Żywot własny - Benjamin Franklin - ebook

Żywot własny ebook

Benjamin Franklin

4,0

Opis

Na tym świecie pewne są tylko śmierć i podatki.

Benjamin Franklin (1706–1790) – amerykański polityk, drukarz, wynalazca, filozof i wolnomularz – to jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych. Żywot własny jest autobiograficzną, barwną opowieścią o jego życiu, napisaną głównie w trzeciej osobie.

Pracę nad tym dziełem Franklin rozpoczął w 1771 roku, a jej koniec wyznaczyła śmierć autora w 1790 roku. Sławny uczony opisał swe wczesne lata, dorastanie, pracę drukarza, wynalazki, podróże, działalność polityczną i naukową oraz dorobek filozoficzny. Książka była wielokrotnie publikowana i cieszy się popularnością zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i poza nimi. Jest ważnym dokumentem historycznym i literackim, który obrazuje życie i czasy autora oraz kształtowanie się narodu amerykańskiego. Warto przypomnieć, że podobizna Benjamina Franklina znajduje się na banknocie studolarowym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I. Wczesna młodość w Bostonie

I WCZE­SNA MŁO­DOŚĆ W BOSTO­NIE

Twy­ford1, w sie­dzi­bie biskupa St Asaph, 1771

Drogi synu,

Zawsze znaj­do­wa­łem przy­jem­ność w znaj­do­wa­niu róż­nych szcze­gó­łów z życia moich przod­ków. Pamię­tasz może, jak prze­py­ty­wa­łem nie­licz­nych pozo­sta­łych krew­nych, kiedy byli­śmy w Anglii, oraz podróż, jaką pod­ją­łem w tym celu. Przy­pusz­czam, że i dla cie­bie byłoby rze­czą miłą poznać oko­licz­no­ści mojego życia, z któ­rych wiele jest ci nie zna­nych. Toteż z góry roz­sma­ko­wu­jąc się w cało­ty­go­dnio­wym nie­prze­rwa­nym odpo­czynku w obec­nym moim wiej­skim ustro­niu, zasia­dam, aby oko­licz­no­ści te spi­sać dla cie­bie. Mam zresztą po temu i inne powody. Wyzwo­liw­szy się z nędzy i zapo­zna­nia, w jakich się uro­dzi­łem i wycho­wa­łem, i zdo­byw­szy pewne wpływy i nie­jaką repu­ta­cję w świe­cie, prze­pę­dzi­łem życie pod dość szczę­śliwą gwiazdą, czy­niąc nale­żyty uży­tek z powo­dze­nia, które zawdzię­czam bło­go­sła­wień­stwu bożemu. Toteż potom­ność może chcieć poznać środki, jakimi się posłu­gi­wa­łem, i zasto­so­wać w swoim wła­snym życiu, gdyby nada­wały się do naśla­do­wa­nia.

Owa pomyśl­ność, gdy zasta­na­wia­łem się nad nią, skła­niała mnie cza­sem do mówie­nia, że gdyby mi dany był wybór, nie miał­bym nic prze­ciw powtó­rze­niu mojego życia od samego początku, pro­sząc jedy­nie o przy­wi­lej, z któ­rego korzy­stają pisa­rze przy dru­gim wyda­niu, aby popra­wić pewne błędy pierw­szego. Mógł­bym w ten spo­sób, obok popra­wie­nia błę­dów, zmie­nić też i pewne nie­for­tunne przy­padki i zda­rze­nia na inne, bar­dziej przy­ja­zne. Gdyby jed­nak tego mi odmó­wiono, mimo wszystko przy­jął­bym dar. Skoro wszakże takiego powtó­rze­nia spo­dzie­wać się nie można, rze­czą naj­bliż­szą ponow­nemu prze­ży­ciu swego życia wydaje się być odtwo­rze­nie wspo­mnień i utrwa­le­nie ich drogą prze­la­nia na papier.

Dzięki temu będę mógł rów­nież pofol­go­wać natu­ral­nej u star­ców skłon­no­ści mówie­nia o sobie samym i o tym, co zdzia­ła­łem w prze­szło­ści. A pofol­guję sobie nie nudząc innych, któ­rzy mogliby przez sza­cu­nek dla wieku poczu­wać się do obo­wiązku słu­cha­nia mych opo­wie­ści. Albo­wiem to, co piszę, można według woli prze­czy­tać lub też nie. Wresz­cie (lepiej od razu przy­znać się, skoro mym zaprze­cze­niom nikt by nie uwie­rzył) zaspo­koję w ten spo­sób także i moją próż­ność. Ile­kroć bowiem sły­sza­łem lub czy­ta­łem na wstę­pie słowa: „Bez żad­nej próż­no­ści rzec mogę” itd., zaraz potem nastę­po­wała jakaś próżna opo­wieść. Więk­szość ludzi nie lubi próż­no­ści u innych, choćby sami chęt­nie jej hoł­do­wali. Ja jed­nak jestem dla niej wyro­zu­miały, gdyż sądzę, że czę­sto przy­nosi poży­tek zarówno czło­wie­kowi próż­nemu, jak i tym, któ­rzy są w kręgu jego dzia­ła­nia. Stąd w wielu wypad­kach nie byłoby zbyt­nią nie­do­rzecz­no­ścią, gdyby czło­wiek dzię­ko­wał Bogu za swoją próż­ność obok innych przy­mio­tów życia.

Kiedy zaś mówię o dzię­ko­wa­niu Bogu, pra­gnę z całą pokorą przy­znać, że wszelką szczę­śli­wość w moim dotych­cza­so­wym życiu zawdzię­czam Jego życz­li­wej opatrz­no­ści, która uży­czała mi środ­ków spo­żyt­ko­wa­nych przeze mnie i zapew­niała im pomyślne wyniki. Wie­rząc w to mam nadzieję, cho­ciaż nie prze­świad­cze­nie, że ta sama dobroć na­dal będzie czu­wać nade mną i darzyć mnie szczę­śli­wo­ścią lub pozwoli zno­sić ciosy for­tuny, które i mnie, tak jak innym, mogą się przy­tra­fić. Albo­wiem bieg moich przy­szłych losów znany jest tylko Temu, który mocen jest bło­go­sła­wić nawet naszym cier­pie­niom.

Notatki, jakie jeden z mych stry­jów (podob­nie roz­mi­ło­wany w zbie­ra­niu rodzin­nych szcze­gó­łów) kie­dyś mi zawie­rzył, dostar­czyły mi róż­nych wia­do­mo­ści o naszych przod­kach. Z nota­tek tych dowie­dzia­łem się, że rodzina nasza miesz­kała w tej samej wio­sce Ecton, w hrab­stwie Nor­thamp­ton, co naj­mniej przez trzy­sta lat, a może i dłu­żej (kto wie, czy nie od cza­sów, kiedy nazwa Fran­klin, ozna­cza­jąca dotąd ludzi okre­ślo­nej war­stwy2, przy­jęła się jako ich nazwi­sko, gdy jed­no­cze­śnie i inni w całym kró­le­stwie obie­rali sobie nazwi­ska). Przod­ko­wie nasi gospo­da­rzyli na wła­snej trzy­dzie­sto­akro­wej posia­dło­ści, dopo­ma­ga­jąc sobie kowal­stwem. Kuź­nia prze­cho­dziła zawsze na naj­star­szego syna i zwy­czaj ten trwał z poko­le­nia na poko­le­nie. Tak było jesz­cze za cza­sów mego stryja i ojca oraz naj­star­szych ich synów. Prze­glą­da­jąc reje­stry kościelne w Ecton, odna­la­złem szcze­góły doty­czące naro­dzin, ślu­bów i pogrze­bów począw­szy od roku 1555, wcze­śniej­szych bowiem reje­strów w para­fii nie pro­wa­dzono. Wyni­kało z reje­strów, że byłem od pię­ciu poko­leń naj­młod­szym synem naj­młod­szego syna. Dzia­dek mój, Tho­mas, uro­dzony w 1598, miesz­kał w Ecton aż do póź­nej sta­ro­ści, kiedy to, nie mogąc już pra­co­wać, prze­niósł się do swego syna Johna, far­bia­rza w Ban­bury, w hrab­stwie Oxford. U tegoż Johna ojciec mój był cze­lad­ni­kiem. Nim został wyzwo­lony, dzia­dek umarł. W roku 1758 widzia­łem jego grób. Naj­star­szy syn dziadka, Tho­mas, miesz­kał na gospo­darce w Ecton i pozo­sta­wił ją w spadku jedy­nemu dziecku, córce, która wraz z mężem, nie­ja­kim Fishe­rem z, Wel­ling­bo­ro­ugh, sprze­dała dom i zie­mię panu Isted, wła­ści­cie­lowi sąsied­nich dóbr. Dzia­dek miał czte­rech synów. Byli to: Tho­mas, John, Benia­min i Josiah. Napi­szę ci o nich na pod­sta­wie moich nota­tek, a jeśli te nie zaginą, znaj­dziesz tam póź­niej znacz­nie wię­cej szcze­gó­łów.

