Życie pędzlem malowane. Amerykańska kariera polskiego artysty - Zbigniew Nyczak - ebook

Życie pędzlem malowane. Amerykańska kariera polskiego artysty ebook

Nyczak Zbigniew

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ta książka to fascynująca opowieść o artystycznym sukcesie i drodze do uznania w elitarnych kręgach Hollywood. Zbigniew Nyczak – absolwent warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych – opuszcza Polskę tuż po ukończeniu studiów na Wydziale Architektury Wnętrz, nie przypuszczając, że jego podróż zamieni się w wieloletnią przygodę na amerykańskiej ziemi. Stan wojenny w Polsce przedłuża jego pobyt, a sam artysta do dziś żartuje: „Nie wiem, czy ciągle jestem tu na wakacjach, czy na stałe”.

Z perspektywy twórcy Nyczak odsłania kulisy świata filmu, ekskluzywnych wyścigów konnych, prestiżowych wydarzeń związanych z magazynem „Playboy”, a nawet mrocznych epizodów, takich jak porwanie w Meksyku. Jego sztuka podbija Dubaj, a wędrówki po legendarnym Dzikim Zachodzie znajdują odzwierciedlenie w malarskich kompozycjach.

To historia człowieka, który nie tylko przeniknął do towarzyskiej śmietanki Ameryki, ale przede wszystkim stworzył własną artystyczną narrację, zamkniętą w tematycznych obrazach olejnych. Książka ta to nie tylko zapis niezwykłego życia – to także podróż przez świat sztuki pełen barw, pasji i inspiracji.

Prof. Andrzej Targowski, WESTERN MICHIGAN UNIVERSITY (USA)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 108

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wprowadzenie

Poja­wi­łem się w Ame­ryce po raz pierw­szy jesz­cze jako stu­dent Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w War­sza­wie. Mia­łem wtedy dwa­dzie­ścia pięć lat. Na ulicy Nowy Świat w biu­rze podróży Cook Tra­vel Office kupi­łem za sto dola­rów ważny przez dwa mie­siące bilet, upo­waż­nia­jący mnie do podró­żo­wa­nia z przy­stan­kami i prze­siad­kami auto­ka­rami linii Grey­ho­und po tere­nie Sta­nów Zjed­no­czo­nych i Kanady. Wylą­do­wa­łem w Nowym Jorku i roz­po­czą­łem moją podróż na Zachód. Poru­sza­łem się po mapie zyg­za­kiem, sta­ra­jąc się zwie­dzić jak naj­wię­cej cie­ka­wych miejsc. W ten spo­sób dotar­łem do Los Ange­les, nie podej­rze­wa­jąc nawet, że w nie­da­le­kiej przy­szło­ści to miej­sce sta­nie się moim prze­zna­cze­niem. Z Los Ange­les wró­ci­łem samo­lo­tem do Pol­ski. Został mi ostatni rok stu­diów, rok dyplo­mowy.

Rok póź­niej, tydzień po zro­bie­niu dyplomu, wró­ci­łem do Sta­nów razem z moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, z któ­rym już wcze­śniej podró­żo­wa­łem po świe­cie. Skoń­czy­łem stu­dia, cze­kała mnie bli­żej nie­okre­ślona przy­szłość. Chyba „zara­zi­łem” mojego kum­pla opo­wie­ściami z mojej zeszło­rocz­nej podróży po Ame­ryce, bo nie mając innych pomy­słów na waka­cje, dałem się namó­wić na kolejny wyjazd, tym bar­dziej że miał on zna­jo­mych, któ­rych mogli­śmy odwie­dzić, w Nowym Jorku i Chi­cago.

Waka­cje prze­dłu­żyły nam się do tego stop­nia, że docze­ka­li­śmy w Ame­ryce 13 grud­nia 1981 roku.

