Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ta książka to fascynująca opowieść o artystycznym sukcesie i drodze do uznania w elitarnych kręgach Hollywood. Zbigniew Nyczak – absolwent warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych – opuszcza Polskę tuż po ukończeniu studiów na Wydziale Architektury Wnętrz, nie przypuszczając, że jego podróż zamieni się w wieloletnią przygodę na amerykańskiej ziemi. Stan wojenny w Polsce przedłuża jego pobyt, a sam artysta do dziś żartuje: „Nie wiem, czy ciągle jestem tu na wakacjach, czy na stałe”.
Z perspektywy twórcy Nyczak odsłania kulisy świata filmu, ekskluzywnych wyścigów konnych, prestiżowych wydarzeń związanych z magazynem „Playboy”, a nawet mrocznych epizodów, takich jak porwanie w Meksyku. Jego sztuka podbija Dubaj, a wędrówki po legendarnym Dzikim Zachodzie znajdują odzwierciedlenie w malarskich kompozycjach.
To historia człowieka, który nie tylko przeniknął do towarzyskiej śmietanki Ameryki, ale przede wszystkim stworzył własną artystyczną narrację, zamkniętą w tematycznych obrazach olejnych. Książka ta to nie tylko zapis niezwykłego życia – to także podróż przez świat sztuki pełen barw, pasji i inspiracji.
Prof. Andrzej Targowski, WESTERN MICHIGAN UNIVERSITY (USA)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 108
Pojawiłem się w Ameryce po raz pierwszy jeszcze jako student Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Miałem wtedy dwadzieścia pięć lat. Na ulicy Nowy Świat w biurze podróży Cook Travel Office kupiłem za sto dolarów ważny przez dwa miesiące bilet, upoważniający mnie do podróżowania z przystankami i przesiadkami autokarami linii Greyhound po terenie Stanów Zjednoczonych i Kanady. Wylądowałem w Nowym Jorku i rozpocząłem moją podróż na Zachód. Poruszałem się po mapie zygzakiem, starając się zwiedzić jak najwięcej ciekawych miejsc. W ten sposób dotarłem do Los Angeles, nie podejrzewając nawet, że w niedalekiej przyszłości to miejsce stanie się moim przeznaczeniem. Z Los Angeles wróciłem samolotem do Polski. Został mi ostatni rok studiów, rok dyplomowy.
Rok później, tydzień po zrobieniu dyplomu, wróciłem do Stanów razem z moim najlepszym przyjacielem, z którym już wcześniej podróżowałem po świecie. Skończyłem studia, czekała mnie bliżej nieokreślona przyszłość. Chyba „zaraziłem” mojego kumpla opowieściami z mojej zeszłorocznej podróży po Ameryce, bo nie mając innych pomysłów na wakacje, dałem się namówić na kolejny wyjazd, tym bardziej że miał on znajomych, których mogliśmy odwiedzić, w Nowym Jorku i Chicago.
Wakacje przedłużyły nam się do tego stopnia, że doczekaliśmy w Ameryce 13 grudnia 1981 roku.
Oglądając w chicagowskiej telewizji rosyjskie czołgi na granicy z Polską, postanowiłem poczekać i zobaczyć, jak rozwinie się ta sytuacja.
Miałem świadomość, że jako jedyny z rodziny przebywam poza krajem i że fakt ten może się w przyszłości okazać pomocny moim najbliższym w Polsce. I tak też się stało.
W miarę możliwości, jakie wtedy miałem, a były one bardzo ograniczone, starałem się ich wspierać. Oni też rozumieli, że choć i mnie w tym okresie nie było łatwo, to jednak dobrze się stało, że byłem poza krajem.
Mój powtórny przyjazd do Stanów Zjednoczonych nie miał podłoża politycznego ani ekonomicznego, przyjechałem tutaj na wakacje i nim powrót do kraju zrobił się możliwy, już trochę się tutaj zadomowiłem. Po prawie rocznym pobycie w Chicago zamieszkałem w Kalifornii, początkowo w Santa Ana, potem w Huntington Beach i Newport Beach, aż osiadłem w Los Angeles. Ożeniłem się, kupiłem dom i urodziła mi się córeczka.