Tho­mas miał być kowa­lem, ale będąc zmyślny i zdolny, a zachę­cany do nauk (jak wszy­scy moi bra­cia) przez pana Pal­mera, naj­więk­szego pod­ów­czas wła­ści­ciela dóbr w całej para­fii, wyszko­lił się na pisa­rza i doszedł do zna­cze­nia w hrab­stwie; był główną sprę­żyną wielu przed­się­wzięć publicz­nych hrab­stwa i mia­sta Nor­thamp­ton oraz wła­snej wio­ski i cie­szył się szcze­gólną opieką lorda Hali­faxa. Umarł 6 stycz­nia 1702, równo na cztery lata przed moim uro­dze­niem. Z tego, co mówili nam sta­rzy ludzie w Ecton, swoim życiem i cha­rak­te­rem tak bar­dzo mnie przy­po­mi­nał, że gdyby umarł tego samego dnia, można by uwie­rzyć w wędrówkę dusz.

John został far­bia­rzem wełny, a Benia­min far­bia­rzem jedwa­biu pra­cu­jąc jako cze­lad­nik w Lon­dy­nie. Był bar­dzo prze­myśl­nym czło­wie­kiem, a pamię­tam go dobrze, gdyż odwie­dził mego ojca w Bosto­nie, kiedy byłem chłop­cem, a miesz­kał z nami przez parę lat. Dożył póź­nego wieku. Jego wnuk, Samuel Fran­klin, mieszka teraz w Bosto­nie. Benia­min pozo­sta­wił dwie księgi ręko­pi­sów swo­ich wła­snych poezji, pisa­nych przy róż­nych oka­zjach, a dedy­ko­wa­nych krew­nym i przy­ja­cio­łom. Wyna­lazł wła­sny spo­sób pisa­nia skró­tami, któ­rego i mnie nauczył. Nie posłu­gi­wa­łem się jed­nak ni­gdy tą metodą i dziś jej nie pamię­tam. Po tym stryju otrzy­ma­łem imię, gdyż ogrom­nie lubili się z moim ojcem. Stryj był bar­dzo pobożny, pil­nie cho­dził na kaza­nia naj­lep­szych kazno­dziei, spi­su­jąc je swoim sys­te­mem, toteż z cza­sem zgro­ma­dził wiele tomów. Zaj­mo­wał się bar­dzo poli­tyką, może aż za bar­dzo jak na jego stan. Nie­dawno wpadł mi w ręce w Lon­dy­nie zgro­ma­dzony przez niego zbiór wszyst­kich waż­niej­szych bro­szur oma­wia­ją­cych sprawy publiczne od 1641 do 1717 roku. Z nume­ra­cji wynika, że część bro­szur prze­pa­dła, ale zacho­wało się osiem folia­łów i dwa­dzie­ścia cztery zeszyty in quarto i w ósemce. Tra­fiły one do rąk pew­nego anty­kwa­riu­sza, który zna­jąc mnie, gdyż cza­sami kupo­wa­łem od niego, przy­niósł je do mnie. Stryj musiał je pozo­sta­wić w Lon­dy­nie przed swoim wyjaz­dem do Ame­ryki, a więc ponad pięć­dzie­siąt lat temu. Na mar­gi­ne­sach jest wiele jego nota­tek.

Nasza skromna rodzina wcze­śnie przy­jęła pro­te­stan­tyzm i nie wyrze­kła się go za pano­wa­nia kró­lo­wej Marii3, cho­ciaż ich gor­liwe wystę­po­wa­nie prze­ciw papie­stwu nara­ziło ich na kło­poty i nie­bez­pie­czeń­stwa. Mieli w swym posia­da­niu Biblię angli­kań­ską, którą dla bez­piecz­nego ukry­cia prze­cho­wy­wano umo­co­waną do deski pod dużym stoł­kiem. Kiedy mój pra­pra­dziad czy­tał Biblię rodzi­nie, odwra­cał sto­łek i trzy­mał go tak na kola­nach prze­wra­ca­jąc jedy­nie karty księgi. Jedno z dzieci stało przy drzwiach na straży, aby dać znać o zbli­ża­niu się urzęd­nika sądu duchow­nego. Wów­czas sto­łek sta­wiano na ziemi, a dla nie­po­znaki ktoś na nim sia­dał. Opo­wieść tę sły­sza­łem od stryja Benia­mina. Rodzina pozo­stała wierna Kościo­łowi Angli­kań­skiemu aż do końca rzą­dów Karola II, kiedy paru duchow­nych, usu­nię­tych za non­kon­for­mizm, urzą­dzało zebra­nia w hrab­stwie Nor­thamp­ton. Wów­czas to przy­stą­pili do nich Benia­min i Josiah, reszta zaś rodziny pozo­stała przy Kościele Epi­sko­pal­nym.

Mój ojciec, Josiah, oże­nił się młodo i wraz z żoną i troj­giem dzieci wyje­chał do Nowej Anglii około roku 1682. W kraju zebra­nia non­kon­for­mi­stów zostały zaka­zane przez prawo i czę­sto je zakłó­cano, co skło­niło kilku poważ­nych zna­jo­mych ojca do prze­sie­dle­nia się tutaj. Wyjeż­dża­jąc namó­wili ojca, aby im towa­rzy­szył, gdyż spo­dzie­wali się, że cie­szyć się tu będą swo­bodą reli­gijną. Z tej samej żony miał jesz­cze czworo dzieci, a z dru­giej żony – dzie­się­cioro, razem więc sie­dem­na­ście. Pamię­tam z nich trzy­na­ścioro, zasia­da­jące razem przy stole ojca, póź­niej wszyst­kie doro­sły, poże­niły się i powy­cho­dziły za mąż. Byłem naj­młod­szym synem i naj­młod­szym, prócz dwojga, dziec­kiem. Uro­dzi­łem się w Bosto­nie, w Nowej Anglii. Moją matką, a drugą żoną ojca, była Abiah Fol­ger, córka Pio­tra Fol­gera, jed­nego z pierw­szych osad­ni­ków w Nowej Anglii, o któ­rym z sza­cun­kiem wspo­mina Cot­ton Mather4 w swo­jej histo­rii kościel­nej naszego kraju, zaty­tu­ło­wa­nej Magna­lia Chri­sti Ame­ri­cana, pisząc, że był to „nabożny i uczony Anglik”. Sły­sza­łem, że Piotr Fol­ger zaj­mo­wał się oka­zyj­nie pisar­stwem, ale tylko jedna jego rzecz; była dru­ko­wana. Widzia­łem ten utwór przed wielu laty. Pisany był w roku 1675 domo­ro­słym wier­szem owych cza­sów. Nawo­ły­wał do wol­no­ści sumie­nia i wystę­po­wał w obro­nie bap­ty­stów, kwa­krów i człon­ków innych, rów­nież prze­śla­do­wa­nych sekt. Owym prze­śla­do­wa­niom przy­pi­sy­wał z India­nami i inne klę­ski, jakie spa­dły na kraj, nazy­wa­jąc je karą bożą za ohydny grzech nie­to­le­ran­cji i nawo­łu­jąc do uchy­le­nia nie­li­to­ści­wych praw. Całość wyda­wała mi się pisana z dużą uczci­wo­ścią i praw­dzi­wie męską swo­bodą. Pamię­tam sześć lini­jek oktawy, choć pierw­szych dwu zapo­mnia­łem; z ich sensu można było wyro­zu­mieć, że jego kry­tyka pły­nie z dobrej woli i dla­tego nie chciał zata­jać swo­jego autor­stwa.

Bo pasz­kwil rzecz to dla mnie niska (powiada on),

Wstrętny mi oszczerstw styl.

Z Sher­burne to ślę, swego nazwi­ska

Nie będę także krył.

Nie miej za złe, boś druha zyskał:

Jest nim Peter Fol­gier.

Moi starsi bra­cia poszli wszy­scy na cze­lad­ni­ków do róż­nych zawo­dów. Mnie zaś, gdy mia­łem lat osiem, umiesz­czono w szkole para­fial­nej, gdyż ojciec chciał poświę­cić mnie, jako dzie­się­cinę swego męskiego potom­stwa, służ­bie Kościoła. W tym zamia­rze utrwa­liło go zda­nie wszyst­kich przy­ja­ciół, że na pewno będę się dobrze uczył, a także moja gor­li­wość do nauki czy­ta­nia (którą przy­swoić sobie musia­łem bar­dzo wcze­śnie, jako że nie pamię­tam czasu, kiedy nie umia­łem czy­tać). Stryj Benia­min rów­nież pochwa­lał tę myśl i przy­rzekł nawet ofia­ro­wać mi swoje księgi kazań, pod warun­kiem, jak sądzę, że nauczę się czy­tać jego skróty pisar­skie. Do szkoły para­fial­nej cho­dzi­łem wsze­lako tylko nie­cały rok, choć z ucznia śred­niego zdą­ży­łem wybić się na pry­musa klasy i prze­nie­siono mnie o jedną klasę wyżej, abym przez resztę roku uczył się wraz z nią. Ojciec mój jed­nak odstą­pił od pier­wot­nego zamiaru w oba­wie przed wydat­kami na stu­dia uni­wer­sy­tec­kie, któ­rym nie mógłby spro­stać mając liczną rodzinę. Liczył się także z tym, że wielu wykształ­co­nych ludzi ma póź­niej bar­dzo nędzne dochody. Takie przy­naj­mniej względy podał swym przy­ja­cio­łom, gdy posta­no­wił zabrać mnie ze szkoły para­fial­nej i posłać do szkoły, gdzie uczono pisa­nia i aryt­me­tyki, którą pro­wa­dził w bar­dzo umie­jętny spo­sób gło­śny pod­ów­czas i dobry nauczy­ciel, Geo­rge Brow­nell. Pod jego kie­run­kiem szybko nauczy­łem się umie­jęt­no­ści pisa­nia, ale w aryt­me­tyce nie robi­łem żad­nych postę­pów. Mając lat dzie­sięć wró­ci­łem do domu, aby poma­gać ojcu w fabry­ka­cji mydła i świec. Przed­się­bior­stwo to zało­żył ojciec po przy­jeź­dzie do Nowej Anglii, gdy prze­ko­nał się, że z far­biar­stwa nie zdoła utrzy­mać rodziny. Zaj­mo­wa­łem się więc przy­ci­na­niem kno­tów, napeł­nia­niem form, w któ­rych odle­wano świece, uprzą­ta­niem warsz­tatu, bie­ga­niem na posyłki itd.

Nie lubi­łem tego zaję­cia, nato­miast pocią­gało mnie bar­dzo morze, ale ojciec był moim zamia­rom prze­ciwny. Ponie­waż jed­nak miesz­ka­li­śmy nad wodą, nauczy­łem się szybko pły­wać i pro­wa­dzić łodzie, toteż ile­kroć wypły­wa­li­śmy ze zna­jo­mymi chłop­cami, zwy­kle sia­da­łem przy ste­rze, zwłasz­cza w wypadku trud­no­ści. W takich razach sta­wa­łem się zazwy­czaj przy­wódcą i cza­sami wpę­dza­łem chłop­ców w tara­paty, czego dam jeden przy­kład, gdyż świad­czy o wcze­śnie budzą­cym się poczu­ciu spraw ogól­nych, co prawda źle wów­czas pokie­ro­wa­nym.

Do stawu nad gro­blą młyń­ską przy­le­gało słone bagni­sko, na któ­rego skraju, przy wyso­kiej wodzie, zatrzy­my­wa­li­śmy się, by łowić pisko­rze. Dep­ta­li­śmy tam tak czę­sto, że z cza­sem brzeg prze­mie­nił się w błoto. Zapro­po­no­wa­łem więc zbu­do­wa­nie nad­brzeża, na któ­rym można będzie bez­piecz­nie stać, i wska­za­łem moim towa­rzy­szom duży stos kamieni, prze­zna­czo­nych na budowę nowego domu w pobliżu topieli, a bar­dzo odpo­wied­nich dla naszego celu. Pew­nego wie­czoru, gdy robot­nicy ode­szli, zebra­łem gro­madę chło­pa­ków i pra­cu­jąc gor­li­wie jak mrówki, dźwi­ga­jąc cza­sem po dwóch albo trzech jeden kamień, prze­nie­śli­śmy je wszyst­kie i wybu­do­wa­li­śmy małe nad­brzeże. Naza­jutrz rano przy­szli robot­nicy, zdzi­wili się bra­kiem kamieni i zna­leźli je wresz­cie w naszej budo­wie. Zaczęto szu­kać spraw­ców; wykryto nas i oskar­żono przed rodzi­cami. Otrzy­ma­li­śmy mocne cięgi od ojców i cho­ciaż usi­ło­wa­łem dowo­dzić pożytku naszej budowy, mój ojciec prze­ko­nał mnie, że nic nie może być uży­teczne, co nie jest uczciwe.

Myślę, że chciał­byś dowie­dzieć się cze­goś o jego oso­bie i cha­rak­te­rze. Był dosko­nale zbu­do­wany, śred­niego wzro­stu, ale bar­dzo silny i krzepki. Posia­dał bystry umysł, pięk­nie ryso­wał, nabrał tro­chę umie­jęt­no­ści w muzyce, a że miał czy­sty i przy­jemny głos, więc kiedy śpie­wał psalmy, towa­rzy­sząc sobie na skrzyp­cach, co robił cza­sami wie­czo­rem, po ukoń­cze­niu pracy, bar­dzo było miło go słu­chać. Obda­rzony był także wiel­kim zmy­słem do mecha­niki i umiał w razie potrzeby posłu­gi­wać się narzę­dziami innych rze­miosł. Ale naj­więk­sza jego zaleta pole­gała na traf­nej oce­nie i rozum­nych sądach w spra­wach zarówno pry­wat­nych, jak i publicz­nych. Tymi ostat­nimi bez­po­śred­nio ni­gdy się nie zaj­mo­wał, gdyż liczna rodzina, którą musiał utrzy­my­wać, i skromne dochody nie pozwa­lały mu odry­wać się od zawodu. Pamię­tam jed­nak czę­ste odwie­dziny wybit­nych oso­bi­sto­ści, przy­cho­dzą­cych dla zasię­gnię­cia jego rady w spra­wach mia­sta lub para­fii, do któ­rej nale­żał. Wszy­scy oka­zy­wali wielki sza­cu­nek dla jego sądów i rad. Także i pry­watne osoby chęt­nie zasię­gały jego zda­nia w swo­ich spra­wach, ile­kroć miały jakieś trud­no­ści, a nie­raz wybie­rano go na roz­jemcę w spo­rach. Ojciec lubił, gdy przy jego stole zasia­dał ktoś z rozum­nych przy­ja­ciół czy sąsia­dów, pro­wa­dził z nimi czę­ste roz­mowy i zawsze sta­rał się wybrać jakiś cie­kawy lub uży­teczny temat, aby zapra­wić umy­sły słu­cha­ją­cych dys­ku­sji dzieci. Tym spo­so­bem kie­ro­wał naszą uwagę na to, co dobre, słuszne i roz­tropne w postę­po­wa­niu życio­wym. Wcale albo też pra­wie wcale nie mówiono o potra­wach przy­cho­dzą­cych na stół, czy były smaczne, czy nie, dobrze lub źle przy­rzą­dzone, zwy­czajne albo nie­zwy­kłe o tej porze roku, lep­sze czy gor­sze od innych podob­nych. Wycho­wany zosta­łem w tak zupeł­nej obo­jęt­no­ści na te rze­czy, iż ni­gdy nie zwra­ca­łem uwagi na sto­jące przede mną jedze­nie; po dziś dzień w godzinę po obie­dzie trudno mi powie­dzieć, co było na obiad. Sta­no­wiło to dla mnie dużą wygodę w podró­żach, pod­czas gdy towa­rzy­sze moi nie­raz mocno cier­pieli z powodu braku potraw odpo­wied­nich dla ich wyde­li­ka­co­nych sma­ków i ape­ty­tów.

Moja matka rów­nież była świet­nej budowy i sama wykar­miła swo­ich dzie­się­cioro dzieci. Nie pamię­tam, by któ­re­kol­wiek z rodzi­ców kie­dy­kol­wiek cho­ro­wało, z wyjąt­kiem ich ostat­nich, śmier­tel­nych cho­rób. Ojciec umarł mając lat osiem­dzie­siąt dzie­więć, matka zaś osiem­dzie­siąt pięć. Leżą pogrze­bani razem w Bosto­nie, a na ich gro­bie umie­ści­łem mar­mu­rową tablicę z takim napi­sem:

JOSIAH FRAN­KLIN

i

ABIAH,

jego żona,

spo­czy­wają tutaj.

Prze­żyli szczę­śli­wie w związku mał­żeń­skim pięć­dzie­siąt pięć lat. Bez majątku ani sta­no­wi­ska płat­nego, nie­ustanną pracą i prze­my­słem, z bło­go­sła­wień­stwem bożym, utrzy­my­wali dostat­nio liczną rodzinę i zacnie wycho­wali trzy­na­ścioro dzieci i sied­mioro wnu­ków. Niech cię ich losy, prze­chod­niu, zachęcą do pra­co­wi­to­ści w zawo­dzie i ufa­nia woli Opatrz­no­ści. Poboż­nemu i roz­trop­nemu ojcu, cno­tli­wej i szla­chet­nej matce naj­młod­szy ich syn z czcią synow­ską dla ich pamięci umie­ścił ten kamień.

J. F. ur. 1655, zm. 1744, lat 89.

A. F. ur. 1667, zm. 1752, lat 85.

Odbie­gam cią­gle od mej opo­wie­ści, z czego wnio­sek, że się sta­rzeję. Daw­niej pisa­łem bar­dziej sys­te­ma­tycz­nie. Ale czło­wiek nie ubiera się dla małej kom­pa­nii jak na publiczny bal. Może zresztą tylko przez nie­dbal­stwo.

Wra­cam do rze­czy. W przed­się­bior­stwie ojca pra­co­wa­łem dwa lata, czyli do czasu, gdy mia­łem lat dwa­na­ście. Że zaś mój brat John, który spe­cjal­nie kształ­cił się do zawodu, opu­ścił ojca, oże­nił się i osiadł na swoim w Rhode Island, wszystko prze­ma­wiało za tym, że mia­łem zająć jego miej­sce i objąć fabry­ka­cję mydła i świec. Lecz moja nie­chęć do tego zawodu trwała na­dal i ojciec oba­wiał się, że jeśli nie znaj­dzie bar­dziej mi odpo­wia­da­ją­cego, wyrwę się i pusz­czę na morze, jak ku jego wiel­kiemu zmar­twie­niu syn jego Josiah uczy­nił. Toteż ojciec zabie­rał mnie od czasu do czasu na prze­chadzkę, abym przyj­rzał się pracy sto­la­rzy, mura­rzy, toka­rzy, kotla­rzy itd., gdyż chciał stąd wywnio­sko­wać o moich skłon­no­ściach i zwią­zać mnie z jakimś zawo­dem na lądzie. Zawsze odtąd z wielką przy­jem­no­ścią oglą­da­łem dobrych rze­mieśl­ni­ków przy pracy. A poży­tek z owych prze­cha­dzek wynio­słem też znaczny, gdyż nauczy­łem się wyko­ny­wać sam różne drobne prace w domu, gdy odpo­wied­niego rze­mieśl­nika nie było pod ręką. Nauczy­łem się także budo­wać dla moich doświad­czeń nie­wiel­kie machiny, gdy jesz­cze chęć była świeża, by doświad­cze­nie wyko­nać. Wresz­cie ojciec wybrał zawód nożow­nika i posłał mnie na naukę do mego stry­jecz­nego brata Samu­ela, który do zawodu tego kształ­cił się w Lon­dy­nie. Samuel wszakże ocze­ki­wał za moją naukę wyna­gro­dze­nia, co nie podo­bało się ojcu, zabrał mnie więc na powrót do domu.

II. Początki w zawodzie drukarza

II POCZĄTKI W ZAWO­DZIE DRU­KA­RZA

Od dziecka lubi­łem czy­tać i wszyst­kie drobne pie­nią­dze, jakie tylko mia­łem, wyda­wa­łem na książki. Roz­mi­ło­wa­łem się w Wędrówce piel­grzyma i moim pierw­szym zbio­rem były dzieła Johna Buny­ana w oddziel­nych tomi­kach. Póź­niej sprze­da­łem je, aby móc kupić Biblio­tekę Histo­ryczną R. Bur­tona; skła­dała się z czter­dzie­stu czy pięć­dzie­się­ciu tanich ksią­że­czek sprze­da­wa­nych przez wędrow­nych kra­ma­rzy. Książki mego ojca były to głów­nie dys­kursy teo­lo­giczne. Prze­czy­ta­łem z nich więk­szość, a póź­niej czę­sto żało­wa­łem, że w okre­sie gdy odczu­wa­łem taki głód wie­dzy, nie tra­fi­łem na bar­dziej odpo­wied­nie książki; wszak nie mia­łem zamiaru zostać duchow­nym. Skwa­pli­wie nato­miast roz­czy­ty­wa­łem się w Żywo­tach Plu­tar­cha i do dziś lek­turę tę uwa­żam za wielki dla sie­bie poży­tek. Była tam rów­nież książka Daniela Defoe, zaty­tu­ło­wana Szkic o pro­jek­tach, oraz książka dra Mathera pod tytu­łem Szkic o czy­nie­niu dobrze; obie wywarły wpływ na moje myśle­nie, a przez to i na nie­które donio­słe zda­rze­nia w moim póź­niejszym życiu.

Owo zami­ło­wa­nie do ksią­żek spra­wiło, że ojciec posta­no­wił wresz­cie uczy­nić ze mnie dru­ka­rza, choć miał już w tym zawo­dzie jed­nego syna, Jamesa. W roku 1717 brat mój James powró­cił z Anglii z prasą dru­kar­ską i czcion­kami, aby zało­żyć dru­kar­nię w Bosto­nie. Wola­łem to znacz­nie bar­dziej niż zawód ojca, ale wciąż pocią­gało mnie morze. Chcąc zapo­biec, by pociąg ten nie wywo­łał nie­po­żą­da­nych skut­ków, ojciec chciał czym prę­dzej zwią­zać mnie z bra­tem. Jakiś czas opie­ra­łem się, ale w końcu ule­głem i mając zale­d­wie dwa­na­ście lat pod­pi­sa­łem umowę cze­lad­ni­czą. Mia­łem pra­co­wać jako cze­lad­nik aż do ukoń­cze­nia dwu­dzie­stu jeden lat i dopiero w ostat­nim roku obie­cano mi codzienne wyna­gro­dze­nie. W krót­kim cza­sie poczy­ni­łem wiel­kie postępy w zawo­dzie i sta­łem się bar­dzo przy­datny bratu. Uzy­ska­łem teraz dostęp do lep­szych ksią­żek. Zna­jo­mość z uczniami księ­gar­skimi pozwa­lała mi cza­sem poży­czyć tomik, który pil­nie i szybko zwra­ca­łem. Nie­raz prze­sia­dy­wa­łem w swoim pokoju czy­ta­jąc do póź­nej nocy, kiedy książkę poży­czy­łem wie­czo­rem, a zwró­cić mia­łem już wcze­snym ran­kiem, gdyż bałem się, by jej nie zgu­bić lub by zna­jomy o nią się nie upo­mi­nał.

Po nie­ja­kim cza­sie zwró­cił na mnie uwagę pewien inte­li­gentny kupiec Mat­thew Adams, który miał piękny księ­go­zbiór, a czę­sto bywał w naszej dru­karni. Zapro­sił mnie do sie­bie i chęt­nie poży­czał wszel­kie książki, jakie pra­gną­łem prze­czy­tać. Nabra­łem teraz upodo­ba­nia do poezji i zaczą­łem pisać krót­kie poematy. Brat mój, myśląc, że przy­nie­sie to zyski, zachę­cał mnie i nama­wiał do ukła­da­nia oko­licz­no­ścio­wych bal­lad. Jedna, pod tytu­łem Tra­ge­dia w latarni mor­skiej, opi­sy­wała zato­nię­cie kapi­tana Wor­thi­lake’a i jego dwóch córek, druga była pie­śnią żeglar­ską o uję­ciu pirata Teacha (ina­czej Czar­no­bro­dego). Były to nędzne utwory, w stylu bal­lad z Grub Street5. Po wydru­ko­wa­niu ich brat wysłał mnie na mia­sto, aby je sprze­da­wać. Pierw­sza bal­lada roze­szła się zna­ko­mi­cie, gdyż oma­wiała nie­dawne i gło­śne zda­rze­nia. Pochle­biło to mojej próż­no­ści. Ale ojciec znie­chę­cił mnie, ośmie­sza­jąc utwory i twier­dząc, że wier­szo­kleci są zwy­kle żebra­kami. Tak więc udało mi się nie zostać poetą, i to zapewne bar­dzo złym poetą. Nato­miast pisa­nie prozą upra­wia­łem w życiu czę­sto i stało się ono głów­nym czyn­ni­kiem w moim roz­woju i posu­wa­niu się naprzód. Toteż opo­wiem teraz, w jaki spo­sób nabra­łem pew­nych po temu zdol­no­ści.

W mie­ście był jesz­cze jeden oczy­tany chło­pak, nazwi­skiem John Col­lins, któ­rego dobrze zna­łem. Pro­wa­dzi­li­śmy cza­sem dys­puty, z czego byli­śmy bar­dzo zado­wo­leni, a każdy usi­ło­wał pognę­bić dru­giego. Takie dys­puty, mówiąc nawia­sem, mogą stać się bar­dzo złym nawy­kiem, czy­niąc ludzi bar­dzo przy­krymi w towa­rzy­stwie z powodu ducha sprze­ciwu, oka­zy­wa­nego przy każ­dej oka­zji; utrud­nia to i psuje roz­mowę, a ponadto wywo­łuje nie­chęć, a nawet wro­gość tam, gdzie można ocze­ki­wać przy­jaźni. Nabra­łem tej skłon­no­ści czy­ta­jąc książki ojca zawie­ra­jące dys­puty o reli­gii. Póź­niej prze­ko­na­łem się, że ludzie rozumni rzadko hoł­dują temu zwy­cza­jowi, z wyjąt­kiem praw­ni­ków, pro­fe­so­rów i róż­nych ludzi wycho­wa­nych w Edyn­burgu.

Kie­dyś mię­dzy Col­lin­sem a mną wynikł spór o to, czy sto­sow­nym jest kształ­ce­nie w naukach płci żeń­skiej i czy jest ona do nauk zdolna. Zda­niem Col­linsa było to nie­sto­sowne, a kobiety z samej swej natury uwa­żał za nie­zdolne do wszel­kich nauk. Ja wyra­ża­łem pogląd prze­ciwny, może tro­chę z chęci dys­puty. Mój prze­ciw­nik był bar­dziej wymowny, w pogo­to­wiu miał pełno słów i chwi­lami, jak mi się zda­wało, poko­ny­wał mnie bar­dziej swoją wymową niż siłą argu­men­tów. Roz­sta­li­śmy się nie prze­ko­naw­szy jeden dru­giego i przez jakiś czas nie mie­li­śmy się spo­tkać. Toteż zasia­dłem, by spi­sać moje racje, które następ­nie prze­sła­łem Col­lin­sowi. Odpo­wie­dział mi, a ja znów repli­ko­wa­łem. Wymie­ni­li­śmy po trzy czy cztery listy, gdy ojciec tra­fił przy­pad­kiem na nie i prze­czy­tał. Nie wcho­dząc w istotę sprawy, zaczął mówić o moim stylu. Zwró­cił uwagę, że choć góruję nad prze­ciw­nikiem pra­wi­dłową pisow­nią i prze­stan­ko­wa­niem (co zawdzię­cza­łem pracy w dru­karni), daleko mi do wytwor­no­ści w uję­ciu oraz brak mi metody i jasno­ści wyrazu, o czym prze­ko­nał mnie na licz­nych przy­kła­dach. Uzna­łem słusz­ność tych uwag i odtąd zwa­ża­łem pil­nie na spo­sób pisa­nia sta­ra­jąc się go jak najbar­dziej popra­wić.

W tym cza­sie wpadł mi w ręce przy­godny rocz­nik „Spec­ta­tora”6. Był to rocz­nik trzeci. Ni­gdy przed­tem żad­nego nie widzia­łem. Kupi­łem go, prze­czy­ta­łem wie­le­kroć i byłem zachwy­cony. Uzna­łem, że styl jest świetny, i chcia­łem naśla­do­wać go w miarę moż­no­ści. W tym celu wybra­łem nie­które arty­kuły, wyno­to­wa­łem pokrótce sens każ­dego zda­nia, odło­ży­łem wszystko na kilka dni, a potem, nie zaglą­da­jąc do książki, usi­ło­wa­łem odtwo­rzyć arty­kuły oma­wia­jąc sze­roko wyno­to­wany sens zdań i dobie­ra­jąc sta­ran­nie odpo­wied­nie słowa. Następ­nie porów­na­łem mojego „Spec­ta­tora” z ory­gi­na­łem i popra­wi­łem błędy przez sie­bie popeł­nione. Prze­ko­na­łem się jed­nak, że brak mi zasobu słów oraz wprawy w przy­po­mi­na­niu ich sobie i użyt­ko­wa­niu. A zda­wało mi się uprzed­nio, że jej naby­łem, skoro ukła­da­łem wier­sze. Albo­wiem w poezji cią­gle potrzebne są słowa o tym samym zna­cze­niu, ale róż­nej dłu­go­ści, zależ­nie od ryt­miki lub wyma­gań rymu. Jeśli więc mia­łem w przy­szło­ści upra­wiać poezję, musiał­bym stale korzy­stać z wie­lo­ra­kich słów i tę wie­lo­ra­kość opa­no­wać i utrwa­lić w swoim umy­śle. Wybra­łem więc pewną ilość powia­stek prozą i prze­ro­bi­łem na wier­sze. Póź­niej zaś, gdy już wypadł mi z pamięci pier­wotny tekst, prze­ro­bi­łem wier­sze z powro­tem na prozę. Cza­sem znów wpro­wa­dza­łem zamęt do wyno­to­wanych skró­tów zdań, a po kilku tygo­dniach porząd­ko­wa­łem je na nowo, by następ­nie przy­stą­pić do kre­śle­nia zdań peł­nych i spi­sa­nia całego arty­kułu. Miało to na celu zdo­by­cie metody w porząd­ko­wa­niu myśli. Porów­nu­jąc póź­niej moją pracę z ory­gi­na­łem, wykry­wa­łem wiele błę­dów, które popra­wia­łem. Cza­sem jed­nak mogłem Z przy­jem­no­ścią stwier­dzić, że w drob­nych szcze­gó­łach udało mi się język czy też metodę rozu­mo­wa­nia ulep­szyć. Utwier­dziło mnie to w nadziei, że z cza­sem mógł­bym się stać nie­złym pisa­rzem, czego nie­zmier­nie pra­gną­łem. Wszyst­kie te ćwi­cze­nia, podob­nie jak lek­turę, odby­wa­łem wie­czo­rem, po pracy, lub wcze­snym ran­kiem, przed jej roz­po­czę­ciem albo też w nie­dzielę, gdy uda­wało mi się zostać w dru­karni samemu i unik­nąć pój­ścia na nabo­żeń­stwo, czego ojciec wyma­gał ode mnie, kiedy byłem w domu, i co uwa­ża­łem na­dal za swój obo­wią­zek, jak­kol­wiek twier­dzi­łem, że brak czasu nie pozwala mi na jego speł­nie­nie.

Gdy mia­łem szes­na­ście lat, tra­fi­łem na książkę, pisaną przez nie­ja­kiego Try­ona, zale­ca­jącą odży­wia­nie się tylko warzy­wami. Posta­no­wi­łem trzy­mać się tego. Mój brat nie był jesz­cze żonaty i nie pro­wa­dził domu, ale sto­ło­wał się z cze­lad­ni­kami u pew­nej rodziny. Moja odmowa jedze­nia mięsa spo­wo­do­wała nie­ja­kie kło­poty i czę­sto wyśmie­wano mnie za dzi­wac­two. Zapo­zna­łem się ze wska­zów­kami Try­ona, jak przy­rzą­dzać nie­które potrawy, na przy­kład goto­wane kar­to­fle czy ryż, robione naprędce budy­nie i jesz­cze parę innych, po czym zapro­po­no­wa­łem bratu, że będę sam się trosz­czył o swoje wyży­wie­nie, jeśli da mi co tydzień połowę pie­nię­dzy wpła­ca­nych za moje utrzy­ma­nie. Zgo­dził się natych­miast, a ja prze­ko­na­łem się wkrótce, że mogę Z tego oszczę­dzić połowę. Mia­łem w ten spo­sób dodat­kowe fun­du­sze na kupno ksią­żek. Ale była i inna korzyść. Gdy mój brat z resztą cze­lad­ni­ków szedł na posiłki, zosta­wa­łem w dru­karni sam i szybko spo­ży­wa­łem lek­kie jedze­nie, zło­żone czę­sto z biskwita czy kromki chleba, gar­ści rodzy­nek lub kawałka cia­sta oraz szklanki wody. Resztę zaś czasu, aż do ich powrotu, mia­łem na naukę, w któ­rej czy­ni­łem tym więk­sze postępy, że powścią­gli­wość w jedze­niu i piciu dawała mi znaczną jasność myśle­nia i szybką pojęt­ność.

Teraz więc, pomny na wstyd wywo­łany nie­zna­jo­mo­ścią dzia­łań licz­bo­wych, któ­rych dwu­krot­nie nie zdo­ła­łem nauczyć się w szkole, się­gną­łem po pod­ręcz­nik aryt­me­tyki Coc­kera i z wielką łatwo­ścią prze­sze­dłem cały kurs. Prze­czy­ta­łem także książki Sel­lera i Shermy’ego o żeglar­stwie, z któ­rych zapo­zna­łem się nieco z geo­me­trią, choć ni­gdy nie zasze­dłem daleko w tej gałęzi wie­dzy. W tym cza­sie prze­czy­ta­łem rów­nież Locke’a Roz­wa­ża­nie doty­czące rozumu ludz­kiego oraz Sztukę myśle­nia panów z Port Royal.7

Gdy pra­co­wa­łem nad udo­sko­na­le­niem języka, wpa­dła mi w ręce gra­ma­tyka angiel­ska (zdaje się Gre­en­wo­oda). Na końcu były dwa krót­kie szkice o reto­ryce i logice. Ten ostatni koń­czył się przy­kła­dem dys­ku­sji metodą Sokra­tesa8. Wkrótce potem kupi­łem Pamiętne dzieła Sokra­tesa Kse­no­fonta, gdzie było dużo przy­kła­dów tej samej metody. Byłem nią zachwy­cony i szybko przy­swo­iłem ją sobie, przyj­mu­jąc skromny sys­tem pytań i wąt­pli­wo­ści zamiast argu­men­ta­cji, prze­cze­nia i pozy­tyw­nych tez. Ponie­waż zaś wła­śnie wtedy na sku­tek czy­ta­nia Col­linsa i Sha­ftes­bury’ego zaczą­łem wąt­pić o róż­nych punk­tach naszej dok­tryny reli­gij­nej, zna­la­złem, że owa metoda jest dla mnie naj­lep­sza, a bar­dzo kło­po­tliwa dla tych, prze­ciw któ­rym jej uży­wa­łem. Zasma­ko­waw­szy upra­wia­łem ją bez­u­stan­nie i nabra­łem wiel­kiej umie­jęt­no­ści w dopro­wa­dza­niu ludzi, nawet wybit­nej wie­dzy, do wyznań, któ­rych następstw nie prze­wi­dy­wali. Wplą­ty­wa­łem ich w gąszcz trud­no­ści, z któ­rych nie mogli się wydo­być, i osią­ga­łem zwy­cię­stwa nie zawsze zasłu­żone przeze mnie ani przez sprawę, któ­rej bro­ni­łem. Przez kilka lat trzy­ma­łem się tej metody, lecz póź­niej stop­niowo jej ponie­cha­łem, zacho­wu­jąc tylko zwy­czaj wyra­ża­nia się z umiar­ko­wa­nym nie­do­wie­rza­niem. Ni­gdy, ile­kroć twier­dzi­łem coś, co mogło być kwe­stio­no­wane, nie uży­wa­łem słów z pew­no­ścią, bez wąt­pie­nia czy innych, które nadają poglą­dom ton kate­go­ryczny. Mówi­łem raczej, że zdaje mi się lub mam wra­że­nie, iż jest tak a tak, przy­pusz­czam lub skłonny jestem myśleć tak a tak dla tych a tych powo­dów albo też wyobra­żam sobie, że jest tak a tak, czy jeśli się nie mylę, jest tak a tak. Zwy­czaj takiego mówie­nia bar­dzo mi się przy­da­wał, jak sądzę, ile­kroć mia­łem wpa­jać swoje poglądy i skła­niać ludzi do podej­mo­wa­nia kro­ków, któ­rych urze­czy­wist­nie­nie było moim zada­niem. Głów­nym celem wszel­kiej roz­mowy jest udzie­le­nie lub otrzy­ma­nie wia­do­mo­ści, pozy­ska­nie sobie lub prze­ko­na­nie kogoś, toteż chciał­bym, aby ludzie roz­sądni i o szla­chet­nych inten­cjach nie osła­biali swo­jej zdol­no­ści czy­nie­nia dobrze przez pewny sie­bie i kate­go­ryczny spo­sób bycia, który zawsze pra­wie znie­chęca i wywo­łuje opór, prze­kre­śla­jąc cele, dla któ­rych obda­rzeni zosta­li­śmy mową: pozy­ski­wa­nia innych lub udzie­la­nia czy też przyj­mo­wa­nia infor­ma­cji. Jeśli bowiem chce­cie kogoś poin­for­mo­wać, kate­go­ryczny i dogma­tyczny spo­sób wypo­wia­da­nia się może wywo­łać sprze­ciw i unie­moż­li­wić życz­liwą uwagę. Jeśli zaś chce­cie zaczerp­nąć infor­ma­cji i wie­dzę wła­sną pogłę­bić z pomocą wie­dzy innych, a jed­no­cze­śnie będzie­cie sta­now­czo obsta­wać przy swo­ich obec­nych poglą­dach, ludzie rozumni a skromni, któ­rzy nie lubią spo­rów, zapewne pozo­sta­wią was w spo­koju razem z waszymi błę­dami. W ten spo­sób rzadko kiedy może­cie liczyć na pozy­ska­nie swo­ich słu­cha­czy albo też prze­ko­na­nie tychże, czyje współ­dzia­ła­nie jest wam potrzebne. Pope słusz­nie mówi:

Tak ucz ludzi, jak gdy­byś nie uczył ich wcale,

Lecz przy­po­mi­nał rze­czy znane dosko­nale.

po czym zaleca nam:

Mówić trzeba, choć pew­nie, na pozór nie­śmiało.

A ze zda­niem tym mógłby połą­czyć to, które połą­czył, jak sądzę, mniej słusz­nie z innym:

Bo brak skrom­no­ści z braku roz­sądku wypływa.

Jeśli zaś ktoś zapyta, dla­czego mniej słusz­nie, powtó­rzę mu słowa:

Nie ma wytłu­ma­cze­nia, gdy mowa cheł­pliwa,

Bo brak skrom­no­ści z braku roz­sądku wypływa.

A czyż brak roz­sądku (jeśli ktoś jest tak nie­szczę­śliwy, że mu go brak) nie jest uspra­wie­dli­wia­niem się z braku skrom­no­ści? I czy nie lepiej byłoby powie­dzieć:

Jedno jest tłu­ma­cze­nie, gdy mowa cheł­pliwa:

Że brak skrom­no­ści z braku roz­sądku wypływa.

O tym jed­nak roz­strzy­gać powinni ludzie bar­dziej kom­pe­tentni.

W roku 1720 czy 1721 mój brat zaczął dru­ko­wać gazetę. Była to druga gazeta w Ame­ryce, a nazy­wała się „New England Courant”. Jedyną ist­nie­jącą dotąd była „Boston News-Let­ter”. Pamię­tam, jak nie­któ­rzy z jego przy­ja­ciół chcieli go odwieść od tego twier­dząc, że przed­się­wzię­cie nie uda się, gdyż jedna gazeta wystar­czy dla Ame­ryki. W chwili obec­nej (1771) mamy ich co naj­mniej dwa­dzie­ścia pięć. Brat jed­nak trwał przy swoim. Po zło­że­niu czcio­nek i wydru­ko­wa­niu arku­szy sze­dłem na mia­sto i roz­no­si­łem gazetę abo­nen­tom.

Wśród przy­ja­ciół brata byli ludzie zdolni, któ­rzy zaba­wiali się pisa­niem krót­kich arty­ku­łów dla gazety, ta zaś zdo­by­wała sobie coraz więk­sze wzię­cie. Pano­wie ci nie­raz nas odwie­dzali. Słu­cha­jąc ich roz­mów i dowia­du­jąc się o uzna­niu, jakie spo­ty­kało ich arty­kuły, sam zapra­gną­łem także spró­bo­wać pióra. Ponie­waż jed­nak byłem jesz­cze chłop­cem i przy­pusz­cza­łem, że brat nie chciałby moich rze­czy dru­ko­wać w gaze­cie wie­dząc, kto to pisał, posta­no­wi­łem ukryć swoje autor­stwo. Napi­sa­łem arty­kuł ano­ni­mowy i wetkną­łem go w nocy pod drzwi dru­karni. Brat zna­lazł go ran­kiem i poka­zał swoim piszą­cym przy­ja­cio­łom, gdy jak zwy­kle przy­szli go odwie­dzić. Ci prze­czytali arty­kuł w mojej obec­no­ści, i ku mojemu wiel­kiemu roz­ra­do­wa­niu spo­tkał się z ich uzna­niem. Pró­bo­wali odgad­nąć autora i wymie­niali ludzi zna­nych u nas z wie­dzy i rozumu. Obec­nie sądzę, że mia­łem po pro­stu szczę­ście u moich sędziów, a być może nie byli oni w rze­czywistości tak dobrymi sędziami, jak mi się zda­wało.

W każ­dym razie tak mnie to zachę­ciło, że napi­sa­łem i pod­rzu­ci­łem tą samą drogą w dru­karni jesz­cze sporo innych arty­ku­łów, które rów­nież zna­la­zły uzna­nie. Docho­wa­łem tajem­nicy, aż mój zapas pomy­sło­wo­ści mocno się wyczer­pał, po czym sekret zdra­dzi­łem. Zna­jomi brata zaczęli mnie wtedy dość wysoko cenić, i to w spo­sób, który nie­zbyt mu się podo­bał, gdyż uwa­żał, zapewne słusz­nie, że mogę stać się zbyt próżny. Kto wie, czy nie był to jeden z powo­dów, dla któ­rych w tym cza­sie zaczęły się mię­dzy nami roz­dź­więki. Brat uwa­żał się przede wszyst­kim za mego maj­stra, we mnie zaś widział cze­lad­nika i ocze­ki­wał takich samych usług jak od pozo­sta­łych. Ja zaś uwa­żałem, że wymaga zbyt wiele i jako brat powi­nien być bar­dziej wyro­zu­miały. Nasze spory wyta­cza­li­śmy czę­sto przed ojcem. Przy­pusz­czam, że albo musia­łem mieć prze­waż­nie rację, albo też lepiej bro­ni­łem swo­jej sprawy, gdyż sąd wypa­dał zazwy­czaj na moją korzyść. Ale brat był poryw­czy i czę­sto mnie bił, co bra­łem sobie bar­dzo do serca. Cze­lad­nic­two zda­wało mi się bar­dzo nużące i wciąż szu­ka­łem oka­zji, aby je skró­cić. Oka­zja nada­rzyła się wresz­cie, i to nie­ocze­ki­wa­nie.9

Jakiś arty­kuł w naszej gaze­cie na poli­tyczny temat, któ­rego już dziś nie pamię­tam, uznano za obraź­liwy dla Zgro­ma­dze­nia pro­win­cji10. Z nakazu prze­wod­ni­czą­cego brata zatrzy­mano, prze­słu­chano i osa­dzono na mie­siąc w wię­zie­niu. Zapewne dla­tego, że nie chciał ujaw­nić autora. Mnie rów­nież zatrzy­mano i prze­słu­chano. Cho­ciaż jed­nak nic nie powie­dzia­łem, udzie­lono mi nagany, po czym uwol­niono w prze­ko­na­niu, jak sądzę, że jako cze­lad­nik mia­łem obo­wią­zek docho­wać tajem­nic maj­stra.

W cza­sie pobytu brata w aresz­cie, co mimo naszych oso­bi­stych roz­dź­wię­ków odczu­łem dotkli­wie, zarzą­dza­łem gazetą. Pozwo­li­łem sobie na wydru­ko­wa­nie róż­nych przy­cin­ków pod adre­sem władz, co mój brat przy­jął bar­dzo życz­li­wie, pod­czas gdy inni potę­pili mnie jako mło­dego geniu­sza, który został oszczercą i szy­dercą. Zwol­nie­nie mego brata połą­czone było z roz­ka­zem Izby (nader dzi­wacz­nym), że „James Fran­klin nie ma odtąd prawa dru­ko­wać gazety zwa­nej «New England Courant»”.

W dru­kami odbyła się narada z przy­ja­ciółmi brata, co teraz należy robić. Nie­któ­rzy pro­po­no­wali obej­ście roz­ka­zów przez zmianę nazwy gazety. Ale mój brat zwró­cił uwagę na różne ujemne strony takiego zała­twie­nia sprawy i wresz­cie posta­no­wiono, że naj­le­piej będzie dru­ko­wać w przy­szło­ści pismo pod nazwi­skiem Benia­mina Fran­klina. Chcąc zaś unik­nąć orze­cze­nia Izby, że brat dru­kuje gazetę posłu­gu­jąc się swoim cze­lad­ni­kiem, posta­no­wiono, by zwró­cił mi umowę cze­lad­ni­czą, opa­trzyw­szy ją przed­tem klau­zulą zwol­nie­nia, tak by w razie potrzeby można ją było oka­zać. Aby zapew­nić bratu moje usługi, mia­łem pod­pi­sać nową umowę na pozo­stały okres czasu i ta miała być prze­cho­wana sekret­nie. Plan był nie­do­łężny, ale został natych­miast wpro­wa­dzony w życie i gazeta jesz­cze przez wiele mie­sięcy wycho­dziła pod moim imie­niem.

Wresz­cie jed­nak wyni­kły mię­dzy bra­tem a mną nowe roz­dź­więki. Wtedy posta­no­wi­łem powo­łać się na moje zwol­nie­nie licząc, że brat nie odważy się ujaw­nić nowej cze­lad­ni­czej umowy. Takie wyko­rzy­sta­nie poło­że­nia było z mojej strony rze­czą nie­zbyt uczciwą i uwa­żam to za jeden z pierw­szych błę­dów życio­wych. Nie­uczci­wość jed­nakże mało mi cią­żyła, gdy czu­łem jesz­cze cięgi, jakie w unie­sie­niu wymie­rzył mi brat, skąd­inąd zresztą czło­wiek łagod­nego uspo­so­bie­nia. Kto wie – może spro­wo­ko­wa­łem go zbyt zuchwałą postawą.

Gdy brat prze­ko­nał się, że go naprawdę opusz­czam, posta­rał się, abym nie dostał pracy w żad­nej innej miej­sco­wej dru­kami. Obszedł wszyst­kie, roz­mó­wił się z maj­strami i żaden z nich nie chciał mnie zatrud­nić. Pomy­śla­łem wtedy, że naj­le­piej będzie udać się do Nowego Jorku, naj­bliż­szego mia­sta, gdzie były dru­kar­nie. Do wyjazdu z Bostonu skła­niało mnie też prze­świad­cze­nie, że się nara­zi­łem ponie­kąd par­tii rzą­dzą­cej, a sądząc z samo­woli Izby w spra­wie brata uwa­ża­łem, że gdy­bym został, mógł­bym łatwo zna­leźć się w opa­łach. Tym bar­dziej że wsku­tek moich dość jaw­nych dys­put o reli­gii różni poczciwcy ze zgrozą zaczęli wska­zy­wać mnie sobie jako nie­wie­rzą­cego czy też ate­istę. Posta­no­wie­nie moje było nie­wzru­szone. Ale ojciec brał teraz stronę brata i rozu­mia­łem, że jeśli doko­nam otwar­tej próby, spo­tkam się z ich prze­ciw­dzia­ła­niem. W tych warun­kach mój przy­ja­ciel Col­lins ofia­ro­wał się mi dopo­móc. Uło­żył się z kapi­ta­nem małego nowo­jor­skiego kutra co do mego prze­jazdu, powie­dziaw­szy mu, że mam kło­poty z dziew­czyną złego pro­wa­dze­nia i obar­czoną dziec­kiem, któ­rej przy­ja­ciele chcą zmu­sić mnie do mał­żeń­stwa, i dla­tego muszę wyje­chać po kry­jomu. Sprze­da­łem więc część ksią­żek dla zdo­by­cia pie­nię­dzy, w sekre­cie wsia­dłem na sta­tek, a że mie­li­śmy wiatr pomyślny, po trzech dniach zna­la­złem się w Nowym Jorku, bli­sko trzy­sta mil od domu. Sta­ną­łem tam jako chło­piec sie­dem­na­sto­letni, bez naj­mniej­szych reko­men­da­cji, nie zna­jąc nikogo w mie­ście i nie mając pra­wie gro­sza w kie­szeni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Mała wio­ska nie­da­leko Win­che­ster w Hamp­shire w połu­dnio­wej Anglii. Tutaj znaj­do­wała się wiej­ska sie­dziba biskupa St. Asaph, dr Jona­thana Shi­pleya, „dobrego biskupa”, jak mawiał o nim dr Fran­klin. [wróć]

2. Wolni wła­ści­ciele, klasa tuż poni­żej szlachty. [wróć]

3. Maria I, kró­lowa Anglii (1553-1558). [wróć]

4. Cot­ton Mather (1663-1728) – duchowny, obrońca zasad kal­wi­ni­zmu, nie­zwy­kle płodny pisarz. Ojciec jego, Incre­ase, był naj­wy­bit­niej­szym przed­sta­wi­cie­lem rodu, który odgry­wał domi­nu­jącą rolę w życiu reli­gij­nym a czę­ściowo i poli­tycz­nym kolo­nii Mas­sa­chu­setts. [wróć]

5. Ulica w Lon­dy­nie (obec­nie Mil­ton Street), zamiesz­ki­wana wów­czas przez pisa­rzy pośled­niej­szego gatunku, jest do dziś syno­ni­mem gra­fo­ma­nii. [wróć]

6. Codzienne lon­dyń­skie cza­so­pi­smo, zawie­ra­jące saty­ryczne eseje na tematy spo­łeczne, wyda­wane przez Addi­sona i Ste­ele’a w latach 1711-1712. „Spec­ta­tor” i jego poprzed­nik, „Tatler” (1709), wyzna­czyły począ­tek lite­ra­tury perio­dycz­nej. [wróć]

7. Znane sto­wa­rzy­sze­nie uczo­nych i poboż­nych ludzi zamiesz­ku­ją­cych opac­two Port Royal pod Pary­żem, któ­rzy publi­ko­wali uczone dzieła z dzie­dziny reli­gii. [wróć]

8. Sokra­tes zbi­jał argu­menty swo­ich prze­ciw­ni­ków pod­czas dys­ku­sji, zada­jąc pyta­nia tak umie­jęt­nie opra­co­wane, że odpo­wie­dzi opo­nenta potwier­dzały jego sta­no­wi­sko lub poka­zy­wały błąd adwer­sa­rza. [wróć]

9. Myślę, że szorstki i despo­tyczny spo­sób, w jaki brat mnie trak­to­wał, był jed­nym z powo­dów wstrętu, który mia­łem przez całe życie dla wszel­kiej formy tyra­nii. (przyp. aut.). [wróć]

10. Mowa tu o Zgro­ma­dze­niu Przed­sta­wi­ciel­skim, jakie ist­niało w każ­dej pro­win­cji lub kolo­nii. Nazy­wane ono tu jest także Izbą. [wróć]