Oglą­da­jąc w chi­ca­gow­skiej tele­wi­zji rosyj­skie czołgi na gra­nicy z Pol­ską, posta­no­wi­łem pocze­kać i zoba­czyć, jak roz­wi­nie się ta sytu­acja.

Mia­łem świa­do­mość, że jako jedyny z rodziny prze­by­wam poza kra­jem i że fakt ten może się w przy­szło­ści oka­zać pomocny moim naj­bliż­szym w Pol­sce. I tak też się stało.

W miarę moż­li­wo­ści, jakie wtedy mia­łem, a były one bar­dzo ogra­ni­czone, sta­ra­łem się ich wspie­rać. Oni też rozu­mieli, że choć i mnie w tym okre­sie nie było łatwo, to jed­nak dobrze się stało, że byłem poza kra­jem.

Mój powtórny przy­jazd do Sta­nów Zjed­no­czo­nych nie miał pod­łoża poli­tycz­nego ani eko­no­micz­nego, przy­je­cha­łem tutaj na waka­cje i nim powrót do kraju zro­bił się moż­liwy, już tro­chę się tutaj zado­mo­wi­łem. Po pra­wie rocz­nym poby­cie w Chi­cago zamiesz­ka­łem w Kali­for­nii, począt­kowo w Santa Ana, potem w Hun­ting­ton Beach i New­port Beach, aż osia­dłem w Los Ange­les. Oże­ni­łem się, kupi­łem dom i uro­dziła mi się córeczka.

Dzi­siaj, po ponad czter­dzie­stu latach, w wywia­dach, jakich cza­sem udzie­lam, żar­tuję, że nie wiem, czy na­dal jestem tutaj na waka­cjach, czy już na stałe.

Moja arty­styczna przy­goda trwała oczy­wi­ście już od stu­diów. W Kali­for­nii zaczy­na­łem od malo­wa­nia reklam na wiel­kich bil­bo­ar­dach sto­ją­cych przy auto­stra­dach. Potem byłem naczel­nym – bo jedy­nym – pro­jek­tan­tem w fir­mie dość pręż­nej, budu­ją­cej i insta­lu­ją­cej na budyn­kach napisy z neo­nów, świe­cące liter­nic­two i znaki fir­mowe, elek­tro­niczne reklamy, duże, wol­no­sto­jące znaki rekla­mowo-infor­ma­cyjne. Aż nad­szedł czas odmiany…

Mia­łem ukoń­czone wyż­sze stu­dia arty­styczne (wydział Archi­tek­tury Wnętrz) i fach w ręku. Posta­no­wi­łem pójść wła­sną drogą. Malar­stwo było pod­sta­wo­wym przed­mio­tem na Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych, nawet na wydziale Archi­tek­tury Wnętrz, a ponie­waż mia­łem dodat­kowo prze­szko­le­nie z rysunku archi­tek­to­nicz­nego na poli­tech­nice, czę­sto ryso­wa­łem i malo­wa­łem dla wła­snej przy­jem­no­ści. Ponie­waż lubię zwie­rzęta, czę­sto prze­wi­jały się one w mojej twór­czo­ści, szcze­gól­nie konie. Jako lice­ali­sta upra­wia­łem jeź­dziec­two w klu­bie jeź­dziec­kim na Słu­żewcu w War­sza­wie.

Nowy Jork, pierw­sze dni pobytu w Sta­nach. Od lewej strony Artur Oku­niew­ski i ja – Zbi­gniew Nyczak

Hollywood Park, niewierny miliarder i dżokej wszech czasów

Pew­nego dnia w towa­rzy­stwie kali­for­nij­skich Szwe­dek, kole­ża­nek mojej żony, które przy­je­chały do Hol­ly­wood w poszu­ki­wa­niu boga­tych mężów (miały uła­twione zada­nie ze względu na tytuły Miss Szwe­cji), poja­wił się pośred­nik i doradca do spraw zakupu koni wyści­go­wych dla elit pasjo­nu­ją­cych się tym spor­tem Irland­czyk Billy McDo­nald.