Dzisiaj, po ponad czterdziestu latach, w wywiadach, jakich czasem udzielam, żartuję, że nie wiem, czy nadal jestem tutaj na wakacjach, czy już na stałe.
Moja artystyczna przygoda trwała oczywiście już od studiów. W Kalifornii zaczynałem od malowania reklam na wielkich bilboardach stojących przy autostradach. Potem byłem naczelnym – bo jedynym – projektantem w firmie dość prężnej, budującej i instalującej na budynkach napisy z neonów, świecące liternictwo i znaki firmowe, elektroniczne reklamy, duże, wolnostojące znaki reklamowo-informacyjne. Aż nadszedł czas odmiany…
Miałem ukończone wyższe studia artystyczne (wydział Architektury Wnętrz) i fach w ręku. Postanowiłem pójść własną drogą. Malarstwo było podstawowym przedmiotem na Akademii Sztuk Pięknych, nawet na wydziale Architektury Wnętrz, a ponieważ miałem dodatkowo przeszkolenie z rysunku architektonicznego na politechnice, często rysowałem i malowałem dla własnej przyjemności. Ponieważ lubię zwierzęta, często przewijały się one w mojej twórczości, szczególnie konie. Jako licealista uprawiałem jeździectwo w klubie jeździeckim na Służewcu w Warszawie.
Pewnego dnia w towarzystwie kalifornijskich Szwedek, koleżanek mojej żony, które przyjechały do Hollywood w poszukiwaniu bogatych mężów (miały ułatwione zadanie ze względu na tytuły Miss Szwecji), pojawił się pośrednik i doradca do spraw zakupu koni wyścigowych dla elit pasjonujących się tym sportem Irlandczyk Billy McDonald.
Był to mężczyzna w średnim wieku i średniego wzrostu. Rudawy blondyn o pucułowatej twarzy, w garniturze o nieładnym odcieniu brązu. Był to prosty człowiek i takież miał maniery. Nie bardzo pasował do urodziwych Szwedek. Był jednak serdeczny i w swojej prostocie prawdziwy. Kiedy dowiedział się, kim jestem, i zobaczył kilka moich szkiców koni, poprosił mnie o namalowanie portretu konkretnego konia. Tak też zrobiłem. Podejrzewam, że obraz ten posłużył mu do przeprowadzenia jakiejś konnej transakcji.
Billy odwdzięczył mi się, wprowadzając mnie w towarzystwo ludzi zarządzających wyścigami konnymi w Hollywood Park, uznanym wtedy za najpiękniejszy obiekt wyścigowy w Ameryce Północnej. Okazało się, że Billy jest jednym z największych ekspertów w swojej dziedzinie.
Wszyscy w Hollywood Park wiedzieli, kim jest Billy McDonald. Pośredniczył on w handlu końmi – od amerykańskich hodowców poprzez brytyjską rodzinę królewską do szejków z Arabii Saudyjskiej i Kuwejtu. Poza tym grał na wyścigach i prawie zawsze wygrywał. Mówiono, że urodził się w stajni i dlatego umie rozmawiać z końmi. Miał ten dodatkowy zmysł. Od małego, gdzieś tam w Irlandii, wychowywał się razem z tymi zwierzętami. Powodziło mu się dobrze. Jak Billy’go nie było na wyścigach, to znaczyło, że pływał ze swoimi klientami ich jachtem po Morzu Śródziemnym.
Hollywood Park Race Track, choć ulokowany w innej części Los Angeles niż Hollywood, zawdzięczał swoją nazwę gwiazdom filmowym, które często bywały na wyścigach koni, co było wtedy niezwykle popularne i modne, a także studiom filmowym jak Warner Bros, Walt Disney czy Metro-Goldwyn-Mayer, które miały udział w powstaniu tego obiektu. Podczas drugiej wojny światowej służył on jako magazyn broni i sprzętu wojskowego, głównie dla lotnictwa. Po wojnie podupadł i dopiero w latach pięćdziesiątych odnowił swoją działalność.
W Hollywood Park miała swoje biura organizacja charytatywna, której celem było niesienie pomocy rodzinom dżokejów w razie utraty ich zdrowia wskutek nieszczęśliwego wypadku lub utraty życia. Była to Fundacja Shoemakera. Kim był William Shoemaker, zwany Billem lub Shoe, opowiem za chwilę.
Szefem tej fundacji i dyrektorem wykonawczym był przesympatyczny Amerykanin serbskiego pochodzenia, Rod Pitts. Był to mój pierwszy kontakt zawodowy poznany na wyścigach, który dość szybko zamienił się w przyjaźń i zaowocował latami współpracy. To on wprowadził mnie w sieć układów i znajomości, które panowały w Hollywood Park, czego owocem były serie wystaw moich obrazów, urządzanych prawie każdego sezonu konnych gonitw. Zostałem zaakceptowany jako swój. Moje wystawy miały miejsce w Turf Club.
Trybuny, z których oglądało się gonitwy, były podzielone na sektory. Panowała segregacja. Na parter można było wejść, kupując bilet za dwa dolary, do którego jeszcze dorzucano darmowego hot-doga. Każde kolejne piętro zamieniało się w coraz droższe i elegantsze miejsce. Ogólna liczba gości mieszczących się na trybunach wynosiła trzydzieści tysięcy. Na samej górze tej piramidy, z najlepszą widocznością torów wyścigowych, mieścił się Turf Club.
Było to niezwykle eleganckie, ekskluzywne i elitarne miejsce, gdzie można było dostać się tylko dzięki zaproszeniu. W związku z tym przebywali tam głównie właściciele koni, trenerzy, biznesmeni związani z tym sportem i hodowlą oraz goście: celebryci, aktorzy i aktorki, znani sportowcy, politycy, którzy zawsze byli tam mile widziani ze względów oczywistych. Podnosili prestiż establishmentu.
Przy wejściu gości witały hostessy, był open bar z najwyższej jakości trunkami, bufet z wyszukanymi daniami, jak na przykład kawior czy homary. Wszystko za darmo, na koszt gospodarza – właściciela Hollywood Park, człowieka o nazwisku R.D. Hubbard. Oczywiście obowiązywały eleganckie stroje. Była ukryta winda, która woziła wtajemniczonych gości prosto do klubu. Winda ta mogła zjechać prosto na padok, gdzie dżokeje przygotowywali swoje konie tuż przed wyjściem na tor. Można było przyjrzeć im się z bliska.
Tam właśnie, w Turf Club, początkowo dzięki poparciu Fundacji Shoemakera i jego szefa Roda Pittsa, a później, kiedy byłem już rozpoznawalnym artystą, z zamiłowaniem rozwieszałem swoje obrazy o tematyce koni wyścigowych i wyścigów. Okazało się, że zarówno moje obrazy, jak i ja sam staliśmy się swoistymi atrakcjami tego miejsca. Poznałem tam wielu wpływowych ludzi. Miałem pewną taktykę. Było nią przychodzenie do klubu codziennie podczas trwania mojej wystawy, czyli przez cały sezon wyścigów. Ponieważ wystawa przyciągała zainteresowanych, miałem ułatwioną możliwość zawierania znajomości. W skrócie odbywało się to tak: kiedy w Turf Club pojawiał się jakiś celebryta, sławny aktor lub aktorka, w ramach dodatkowej atrakcji byli prowadzeni do mnie, gdzie prezentowałem swoją twórczość. Na ogół nawiązywała się miła rozmowa, która czasami przenosiła się do baru, gdzie przy butelce szampana Dom Perignon miała swoją kontynuację. Aktorzy lubią artystów i vice versa.
I tak siedząc codziennie w barze, pilnując się skutecznie, aby zachować trzeźwość umysłu, a także reprezentować w godny sposób własną twórczość, poznałem wiele ciekawych osób, interesujących końskich historii, układów i układzików, zasad gier towarzyskich i biznesowych.
Stąd między innymi wzięły się moje późniejsze wyjazdy na zaproszenie prezentacji moich „końskich” obrazów w Nowym Jorku, Kentucky czy Dubaju. Poznałem ten konny biznes od podszewki.
Malowałem, sprzedawałem, przyjmowałem zlecenia. Hazard mnie nie wciągnął, ponieważ nie grałem. Może postawiłem kilka razy na gonitwę, aby zdobyć jakieś nowe doświadczenie i dla zabawy. Moja gra była wygrana, kiedy hodowca konia obiecał mi, że jeśli koń z jego stajni, biorący właśnie udział w wyścigu, wygra, to namaluję jego portret (konia oczywiście). To był mój hazard. Hodowcy byli tak zakochani w swoich ulubionych koniach, że mówiono o nich, iż prędzej zamówią portret konia niż portret własnej żony.
Właścicielem Hollywood Park Racetrack był R.D. Hubbard. Nikt dokładnie nie wiedział, co znaczyły litery RD. Domyślano się, że były to pierwsze litery jego imion (Randall Dee), i zawsze mówiono o nim R.D.
Był to człowiek po pięćdziesiątce, który odniósł wielki sukces finansowy. Urodzony w Kansas, zaczynał jako chłopak w małym rodzinnym biznesie, gdzie produkowano i przechowywano lód, a skończył jako miliarder. Był właścicielem firmy produkującej szklane okna-ściany do budowy wieżowców. Stał na czele kilku torów wyścigów konnych, a także wielu korporacji i kompanii jako ich główny beneficjent. Nigdy nie można było się do niego dostać, choć biura, z których zarządzał, miał na miejscu. Trudno było się przebić przez jego asystentki i sekretarzy. Zawsze był otoczony świtą towarzyszących mu pracowników. Pamiętam, jak kiedyś i ja znalazłem się w tej grupie. Przechodząc z budynku wyścigów do kasyna, które wybudował na swoim terenie, przystanął na chwilę, gdyż na eleganckim chodniku zauważył wdeptaną gumę do żucia. Wygłosił jakiś komentarz i poszliśmy dalej. Kiedy po dwudziestu minutach wracaliśmy, gumy już nie było, a chodnik lśnił czystością w blasku słońca. Był wyrocznią i bogiem, wszystkim rządził i o wszystkim decydował.
Był dobrym gospodarzem i świetnym biznesmenem, o czym mogły świadczyć jego pozycja, konto bankowe i zgromadzony majątek. Hollywood Park za jego panowania osiągnął czas swojej największej świetności. To on wprowadził jako innowację wieczorne gonitwy w piątki i soboty, które poprzedzone były koncertami znanych grup rockowych lub piosenkarzy. To on zadbał o to, żeby tereny otaczające trybuny wyglądały jak egzotyczny park. To on pośrodku toru wyścigowego kazał stworzyć dla przyjemności oka jeziorka z wodospadami, gdzie wpuścił wodne ptactwo włącznie z różowymi flamingami. To on wybudował kasyno na terenie, który przynależał do Hollywood Park.
Tak na marginesie, to ja byłem projektantem ogromnych dziesięciometrowych świecących liter CASINO, ułożonych na dachu kasyna tak, aby pasażerowie lecący samolotami na LAX, lotnisko w Los Angeles, mieli możliwość zauważenia reklamy tego miejsca. To była jedna z moich ostatnich prac w firmie reklamowej, w której uprzednio pracowałem. Przypadek?
R.D. Hubbard był też człowiekiem sztuki. Był założycielem The Hubbard Museum of American West w Ruidoso Downs, w Nowym Meksyku, gdzie swój dom i gdzie pomieszkiwał ze swoją żoną. Kiedyś nawet przeprowadził całą akcję pokazania swoich zbiorów w Rosji, chyba za czasów Gorbaczowa. Pokazał Rosjanom Dziki Zachód, Indian i kowbojów.
Innym razem kazał zorganizować wystawę prominentnych artystów uprawiających sztukę nazywaną „Western American art” w salach konferencyjnych wspomnianego już kasyna. Ściany tych sal były ruchome, tak że można było dokonać dowolnej aranżacji ich ustawienia w celu uporządkowania prezentacji obrazów.
Pojawiły się znakomite dzieła tego gatunku i ich twórcy, znane nazwiska. Było ustawionych kilka barów z wybornymi alkoholami, przygrywał zespół jazzowy, przy każdym obrazie stała hostessa opowiadająca o danym dziele zainteresowanym. To, co zwróciło moją uwagę, to fakt, że pojawiło się wielu osobników jakby obcych, spoza grona stałych bywalców. Nosili oni kowbojskie kapelusze i buty, marynarki w stylu western. Patrzyli na obrazy, ale jakby ich nie widzieli, byli czymś zaabsorbowani. Zrozumiałem to dopiero później. Byli to ludzie z różnych korporacji, których szefem był Hubbard. Zjechali się z Arizony, Nowego Meksyku czy Teksasu na zaproszenie swojego bossa patronującego wystawie, z której zyski postanowił przekazać na cele charytatywne. Oni mieli mu zapewnić sukces przedsięwzięcia. Zaczęli kupować. Uczestniczyłem w różnych wystawach, ale żeby dziewięćdziesiąt procent stanu zostało zakupione podczas wernisażu, to zdarza się tylko w filmach.
Byli to wysoko ustawieni decydenci różnych korporacji, których – jak już wspomniałem – szefem był Hubbard. Zapewne oczekiwali oni wizyty szefa w sprawach biznesowych, nie zawsze wystarczająco usatysfakcjonowanego z ich działań. I kiedy patrzyli na obrazy, zastanawiali się, który i za ile kupić, aby przy nadchodzącym spotkaniu z szefem za bardzo mu nie podpaść, szczególnie jeżeli mógł mieć powody, aby niezupełnie być zadowolonym z wyników ich pracy. A obrazy były drogie. Od stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów do pół miliona. Poprawiali kapelusze, drapali się w głowę, ale wyjmowali książeczki czekowe i wypisywali czeki. Im większy problem w korporacji, tym droższy obraz. Żałuje, że uczestniczyłem w tej wystawie jako gość, a nie jako artysta.
Hubbarda poznałem podczas mojej pierwszej wystawy. Przyszedł zobaczyć obrazy. Ubrany wtedy byłem w piękny wełniany czarny garnitur w białe prążki à la Al Capone z lat dwudziestych.
Kiedy Hubbard mnie zobaczył, przeżył zaskoczenie. Przyglądał mi się badawczo przez sekundę. Był to moment, który zapamiętałem. Dopiero później zrozumiałem jego błyskotliwą reakcję, kiedy któregoś dnia zauważyłem kilku facetów zmierzających do jego biura. Wyglądali dokładnie tak jak bohaterowie filmu Ojciec chrzestny. Nie chcę wdawać się w szczegóły, ale wydaje mi się, że przy tak dużym biznesie hazardowym i przepływie ogromnej gotówki miejsce takie ma swoje tajemnice, które nigdy nie ujrzą światła dziennego.
Garnitur pochodził z Mody Polskiej, kupił mi go w prezencie mój brat podczas mojej wizyty w Warszawie.
Żona Hubbarda, Joan Dale McLain, była przystojną, wysoką, ładną brunetką, zawsze bardzo gustownie ubraną. Robiła dobre wrażenie, miała klasę. Nie znam się na damskiej modzie, ale ona zawsze wyróżniała się wśród innych pań tą swoją elegancją, popartą zapachem pieniędzy. W jej wyglądzie widać było dobrobyt, w jakim tkwiła.
Hubbard miał kochankę. Specjalnie się z tym nie ukrywał. Pamiętam, jak na jednym z bali, które organizowała Fundacja Shoemakera, a której prezesem był sam Hubbard, doszło do ciekawej sytuacji. Na początku balu Hubbard przebywał w towarzystwie swojej żony, która w niedługim czasie zniknęła. Okazało się, że Hubbard wysłał ją ich prywatnym samolotem do domu do Ruidoso Downs w Nowym Meksyku. Ten sam samolot zdążył wrócić przed końcem balu, przywożąc jego kochankę. Kochanka dobrego wrażenia nie robiła, ale widocznie miała ukryte zalety.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki