchiwaniu ptaków lub niewolników grających na cytrze.

Szczęśliwie udało się znaleźć obu braci na drzemce. Faktycznie – Julian nie czuł się tego dnia najlepiej, dlatego ojciec Juliusz Konstancjusz pozwolił mu zostać w zajmowanym przez nich podczas wizyty w stolicy pałacyku. Żołnierze nie pozwolili im zabrać niczego. Aureliusz Marcellinus posłał przodem Marcina, aby ten szybko powiadomił biskupa Euzebiusza z Nikomedii, co się stało w pałacu i co grozi obydwu młodym książętom. Biskup nie wahał się ani przez chwilę i obydwu udzielił natychmiastowego azylu.

Kościół pod wezwaniem Świętych Apostołów był wysokim budynkiem, otoczonym z czterech stron portykami, z dachem pokrytym złotem. Wzorowany na wcześniejszych rzymskich budowlach zwanych bazylikami[11], we wnętrzu miał jedną nawę i kolumny doryckie po obu stronach. U ołtarza zaś umieszczono sarkofag cesarza Konstantyna i symboliczne groby apostołów. Tam obydwaj chłopcy przyklękli, a biskup, przerażony tym, co się działo w Konstantynopolu, nerwowo przechadzał się po nawie głównej. Rzeczywiście – nie trzeba było długo czekać na przybycie siepaczy Konstancjusza. Byli to, jak się okazało, najemni germańscy żołnierze z jednej z auxilii[12]. Przewodził nimi jakiś oficer Konstancjusza.

– Do kościoła świętego wchodzicie z mieczami? – zapytał oficera biskup Euzebiusz.

– Mam rozkaz cesarza do wykonania.

Oficer spojrzał na obu chłopców, przerażonych i wpatrujących się w biskupa jak w Boga, mogącego przynieść im ocalenie lub zgubę. Wystarczy, że sługa Boży tylko na chwilę złamie swoją wolę, okaże słabość charakteru.

– Tutaj obowiązują rozkazy Boga, nie cesarza – odparł Euzebiusz. – To ja ochrzciłem świętego cesarza Konstantyna. A wy chcecie zbrukać krwią jego krewnych to święte miejsce? Nie pozwalam!!!

Wówczas oficer rzekł Germanom w ich języku kilka ochryple brzmiących zdań. Aureliusz Marcellinus trochę rozumiał język gocki i zorientował się, że oficer wskazał na biskupa jako na czarownika, który ma wielką moc. Germanie, jako ludzie zabobonni i poganie, zlękli się więc, że weszli z mieczami do miejsca spoczynku wielkiego cesarza, który nie raz i nie dwa razy tęgo łoił im skórę w kampaniach nad Renem i Dunajem. Chłopcy zrozumieli chyba też, że niebezpieczeństwo minęło, jakkolwiek było potężne, choć do obu chyba nie dotarła jeszcze świadomość tego, co się stało. Stary żołnierz pomyślał, że jeśli jest prawdą, że Konstancjusz II sprzyjał arianom, nie odważy się na konflikt z biskupem, który mógłby narobić mu ogromnych kłopotów. Nie na darmo Konstantyn, uznając chrześcijaństwo, oparł się na biskupach, którzy – posłuszni jego woli – stawali się drugą podporą imperium, oprócz armii na limesach[13]. Konstantyn, dopuszczając chrześcijaństwo do współrządzenia państwem, zmienił Rzym na zawsze.

*

Zasada Konstantyna: jedno imperium, jedna wiara i jeden cesarz, została jednak zachwiana przez jego synów, którzy we wrześniu 337 roku spotkali się w Sirmium nad Sawą[14], w wielkim obozie wojskowym. Stary wiarus Aureliusz Marcellinus musiał w tym uczestniczyć, choć miał szczerze dość rodziny panującej, atmosfery wszędobylskiej podejrzliwości oraz ich obrzydliwych zbrodni. Gdy jednak zobaczył po raz pierwszy synów cesarza razem, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ci trzej, z których najstarszy, najbardziej poważny i najbardziej skryty był Konstancjusz II, ustalili między sobą masakrę rodziny, której był świadkiem. Wstawiennictwo ariańskiego biskupa sprawiło, że ten bezlitosny człowiek cofnął się. Gallus i Julian przeżyli i zostali wysłani przez cesarza do szkoły w Antiochii, z dala od dworu i polityki.

Stary żołnierz zauważył, że Konstantyn II wyglądał zupełnie jak jego ojciec z młodych lat, ale Konstans sprawiał wrażenie zagubionego. Ci trzej szybko podzielili się wpływami w całym imperium. Konstantyn II dostał zachód – Hiszpanię, Galię i Brytanię, Konstans – Afrykę, Italię i prowincje bałkańskie, a Konstancjusz II – wschód. Potem wyprawiono ucztę, na której po raz ostatni byli wobec siebie braćmi. Wszyscy trzej przyznali sobie tytuły augustów.

Po uczcie Aureliusz Marcellinus zebrał się na odwagę i poprosił Konstancjusza o audiencję. Wybrał dobry moment – rozumiał już pewne podstawowe mechanizmy władzy. Trzeba prosić, gdy władca jest w dobrym humorze. Miał już dość tej służby, niebezpieczeństwa, a tam w Antiochii, w domu, czekali żona i syn! Konstancjusz popatrzył na swego żołnierza podejrzliwie, pamiętał bowiem świetnie, kto zaprowadził owych dwu niechcianych członków rodziny pod opiekę biskupa Euzebiusza z Nikomedii.

– Czego chcesz? – burknął, ale stary wiarus nie przejął się tonem władcy, który tak miał w zwyczaju mówić do swoich żołnierzy i sług.

– Domine, uprzejmie proszę, abyś zwolnił mnie ze służby.

– Na jakiej podstawie?

– Służę nieprzerwanie od dwudziestu pięciu lat. Odsłużyłem swoje, widziałem cesarzy nakładających diadem, a potem tych samych władców, których głowy toczyły się po bruku. Służyłem wiernie twojemu ojcu, niech Bóg łaskawie ma go w swej opiece. A teraz proszę, abyś, domine, pozwolił mi odejść.

Konstancjusz II znał przebieg służby swojego oficera ze scholae imperatoris, elitarnej formacji straży przybocznej.

– Ranisz mnie – rzekł. Wcale nie zamierzał pozwolić swemu słudze odejść.

Aureliusz Marcellinus westchnął i powiedział:

– Domine, pozwolę sobie powiedzieć coś, czego nie mówiłem ci, ponieważ nie mam w zwyczaju chełpić się tym, czego dokonałem. Stało się to w roku wojny twojego ojca z uzurpatorem Maksencjuszem. Wszyscy wiedzą, że twój ojciec stoczył wtedy chyba najcięższą bitwę w swoim życiu. Nie tylko dlatego, że wojska z Italii zaciekle broniły Rzymu przed armią Renu, która w oczach mieszkańców miasta uchodziła za w połowie barbarzyńską. Tuż przed mostem Mulwijskim schola pretoriańska twojego ojca została otoczona przez wojska Maksencjusza, które bez przerwy wspomagały swoich, przechodząc przez most. Pod twoim ojcem zabito konia i jeden z italskich żołnierzy zamierzył się na niego włócznią. Byłem szybszy, a tamten padł z odciętą ręką.

– Ojciec nigdy nie wspominał mi o tym – zauważył cesarz.

– Zapewne nigdy też nie powiedział ci, jak blisko był klęski tego dnia. Ja pamiętam mnóstwo ciał zabitych żołnierzy twojego ojca. Uratował nas przypadek. Po prostu drewniany most, przez który tysiące zbrojnych Maksencjusza przedostawało się na pole bitwy, zawalił się pod ich ciężarem. Tylko to nas uratowało od niechybnej klęski tego dnia.

– Przecież ojciec miał przed bitwą widzenie Chrystusa, który mu kazał na tarczach wypisać...

– Tak, znamy to wszyscy. Greckie litery X i P, co można zinterpretować jako inicjały imienia Jezusa Chrystusa. Ale ja pamiętam dobrze ów dzień, domine, i wiem, że na tarczach mieliśmy znak Mitry, Słońca Niezwyciężonego, którego twój ojciec był wtedy wiernym czcicielem.

– Milcz!!! – krzyknął Konstancjusz II, jak gdyby zląkł się pamięci starego żołnierza, który dobrze wiedział, że kiedyś święty cesarz Konstantyn nie był gorliwym i wiernym chrześcijaninem, ale wyznawał państwowy kult Sol Invictus.

Aureliusz Marcellinus zachował powagę, ale w głębi duszy zrozumiał, że Konstancjusz boi się prawdy o ojcu. Mit wielkiego chrześcijańskiego cesarza Konstantyna miał ją zastąpić. A on stał się bardzo niewygodnym świadkiem.

– Wynoś się!

– Czy otrzymam przynależny mi dokument potwierdzający służbę i odprawę? Za dwadzieścia pięć lat to będzie dwa tysiące pięćset aureusów. – Weteran postanowił do końca walczyć o swoje.

– Tak, weź, co swoje, i wynoś się.

Aureliusz skłonił się nisko cesarzowi, bo tego wymagała etykieta. Nie mógł tak po prostu odwrócić się plecami do cesarza. Wycofywał się zatem zwrócony do niego przodem, gdy nagle Konstancjusz go wstrzymał.

– Nie wypełniłeś ostatniego zadania.

Aureliusz rozumiał, co to znaczy. Mógł się tego spodziewać. Człowiek, który morduje swoją rodzinę dla władzy, nie zawaha się przecież, by zgładzić jednego starego żołnierza, który śmiał mu przypomnieć, że święty cesarz Konstantyn nie był za życia tak święty. Jednak ten prosty żołnierz w owej chwili miał odwagę osobistą, jak wtedy, gdy przy moście Mulwijskim uratował życie Konstantynowi.

– Rzeczywiście, domine, nie wykonałem. Jestem ci winny wyjaśnienie dlaczego.

– O niczym innym teraz nie marzę.

– To proste. Nie wykonałem rozkazu, bo jestem żołnierzem, a nie rzeźnikiem.

Konstancjusz zachowywał się spokojnie, ale wiarus wiedział, że były to tylko pozory – wewnątrz ten człowiek gotował się z wściekłości.

Szkoda stracić życie tak głupio w ostatnim dniu służby – pomyślał Aureliusz Marcellinus. Jednak okrucieństwo Konstancjusza miało też inne, bardziej złośliwe oblicze. O nim sługa miał zaraz się przekonać.

– Masz syna, prawda? – zapytał cesarz.

– Tak, ma siedem lat, mieszka z matką w Antiochii.

– Gdy dorośnie, oddasz syna na służbę w armii cesarskiej – rzekł Konstancjusz, który już wiedział, jaką mógł zadać największą mękę swojemu słudze. – To jest warunek twojego odejścia ze służby i wypłacenia odprawy.

– A gdy odmówię?

– Syn nigdy nie zobaczy tatusia – odparł zupełnie już rozluźniony Konstancjusz, któremu przyjemność sprawiało postawienie ludzi w niewygodnej sytuacji.

Aureliusz Marcellinus zacisnął pięści. Ale znał mściwość tej rodziny. Wiedział, że Konstancjusz II mu nie odpuści. Dwaj kuzynowie cesarza, którzy mieli być zgładzeni, dalej żyli. Na samą myśl, że jego syn, młody i nieświadomy niczego Ammian, miałby wieść tak samo straszne życie jak on, płakać mu się chciało z wściekłości. Był jednak realistą. Dziś wschodem władał Konstancjusz, a jutro – może ktoś inny. Diadem cesarski jakoś strasznie stracił na wartości w tych czasach. Może bogowie, bo w nich wciąż stary wiarus wierzył, ponieważ uosabiali stare rzymskie wartości, takie jak honor, wierność słowu i poświęcenie dla swojego kraju, może oni okażą chłopcu trochę łaski? Musiał się zgodzić. Wiedział to.

– W takim razie zgadzam się. Mój syn za trzynaście lat wstąpi do armii, na twoją służbę, domine.

– Trzymamy cię za słowo. Teraz możesz odejść, bo jesteśmy bardzo łaskawym władcą – rzekł Konstancjusz, który czasem używał wymyślonej przez Konstantyna pluralis maiestatis, liczby mnogiej zarezerwowanej wyłącznie dla władców, czyli bogów pośród ludzi, tutaj na ziemi.

ROZDZIAŁ II
W blasku Mitry
ANTIOCHIA, RZYMSKA PROWINCJA SYRIA, 349 ROK

Libanios, filozof i retor, skończył wykład. Obawiał się, że jego uczniowie w akademii antiocheńskiej nie zrozumieją wywodu o hipostazach[15]. Jednak miał wyrobionych i znających dobrze neoplatonizm studentów. Nie tylko bez kłopotu odczytali pisma Amoniusza Sakkasa, założyciela kierunku, ale też rozumieli, że wszystko, co istniało, jest emanacją Jedna. Cały wszechświat z niego wypływa, przeistacza się, aby potem po latach do niego powrócić. Ta grupa była wybitna, chyba najlepsza, jaką miał od wielu lat. Popatrzył na nich, jak dyskutowali o Fajdrosie Platona, jego uczniowie, chrześcijanie – zwłaszcza Grzegorz z Nazjanzu[16], dociekliwy i nieustępliwy interpretator idei platońskiej, pragnący pogodzić ją z chrześcijaństwem, i Bazyli[17], pochodzący z Kapadocji Grek, którego znajomość Arystotelesa dorównywała znajomości Biblii hebrajskiej.

Libanios nie znosił chrześcijaństwa i napisał przeciw niemu wiele pism polemicznych, ale zachowywał niezwykłą etycznie starożytną zasadę zawieszenia poglądów, zwaną po grecku epoché, której autorem był Pyrron z Elidy. Nakazywała ona zawiesić wyznawane poglądy na czas nauczania w szkole. Chcąc zgłębić jakąś koncepcję filozoficzną, należy odłożyć na bok własne mniemanie – po to, by zbliżyć się do poznawanego fenomenu. Z tego powodu jego chrześcijańscy uczniowie mogli bez obaw do niego przychodzić, bo nigdy by sobie nie pozwolił na krytykowanie czyichś poglądów na wykładzie poświęconym umiłowaniu mądrości. Nosił się na grecki sposób klasyczny – barwiony na indygo himation z odsłoniętym przedramieniem. Brodę miał starannie przyciętą, namaszczoną najlepszą oliwą i wonnościami, na które nie skąpił paru solidów rocznie.

Jak każdy chyba nauczyciel miał swojego ukochanego ucznia, a był nim syn żołnierza, Ammian Marcellinus, rodowity antiocheńczyk, charakteru zawziętego i nieprzeciętnego intelektu. Libanios poznał po kilku napisanych przez niego tekstach, że to chłopak o niespotykanym talencie narracyjnym. Z tego też powodu podsuwał mu często coś do czytania – a to Wojnę peloponeską Tukidydesa, a to Anabazę Ksenofonta – by chłopak odnalazł w grece styl właściwy mistrzom. Z filozofii był bardzo dobry, skłaniał się ku delikatnie mistycznemu stoicyzmowi, do którego chyba ostatecznie przekonały go pamiętniki Marka Aureliusza, cesarza piszącego po grecku.

Po skończonym wykładzie mistrz zauważył, że Ammian idzie w jego stronę. Patrzył z przyjemnością na chłopaka, wysokiego i wysportowanego jak na syna żołnierza przystało. Nie stać go było na drogi chiton, płaszcz też nie wyglądał na ostatni krzyk mody – wprawdzie antiocheńczycy mieli opinię strojnych wielbicieli uroków życia, ale na wykładach u Libaniosa wszyscy byli równi.

– Mistrzu, zdecydowałem, że jeśli będę pisał o historii, to po łacinie.

A cóż to za dziwactwo! Libanios, znawca klasycznej literatury, ale bezapelacyjnie wielbiciel języka greckiego – jako doskonalszego od łaciny narzędzia opisywania rzeczywistości, przenikania jej trafnością pojęć filozoficznych, metafor, rzeczowników i czasowników wyrażonych w aż dziewięciu formach czasowych – zmieszał się. Łacina, owa naśladowczyni, mowa Rzymian nie mogła się z nią równać. Miała tylko cztery podstawowe formy czasownika!

– Czy możesz mi powiedzieć dlaczego? Czy język grecki, twój język, nie jest dostatecznie mistrzowski? – zapytał prowokacyjnie Libanios i niespodziewanie nadział się na celną kontrę ucznia.

– Zamierzam używać łaciny w sposób tak wyrafinowany, aby nikt nie zapomniał, że jestem przede wszystkim Grekiem – odparł Ammian Marcellinus.

Po lekturze kilku tekstów Ammiana Libanios nie mógł wątpić w jego talent. Ale po łacinie? To już było doprawdy dziwactwo.

– Mało kto na wschodzie rozumie łacinę – rzekł.

– To podstawowy błąd – sparował natychmiast Ammian. – Czy nie widzisz, mistrzu, że my, Grecy i Rzymianie, znów oddalamy się od siebie, podczas gdy to właśnie teraz winniśmy być jak najbliżej? Jedno jest imperium, które jest światłem, mistrzu. Obyśmy nie dożyli czasu, gdy to światło zgaśnie.

Skąd taka dojrzałość u tego młodzieńca o rudawej czuprynie i piegatych policzkach? Libanios był wrażliwy na piękno i gdyby nie to, że Ammian był jego uczniem, obdarzyłby go uczuciem jak Sokrates młodego Platona.

– Ja na pewno tego nie dożyję – westchnął. – Obyś ty nie musiał być świadkiem końca naszego świata.

– Dziękuję, mistrzu, za ten rok. Teraz egzaminy przed radą starszych akademii.

– Tak, teraz egzaminy. Losujecie imię filozofa na kawałku potłuczonej wazy i bronicie jego teorii przed pytaniami. Potem geometria, łacina i egzamin z Iliady i Odyssei – dopowiedział mistrz, jak gdyby chciał przypomnieć młodemu człowiekowi powinności. Ale nie musiał, Ammian świetnie się uczył.

Zauważył, że dwu przyjaciół chrześcijan czeka na Ammiana, chcąc zapewne znów przy winie przekabacić go na religię „jedynie prawdziwą”, jak mówili o niej wyznawcy ukrzyżowanego Jeszui z Nazaretu.

– Idź do kolegów. Starzec poradzi sobie sam.

Libanios nosił podręczną torbę utkaną z grubego lnu, w której trzymał zwoje papirusowe przeznaczone na wykład. Gdy Ammian oddalał się do kolegów, starzec patrzył na młodzieńca z tęsknotą, która na zawsze miała pozostać niewypowiedziana.

*

Bazyli z Kapadocji i Grzegorz z Nazjanzu porwali młodego Ammiana do centrum miasta na wino do tawerny, co do której mieli pewność, że trunek w niej podawany był lokalny i nierozcieńczany. Antiochia była miastem podźwigniętym ze skutków katastrofalnych trzęsień ziemi, ale pamiętała też rany, jakie niedawno, przed kilkudziesięciu niespełna laty, zadali jej Persowie. Handel, rzemiosło, dobre jedzenie i wino znów wróciły na jej tętniące życiem ulice.

– Chcemy cię wreszcie nawrócić – powiedział Bazyli. – Pozwól nam ci udowodnić, uparty poganinie, że to my mamy rację.

– Mój drogi Bazyli – rzekł Ammian przyjacielsko. – Co do prawdy, nie ma wątpliwości, że chrześcijanie posiedli ją w stopniu najwyższym, jednak ja pozostanę przy mojej wierze. Nie dlatego, że Jezus jest gorszy od Mitry, ale ja po prostu, czytając waszą Ewangelię, odnajduję podstawową sprzeczność.

– Jaką? W Ewangelii nie ma błędów! – odparł Bazyli.

– Podstawowym waszym błędem jest wiara, że Bóg, i tu zgadzamy się co do tego, że istnieje tylko jeden, wciela się w człowieka. Jak Bóg, który jest bytem – Ammian użył greckiego imiesłowu od czasownika istnieć – jedynym i myślą doskonałą, może być jednocześnie swoim stworzeniem, z definicji niedoskonałym?

Bazyli i Grzegorz popatrzyli po sobie wymownie. Należeli do przodujących uczniów spośród chrześcijan na studiach w Antiochii, ale Ammian był od nich zdecydowanie lepszy w filozofii, która wciąż stanowiła domenę tak zwanych pogan. Zresztą obaj, będąc ludźmi wykształconymi, doskonale wiedzieli, że Ammian nie wierzył w żadną Atenę wyskakującą z głowy Zeusa ani też w inne podobne absurdy godne dzieci lub prostaków. Ammian wierzył w jednego boga, zwanego u neoplatoników Jednem, z którego wywodziło się wszystko, co istniało – kosmos, gwiazdy, ziemia, woda, ogień i krew krążąca w ciałach żywych stworzeń. Bazylemu i Grzegorzowi chodziło jednak o to, by znawca dawnej religii uwierzył w Jezusa – Boga-Człowieka.

– Nie znamy wszystkich myśli Bożych – rzekł, popijając wino, Bazyli. – Ale Bóg, którego ty nazywasz Jednem, wcielił się w Chrystusa.

– Czekaj, czekaj – odparł Ammian, który znał tych dwu młodzieńców i wiedział, na co może sobie pozwolić. – Jak mógł się wcielić? Przecież nawet wy, chrześcijanie, nie uznajecie tej prawdy wszyscy w równym stopniu.

Znów obaj chrześcijańscy młodzieńcy wymienili znaczące spojrzenia.

– A więc ty wiesz już o Ariuszu? – zapytał Grzegorz.

– Oczywiście, że wiem – oznajmił Ammian. – Wyobraź sobie, że my, wykształceni poganie, jak nas nazywacie, interesujemy się pismami chrześcijańskimi. Libanios ma ich pokaźną kolekcję. Interesujemy się waszymi poglądami i nie znajdujemy w nich niczego ciekawego intelektualnie. Wybaczcie szczerość, ale nawracanie mnie nie ma sensu.

– Ariusz to wielki problem – przyznał Grzegorz. – Myślę, że grecka filozofia psuje doktrynę Kościoła.

– Psuje? – żachnął się Ammian. – Jak dobra filozofia może psuć doktrynę? To wasza doktryna jest nielogiczna.

– Masz na myśli wyznanie nicejskie? – zapytał Grzegorz.

– Nie inaczej.

– Cesarz zebrał wszystkich biskupów jak żołnierzy armii i nakazał im dać Kościołowi jedno wyznanie wiary, akceptowane przez wszystkich. Zachód nie ma z tym problemu. Grecy na wschodzie już tak – rzekł smutno Bazyli i pociągnął wina. – Dlatego nie dziw się naszemu brakowi entuzjazmu dla filozofii. Filozofia zabija teologię.

Tego Ammian nie zdzierżył:

– Ale przecież adaptowaliście do chrześcijaństwa jedno z najważniejszych platońskich pojęć, czyli logos! To logos jest sensem, rozumem świata w platońskim ujęciu, podobnie u Plotyna czy stoików. Tworzycie swoją teologię z pojęć filozoficznych świata greckiego i nie chcecie przyznać nawet przed samymi sobą, że tak czynicie.

– No i co z tego? – zapytał z wyrzutem Grzegorz.

– To nieuczciwe – zaoponował Ammian.

– Nie zgadzam się z tobą, mój przyjacielu – rzekł Grzegorz. – My, wyznawcy Chrystusa, doświadczyliśmy z rąk pogan cierpień tak strasznych, że mało kto mógłby je wytrzymać. Moi rodzice pamiętają prześladowania za Galeriusza[18]. Był strach, kiedy żołnierze wchodzili do domów. Tysiące aresztowanych, tysiące ofiar na arenach, palonych żywcem i pożeranych przez dzikie, drapieżne zwierzęta.

– Ja nie neguję waszych cierpień i gdybym miał was ukryć, nie wahałbym się ani chwili – odpowiedział mu Ammian. – Czy jednak cierpienia waszych sióstr i braci nie nauczyły was, że wy i my, czyli wyznawcy bogów, nie możemy żyć razem w pokoju?

Jego dwaj chrześcijańscy przyjaciele milczeli. Po ich minach było widać, że to ważne pytanie. Grzegorz smakował wino, a i Bazyli wziął solidnego łyka. Kupili dwa sextariusy[19]. W końcu Grzegorz się odezwał:

– Nie, bo wasi bogowie są fałszywi.

I znów powrót do punktu wyjścia. Tak kończyły się wszystkie dysputy chrześcijan, uczących się filozofii greckiej z wyznawcami dawnego Boga, objawiającego się w logosie lub przemawiającego przez demiurga za pośrednictwem innych bóstw. Ammian za poganina się nie uważał i było to dla niego określenie obraźliwe. Popatrzył na znajdujący się w dole ulicy gnomon, czyli słoneczny zegar – było już późno. Musi wracać do domu, gdzie czekają matka i ojciec. To dobry powód do przerwania dyskusji, która do niczego nie prowadziła. Chrześcijanie mieli swoją pewność, której on nie miał. Ale lubił ich trójkę, razem stanowili paczkę najlepszych kolegów. Libanios też bardzo ich wszystkich lubił, bez względu na wyznanie.

– Pójdę już. Późno jest – rzekł Ammian.

– Dlaczego zawsze uciekasz? – zapytał z wyrzutem Bazyli.

Ammian westchnął.

– Bo lubię was takimi, jakimi jesteście. Ale nie lubię, gdy zabieracie wolność w dyskusji – powiedział im szczerze.

– Dlaczego nie chcesz przyjąć Chrystusa? – W głosie Bazylego brzmiał zawód.

– Czytałem waszą Ewangelię Jana. Najbardziej uderza mnie spokój waszego Chrystusa. Mam wrażenie, że on uszanowałby moją niewiarę w waszego Boga. Nie róbmy nigdy niczego, co zniweczy naszą przyjaźń.

– Masz nasze słowo – powiedział Grzegorz z Nazjanzu, podnosząc do ust kubek dobrego antiocheńskiego trunku. – Piję za twoje zdrowie.

– Dziękuję – odparł młodzieniec z rudą czupryną.

Ammian zabrał swoje rzeczy i podążył do domu. Nie stać go było na konia ani na to, by zapłacić za podwiezienie. Szedł więc pieszo, a miał do pokonania sześć mil rzymskich do posiadłości na wsi, gdzie czekali na niego rodzice.

*

Stary wiarus już prawie zapomniał o obietnicy złożonej cesarzowi Konstancjuszowi II, obecnie jedynemu panu imperium, trzynaście lat temu pod groźbą miecza. Te lata upłynęły jak sen. Zobaczył, że w portyku, tuż nad brzegiem morza siedzi jego żona i tka wełniane skarpety dla niego. Antiochia jest rajem, ale zimy bywają trudne, zwłaszcza gdy wiatr znad rozszalałego morza chłoszcze wzgórza. Jednak teraz była piękna i niezwykle ciepła jesień. Od trzech dni koloni, czyli syryjscy chłopi i kobiety, zbierali winogrona – dojrzałe, ciemne, pełne tanin i słodyczy. Z nich wytłoczą moszcz, który następnie syryjskim obyczajem będzie sześć miesięcy fermentować w kamiennych stągwiach. A wino, które fermentuje w kamieniu, jest inne od tego z drewnianej beczki. Aureliusz Marcellinus lubił jego smak. Lubił też smak prostych dań: pieczonego okrągłego podpłomyka z razowej mąki, najlepszej oliwy, cebuli posypanej morską solą i właśnie głębokiego wina, dającego radość umysłu. Czekał na syna, chciał z nim odbyć poważną rozmowę, która miała zaważyć na jego przyszłości. Zbierał się do niej od kilku miesięcy, gdyż przez ostatnich dwanaście lat żył niejako w zawieszeniu – jak gdyby w Konstantynopolu, czyli nowym Rzymie, nie panował Konstancjusz II, któremu przed laty złożył pewną obietnicę.

Nie dalej jak miesiąc temu specjalny kurier cesarski przywiózł staremu wiarusowi wezwanie. Wiedział, co się w nim znajdowało. Musi przygotować syna, zarówno sprawnościowo, jak i duchowo. Aureliusz za lata służby otrzymał przez pocztę cesarską posrebrzaną tubę z kości, a w niej papirus z tytułem ekwity[20] i przydziałem ziemi, która czyniła z niego bogatego człowieka. Jednak cesarskie wezwanie dla syna stanowiło dla starego człowieka cierpienie.

W końcu, gdy słońce tonęło już w Morzu Śródziemnym, Aureliusz Marcellinus zauważył syna, który nadchodził od strony Antiochii. Przed ich posiadłością trakt się wspinał, a potem łagodnie opadał, więc siedzący przed portykiem swojej wilii Aureliusz mógł obserwować syna ubranego w prosty chiton, z przerzuconą przez ramię lnianą torbą z papirusami.

– Witaj, synu!

– Ojcze! – zawołał radośnie młody człowiek.

Uściskali się. Ammian od razu zauważył, że ojca coś trapi, jakiś problem, z tego powodu zapytał:

– Dlaczego się martwisz, ojcze? Znam każdy włos na twojej głowie i wiem, że są już siwe, ale znam też wyraz twoich oczu, które nie potrafią ukryć smutku.

Aureliusz próbował się uśmiechnąć.

– Zjedzmy z matką wieczerzę.

Popołudniowa kolacja, zwana po łacinie cena, w domach ekwitów stała się codziennym elementem, spotkaniem rodziny, wymianą myśli. Zapraszano na nią często przyjaciół i sąsiadów. Teraz we troje usiedli do wieczerzy, a królowały na niej owoce morza, sos garum, świeży chleb i doskonałe syryjskie wino. Gdy się posilili, ojciec rzekł do syna:

– Wzywa cię cesarz. Nic nie mogę zrobić.

Ammian zdawał się nie zrozumieć od razu wymownego zdania, które właśnie wypowiedział ojciec.

– Co to znaczy?

– Dostałeś imienne wezwanie do armii cesarskiej.

– Na kiedy?

– Tej jesieni.

Matka milczała cały czas, ale ona chyba przeżywała to najbardziej. Ammian był jej jedynym dzieckiem. Aureliusz spodziewał się jakiegoś histerycznego ataku paniki, wyobrażał sobie, że syn będzie krzyczał, rozpaczał, ale nic takiego się nie stało.

– Zdążę zdać u Libaniosa wszystkie egzaminy. Najprawdopodobniej pomogę wam też przy zbiorze oliwek – odparł spokojnie Ammian.

Aureliusz nie spodziewał się takiej dojrzałości po synu. Przywykł przez tyle lat do obiegowych opinii o męskiej młodzieży w różnych krainach cesarstwa – że woli sobie obciąć rękę, niż iść do cesarskiego wojska. W armii rzymskiej służyła zaledwie połowa obywateli imperium. Począwszy od 212 roku, kiedy Karakalla nadał obywatelstwo wszystkim wolnym mieszkańcom cesarstwa, młodzież nie garnęła się do wojska.

– Jestem zaskoczony. Przyjmujesz to tak spokojnie? Dla mnie to był straszny ciężar, by ci o tym powiedzieć – rzekł Aureliusz Marcellinus.

– Ojcze, żądam przygody w moim życiu. Zdam egzaminy. Mógłbym sam wykładać, ale perspektywa stania się oficerem... To wspaniałe wyzwanie, poznam tyle krain, wielu ludzi.

Ojciec pokręcił głową.

– To nie jest życie dla młodego człowieka – zauważył. – Nie wiesz, co mówisz. To dwadzieścia pięć lat strasznego życia w ciągłym zagrożeniu.

– Ojcze, tylko będąc blisko śmierci, możemy tak naprawdę żyć pełnią życia – odparł Ammian.

Ojciec tęgo łyknął wina.

– Zapomniałem, żeś jest filozofem – powiedział. – Od jutra zaczynamy ćwiczenia. Rzut oszczepem, miecz i technika walki, jazda konna. Choćbyś padał, nauczę cię wszystkiego, bo to uratuje ci życie. Ale zrobimy coś jeszcze.

– Co takiego? – zaciekawił się Ammian.

– Dostąpisz wtajemniczenia w kult naszego boga – odparł ojciec.

– A zatem niech Mitra mi się ukaże – rzekł młodzieniec.

*

Julian także przebywał w Antiochii. Od czasu masakry jego rodziny, dokonanej za wiedzą i z rozkazu Konstancjusza II, nie poruszał z nikim tego tematu. Chłopiec zamknął się w sobie, ufając – nie bez podstaw – że jego powierzchowność ochroni go przed zainteresowaniem i ludzie zostawią go w spokoju. Julian, choć był członkiem rodziny cesarskiej słynącej raczej z silnego usposobienia, hartu ducha i okrucieństwa, zachowywał się zgoła inaczej. Był raczej otyły, niezbyt sprawny fizycznie. Nieporadność księcia stawała się przedmiotem żartów, docinków, ukrytych spojrzeń w stylu: Ale grubas!

Jednak chłopiec zdawał się nie zauważać tych wszystkich przykrych słów i gestów. Zamknięty w sobie, dużo czytał – przede wszystkim chrześcijańskich klasyków, dużo Tertuliana, Justyna Męczennika czy współczesnego mu Laktancjusza. Te papirusowe zwoje podsuwał mu oczywiście opiekun, biskup Nikomedii Euzebiusz, wymagający od Juliana bezwzględnej i fanatycznej wiary. Księcia widywano zatem często w kościele wybudowanym w Antiochii na miejscu zburzonej i od dawna nieuczęszczanej świątyni małoazjatyckiej bogini Kybele. Zabrany z niej czarny kamień posłużył do budowy ołtarza. W kościele tym, pośród śpiewów mnichów propagujących wśród młodzieży męskiej ideał czystości i wyrzeczenia się miecza w obronie oraz rozkoszy łoża i stołu, widywano często Juliana okadzającego ołtarz lub śpiewającego jakieś greckie podniosłe hymny. Głos miał bowiem rzeczywiście miły i melodyjny. Jednak nie poważano go jako człowieka. Jedyne, o co Julian prosił biskupa, będącego jego jedyną gwarancją życia, to by ten pozwolił mu na uczęszczanie do akademii antiocheńskiej.

– Po co? Chcesz chodzić na wykłady Libaniosa, tego podłego poganina, który lży naszego Pana? – pytał biskup.

Julian w takich przypadkach nie potrafił walczyć o swoje. Jego twarz przybierała wyraz niczym u przestraszonego dzieciaka, błądził spojrzeniem w tę i we w tę stronę, szukał odpowiedniego słowa, czasami gestykulował dłonią, co wprawiało w irytację ludzi z nim rozmawiających.

– Chcę chodzić na wykłady Libaniosa, bo chcę poznać ludzi w moim wieku – mówił Julian. – Doskwiera mi samotność, gdyż mój brat Gallus nie rozumie filozofii, interesują go jedynie wyścigi rydwanów i sprośne sztuki teatralne.

– Masz się zaprzyjaźnić z Chrystusem! Ludzie ci niepotrzebni – grzmiał biskup.

W końcu jednak Julian odważył się na bunt.

– Myślę, że Chrystus nie miałby nic przeciwko, żebym pochodził na wykłady z filozofii.

– Dlaczego? Powołaj się na słowa Pana!

Julian przewrócił oczyma, pogładził się po pulchnym policzku.

– Jezus powiedział, że nieczyste jest to, co wychodzi z człowieka, a nie to, co do niego wchodzi. Więc filozofia pogan nie uczyni mnie takim jak oni.

Biskup Euzebiusz z Nikomedii tylko z pozoru był surowy. To była strategia sprawdzania ludzi: jacy są naprawdę. Zgodził się. Jednak we wzroku Juliana kryło się jeszcze coś innego, jakaś przekora, której z pewnością on sam nie umiałby jeszcze nazwać. Człowiek niegdyś prawie zaszczuty żyje w traumie przez lata. Julian nie zapomniał o lecie 337 roku. Skrył owo lato, jego duszny upał i krew bliskich na dnie duszy, gdzie przykryły je sążniste pokłady pamięci. Jego czas nie nadszedł.

*

Ammian Marcellinus nie tracił ani jednego dnia, odkąd ojciec wyjawił mu prawdę o tym, że musiał oddać go na służbę cesarzowi. W wieku niespełna dwudziestu lat człowiek myśli zupełnie innymi kategoriami niż w jesieni życia, bo lato zawsze mija szybko. Zamartwiali się więc rodzice, ale ten niepokój jak gdyby nie udzielał się młodzieńcowi, który postanowił nade wszystko zakończyć u Libaniosa naukę, składając wszystkie egzaminy: literaturę grecką i łacińską, filozofię, geometrię i język obcy – wybrał perski. Ammian miał ponadprzeciętny talent do języków obcych, czym wprawiał w zazdrość kolegów i samego Libaniosa, który jak większość intelektualistów epoki był dwujęzyczny, ale na przykład językiem Gotów gardził jako niskim i mało cywilizowanym. Ammian nie żywił takich uprzedzeń. Z tego też powodu los pchał go do armii rzymskiej jako formy nieokiełznanej przygody, możliwości podróżowania po całym obszarze imperium, które jeszcze sto lat temu nazywano po grecku oikumene, czyli całym dostępnym człowiekowi światem. Teraz wiedza o tym, że ten świat jest szerszy, była już znana takim uczonym jak Libanios, którego jeden z uczniów odbył przed wieloma laty podróż do Indii, gdzie rządzili Kuszanowie i wielki ich król Karniszka, wyznający tajemniczą naukę Buddy. Jednak świat barbarzyńców przerażał Rzymian, którzy czuli się bezpieczni tylko za swoim limesem, czyli niekończącym się murem nad Renem i Dunajem.

Któregoś dnia, po egzaminie z filozofii, który zaliczył u Libaniosa najlepiej, jak było można, jego chrześcijańscy przyjaciele Grzegorz z Nazjanzu i Bazyli z Kapadocji poszli na jakiś wykład, obcy Ammianowi, który jednak rozpalał chrześcijan do szaleństwa. On został i zbierał już swoje notatki na tabliczkach, gdy wyczuł, iż ktoś mu się przypatruje. Odwrócił się speszony. Okazało się, że za nim stał grubawy, przysadzisty, ale świetnie odziany człek, o włosach w kolorze ciemnego złota. Widywał go już wcześniej, ale nigdy nie zwracał uwagi na takich pyszałków. Gość przychodził na wykłady w towarzystwie sług odzianych w szare tuniki i takież płaszcze. Ammian podejrzewał, że byli to słudzy wszechwładnego biskupa Euzebiusza, ale ponieważ ów jegomość trzymał się z daleka od dyskusji, nie wdawał się z nim w żadne kontakty. Teraz jego nieoczekiwana wizyta go zaskoczyła.

– Słyszałem wiele o tobie – rzekł nieznajomy. – Czy możemy porozmawiać?

– Ja nie słyszałem zbyt wiele o tobie, a teraz, jak widzisz, pakuję się, więc na dyskusję filozoficzną nie będziemy mieć wiele czasu. Spieszę się do domu – odparł Ammian.

Nieznajomy przewracał oczyma, zastanawiając się, co ma odpowiedzieć. To zachowanie było dla wielu ludzi irytujące i takie odniósł też wrażenie Ammian.

– Jednak chciałbym porozmawiać.

Co za natręt – pomyślał młody Marcellinus, wkładając do torby rulon z dialogiem Platona – Timajosem.

– Jestem Julian.

– No i co z tego?

– Jestem wychowankiem biskupa Euzebiusza i chodzę na wykłady, na które chodzisz ty. Podoba mi się, jak bronisz w czasie dyskusji swoich poglądów.

– Po to mamy poglądy, by ich bronić. Przyznasz, że bez sensu mieć jakieś poglądy i ich nie ujawniać. Ja przynajmniej nigdy nie chciałbym tak żyć ani być do czegoś takiego zmuszonym – odparł Ammian, patrząc nieznajomemu w twarz.

Nieznajomy znów zaczął wiercić oczyma. Dziwak – pomyślał Ammian – że też taki mnie spotkał i mówić z nim muszę.

– Podziwiam cię. Ja żyję właśnie takim życiem i nie jest to los człowieka wolnego.

– Nie jesteś zatem wolny?

– Nie – odparł gruby Julian.

– A chciałbyś być wolnym?

– O niczym innym nie marzę.

Znów chwila kłopotliwego dla Ammiana milczenia, w którym Julian zbierał się do powiedzenia jeszcze czegoś, w jego mniemaniu ważnego.

– Czy twoim ojcem jest Aureliusz Marcellinus?

– Tak, ale dlaczego mnie o to pytasz? Ja nie pytam cię o twego ojca.

– Chętnie ci powiem. Moim ojcem był Juliusz Konstancjusz, brat cesarza Konstantyna.

Ammian nagle poczuł ciężar historii, która spadła mu po raz pierwszy pod nogi. Było to wyznanie tak nieoczekiwane jak pytanie o ojca. Wówczas Julian rzekł:

– Pytam o twojego ojca, ponieważ uratował mi życie wiele lat temu w Konstantynopolu. Proszę, powiedz o mnie ojcu, że jestem wdzięczny i nigdy nie miałem okazji podziękować. Słudzy biskupa pilnują mnie bez przerwy i dbają o to, bym nie rozmawiał z takimi ludźmi jak ty.

– Z takimi ludźmi jak ja? A co we mnie jest takiego strasznego? – zapytał młodzieniec.

– Wyznajesz dawnych bogów, a to nie jest mile widziane w Konstantynopolu – odparł Julian. – Podziwiam cię i jeśli będziesz kiedyś na dworze, w co nie wątpię, widząc, jak zawstydzasz w nauce najlepszych z chrześcijan, nigdy nie odmówię pomocy. Teraz jednak mam prośbę.

– Tak, słucham.

– Proszę, ofiaruj mi jeden z twoich papirusów z tekstami Platona. Powiedziałem sługom Euzebiusza, że pożyczysz mi jeden z tekstów, dlatego pozwolili mi porozmawiać z tobą. Przepraszam, że się narzucam, ale jesteś pierwszym człowiekiem, z którym mogę porozmawiać otwarcie, nie bojąc się, że ktoś mnie wyda.

Wtedy Ammian zdał sobie sprawę z tego, że książę Julian żyje jak niewolnik – w strachu, który na pewno oswoił, bo był jego codziennością. Żal mu się zrobiło tego człowieka, któremu powierzchowność z pewnością nie przysparzała przyjaciół.

– Weź, proszę, który chcesz.

– Niech to będzie, jak gdybyś mi dawał ten tekst. I niech to nie będzie platońska Uczta, bo tekst został uznany przez Euzebiusza za niemoralny.

Ammian miał już parsknąć śmiechem, bo cóż niemoralnego tkwiło w tekście o cielesnej i boskiej miłości, ale pomny na to, w jakim świecie żył Julian, bez wahania wyciągnął z torby zwinięty uprzednio Timajos, który traktował o początku świata.

– Bierz i powiedz, żeś rozmawiał ze mną o wyższości chrześcijańskiej wizji początku świata – rzekł Ammian. – Ale mnie nie przekonałeś, ponieważ nie wierzę w powstanie świata. Jestem pewny, że wszechświat nie ma ani początku, ani końca, więc nikt go nie stworzył. A tekst weź, aby wykazywać, jak bardzo Platon się mylił.

– Dziękuję – odparł Julian, chwytając tekst jak coś bardzo cennego. – Dostałem od cesarza Konstancjusza i biskupa pozwolenie na studiowanie w Atenach. Będę mógł chodzić na zajęcia do Akademii Platońskiej.

– Zazdroszczę – oznajmił szczerze Ammian. – Ale uważaj, na bramie akademii widnieje napis: Wy, którzy nie znacie się na geometrii, nie macie tu czego szukać.

– To mi nie grozi. A tekst – Julian wskazał palcem na zwój papirusu – oddam, gdy będzie okazja. Może więc zobaczymy się znów. Może w stolicy, może gdzie indziej.

– Nie musisz go oddawać – rzekł Ammian. – Niech to będzie na pamiątkę naszego spotkania.

– Dziękuję ci bardzo!

Ammian mógł powiedzieć, że rozstali się z Julianem niemalże przyjacielsko, ponieważ pod powierzchniowością reagującego z opóźnieniem grubasa tkwił przerażająco samotny i spragniony kontaktu z innymi ludźmi człowiek. Tym spieszniej wrócił do domu i powiedział wszystko ojcu.

*

– Synu, czy jesteś gotowy na wtajemniczenie? – zapytał któregoś dnia, kilka tygodni przed wyjazdem, Aureliusz Marcellinus.

Obaj byli wyznawcami Mitry, tajemniczego bóstwa, które pojawiło się w imperium półtora, może dwa wieki wcześniej. Nikt nie wiedział dokładnie jak i kiedy. Ale zdobyło szybko wielką popularność, ponieważ utożsamiono je z kultem Słońca Niezwyciężonego – Sol Invictus. Jednak klimat dla wyznawców Mitry się zmienił. Jego wyznawcami byli bowiem prześladowcy chrześcijan ledwo czterdzieści lat wcześniej. Cezar samego Dioklecjana, Galeriusz, był szczególnie zajadłym tępicielem chrześcijan, a ofiary liczono w setkach. Teraz sytuacja się odwróciła. To wyznawcy Mitry musieli utajniać swoje obrzędy, których strzegli zazdrośnie.

– Czekam na ten dzień od początku mojego życia – odparł Ammian.

A więc teraz. Miał przeistoczyć się w ofiarnego byka i odrodzić się w jego krwi. Szybko ojciec chce tego wtajemniczenia – pomyślał Ammian i zaraz się przeraził, że będzie żył losem Aleksandra Wielkiego, którego ubóstwiał, gdy był małym chłopcem. Nie chciał żyć krótko i umrzeć młodo. Modlił się zatem do bóstwa, aby tak się nie stało. Chciał w owej chwili stać się świadkiem czasu, całego może stulecia, i prosił gorąco bóstwo, aby dało mu talent do opowiedzenia świata, który dzięki wstąpieniu do armii miał zobaczyć.

Poszli w nocy do mitreum[21], które znajdowało się w naturalnej jaskini powstałej w grzbiecie góry Silpius, która górowała nad Antiochią. Ammian odczuwał jakąś naturalną radość na widok gór, odkąd matka zabrała go w podróż do doliny Bekaa, najżyźniejszej części Syrii, pomiędzy górami Libanu i Antylibanu. Teraz jednak stawał się w pełni świadomym wyznawcą swojego Boga, którego ludzie ciągle mogli widzieć – było to słońce, bez którego nic żywego nie może istnieć. Ammian wszedł do mitreum z niezwykłym, nigdy wcześniej nieodczuwanym podekscytowaniem. Zauważył, że w głównej sali, spod której stropu widać było przez otwór światło słońca, tworzące coś w rodzaju świetlistego słupa pośrodku zebranych, znajdowało się już sporo przybyłych mitraitów, wśród których zapewne znajdował się jego rodzony ojciec. Jednak to wydarzenie miało się rozegrać między nim a bóstwem, które miało się objawić.

– Czy jesteś czysty przed Bogiem, który wszystko stworzył z siebie samego?

– Tak, jestem czysty – odparł Ammian.

– Czy chcesz teraz przyoblec się w Boga, aby zostać zanurzonym w jego życiu?

– Tak, tego pragnę.

– Stań przed Bogiem, taki, jakim cię stworzył.

Ammian nie był pewny, co powinien zrobić. Jak jednak pojawiamy się na tym świecie, gdy wychodzimy z łona matki? Nago i we krwi pępowinowej. Było to dla niego przeżycie. Ale ściągnął z siebie ubranie i stanął nagi w świetle spływającym na niego z otworu na górze. Wyznawcy Mitry podjęli pieśń, której naczelnym motywem było bóstwo rodzące samo siebie i wraz z nim świat i życie. Przez wszystkie wcielenia Mitry odradzającego się z krwi byka życie było dalej możliwe. Oni śpiewali, a Ammian czekał na życie lub śmierć, na moment, który nim wstrząśnie. Nie wiedział, że nad otworem w sklepieniu rzeczywiście życie zmagało się ze śmiercią. Jeden z kapłanów Mitry przyłożył do karku byka ostrą siekierę i uderzył tak, aby krew z tętnicy ciekła bezpośrednio przez otwór na nagiego chłopaka. Gdy pierwsze ciepłe krople spadły na niego, Ammian krzyknął, bo doświadczał swojej nagości po raz pierwszy tak świadomie i do tego przed oczyma innych. A potem krew byka zalewała go strumieniem i pokrywała pagórki jego mięśni, wąwozy pachwin, i ściekała jak ożywczy deszcz. Czuł jej smak w ustach. Była lepka i słodka, mdła i przerażająco prawdziwa. Całe to doświadczenie wstrząsnęło nim tak bardzo, że nie mógł dłużej już stać na nogach, ale jakaś wewnętrzna, nieprzeparta siła kazała mu ułożyć się w pozycji embrionalnej. Chciał poczuć się bezpieczny w tej krwawej macierzy, w owym przedwiecznym i niemającym początku łonie wypełnionym krwią bóstwa zapładniającego swoje stworzenie. W końcu krew przestała na niego spływać. Ammian szlochał i krzyczał, bo owa kąpiel stanowiła dla niego nowy początek i koniec, który stawał się początkiem. Ammian w tej krwi umierał i rodził się na nowo. Stawał się innym człowiekiem.

ROZDZIAŁ III
Ten pierwszy raz
KONSTANTYNOPOL, 350 ROK

Podróż morska Ammiana z Antiochii do Konstantynopola trwała dwa tygodnie, z kilkudniową przerwą w Efezie, gdzie młody człowiek mógł zobaczyć ruiny świątyni Artemidy. Poszedł tam bez nadziei na przygodę – trochę po to, by zabić czas i rozprostować kości po wielu dniach spędzonych w małej, dusznej i ciasnej kajucie statku handlowego, który miał wszakże kilka miejsc dla podróżnych. Zaskoczyła go pustka na miejscu świątyni – jeszcze sto lat temu, o czym czytał w akademii Libaniosa, odbywały się tam procesje, nabożeństwa ku czci Miodnej Pani – jak nazywano Artemidę, siostrę świetlistego Apollina. Ammian wiedział, że przed osiemdziesięciu ośmiu laty w Efezie doszło do wielkiego nieszczęścia za cesarza Galena, szczególnie znienawidzonego przez chrześcijan – na imperium spadł pierwszy najazd Gotów, wrogów nigdy wcześniej niewidzianych w takiej liczbie na ziemiach cesarstwa. Przedostali się przez cieśniny i spustoszyli Azję Mniejszą, ziemie ludne i bogate, od czasów Aleksandra Wielkiego nieznające najazdu, mordu i grabieży. Padła wtedy świątynia Artemidy – przewrócono święte ule Miodnej Pani, a świątynia spłonęła. Miejsce po niej opustoszało, porosły je krzaki, bo nieoczekiwanie większość w Efezie zdobyli chrześcijanie, a oni nie byli zainteresowani odbudową. Libanios w szkole w Antiochii pokazywał Ammianowi pisma, w których chrześcijanie cieszyli się, że oto demony zostały przegnane i teraz w Efezie mówiono o innej wielkiej świętości – Marii, matce Jezusa. Miała tutaj umrzeć czy też zostać wzięta do nieba. Ammian zauważył, że na miejscu ogromnych kompleksów świątynnych chrześcijanie wybudowali prosty kościół i tam się spotykali, ale minął ich bez słowa. Nie przynależał do ich świata.

Gdy doszedł do ruin, oczom jego ukazały się tylko nagie kolumny, wciąż sczerniałe od potwornego ognia, jaki Goci rozpalili w świątyni, by zniszczyć to wszystko, czego nie mogli zabrać. Zadumał się. Nie mieściło mu się to w głowie. Artemida była tak wielkim bóstwem, a nikt jej już nie czcił w tym miejscu, gdzie ponoć czyniła cuda. Czy pragnienie cudu jest dążeniem człowieka do lepszego świata? Chrześcijanie też mówią o cudach, czy zatem ich cuda były odbiciem tych wcześniejszych – Artemidy? A przed nią cześć oddawano tutaj Kybele. Ponieważ Artemidę nazywano świętą panią, dziewiczą boginią, teraz te same tytuły zaczęły przysługiwać Marii. Dla Ammiana było to oczywiste.

Jednak coś przykuło jego uwagę. Podszedł bliżej do martwego, zdawało mu się, pnia, niegdyś należącego do wielkiego drzewa, które rosło w pobliżu świątyni. Musiało płonąć razem z nią, jednak jego część ocalała i od niego wzbiły się w górę nowe, wijące się ku słońcu, wężowate pędy. Ammian był wrażliwy na takie szczegóły, wobec których zwykli ludzie obojętnie przeszliby dalej. Ale nie on. Zajrzał do pnia i zauważył jakby kłębowisko: rój! Były to pszczoły, które w wypalonym pniu drzewa założyły dziki ul. Pszczoły Artemidy wróciły na swoje miejsce.

*

Statek zawinął do portu w Konstantynopolu tydzień później. Młodzieniec zabrał swoje rzeczy i przypomniawszy sobie nauki ojca, który znał dobrze wielkie miasto, wyciągnął nakreślony ręką Aureliusza schemat, jak ma się po nim poruszać, żeby zaoszczędzić sobie czasu i drogi. Jego celem był okazały budynek prefektury, gdzie miał rezydować Ursycyn, oficer armii cesarskiej w stopniu magister equitum, czyli pełniący funkcję dowódcy jazdy. Ojciec młodego człowieka służył pod jego rozkazami i uważał go za doskonałego żołnierza i taktyka, który nauczył się, jak wykorzystywać siłę jazdy. Ammian zajrzał do swojej podręcznej torby podróżnej z koziej skóry. Znajdowały się tam dwa listy: pierwszy od ojca do Ursycyna polecający syna, i drugi – informujący cesarza o tym, że Aureliusz Marcellinus dotrzymał danego słowa. Ammian trochę się bał, gdy patrzyli na niego pełniący wartę żołnierze. Nosili kolczugi, mieli włócznie i okrągłe tarcze z drewna z wymalowanym orłem. W końcu przemógł się i powiedział:

– Jestem Ammian Marcellinus i chcę się widzieć z wodzem Ursycynem. Pragnę wstąpić do legionów.

Obydwaj strażnicy popatrzyli po sobie, jak gdyby zobaczyli ducha lub w najlepszym razie zabawnego błazna. Jeden z nich pokazał dłonią wielkie, dębowe drzwi. Gdy Ammian je przekroczył, usłyszał śmiech. Czy tak postępuje się w stolicy z rekrutami? Poszedł dalej, a napotkani urzędnicy obładowani papirusami wskazali mu drogę.

Ursycyn siedział w atrium, gdzie światła było pod dostatkiem, a pośrodku stała wielka kamienna donica z rosnącym drzewem figowca.

– Chciałbym się przedstawić – rzekł młodzieniec. – Nazywam się Ammian Marcellinus i pragnę wstąpić do armii.

Ursycyn właśnie podnosił do ust kubek z winem rozcieńczonym wodą, ale parsknął, usłyszawszy słowa młodego człowieka.

– Uszom nie daję wiary – oznajmił.

Ammian mu się przyjrzał. Był to mąż postawny, o ciemnych włosach, upstrzonych z lekka siwizną, której nie ukrywał. Twarz pociągła o wyraźnych rysach, elegancko wypielęgnowana broda. Ammian z miejsca zauważył, że spogląda na niego para inteligentnych, ciemnych oczu.

– Skąd jesteś?

– Z Antiochii. Jestem synem Aureliusza Marcellinusa.

Ursycyn wstał, obszedł stół zawalony papirusami i przyjrzał się młodzieńcowi.

– Tak, nie ma pomyłki – stwierdził Ursycyn. – Jesteś synem swego ojca. Był moim najlepszym oficerem, dopóki ku mojej rozpaczy i szkodzie walącego się cesarstwa nie postanowił odejść z wojska.

– Miło mi, że mówisz tak, panie, o moim ojcu. Mam od niego list polecający.

Ammian, mówiąc to, wyciągnął rulon papirusu schowany w tubie z kości. Zaciekawiony Ursycyn wziął pismo z dłoni młodzieńca, a Ammian znów dostrzegł szczegół: na palcu serdecznym Ursycyna u jego lewej dłoni znajdował się złoty sygnet. Wódz rozwinął rulon i przeczytał greckie pismo.

– Mówiąc szczerze, jestem bardzo zaskoczony – rzekł Ursycyn. – Pochodzisz z dobrej rodziny wiernej imperium, ojciec pisze, że masz świetne wykształcenie. Znasz łacinę?

– Oczywiście.

– To dziś nieoczywiste. Grecy ze wschodu coraz rzadziej mówią językiem klasycznym, a ludzie z zachodu coraz rzadziej znają grecki. Mamy problem z porozumiewaniem się. Dziś normą dla młodych ludzi jest zabawa, wino, a w ostatecznym rachunku klasztor. Chrześcijanie nie chcą służyć w armii. Oczekują rychłego przyjścia Królestwa Bożego.

Ammian chciał zadać pytanie, czy Ursycyn jest chrześcijaninem. Ale powstrzymał się. Nie znał jeszcze wewnętrznej sytuacji w Konstantynopolu, nie znał jeszcze nikogo naprawdę. Uznał, że niezadawanie pytań może być korzystne.

– Czy to takie dziwne, że zgłosiłem się do wojska, skoro mój ojciec był wojskowym?

Wódz klasnął w dłonie. Podszedł niewolnik z tabliczką zawieszoną na szyi i podał Ammianowi krzesło.

– To nie tylko bardzo dziwne, młody człowieku, ale w ogóle niespotykane. Czy wiesz, ilu ostatnio synów z dobrych rzymskich rodów zaciągnęło się, żeby bronić swojego kraju?

– Nie wiem – odparł Ammian.

– Ani jeden. Jesteś pierwszym kandydatem, do tego szlachetnie urodzonym. Ile znasz języków?

– Grecki jest moim językiem ojczystym, znam biegle łacinę i płynnie mówię po persku, w mniejszym stopniu władam koptyjskim, ale myślę, że porozumiałbym się bez kłopotu.

To zrobiło na Ursycynie wrażenie. Od razu stary wiarus wiedział, że takiego nieoszlifowanego bursztynu[22] nie można rzucić między wieprze, nawet jeśli nie jest chrześcijaninem. Ursycyn znał i podzielał poglądy Aureliusza. Mogli rozmawiać szczerze.

– Będziesz na razie moim oficerem łącznikowym, specjalistą od tłumaczeń. Mamy kilka perskich tekstów od naszych szpiegów, ale zdziwiłbyś się. Nie ma komu w stolicy tego przetłumaczyć. Ty się tym zajmiesz.

– Zadziwiasz mnie, panie. Od razu oficer?

– A dlaczegóż nie? – rzekł Ursycyn. – Dziś oficer z rzymskiej armii niewiele znaczy. Niewiele umie. Dlatego zgodnie z polityką cesarza Konstantyna szlachetnie urodzeni Rzymianie, synowie ekwitów, jak ty, są od razu mianowani na stopnie oficerskie. Dowodzimy hałastrą, a nie legionami. Nasza armia nie jest już tą armią, o której naczytałeś się w dziełach Cezara. W ogóle jak sobie pomyślę, kim on dowodził i kim my dowodzimy teraz, to włos się na głowie jeży.

– Dlaczego? – zainteresował się Ammian.

– Legiony przeszły do historii. Dioklecjan i Konstantyn chcieli mieć ich więcej, więc zredukowano liczbę żołnierzy do tysiąca. Wyposażenie z czasów Cezara, kwadratowa, wzmacniana stalą tarcza, hełm i zbroja – lorica segmentata[23]. To wszystko przeszłość. Nasi żołnierze mają liche buty, drewniane, tańsze tarcze okrągłe, dlatego znów walczymy falangą, jak Grecy pod Maratonem. Piechota jest kiepska, Ammianie, sam się przekonasz. Te wojska nazywamy limitanei, bo stacjonują na granicach. To ludzie tam mieszkający, biedni i niemający czasu na ćwiczenia wojskowe. Mają od państwa kawałek pola, bo muszą z czegoś żyć. Dobrze, że przynajmniej jazdę mamy na przyzwoitym poziomie. Ja dowodzę korpusem jazdy diecezji[24] trackiej w diecezji Achaja. Mamy dobre konie, od mistrzów z Tesalii. Jeździsz konno?

– Bardzo dobrze.