Był to męż­czy­zna w śred­nim wieku i śred­niego wzro­stu. Rudawy blon­dyn o pucu­ło­wa­tej twa­rzy, w gar­ni­tu­rze o nie­ład­nym odcie­niu brązu. Był to pro­sty czło­wiek i takież miał maniery. Nie bar­dzo paso­wał do uro­dzi­wych Szwe­dek. Był jed­nak ser­deczny i w swo­jej pro­sto­cie praw­dziwy. Kiedy dowie­dział się, kim jestem, i zoba­czył kilka moich szki­ców koni, popro­sił mnie o nama­lo­wa­nie por­tretu kon­kret­nego konia. Tak też zro­bi­łem. Podej­rze­wam, że obraz ten posłu­żył mu do prze­pro­wa­dze­nia jakiejś kon­nej trans­ak­cji.

Billy odwdzię­czył mi się, wpro­wa­dza­jąc mnie w towa­rzy­stwo ludzi zarzą­dza­ją­cych wyści­gami kon­nymi w Hol­ly­wood Park, uzna­nym wtedy za naj­pięk­niej­szy obiekt wyści­gowy w Ame­ryce Pół­noc­nej. Oka­zało się, że Billy jest jed­nym z naj­więk­szych eks­per­tów w swo­jej dzie­dzi­nie.

Wszy­scy w Hol­ly­wood Park wie­dzieli, kim jest Billy McDo­nald. Pośred­ni­czył on w han­dlu końmi – od ame­ry­kań­skich hodow­ców poprzez bry­tyj­ską rodzinę kró­lew­ską do szej­ków z Ara­bii Sau­dyj­skiej i Kuwejtu. Poza tym grał na wyści­gach i pra­wie zawsze wygry­wał. Mówiono, że uro­dził się w stajni i dla­tego umie roz­ma­wiać z końmi. Miał ten dodat­kowy zmysł. Od małego, gdzieś tam w Irlan­dii, wycho­wy­wał się razem z tymi zwie­rzę­tami. Powo­dziło mu się dobrze. Jak Billy’go nie było na wyści­gach, to zna­czyło, że pły­wał ze swo­imi klien­tami ich jach­tem po Morzu Śród­ziem­nym.

Hol­ly­wood Park Race Track, choć ulo­ko­wany w innej czę­ści Los Ange­les niż Hol­ly­wood, zawdzię­czał swoją nazwę gwiaz­dom fil­mo­wym, które czę­sto bywały na wyści­gach koni, co było wtedy nie­zwy­kle popu­larne i modne, a także stu­diom fil­mo­wym jak War­ner Bros, Walt Disney czy Metro-Gol­dwyn-Mayer, które miały udział w powsta­niu tego obiektu. Pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej słu­żył on jako maga­zyn broni i sprzętu woj­sko­wego, głów­nie dla lot­nic­twa. Po woj­nie pod­upadł i dopiero w latach pięć­dzie­sią­tych odno­wił swoją dzia­łal­ność.

W Hol­ly­wood Park miała swoje biura orga­ni­za­cja cha­ry­ta­tywna, któ­rej celem było nie­sie­nie pomocy rodzi­nom dżo­ke­jów w razie utraty ich zdro­wia wsku­tek nie­szczę­śli­wego wypadku lub utraty życia. Była to Fun­da­cja Sho­ema­kera. Kim był Wil­liam Sho­ema­ker, zwany Bil­lem lub Shoe, opo­wiem za chwilę.

Sze­fem tej fun­da­cji i dyrek­to­rem wyko­naw­czym był prze­sym­pa­tyczny Ame­ry­ka­nin serb­skiego pocho­dze­nia, Rod Pitts. Był to mój pierw­szy kon­takt zawo­dowy poznany na wyści­gach, który dość szybko zamie­nił się w przy­jaźń i zaowo­co­wał latami współ­pracy. To on wpro­wa­dził mnie w sieć ukła­dów i zna­jo­mo­ści, które pano­wały w Hol­ly­wood Park, czego owo­cem były serie wystaw moich obra­zów, urzą­dza­nych pra­wie każ­dego sezonu kon­nych gonitw. Zosta­łem zaak­cep­to­wany jako swój. Moje wystawy miały miej­sce w Turf Club.

Try­buny, z któ­rych oglą­dało się goni­twy, były podzie­lone na sek­tory. Pano­wała segre­ga­cja. Na par­ter można było wejść, kupu­jąc bilet za dwa dolary, do któ­rego jesz­cze dorzu­cano dar­mo­wego hot-doga. Każde kolejne pię­tro zamie­niało się w coraz droż­sze i ele­gant­sze miej­sce. Ogólna liczba gości miesz­czą­cych się na try­bu­nach wyno­siła trzy­dzie­ści tysięcy. Na samej górze tej pira­midy, z naj­lep­szą widocz­no­ścią torów wyści­go­wych, mie­ścił się Turf Club.

Było to nie­zwy­kle ele­ganc­kie, eks­klu­zywne i eli­tarne miej­sce, gdzie można było dostać się tylko dzięki zapro­sze­niu. W związku z tym prze­by­wali tam głów­nie wła­ści­ciele koni, tre­ne­rzy, biz­nes­meni zwią­zani z tym spor­tem i hodowlą oraz goście: cele­bryci, akto­rzy i aktorki, znani spor­towcy, poli­tycy, któ­rzy zawsze byli tam mile widziani ze wzglę­dów oczy­wi­stych. Pod­no­sili pre­stiż esta­bli­sh­mentu.

Przy wej­ściu gości witały hostessy, był open bar z naj­wyż­szej jako­ści trun­kami, bufet z wyszu­ka­nymi daniami, jak na przy­kład kawior czy homary. Wszystko za darmo, na koszt gospo­da­rza – wła­ści­ciela Hol­ly­wood Park, czło­wieka o nazwi­sku R.D. Hub­bard. Oczy­wi­ście obo­wią­zy­wały ele­ganc­kie stroje. Była ukryta winda, która woziła wta­jem­ni­czo­nych gości pro­sto do klubu. Winda ta mogła zje­chać pro­sto na padok, gdzie dżo­keje przy­go­to­wy­wali swoje konie tuż przed wyj­ściem na tor. Można było przyj­rzeć im się z bli­ska.

Tam wła­śnie, w Turf Club, począt­kowo dzięki popar­ciu Fun­da­cji Sho­ema­kera i jego szefa Roda Pit­tsa, a póź­niej, kiedy byłem już roz­po­zna­wal­nym arty­stą, z zami­ło­wa­niem roz­wie­sza­łem swoje obrazy o tema­tyce koni wyści­go­wych i wyści­gów. Oka­zało się, że zarówno moje obrazy, jak i ja sam sta­li­śmy się swo­istymi atrak­cjami tego miej­sca. Pozna­łem tam wielu wpły­wo­wych ludzi. Mia­łem pewną tak­tykę. Było nią przy­cho­dze­nie do klubu codzien­nie pod­czas trwa­nia mojej wystawy, czyli przez cały sezon wyści­gów. Ponie­waż wystawa przy­cią­gała zain­te­re­so­wa­nych, mia­łem uła­twioną moż­li­wość zawie­ra­nia zna­jo­mo­ści. W skró­cie odby­wało się to tak: kiedy w Turf Club poja­wiał się jakiś cele­bryta, sławny aktor lub aktorka, w ramach dodat­ko­wej atrak­cji byli pro­wa­dzeni do mnie, gdzie pre­zen­to­wa­łem swoją twór­czość. Na ogół nawią­zy­wała się miła roz­mowa, która cza­sami prze­no­siła się do baru, gdzie przy butelce szam­pana Dom Peri­gnon miała swoją kon­ty­nu­ację. Akto­rzy lubią arty­stów i vice versa.

I tak sie­dząc codzien­nie w barze, pil­nu­jąc się sku­tecz­nie, aby zacho­wać trzeź­wość umy­słu, a także repre­zen­to­wać w godny spo­sób wła­sną twór­czość, pozna­łem wiele cie­ka­wych osób, inte­re­su­ją­cych koń­skich histo­rii, ukła­dów i ukła­dzi­ków, zasad gier towa­rzy­skich i biz­ne­so­wych.

Stąd mię­dzy innymi wzięły się moje póź­niej­sze wyjazdy na zapro­sze­nie pre­zen­ta­cji moich „koń­skich” obra­zów w Nowym Jorku, Ken­tucky czy Dubaju. Pozna­łem ten konny biz­nes od pod­szewki.

Malo­wa­łem, sprze­da­wa­łem, przyj­mo­wa­łem zle­ce­nia. Hazard mnie nie wcią­gnął, ponie­waż nie gra­łem. Może posta­wi­łem kilka razy na goni­twę, aby zdo­być jakieś nowe doświad­cze­nie i dla zabawy. Moja gra była wygrana, kiedy hodowca konia obie­cał mi, że jeśli koń z jego stajni, bio­rący wła­śnie udział w wyścigu, wygra, to nama­luję jego por­tret (konia oczy­wi­ście). To był mój hazard. Hodowcy byli tak zako­chani w swo­ich ulu­bio­nych koniach, że mówiono o nich, iż prę­dzej zamó­wią por­tret konia niż por­tret wła­snej żony.

Wła­ści­cie­lem Hol­ly­wood Park Race­track był R.D. Hub­bard. Nikt dokład­nie nie wie­dział, co zna­czyły litery RD. Domy­ślano się, że były to pierw­sze litery jego imion (Ran­dall Dee), i zawsze mówiono o nim R.D.

Był to czło­wiek po pięć­dzie­siątce, który odniósł wielki suk­ces finan­sowy. Uro­dzony w Kan­sas, zaczy­nał jako chło­pak w małym rodzin­nym biz­ne­sie, gdzie pro­du­ko­wano i prze­cho­wy­wano lód, a skoń­czył jako miliar­der. Był wła­ści­cie­lem firmy pro­du­ku­ją­cej szklane okna-ściany do budowy wie­żow­ców. Stał na czele kilku torów wyści­gów kon­nych, a także wielu kor­po­ra­cji i kom­pa­nii jako ich główny bene­fi­cjent. Ni­gdy nie można było się do niego dostać, choć biura, z któ­rych zarzą­dzał, miał na miej­scu. Trudno było się prze­bić przez jego asy­stentki i sekre­ta­rzy. Zawsze był oto­czony świtą towa­rzy­szą­cych mu pra­cow­ni­ków. Pamię­tam, jak kie­dyś i ja zna­la­złem się w tej gru­pie. Prze­cho­dząc z budynku wyści­gów do kasyna, które wybu­do­wał na swoim tere­nie, przy­sta­nął na chwilę, gdyż na ele­ganc­kim chod­niku zauwa­żył wdep­taną gumę do żucia. Wygło­sił jakiś komen­tarz i poszli­śmy dalej. Kiedy po dwu­dzie­stu minu­tach wra­ca­li­śmy, gumy już nie było, a chod­nik lśnił czy­sto­ścią w bla­sku słońca. Był wyrocz­nią i bogiem, wszyst­kim rzą­dził i o wszyst­kim decy­do­wał.

Był dobrym gospo­da­rzem i świet­nym biz­nes­me­nem, o czym mogły świad­czyć jego pozy­cja, konto ban­kowe i zgro­ma­dzony mają­tek. Hol­ly­wood Park za jego pano­wa­nia osią­gnął czas swo­jej naj­więk­szej świet­no­ści. To on wpro­wa­dził jako inno­wa­cję wie­czorne goni­twy w piątki i soboty, które poprze­dzone były kon­cer­tami zna­nych grup roc­ko­wych lub pio­sen­ka­rzy. To on zadbał o to, żeby tereny ota­cza­jące try­buny wyglą­dały jak egzo­tyczny park. To on pośrodku toru wyści­go­wego kazał stwo­rzyć dla przy­jem­no­ści oka jeziorka z wodo­spa­dami, gdzie wpu­ścił wodne ptac­two włącz­nie z różo­wymi fla­min­gami. To on wybu­do­wał kasyno na tere­nie, który przy­na­le­żał do Hol­ly­wood Park.

Tak na mar­gi­ne­sie, to ja byłem pro­jek­tan­tem ogrom­nych dzie­się­cio­me­tro­wych świe­cą­cych liter CASINO, uło­żo­nych na dachu kasyna tak, aby pasa­że­ro­wie lecący samo­lo­tami na LAX, lot­ni­sko w Los Ange­les, mieli moż­li­wość zauwa­że­nia reklamy tego miej­sca. To była jedna z moich ostat­nich prac w fir­mie rekla­mo­wej, w któ­rej uprzed­nio pra­co­wa­łem. Przy­pa­dek?

R.D. Hub­bard był też czło­wie­kiem sztuki. Był zało­ży­cie­lem The Hub­bard Museum of Ame­ri­can West w Ruidoso Downs, w Nowym Mek­syku, gdzie swój dom i gdzie pomiesz­ki­wał ze swoją żoną. Kie­dyś nawet prze­pro­wa­dził całą akcję poka­za­nia swo­ich zbio­rów w Rosji, chyba za cza­sów Gor­ba­czowa. Poka­zał Rosja­nom Dziki Zachód, Indian i kow­bo­jów.

Innym razem kazał zor­ga­ni­zo­wać wystawę pro­mi­nent­nych arty­stów upra­wia­ją­cych sztukę nazy­waną „Western Ame­ri­can art” w salach kon­fe­ren­cyj­nych wspo­mnia­nego już kasyna. Ściany tych sal były ruchome, tak że można było doko­nać dowol­nej aran­ża­cji ich usta­wie­nia w celu upo­rząd­ko­wa­nia pre­zen­ta­cji obra­zów.

Poja­wiły się zna­ko­mite dzieła tego gatunku i ich twórcy, znane nazwi­ska. Było usta­wio­nych kilka barów z wybor­nymi alko­ho­lami, przy­gry­wał zespół jaz­zowy, przy każ­dym obra­zie stała hostessa opo­wia­da­jąca o danym dziele zain­te­re­so­wa­nym. To, co zwró­ciło moją uwagę, to fakt, że poja­wiło się wielu osob­ni­ków jakby obcych, spoza grona sta­łych bywal­ców. Nosili oni kow­boj­skie kape­lu­sze i buty, mary­narki w stylu western. Patrzyli na obrazy, ale jakby ich nie widzieli, byli czymś zaab­sor­bo­wani. Zro­zu­mia­łem to dopiero póź­niej. Byli to ludzie z róż­nych kor­po­ra­cji, któ­rych sze­fem był Hub­bard. Zje­chali się z Ari­zony, Nowego Mek­syku czy Tek­sasu na zapro­sze­nie swo­jego bossa patro­nu­ją­cego wysta­wie, z któ­rej zyski posta­no­wił prze­ka­zać na cele cha­ry­ta­tywne. Oni mieli mu zapew­nić suk­ces przed­się­wzię­cia. Zaczęli kupo­wać. Uczest­ni­czy­łem w róż­nych wysta­wach, ale żeby dzie­więć­dzie­siąt pro­cent stanu zostało zaku­pione pod­czas wer­ni­sażu, to zda­rza się tylko w fil­mach.

Byli to wysoko usta­wieni decy­denci róż­nych kor­po­ra­cji, któ­rych – jak już wspo­mnia­łem – sze­fem był Hub­bard. Zapewne ocze­ki­wali oni wizyty szefa w spra­wach biz­ne­so­wych, nie zawsze wystar­cza­jąco usa­tys­fak­cjo­no­wa­nego z ich dzia­łań. I kiedy patrzyli na obrazy, zasta­na­wiali się, który i za ile kupić, aby przy nad­cho­dzą­cym spo­tka­niu z sze­fem za bar­dzo mu nie pod­paść, szcze­gól­nie jeżeli mógł mieć powody, aby nie­zu­peł­nie być zado­wo­lo­nym z wyni­ków ich pracy. A obrazy były dro­gie. Od stu pięć­dzie­się­ciu tysięcy dola­rów do pół miliona. Popra­wiali kape­lu­sze, dra­pali się w głowę, ale wyj­mo­wali ksią­żeczki cze­kowe i wypi­sy­wali czeki. Im więk­szy pro­blem w kor­po­ra­cji, tym droż­szy obraz. Żałuje, że uczest­ni­czy­łem w tej wysta­wie jako gość, a nie jako arty­sta.

Hub­barda pozna­łem pod­czas mojej pierw­szej wystawy. Przy­szedł zoba­czyć obrazy. Ubrany wtedy byłem w piękny weł­niany czarny gar­ni­tur w białe prążki à la Al Capone z lat dwu­dzie­stych.

Kiedy Hub­bard mnie zoba­czył, prze­żył zasko­cze­nie. Przy­glą­dał mi się badaw­czo przez sekundę. Był to moment, który zapa­mię­ta­łem. Dopiero póź­niej zro­zu­mia­łem jego bły­sko­tliwą reak­cję, kiedy któ­re­goś dnia zauwa­ży­łem kilku face­tów zmie­rza­ją­cych do jego biura. Wyglą­dali dokład­nie tak jak boha­te­ro­wie filmu Ojciec chrzestny. Nie chcę wda­wać się w szcze­góły, ale wydaje mi się, że przy tak dużym biz­ne­sie hazar­do­wym i prze­pły­wie ogrom­nej gotówki miej­sce takie ma swoje tajem­nice, które ni­gdy nie ujrzą świa­tła dzien­nego.

Gar­ni­tur pocho­dził z Mody Pol­skiej, kupił mi go w pre­zen­cie mój brat pod­czas mojej wizyty w War­sza­wie.

Żona Hub­barda, Joan Dale McLain, była przy­stojną, wysoką, ładną bru­netką, zawsze bar­dzo gustow­nie ubraną. Robiła dobre wra­że­nie, miała klasę. Nie znam się na dam­skiej modzie, ale ona zawsze wyróż­niała się wśród innych pań tą swoją ele­gan­cją, popartą zapa­chem pie­nię­dzy. W jej wyglą­dzie widać było dobro­byt, w jakim tkwiła.

Hub­bard miał kochankę. Spe­cjal­nie się z tym nie ukry­wał. Pamię­tam, jak na jed­nym z bali, które orga­ni­zo­wała Fun­da­cja Sho­ema­kera, a któ­rej pre­ze­sem był sam Hub­bard, doszło do cie­ka­wej sytu­acji. Na początku balu Hub­bard prze­by­wał w towa­rzy­stwie swo­jej żony, która w nie­dłu­gim cza­sie znik­nęła. Oka­zało się, że Hub­bard wysłał ją ich pry­wat­nym samo­lo­tem do domu do Ruidoso Downs w Nowym Mek­syku. Ten sam samo­lot zdą­żył wró­cić przed koń­cem balu, przy­wo­żąc jego kochankę. Kochanka dobrego wra­że­nia nie robiła, ale widocz­nie miała ukryte zalety.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki