Zwycięstwo - Joseph Conrad - ebook

Zwycięstwo ebook

Conrad Joseph

4,0

Opis

"Zwycięstwo" to powieść Josepha Conrada, wybitnego angielskiego pisarza polskiego pochodzenia.

Powieść opisuje losy samotnego Szweda, Axela Heysta który spędza większość czasu na odosobnieniu na tropikalnej wyspie. Kiedyś pracował dla firmy Tropical Belt Coal Company, ale gdy zmarł właściciel, Morrison, firma przeszła w stan likwidacji. Heyst wegetuje, na co dzień widując się z kilkoma tubylcami. W hotelu Schomberga spotyka Lenę, wędrowną muzyczkę i zabiera ją na swoją wyspę. W tym samym czasie do hotelu przybywa para hazardzistów i oszustów, Mr. Jones i Martin Ricardo. Usłyszawszy, że Heyst ma pieniądze, udają się na jego wyspę, udając rozbitków.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 479

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-156-1
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

PRZEDMOWA DO PIERWSZEGO WYDANIA

Ostatnie słowo tej powieści zostało napisane 29 maja 1914 roku. Tem ostatniem słowem był pojedynczy wyraz a mianowicie tytuł.

 Działo się to w czasach pokoju. Teraz, gdy zbliża się chwila wydania książki, przyszło mi na myśl czy nie należałoby zmienić tytułu. Słowo: zwycięstwo, wspaniały i tragiczny cel szlachetnych dążeń, wydało mi się zanadto wielkiem i wzniosłem na nazwę zwykłej powieści. Mógł mię ktoś także posądzić, że ze względów czysto handlowych usiłuję wmówić w publiczność, iż treść książki ma jakiś związek z wojną.  Tego się jednak niebardzo obawiałem. Na moją decyzję wpłynęły najsilniej nieuchwytne podszepty tych pogańskich pozostałości grozy i lęku, które czają się jeszcze na dnie naszego starego człowieczeństwa. Zwycięstwo było ostatniem słowem, które napisałem w czasie pokoju. Był to ostatni literacki pomysł, który mi się nasunął, zanim drzwi świątyni Janusa rozwarły się z hukiem, wstrząsając umysłami, sercami i sumieniami wszystkich ludzi na świecie. Nie należało lekceważyć takiego zbiegu okoliczności. Postanowiłem więc zostawić to słowo, wiedziony tą samą nadzieją, z którą jacyś prostoduszni obywatele dawnego Rzymu byliby przyjęli „omen“.  Druga rzecz, na którą chciałbym zwrócić uwagę, dotyczy istnienia (w powieści) osobnika nazwiskiem Schomberg.  Że uważam go za istotę prawdziwą, o tem mówić nie potrzebuję. Nikt nie przypuści, abym świadomie dawał lichy towar swoim czytelnikom. Schomberg jest dawnym członkiem mojej kompanji. W „Lordzie Jimie“, sięgającym jeszcze roku 1899, występował jako bardzo podrzędna osobistość, a w jednej z nowel, wydanej w 1902 r., odegrał już rolę poważną. Tutaj ukazuje się w jeszcze większej roli, zgodnej z prawdą życiową (mam nadzieję) — a także i z własnym swoim charakterem. Tylko w tym wypadku wchodzą w grę jego głębokie namiętności i, co za tem idzie, groteskowa jego psychologja zostaje nareszcie uzupełniona.  Nie twierdzę wcale, że moja powieść daje całość germańskiej psychiki; ale jest to bezsprzecznie psychika Germanina. Wspominam o tem aby podkreślić fakt, że Schomberg nie jest bynajmniej wcieleniem wrogich uczuć z ostatniej doby i że stanowi rezultat moich dawnych, głęboko ugruntowanych i poniekąd bezstronnych zapatrywań

J. C.

PRZEDMOWA

 W chwili gdy zaczynam pisać przedmowę do „Zwycięstwa“, zdaję sobie przedewszystkiem sprawę jak bliską mi jest ta książka; bliską mi jest osobiście, bliską jest minionego nastroju, w którym ją pisałem, i wiąże się ściśle z różnemi memi uczuciami, wywołanemi przez recenzje o pierwszem wydaniu, które ukazało się mniej więcej w rok po wybuchu wielkiej wojny. Powieść została ukończona w r. 1914, na długo zanim morderstwo austrjackiego arcyksięcia rzuciło pierwszą nutę przestrogi światu, pełnemu już zwątpienia i lęku.  Wydana jednocześnie z powieścią bardzo krótka przedmowa, zachowana również w obecnem wydaniu, wyjaśnia dostatecznie, z jakiem uczuciem zgodziłem się wówczas na wydrukowanie tej książki. Fakt, że ukazała się w Stanach Zjednoczonych już z początkiem roku, nie pozwalał zwlekać dłużej z wydaniem jej w Anglji. Pojawiła się w trzynastym miesiącu wojny, sumienie wyrzucało mi jednak, że popełniam rażącą niestosowność, rzucając strzęp wymyślonego dramatu w wir rzeczywistości tak zaiste tragicznej, lecz bardziej jeszcze okrutnej niż tragicznej i bardziej podniosłej niż okrutnej. Okropnem zarozumialstwem wydała mi się myśl, że może się ktoś zająć czytaniem tych kartek; że znajdzie się ktoś taki w społeczeństwie, które wśród huku wielkich dział i w rozgwarze śmiałych słów, stwierdzających nieugiętą wiarę, musiało jednak czuć ostrze noża na gardle.  Niezmienny człowiek dziejowy umie się przedziwnie zastosować do wszelkich warunków przez siłę swej wytrzymałości i zdolność oderwania się od zewnętrznego życia. Wydaje mi się, że gra losu jest za wielka w stosunku do lęków człowieka i zbyt tajemnicza, aby ją mógł zrozumieć. Gdyby trąba sądu ostatecznego zagrzmiała nagle wśród powszedniego dnia, muzyk przy swem pianinie nie przestałby grać sonaty Beethovena, a szewc trwałby do ostatka przy warsztacie, ożywiony niezamąconą wiarą w doniosłość swej pracy. I mieliby najzupełniejszą słuszność. Bo poco mamy się wzruszać mściwą pobudką anioła, zbyt potężną dla naszych uszu i zbyt straszną dla naszych lęków? To też zdarza się czasem, że uderzy w nas błyskawica gniewu. Czytelnik nie przerwie czytania, jeśli książka mu się spodoba, a krytyk będzie w dalszym ciągu pisał recenzję z tą zdolnością do oderwania się od zewnętrznego świata, która wypływa może z poczucia nieskończonej naszej małości, a która jest mimo to jedyną cechą, zdającą się zbliżać człowieka do nieśmiertelnych bogów.  Ale jeśli katastrofa dorównywa w tajemniczości rządzącemu nam losowi, najlepszy nawet przedstawiciel ludzkiej rasy może stracić równowagę. Widzimy wyraźnie, że z przybyciem dystyngowanego pana Jonesa, prostodusznego Ricarda i wiernego Pedra, Heyst, człowiek zupełnie od świata oderwany, traci wewnętrzne opanowanie, tę piękną postawę wobec nieuniknionej konieczności, postawę, która się zwie stoicyzmem. Wszystko jest kwestją wzajemnego stosunku zjawisk. Powinien był się znaleźć jakiś sposób wyjścia z sytuacji. A jednak nie było rady. W tym drobnym przykładzie igraszek losu Heyst czuje siłę ślepego przeznaczenia. A przytem w swem pięknem oderwaniu się od życia Heyst zatracił zdolność samoobrony. Nie mówię tu o odwadze przeciwstawienia się faktom, moralnej czy fizycznej, ale o umiejętności wzięcia się do rzeczy, o sprężystości ducha i odruchowym geście, które przychodzą bez namysłu i prowadzą człowieka do doskonałości w życiu, w sztuce, w zbrodni, w cnocie i, jeśli o to chodzi, nawet w miłości. Refleksja jest wielkim wrogiem powodzenia. Muszę wyznać, że zwyczaj głębokich rozmyślań jest najszkodliwszym ze wszystkich zwyczajów wytworzonych przez cywilizowanego człowieka.  Ale nie chcę, aby mię dotknęło choćby najlżejsze podejrzenie, że żartuję sobie z Aksela Heysta. Lubiłem go zawsze. Żywego człowieka, który stoi za nieskończenie mi bliższą postacią z książki, pamiętam dobrze jako tajemniczego Szweda. Nie jestem zupełnie pewien, czy był, jak Heyst, baronem. Nie rościł nigdy pretensji do tego tytułu. Oderwanie jego od życia było zbyt wielkie, aby mógł żądać od ludzi ufności — w wielkich czy małych rzeczach. Nie chcę powiedzieć, gdzie go spotkałem; boję się, aby to nie wywarło na czytelnikach fałszywego wrażenia, ponieważ wyraźny rozdźwięk między człowiekiem a jego otoczeniem jest często okolicznością bardzo zwodną. Byliśmy czas jakiś w wielkiej przyjaźni i nie chciałbym go narażać na nieprzyjemne podejrzenia; choć jestem pewien, że zachowałby się obojętnie wobec podejrzeń, tak jak zachowywał się obojętnie wobec wszystkich innych przykrości życia. Nie był, oczywiście, identyczny z Heystem; dał mi tylko — na podstawie krótkiej znajomości — fizyczne i moralne tło do mojego Heysta. Nasza znajomość trwała krótko bynajmniej nie z mojej winy, gdyż oczarowało mię pełne wdzięku oderwanie tego człowieka od życia; w stosunku do siebie musiałem jednak uznać to oderwanie za przesadne. Heyst opuścił hotel, nie zostawiając po sobie żadnego śladu. Zaciekawiło mię dokąd wyjechał, ale teraz już wiem. Znikł mi z oczu tylko poto, aby zaplątać się w tę nieuniknioną przygodę, czekającą na niego na tym świecie, który uważał niezmiennie za złowieszczy cień wirujący w blasku słońca. W ciągu lat przypominało mi go często wyrażone przez kogoś uczucie lub szczególne znaczenie jakiegoś zdania zasłyszanego przypadkiem, tak że przypisałem mu wiele słów, które padły z ust innych ludzi i wypłynęły z nastrojów mniej wzniosłych i mniej wzruszających.  Te same spostrzeżenia można zastosować mutatis mutandis i do pana Jonesa, który powstał na podstawie znajomości znacznie pobieżniejszej. Pana Jonesa (czy jak tam się nazywał) nie uniosła ode mnie fala życia. Odwrócił się do mnie plecami i wyszedł z pokoju. Było to w roku 1875, w małym hoteliku na wyspie św. Tomasza w Indjach Zachodnich. Zastaliśmy go rozciągniętego na trzech krzesłach w pewne gorące popołudnie; leżał samotnie wśród głośnego brzęczenia much, a nieruchomość jego i trupi wygląd sprawiały, że to brzęczenie wydawało się dziwnie ponurem. Nasze wtargnięcie musiało mu się niepodobać, gdyż wstał nagle i wyszedł, zostawiając mię pod niewypowiedzianie dziwacznem wrażeniem swoich cienkich piszczeli. Jeden z mych towarzyszy powiedział, że ten człowiek jest najzawziętszym graczem, jakiego spotkał w życiu. „Zawodowy szuler?“ zapytałem. „On jest zupełnie niemożliwy“ odrzekł mój towarzysz — „ale muszę przyznać, że do pewnych granic gra uczciwie“. Ciekaw jestem, dokąd sięgały te granice. Nigdy go już nie widziałem; zdaje mi się, że wyszedłszy z hotelu siadł na parowiec, który odpłynął w godzinę do innych portów w stronę Aspinallu. Charakterystyczną bezczelność pana Jonesa zaobserwowałem u innego osobnika o typie wręcz odmiennym. Nie chcę mówić, skąd wziąłem sposób myślenia pana Jonesa, ponieważ nie lubię rzucać krzywdzących insynuacyj.  Tak się złożyło, że w tym samym roku Ricardo — prototyp Ricarda — był moim współpasażerem na malutkim i niezmiernie brudnym szkunerze, podczas czterodniowego przejazdu z jednej miejscowości do drugiej — w zatoce Meksykańskiej — mniejsza o nazwy tych miejscowości. Ow pasażer leżał prawie ciągle na pokładzie, niejako u moich stóp; od czasu do czasu podnosił się na łokciu i mówił o sobie bez końca — ale mówił właściwie nie do mnie i nawet nie w intencji abym go wysłuchał (nie patrzył przed siebie, wzrok jego tkwił ciągle w pokładzie); wyglądało to, jak gdyby się zwierzał swemu zaufanemu djabłu. Niekiedy rzucał na mnie spojrzenie i poruszał dziwacznie sztywnemi wąsikami. Oczy miał zielone i do dziś dnia, gdy patrzę na kota, przypominają mi się dokładnie kontury tamtej twarzy. Nie zwierzył mi się, w jakim celu odbywa tę podróż i czem się zajmuje. Prawdę powiedziawszy, jedynym podróżnym, który byłby mógł mówić otwarcie o swej działalności i zamiarach, był bardzo zatabaczony i przemiły w rozmowie zakonnik, przeor klasztoru, podróżujący w towarzystwie młodziutkiego braciszka o szczególnie okrutnej twarzy. W ciemnej i niewypowiedzianie wstrętnej kajucie tego szkunera jechał także z nami stary pan, wyciągnięty nawznak w koi, Hiszpan, właściciel licznych kufrów — ciężko chory, jak zapewniał Ricardo. Wyglądało na to, że Ricardo jest służącym czy domownikiem tego wiekowego, dystyngowanego pana, który raz na samym początku podróży miał długą rozmowę szeptem z zakonnikiem, a potem już tylko wydawał słabe jęki, palił papierosy i wołał od czasu do czasu na Marcina głosem pełnym bólu. Wówczas ten, który w książce stał się Ricardem, schodził do wstrętnej i hałaśliwej dziury, przepadał tam tajemniczo i — wracając na pokład z nieprzeniknioną twarzą — milczał lub kontynuował ku memu zbudowaniu wykład o swym wewnętrznym stosunku do życia, ożywiony jaskrawemi przykładami najokrutniejszej treści. Czy chciał mnie przestraszyć? czy skusić? czy zdziwić? czy wywołać mój zachwyt? Zdołał mię tylko rozśmieszyć i wzbudzić we mnie niedowierzanie. Jak to się zdarza u łotrów, nie był wcale nudny. Zresztą naiwność moja była wówczas tak wielka, że nie mogłem wziąść jego filozofji na serjo. Przez cały czas trzymał jedno ucho zwrócone w stronę kajuty, jak wierny sługa, ale mimo to miałem wrażenie, że w ten czy inny sposób narzucił się choremu dla swych własnych celów. Czytelnik nie zdziwi się więc, gdy mu powiem, że pewnego ranka padrone szkunera oznajmił mi bez szczególnego wzruszenia, iż „bogaty pan tam na dole“ umarł; skonał w nocy. Nie przypominam sobie, aby mię kiedy tak wzruszyła samotna śmierć człowieka zupełnie mi obcego. Zajrzałem przez lukę świetlną i zobaczyłem jak wierny Marcin obwiązywał sznurami skórzane kufry nieboszczyka, z którego całej postaci widać było tylko białą brodę i orli nos, majaczące w mrocznych głębiach ohydnej, dusznej koi.  Ponieważ wiatr ustał zupełnie w ciągu popołudnia i cisza trwała przez całą noc i groźny, płomienny dzień, zmarłego „bogatego pana“ wypadło wrzucić w morze o zachodzie słońca, choć właściwie było już widać cel naszej podróży — niskie, zapowietrzone wybrzeże obramowane linją mangrowij. Zacny przeor rzekł do mnie z głębokiem współczuciem: „Ten biedak zostawił młodą córkę“. Nie wiem, kto miał się nią zaopiekować, ale widziałem jak wierny Marcin przewoził bardzo troskliwie kufry ze statku na brzeg, zanim jeszcze zdążyłem wylądować. Byłbym się może zajął na chwilę śledzeniem tego tak wylanego człowieka, ale zaprzątały mię własne bardzo naglące sprawy, które skomplikowały się w końcu przez trzęsienie ziemi — tak iż zabrakło mi czasu dla Ricarda. Nie potrzebuję mówić czytelnikowi, że go jednak nie zapomniałem.  Mój kontakt z wiernym Pedrem był znacznie krótszy, a obserwację nad nim przeprowadziłem mniej dokładnie, w warunkach bez porównania groźniejszych. Przerwało mi tę obserwację nagłe natchnienie, aby usunąć się z drogi obserwowanego objektu. Działo się to w szałasie z mat rozpiętych na tykach obok ścieżki. Wszedłem tam aby poprosić o butelkę limonjady i do dziś dnia nie mam najmniejszego pojęcia, jaki szczegół mojej powierzchowności czy zachowania wzbudził straszliwy gniew Pedra. Ten gniew stał się dla mnie widocznym w niespełna dwie minuty od chwili, gdy moje oczy pierwszy raz na Pedrze spoczęły i, choć niezmiernie byłem zdziwiony, nie pozostałem oczywiście na miejscu aby zbadać powód owego gniewu. Zwiałem najbliższą drogą — przez ścianę. Ta bestjalska zjawa i pewien olbrzymi murzyn, z którym zetknąłem się na Haiti zaledwie w parę miesięcy potem — oba te spotkania ustaliły raz na zawsze moje wyobrażenie o ślepej, rozjuszonej, bezrozumnej wściekłości. Murzyn śnił mi się potem latami. Pedro nigdy. Wrażenie było mniej silne. Zaprędko zszedłem Pedrowi z drogi.  Wydaje mi się naturalnem, że ta trójka, schowana w jakimś zakamarku mej pamięci, wyszła nagle na światło dzienne; tak naturalnem, iż nie usprawiedliwiam się wcale z egzystencji tych trzech ludzi. Tkwili w moich wspomnieniach i musieli się stamtąd wydostać; jest to dostateczne usprawiedliwienie dla powieściopisarza, który zabrał się do swego rzemiosła bez przygotowania, bez powziętego zgóry zamiaru i bez żadnej innej moralnej intencji poza tą, która przenika całokształt naszego świata.  Ponieważ ta przedmowa dotyczy przedewszystkiem pochodzenia osób występujących w powieści i moich z niemi stosunków, muszę zając się także Leną. Gdybym o niej zamilczał, wyglądałoby to na lekceważenie, a nic nie jest mi bardziej obce niż lekceważący stosunek do Leny. Jeśli ze wszystkich osób zaplątanych w „tajemnicę Samburanu“ przestawałem najdłużej z Heystem (lub tym, którego Heystem nazywam), to dziewczynie zwanej Leną przypatrywałem się najdłużej, z najbardziej wytężoną uwagą. Ta uwaga wypływała z lenistwa, do którego mam talent wrodzony. Pewnego wieczoru zawędrowałem do kawiarni w mieście nie leżącem pod zwrotnikiem lecz na południu Francji. W sali pełno było tytoniowego dymu, rozgwaru, klekotu domina i dźwięków piskliwej muzyki. Orkiestra chyba była mniejsza od tej, która się popisywała w hali Schomberga i wyglądała bardziej na zespół rodzinny niż na zebraną przygodnie kapelę; muszę wyznać, że wszystko razem robiło wrażenie znacznie przyzwoitsze od muzycznej antrepryzy Zangiacoma. Było w tem także mniej pretensjonalności, a nastrój panował bardziej domowy, że się tak wyrażę, i poufały, ponieważ w przerwach, gdy wszystkie muzykantki opuszczały estradę, jedna z nich chodziła wśród marmurowych stolików, zbierając sousy i franki w pogięte cynowe naczynie, przypominające kształtem sosjerkę. Ową muzykantką była młoda dziewczyna. Mam teraz wrażenie, że obojętność, z jaką pełniła swój obowiązek, była równie wielka, a może jeszcze większa, niż wyniosłość Heysta w stosunku do wszelkich poniżeń, na które ludzki rozum jest narażony w drodze przez życie. Chodziła od stołu do stołu milcząc, z szeroko rozwartemi oczyma, jak lunatyczka, i potrząsała tylko zlekka pieniędzmi aby zwrócić na siebie uwagę. Rozdział morski mojego życia dawno już się był wtedy skończył, ale trudno odrzucić zupełnie cechy charakteryzujące nas przez pół żywota, to też wpuściłem do sosjerki pięciofrankową monetę, niby marynarz na urlopie. Lunatyczka odwróciła głowę aby na mnie spojrzeć i rzekła; „Merci monsieur“ — tonem, w którym nie było wdzięczności tylko zdziwienie. Musiałem mieć wówczas doprawdy wolną głowę, skoro to wystarczyło bym zauważył, że głos dziewczyny jest czarujący. Gdy muzykantki wróciły na miejsca, przesunąłem trochę krzesło, żeby brodaty mężczyzna, który dyrygował orkiestrą, nie zasłaniał mi tej dziewczyny. O ile mi się zdaje, mógł to być jej ojciec, ale prawdziwą jego misją w życiu było stać się prototypem Zangiacoma w „Zwycięstwie“. Zdobywszy dobry punkt obserwacyjny, podczas drugiej części programu patrzyłem naturalnie dalej (z lenistwa) na dziewczynę. Zarys jej ciemnej główki pochylonej nad skrzypcami przykuwał oczy, a gdy wypoczywała w przerwach niezmiernie długiego programu, wyglądała w swej białej sukni, z opalonemi rękami złożonemi na kolanach, jak żywy obraz marzycielskiej naiwności. Podstarzała złośnica przy pianinie mogła być jej matką, choć nie zauważyłem między niemi najlżejszego podobieństwa. Ze stosunku, jaki je łączył, jedną rzecz stwierdziłem na pewno: owo okrutne uszczypnięcie w ramię. Jestem pewien że to widziałem! Pomylić się nie mogłem. Zanadto byłem rozleniwiony aby wymyśleć ni stąd ni zowąd takie okrucieństwo. Może to był i żart, ale dziewczyna zerwała się jak oparzona. Może to był i żart. Lecz widziałem dobrze, jak „rozmarzona naiwność“ rozcierała delikatnie bolące miejsce, idąc gęsiego za innemi muzykantkami środkowem przejściem wśród marmurowych stolików — w rozgwarze głosów, w klekocie domina, w niebieskiej atmosferze tytoniowego dymu. O ile mi się zdaje, ta orkiestra opuściła miasto nazajutrz.  A może tylko przeniosła się do wielkiej kawiarni po drugiej stronie Place de la Comédie. To bardzo możliwe. Nie przeszedłem jednak przez plac aby się o tem przekonać. Moje rozleniwienie właśnie nadało szczególny urok dziewczynie, i nie chciałem zniweczyć tego uroku przez jakiś niepotrzebny wysiłek. Nadczułość moja w owym rozleniwionym nastroju utrwaliła na tak długo to wrażenie, że gdy nadeszła chwila spotkania dziewczyny z Heystem, czułem iż Lena sprosta po bohatersku wszystkim wymaganiom ryzykownej i niepewnej przyszłości. Tak byłem o tem przeświadczony, że pozwoliłem jej uciec z Heystem — nie bez wzruszenia, ale z pewnością bez złych przeczuć. I zaiste, wobec tryumfalnego końca Leny, cóż więcej byłbym mógł zrobić dla jej rehabilitacji i dla jej szczęścia?  1920

J. C.

CZĘŚĆ PIERWSZA

I

W naszem oświeconem stuleciu każdy uczeń wie o tem, że między węglem a djamentami zachodzi bardzo bliskie pokrewieństwo chemiczne. Przypuszczam że właśnie dlatego niektórzy nazywają węgiel „czarnemi djamentami“. Oba te minerały stanowią bogactwo, ale węgiel daleko trudniej przewozić niż djamenty. Z tego punktu widzenia musimy stwierdzić w węglu bardzo przykry brak koncentracji. Gdyby tak dało się schować kopalnię węgla do kieszeni od kamizelki! Ale to niemożliwe. Poza tem dziwny jakiś urok ma dla nas węgiel — najcenniejszy z towarów naszego wieku — tego wieku, w którym obozujemy jak oszołomieni podróżni we wspaniałym, gwarnym hotelu. Otóż sądzę, że dwa powyższe względy, jeden praktyczny a drugi raczej mistyczny, powstrzymały od wyjazdu Heysta — Aksela Heysta.

 Podzwrotnikowa Spółka Węglowa została zlikwidowana. Świat finansów jest tajemniczą krainą, w której może się zdarzyć ten niewiarygodny fakt, że stan lotny poprzedza stan płynny. Najpierw ulatnia się kapitał, a potem następuje stan płynny — czyli likwidacja interesów. Są to zjawiska przeciwne zasadom fizyki — i one to właśnie spowodowały przewlekłą bezczynność Heysta, z powodu której braliśmy go często na języki, w dość zresztą przyjazny sposób. Bezwładna jednostka nie wyrządza nikomu nic złego, nie usposabia wrogo — zasługuje zaledwie na drwiny. Zdarza się niekiedy że i ta bezwładność jest zawadą, ale o Akselu Heyście nie można było tego powiedzieć. Nie przeszkadzał nikomu — zupełnie jak gdyby tkwił na najwyższym szczycie Himalajów, i nawet w pewnem znaczeniu był równie jak ten szczyt widoczny. W tej okolicy świata każdy o nim słyszał i wiedział, że mieszka na swojej wysepce. Wyspa jest jakby szczytem góry. Aksel Heyst tkwił na niej nieruchomo, a zamiast nieuchwytnej, przejrzystej i burzliwej toni powietrza, rozpływającej się w bezkresie, otaczało go ciepłe, płytkie morze, spokojna odnoga wielkich wód, które obejmują wszystek ląd naszego globu. Najczęstszymi gośćmi Heysta były cienie — cienie chmur, ożywiające ponurą monotonję bezdusznego podzwrotnikowego słońca. Najbliższym jego sąsiadem — mówię tu o rzeczach ujawniających jakieśkolwiek ożywienie — był leniwy wulkan, który dymił zlekka dzień cały tuż nad północnym horyzontem, a nocami rozniecał wśród jasnych gwiazd tępy, czerwony blask, co rozżarzał się i przygasał kurczowo jak koniec olbrzymiego cygara, którem raz po raz zaciąga się ktoś w ciemnościach. Aksel Heyst palił także, i gdy wychodził z cygarem na werandę przed pójściem na spoczynek, żarzył się przed nim w mroku krążek takiej samej wielkości jak ten drugi, oddalony o wiele, wiele mil.  Wulkan dotrzymywał mu niejako towarzystwa wśród ciemności, które bywały niekiedy tak gęste, że — zdawało się — nie przepuszczą nawet najlżejszego wietrzyka. Zresztą rzadko kiedy zjawiał się powiew, zdolny utrzymać piórko w powietrzu. Prawie co wieczór przez cały rok Heyst byłby mógł siadywać na dworze przy niczem nie osłoniętej świecy i czytać którąkolwiek z książek pozostałych po zmarłym ojcu. A był ich zapas niemały. Lecz Heyst nie robił tego nigdy; prawdopodobnie bał się moskitów. I nigdy cisza nie natchnęła go myślą, by zwrócić się z jakąś uwagą do kolegi-ognika, żarzącego się nad wulkanem. Nie był przecież warjatem. Dziwak bo dziwak, to prawda, można to było powiedzieć i mówiono tak rzeczywiście; ale każdy przyzna, że między temi dwoma pojęciami jest jeszcze cała przepaść.  W księżycowe noce milczenie obejmujące Samburan (zwany na mapie wyspą Okrągłą) miało w sobie coś olśniewającego. Dom i najbliższe otoczenie, zalane zimnem światłem, wyglądały jakby jakaś opuszczona osada pochłonięta przez dżunglę. Heyst patrzył na niewyraźne zarysy dachów nad niską roślinnością, na łamane cienie bambusowych płotów wśród połyskliwej, wysokiej trawy, na szmat zarośniętej drogi, biegnącej ukośnie przez poszarpany gąszcz ku brzegowi oddalonemu o paręset jardów; widać tam było ciemny pomost i coś nakształt kopca, czarnego od strony cienia jak atrament. Ale przedewszystkiem rzucała się w oczy olbrzymia czarna tablica umieszczona na dwóch słupach; gdy księżyc przewędrował na drugą stronę, ukazywały się na niej Heystowi białe litery P. S. W., wysokości przynajmniej dwóch stóp. Były to inicjały Podzwrotnikowej Spółki Węglowej, należącej do chlebodawców Heysta, a ściślej mówiąc, do byłych jego chlebodawców.  Zgodnie z tajnikami świata finansów, sprzecznemi naturze, kapitał P. S. W. ulotnił się w przeciągu dwóch lat i towarzystwo przeszło w „stan płynny“ likwidacji — nie dobrowolnej, sądzę, lecz przymusowej. W tym procesie nie było jednak nic gwałtownego. Dokonywał się powoli; i podczas gdy likwidacja — w Londynie i Amsterdamie — posuwała się żółwim krokiem, Aksel Heyst, wymieniony w prospekcie jako „dyrektor podzwrotnikowy“, pozostawał na swojem stanowisku w Samburanie, stacji węglowej, oznaczonej numerem pierwszym.  Ale Samburan był nietylko stacją węglową; znajdowała się tam również i kopalnia. Pokłady węgla ciągnęły się zboczem wzgórz o niecałe pięćset jardów od koślawego pomostu i imponującej, czarnej tablicy. Celem spółki było owładnięcie wszystkiemi kopalniami węgla na wyspach podzwrotnikowych i eksploatacja ich dla miejscowego handlu. A pokładów było bez liku. Heyst odkrył je w tych okolicach, natknąwszy się na nie podczas swych bezcelowych wędrówek; że zaś prowadził zawsze ożywioną korespondencję, rozpisał się o nich szeroko do przyjaciół w Europie. Tak przynajmniej opowiadano.  Nie sądziliśmy aby Heyst marzył o bogactwach — a w każdym razie nie pragnął ich dla siebie. Zdaje się że najwięcej obchodziło go to, co nazywał „dążeniem naprzód“, myśląc zapewne o organizacji świata wogóle. Więcej niż sto osób z pośród mieszkańców wysp słyszało jak mówił, że „cała okolica zrobiła wielki krok naprzód“. Zamaszysty ruch ręką, towarzyszący tym słowom, uzmysławiał że tropikalne obszary zmuszone są do posuwania się naprzód. W związku z wytwornem obejściem Heysta było to bardzo przekonywające, a w każdym razie zamykało ludziom usta — przynajmniej na jakiś czas. Nikt nie miał ochoty zaprzeczyć, gdy Heyst przemawiał tym tonem. Jego przejęcie się sprawą węglową nie przeszkadzało nikomu. Nie groziło bynajmniej niebezpieczeństwo, aby ktoś mógł wziąć na serjo marzenia o węglu podzwrotnikowym, pocóź więc było sprawiać mu przykrość?  Tak rozumowali różni ludzie w solidnych biurach handlowych, które Heyst odwiedzał, przybywszy ze wschodu z listami polecającemi i czekami wystawionemi na skromne sumy. Działo się to jeszcze na kilka lat przedtem, nim pokłady węgla zaczęły się piętrzyć w żartobliwych a wykwintnych wywodach Heysta. Od samego początku trudno było ustalić, kim on jest rzeczywiście. Nie był podróżnikiem. Podróżnik wyjeżdża i wraca, dąży do jakiegoś określonego miejsca. Heyst nie wyjeżdżał. Spotkałem kiedyś pewnego człowieka — dyrektora filji Stowarzyszenia Banków Wschodnich w Malakce — do którego Heyst nagle wykrzyknął, bez związku z jakąkolwiek poprzednią rozmową (było to w klubie, w pokoju bilardowym):  — Jestem oczarowany temi wyspami!  Wyrwał się z tem ni stąd ni zowąd, à propos de bottes, jak mówią Francuzi, w chwili gdy pocierał kredą swój kij. Może doprawdy ktoś urok na niego rzucił? Więcej jest czarów na świecie, niż śniło się przeciętnym czarownikom.  Jednem słowem koło o promieniu ośmiuset mil, zakreślone wokoło pewnego punktu na północnem Borneo, było dla Heysta kołem zaczarowanem. Sięgało do Manilli, gdzie zjawiał się niekiedy; dotykało Sajgonu, gdzie go raz jeden widziano. Może były to wysiłki Heysta, aby się z pod czaru wyzwolić? W takim razie nie odniosły zamierzonego skutku. Czar był widocznie nie do przezwyciężenia. Dyrektor, który usłyszał ów wykrzyk zachwytu Heysta, był tak dalece pod wrażeniem jego zapału, uniesienia — czy jak to nazwać — a może i dziwaczności jego słów, że opowiadał o tem niejednemu.  — Dziwny człowiek z tego Szweda — dodawał jako jedyny komentarz. Z tej relacji wzięła początek nazwa „zaczarowany Heyst“, którą przyczepiono naszemu bohaterowi.  Miał także i inne przezwiska. Za swoich młodych lat — długo przedtem, nim zaczęła go zdobić łysina — udał się raz z listem polecającym do pana Tesmana ze spółki „Bracia Tesman“ — pierwszorzędnej firmy w Sourabayi. Pan Tesman był uprzejmym, dobrodusznym staruszkiem, i niebardzo wiedział co z gościem począć. Oświadczył, że pragnie uczynić jego pobyt na wyspach jak najprzyjemniejszym, że spółka gotowa jest popierać jego zamierzenia i t. d., poczem przyjął podziękowania Heysta i prowadził dalej zwykłą w tych okolicznościach rozmowę, dopytując się zwolna ojcowskim tonem:  — A więc najbardziej interesuje się pan — —  — Faktami — wtrącił Heyst zwykłym swoim uprzejmym tonem. — Niema nic ciekawszego nad fakty. Nagie fakty. Tylko fakty panie Tesman.  Nie wiem, czy stary Tesman zgadzał się z nim, czy nie, ale musiał o tem opowiadać, bo na pewien czas Heyst zyskał przezwisko „Nagie fakty“. Miał już takie szczególne szczęście, że własne powiedzenia przyczepiały się do niego, stając się częścią nazwiska. Przez jakiś czas potem włóczył się po morzu Jawajskiem na którymś z handlowych szkunerów Tesmana, a wreszcie znikł na arabskim statku w kierunku Nowej Gwinei. Pozostał bardzo długo w tej odległej części zaczarowanego koła i prawie już o nim zapomniano, gdy zjawił się znów na tubylczym statku, pełnym włóczęgów z Goram. Spalony był na czarno od słońca i bardzo chudy; włosy mocno mu się przerzedziły. Pod pachą trzymał tekę ze szkicami, które chętnie pokazywał, ale poza tem bardzo był małomówny. Opowiadał tylko, że spędził czas „bardzo przyjemnie“. Człowiek, który jedzie dla rozrywki na Nową Gwineę — no, no!  W kilka lat później, gdy znikły już z jego twarzy ostatnie ślady młodości, a reszta włosów z ciemienia, gdy rudozłote, poziome wąsy rozrosły się okazale, pewien biały człowiek o złej reputacji obdarzył go nowym epitetem. Postawił trzęsącą się ręką wysmukły, pusty kieliszek, zapłacony przez Heysta i wyrzekł z mądrością pełną rozwagi, niedostępną dla przeciętnych ludzi, pijących tylko wodę:  — Heyst jest dżentelmenem co się zowie. Co się zowie! Ale to ut — uto — utopista.  Heyst opuścił właśnie przed chwilą przybytek publicznego pokrzepiania się, gdzie to oświadczenie zostało wygłoszone. Czyżby był doprawdy utopistą? Słowo daję, raz tylko słyszałem jak wypowiedział zdanie, które mogło zdradzać pewną skłonność w tym kierunku. Było to zaproszenie, wystosowane właśnie do starego McNaba. Heyst zwrócił się do niego z tą wytworną uprzejmością w pozie, ruchu i głosie, która stanowiła jego rys charakterystyczny, i rzekł z żartobliwym wykwintem:  — Niechże pan pójdzie z nami ugasić pragnienie, panie McNab!  Otóż to właśnie. Człowiek, który mógł proponować — choćby żartem — staremu McNabowi, aby ugasił pragnienie, taki człowiek musiał być doprawdy utopistą goniącym za chimerami; albowiem bezpośrednią ironią Heyst nigdy nie szafował. Może właśnie dlatego lubiano go ogólnie. W tym okresie swego życia był w pełni fizycznego rozwoju; okazała jego, marsowa postać o łysej głowie i długich wąsach przypominała portrety Karola XII, awanturniczej pamięci. Mimo to nic nie upoważniało do przypuszczeń, aby Heyst był pod jakimkolwiek względem człowiekiem wojowniczym.

II

Mniej więcej w tym samym czasie Heyst zawarł spółkę z Morrisonem na warunkach, o których właściwie nikt nic nie wiedział. Jedni mówili, że Heyst jest wspólnikiem Morrisona, inni — że przebywa u niego w charakterze płatnego gościa, ale rzeczywistość była daleko bardziej zawiła. Pewnego dnia Heyst znalazł się w Timorze. Czemu właśnie w Timorze, a nie gdziekolwiek indziej, nikt nie mógłby tego powiedzieć. Otóż Heyst włóczył się w pobliżu Delli, tego siedliska zarazy, i poszukiwał zapewne jakichś nieodkrytych jeszcze faktów, gdy natknął się na ulicy na Morrisona, który był również — po swojemu — człowiekiem „zaczarowanym“. Gdy wspominano Morrisonowi o powrocie do kraju — a pochodził z Dorsetshire — wstrząsał się cały. Mówił że w Anglji ciemno i wilgotno, że człowiek żyje tam jakby tkwił głową i ramionami w mokrym worku z juty. Ale to był tylko taki przesadny sposób wyrażania się. Morrison należał do „naszej paczki“. Był właścicielem i kapitanem handlowego brygu Capricorn i podobno radził sobie z nim doskonale, ale miał jedną wadę: za wiele altruizmu. Ubóstwiali go mieszkańcy licznych zapadłych wiosek, leżących nad posępnemi strumieniami i nieznanemi zatokami, gdzie prowadził „handel zamienny“. Przepływał często niezmiernie niebezpieczne przesmyki, aby dotrzeć do nędznej osady i znaleźć tam zgłodniałą ludność, domagającą się ryżu; co się zaś tyczy „handlu zamiennego“, to produkty z całej owej osady nie byłyby napełniły podróżnej torebki Morrisona. Nie zważając na to, wyładowywał ryż wśród ogólnego rozradowania, tłumaczył ludziom że to zaliczka, że są teraz jego dłużnikami, wygłaszał kazanie o energji i pracowitości, wciągał szczegółowo dług do notatnika, który zawsze nosił przy sobie — i na tem kończyła się cała tranzakcja. Nie wiem czy Morrison zdawał sobie z tego sprawę, ale mieszkańcy osady nie mieli pod tym względem żadnych wątpliwości. Skoro tylko z nadbrzeżnej wsi dojrzano że bryg się zbliża, rozpoczynało się wielkie bicie w gongi, wywieszano wszystkie flagi, dziewczęta przystrajały włosy kwiatami, tłum tłoczył się na wybrzeżu, a promieniejący Morrison patrzył z rozkoszą przez monokl na to radosne podniecenie. Wzrostu był wysokiego, twarz miał chudą i gładko wygoloną; wyglądał na adwokata, który zerwał z palestrą.  Przestrzegaliśmy go często:  — Nie zobaczysz nigdy żadnej ze swoich zaliczek, jeśli będziesz tak postępował!  Robił przebiegłą minę.  — Nie bójcie się, już ja ich którego dnia przycisnę! Ale, ale — dodawał, wyciągając swój nieodłączny notatnik — przypomniałem sobie taką a taką wieś. Wcale nieźle im się teraz powodzi: wezmę się zaraz do nich na początek.  I zapisywał w notatniku srogą uwagę:  — Wycisnąć wszystko z takiej a takiej wsi za pierwszą bytnością.  Potem wsuwał ołówek z powrotem i trzaskał gumką o notatnik z wyrazem nieugiętej stanowczości; tylko że owo „wyciskanie“ nigdy nie następowało. Niektórzy szemrali z tego powodu, twierdząc że Morrison dezorganizuje handel. Może i było tak rzeczywiście — ale w stopniu bardzo nieznacznym. Większość osad, z któremi handlował, nieznana była nietylko geografji, ale nawet i owej specjalnej wiedzy kupieckiej, którą przekazuje się ustnie, bez ostentacji, i która składa się na zasoby tajnych miejscowych wiadomości. Niektórzy dawali do zrozumienia, że Morrison ma żonę w każdej z owych wiosek, ale większość z nas odrzucała z oburzeniem te insynuacje. Był to człowiek prawdziwie ludzki i raczej asceta.  Kiedy Heyst spotkał go w Delli, szedł ulicą z monoklem zarzuconym na ramię, z głową spuszczoną, a beznadziejny jego wygląd przypominał jednego z tych niepoprawnych włóczęgów, których widuje się po drogach, jak wędrują od przytułku do przytułku. Na okrzyk Heysta zwrócił ku niemu twarz o dzikim, umęczonym wyrazie. Był zaiste w ciężkim położeniu. Przed tygodniem zawinął do Delli i władze portugalskie, pod pozorem jakiejś niedokładności w papierach, nałożyły na niego karę pieniężną i wzięły bryg w zastaw.  Morrison nie miał nigdy w ręku zbywającej gotówki. Przy jego handlowym systemie posiadanie kapitałów byłoby rzeczą bardzo dziwną; za wszystkie swoje należności, zapisane w notatniku, nie byłby mógł podnieść jednego milrejsa — nie mówiąc już o szylingu. Urzędnicy portugalscy prosili go, aby się nie martwił. Dali mu tydzień czasu do wystarania się o pieniądze, poczem bryg miał być sprzedany na licytacji. Ruina stanęła przed Morrisonem. Gdy Heyst zawołał na niego w swój zwykły, uprzejmy sposób, tydzień dobiegał już końca.  Heyst przeszedł na drugą stronę ulicy i rzekł z lekkim ukłonem — niby książę, zwracający się w prywatnej sprawie do drugiego władcy:  — Co za miła niespodzianka! Czy nie ma pan nic przeciwko temu, abyśmy napili się czegoś w tej tam ohydnej winiarni? Słońce zanadto pali, niepodobna rozmawiać na ulicy.  Wynędzniały Morrison wszedł posłusznie za Heystem do ciemnej, chłodnej lepianki, którą pogardziłby w każdej innej chwili. Był w rozpaczy. Nie wiedział poprostu, co się z nim dzieje; równie łatwo można go było zaprowadzić nad brzeg przepaści. Siadł jak automat. Nie wyrzekł ani słowa, ale zobaczywszy przed sobą kieliszek cierpkiego, czerwonego wina, wychylił go duszkiem. Tymczasem Heyst, grzeczny i czujny, siadł naprzeciw niego.  — Obawiam się że pan ma atak febry — rzekł przyjaźnie.  Język biednego Morrisona rozwiązał się nareszcie.  — Atak febry! — zawołał. — Bodajbym miał febrę, bodajbym miał zarazę, to są przynajmniej choroby! Można sobie z niemi poradzić. Ale ja jestem zamordowany. Jestem zamordowany przez tych Portugalczyków. Ta banda zmogła mnie wreszcie. Pojutrze będę musiał poderżnąć sobie gardło.  W odpowiedzi na ten namiętny wybuch Heyst podniósł zlekka brwi, wyrażając zdziwienie z dyskrecją, któraby była na miejscu w salonie. Rozpaczliwy wysiłek, z jakim Morrison panował nad sobą, załamał się w końcu. Przed spotkaniem Heysta wędrował z wyschniętem gardłem wśród lepianek z błota przez tę nędzną mieścinę i milczał, nie mając żywej duszy, do którejby mógł się zwrócić w swej niedoli. Rozpaczliwe myśli doprowadzały go wprost do szaleństwa. Nagle natknął się na białego człowieka — białego dosłownie i w przenośni, gdyż Morrison nie uznawał aby portugalscy urzędnicy należeli do rasy białej — i dał się unieść gwałtownemu wybuchowi otwartości, który przyniósł mu ulgę. Wsparty łokciami o stół, mówił ochrypniętym głosem, z oczyma krwią nabiegłemi; daszek okrągłego, plecionego hełmu ocieniał jego twarz, nieogoloną i wybladłą. Białe ubranie, którego nie zdejmował od trzech dni, było brudne. Wyglądał już jak człowiek zgubiony bez ratunku. Jego widok raził Heysta, który jednak nie dał tego poznać po sobie, pokrywając wrażenie swoim wytwornym spokojem. Nie zdradzał nic ponad uprzejme zainteresowanie, które winien okazać człowiek, słuchający zwierzeń drugiego człowieka, a że taki sposób bycia udziela się zwykle otoczeniu, więc Morrison opanował się i kończył opowiadanie w tonie konwersacyjnym, jak światowiec.  — To wstrętny spisek. Ale jestem, niestety, zupełnie bezsilny. Ten łotr Cousinho — pan wie, Andrzej — już od lat ostrzył sobie zęby na mój statek. Nigdybym go nie sprzedał, oczywiście. To nietylko cały mój majątek, ale i moje życie. No więc — we dwóch z naczelnikiem komory celnej uknuli ten miły spisek. Cała licytacja będzie naturalnie tylko komedją. Niema tu nikogo, ktoby mógł podbić cenę. Bryg dostanie mu się za pół darmo — a nawet prawie zupełnie za darmo. Pan mieszka tu na wyspach już od szeregu lat. Zna pan nas wszystkich; wie pan jak żyjemy. A teraz będzie pan miał sposobność przekonać się, jak niektórzy z nas umierają. Bo to dla mnie śmierć. Nie mogę się już łudzić. Czy pan to rozumie?  Morrison panował nad sobą, ale czuć było ostateczny wysiłek w jego sztucznym spokoju. Heyst zaczął mówić, że rozumie doskonale „wszystkie okoliczności tego fatalnego wypadku“, gdy Morrison szarpnął się nagle:  — Słowo daję, nie mam pojęcia, poco panu mówię to wszystko. Widocznie spotkanie z prawdziwym białym człowiekiem tak na mnie podziałało; nie potrafiłem ukryć swoich kłopotów. Trudno mi to będzie wyrazić, ale kiedy panu już tyle nagadałem, mogę równie dobrze powiedzieć więcej. Niech pan posłucha. Dziś rano padłem w kajucie na kolana i modliłem się o ratunek. Padłem na kolana!  — Czy pan jest wierzący? — spytał Heyst z wyraźnym odcieniem szacunku.  — Pewnie że nie jestem niedowiarkiem.  W natychmiastowej odpowiedzi Morrisona zabrzmiała lekka wymówka. Rozmowa się urwała; Morrison badał zapewne swoje sumienie, a Heyst zachował wyraz niezachwianego, uprzejmego zainteresowania.  — Modliłem się jak dziecko, oczywiście. Wierzę w modlitwę dziecka — no i kobiety, ale przypuszczam, że Bóg wymaga od mężczyzn więcej odpowiedzialności. Nie uznaję mężczyzn zanudzających Wszechmogącego swemi głupiemi kłopotami. Uważam to za bezczelność. A jednak — dzisiaj rano... doprawdy, nie wyrządziłem nigdy świadomie krzywdy żadnemu Bożemu stworzeniu... dzisiaj rano modliłem się. Taki nagły poryw — i padłem na kolana. Z tego pan widzi — —  Patrzyli sobie w oczy z powagą. Biedny Morrison dodał ze zniechęceniem:  — Tylko że to jest takie miejsce zapomniane od Boga.  Heyst zapytał oględnie, czy nie mógłby się dowiedzieć jak wysoką jest suma, za którą wzięto bryg w zastaw.  Morrison stłumił przekleństwo i wymienił krótko sumę, która była tak niewielka, że każdy inny na miejscu Heysta byłby krzyknął ze zdziwienia. A nawet i Heyst ledwie zdołał powściągnąć niedowierzanie w głosie, gdy pytał uprzejmie, czy doprawdy Morrison nie rozporządza taką ilością pieniędzy.  Tak było rzeczywiście. Morrison miał ze sobą tylko trochę angielskiego złota, wszystkiego kilka funtów. Całą gotówkę zostawił u Tesmanów w Samarangu na wyrównanie rachunków, których termin płatności przypadał w czasie jego podróży. Oczywiście pieniądze te były dla niego równie niedostępne, jak gdyby się znajdowały na dnie piekielnej otchłani. Mówił to wszystko szorstkim tonem. Spoglądał z nagłą niechęcią na szlachetne czoło, wielkie, marsowe wąsy i zmęczone oczy człowieka siedzącego naprzeciwko. Któż to jest u djabła? I pocóż on, Morrison, siedzi tu i rozprawia o tem wszystkiem? Wiedział o Heyście tyle co każdy z nas, handlujących na obszarze archipelagu. Gdyby Szwed wstał nagle i dał mu pięścią w nos, nie byłoby go to bardziej zdumiało od faktu, który teraz nastąpił: oto ten obcy człowiek, ten nieokreślony włóczęga rzekł z lekkim ukłonem:  — Jeżeli tylko o to chodzi, będę bardzo szczęśliwy, gdy pan pozwoli mi sobie usłużyć.  Morrison nie zrozumiał. Był to jeden z tych faktów, które się nigdy nie zdarzają — fakt niesłychany. Nie zdawał sobie sprawy, co znaczą właściwie słowa Heysta, póki ten nie rzekł wyraźnie:  — Mogę panu tę sumę pożyczyć.  — Pan ma te pieniądze? — wyszeptał Morrison — to znaczy tutaj, w kieszeni?  — Tak, mam je przy sobie. Miło mi, że mogę się panu przydać.  Morrison wytrzeszczył oczy i z otwartemi ustami jął wodzić ręką po ramieniu, szukając sznurka od monokla, który wisiał gdzieś na plecach. Znalazł go wreszcie i wetknął z pośpiechem do oka. Wyglądało to, jakby się spodziewał że zwykłe, białe, tropikalne ubranie Heysta przemieni się w promienną szatę, spływającą aż do stóp, że z ramion jego wytryśnie para wielkich, olśniewających skrzydeł — i jakby nie chciał opuścić ani jednego szczegółu jego przeobrażenia. Ale jeśli Heyst był aniołem, zesłanym z wyżyn w odpowiedzi na modlitwę, nie zdradził swego niebiańskiego pochodzenia żadną zewnętrzną oznaką. Tedy Morrison, zamiast paść na kolana zgodnie ze swoim porywem, wyciągnął tylko rękę, którą Heyst pochwycił z grzecznym pośpiechem, mrucząc jakieś uprzejme słowa. Morrison dosłyszał tylko: „Drobnostka — jestem uszczęśliwiony — usłużyć... “  — A więc cuda się dzieją! — rozmyślał przejęty grozą. Dla niego — jak i dla nas wszystkich — mało było prawdopodobnem, aby Opatrzność mogła wybrać na pośrednika w sprawie dotyczącej pieniędzy tego wędrownego Heysta, który ani siał ani orał. To, że znalazł się w Timorze, czy też gdziekolwiek indziej, było tak naturalne, jak sfrunięcie wróbla na ramę okienną w tej lub innej chwili. Ale że mógł mieć w kieszeni pewną sumę pieniędzy — ten fakt właśnie wydawał się niezrozumiałym.  Tak dalece niezrozumiałym, że gdy brnęli razem piaszczystą drogą w kierunku urzędu celnego — także lepianki z błota — aby zapłacić karę. Morrison oblał się nagle zimnym potem, stanął jak wryty i wykrzyknął urywanym głosem:  — Ale... ale czy pan nie żartuje?  — Czy nie żartuję? — Niebieskie oczy Heysta spojrzały twardo na zmieszanego Morrisona. — Jak pan to rozumie, jeśli wolno zapytać? — mówił dalej z chłodną uprzejmością.  Morrison zawstydził się.  — Niech mi pan wybaczy. Bóg musiał pana zesłać w odpowiedzi na moją modlitwę. Ale przez te trzy dni odchodziłem prawie od zmysłów ze zmartwienia i teraz nagle przyszło mi na myśl: a jeśli to djabeł go posłał?  — Nie mam nic wspólnego ze sprawami nadprzyrodzonemi — odrzekł Heyst uprzejmie, idąc obok Morrisona. — Nikt mnie nie posłał. Poprostu znalazłem się na pańskiej drodze.  — Już ja wiem lepiej — zaprzeczył Morrison. — Nie jestem tego godzien, ale zostałem wysłuchany. Czuję to. Bo skądżeby mi pan zaproponował — —  Heyst skłonił głowę, jak gdyby chciał wyrazić szacunek dla przekonania, którego nie mógł sam podzielić. Ale utrzymywał w dalszym ciągu, że wobec tak ohydnego faktu postępowanie jego było przecież zupełnie naturalne.  Później, gdy kara została już zapłacona i obaj mężczyźni znaleźli się na pokładzie brygu, uwolnionego od straży, Morrison, który był nietylko dżentelmenem ale i człowiekiem uczciwym, zaczął mówić o spłaceniu długu. Znał dobrze swoją niezdolność do zaoszczędzenia jakiejkolwiek sumy. Wypływało to poczęści z warunków, poczęści zaś z jego usposobienia i byłoby rzeczą bardzo trudną ustalić, ile winy spada na każdy z tych czynników. Nawet sam Morrison, zwierzając się Heystowi, nie umiał tego ująć. Oświadczył ze znużeniem, że taki już widać jego los.  — Nie rozumiem co to znaczy, ale nigdy nie mogłem nic sobie odłożyć. To doprawdy jakieś przekleństwo. Zawsze znajdzie się parę rachunków, które trzeba zapłacić.  Wsadził rękę do kieszeni, szukając słynnego notatnika, który znano tak dobrze na wyspach, notatnika, zawierającego wszystkie jego nadzieje. Zaczął gorączkowo przerzucać kartki.  — A jednak widzi pan — ciągnął — o, tutaj: winni mi są więcej niż pięć tysięcy dolarów! To przecież coś znaczy.  Nagle urwał. Heyst, który przez cały czas usiłował przybrać minę jak najobojętniejszą, mruknął coś uspakajająco. Ale Morrison był nietylko uczciwy; był także człowiekiem honoru. W tym ciężkim dniu, w obliczu niezwykłego wysłańca Opatrzności, dokonał się zasadniczy przewrót w jego uczuciach: Morrison zdobył się na akt wyrzeczenia; zerwał ze złudzeniami, którym ulegał przez całe życie.  — Nie, nie. Nic z tego nie będzie. Nie potrafię ich nigdy przycisnąć. Nigdy. Przez całe lata mówiłem, że to zrobię; ale teraz kładę na tem krzyżyk. Właściwie to nigdy nie wierzyłem, że się na to zdobędę. Niech pan się tego nie spodziewa. Ograbiłem pana.  Biedny Morrison oparł dosłownie głowę o stół kabiny i trwał w tej zgnębionej postawie, a Heyst przemawiał do niego z najwyszukańszą grzecznością, starając się go uspokoić. Był równie strapiony jak Morrison, gdyż przenikał nawskroś jego uczucia. Heyst nie pogardzał nigdy żadnem godziwem uczuciem. Ale nie umiał wcale okazywać serdeczności i cierpiał dotkliwie nad tym swoim brakiem. Wyszukana uprzejmość nie jest odpowiedniem lekarstwem na depresję. Obaj musieli przejść wówczas ciężkie chwile w kabinie na brygu. Wreszcie upadły na duchu Morrison, szukając rozpaczliwie jakiegoś wyjścia z sytuacji, wpadł na myśl aby zaproponować Heystowi podróżowanie na brygu i podział zysków z przedsiębiorstw handlowych, póki dług nie zostanie wyrównany.  Fakt, że Heyst mógł wogóle przyjąć tę propozycję, jest najlepszym dowodem, jak dalece nieustalone i oderwane pędził życie. Niema racji przypuszczać, aby odpowiadała mu wtedy specjalnie wędrówka po wszystkich dziurach i zakątkach archipelagu, gdzie koncentrował się prawie cały handel Morrisona. Nic podobnego. Ale byłby przystał na jakikolwiek układ, byle tylko położyć kres dręczącej scenie, która rozgrywała się w kajucie. Wobec zgody Heysta nastąpił zasadniczy zwrot w sytuacji. Morrison podniósł wynędzniałą twarz i, założywszy monokl, spojrzał serdecznie na Heysta, poczem odkorkowano butelkę — i tak dalej. Postanowili, że nie powiedzą nic nikomu o przebiegu całej sprawy. Łatwo zrozumieć że Morrison nie był dumny z tej historji i bał się, iż go niemiłosiernie wyszydzą.  — Taki stary wyga jak ja! I dałem się wciągnąć w zasadzkę tym przeklętym łotrom portugalskim! Prześladowanoby mię tem bez końca. Musimy zachować to w tajemnicy.  Heystowi zależało jeszcze bardziej na przemilczeniu całej sprawy z przyczyn zupełnie odmiennych, a głównie z powodu wrodzonej delikatności. Rola niebiańskiego wysłańca, którą Morrison chciał narzucić swemu wybawcy, byłaby przykrą dla każdego i Heyst miał do niej odrazę. A może nie życzył sobie, aby wiedziano że posiada pewne środki — choćby niewielkie — dzięki którym może udzielać pożyczek. Ta ich rozmowa w kajucie przypominała duet spiskowców z opery komicznej: „Cicho, sza! tajemnica! tajemnica!“ Musiało to być bardzo zabawne, gdyż obaj przejęli się tem najpoważniej w świecie.  I rzeczywiście, do pewnego czasu udało się tak dobrze całą sprawę zakonspirować, iż orzekliśmy wszyscy, że poczciwy Morrison utrzymuje Heysta; niektórzy zaś wyrażali się, że Heyst nabiera głupiego Morrisona. Ale wiadomo jak to bywa ze wszystkiemi takiemi sekretami. Zawsze się znajdzie jakaś szparka, którędy prawda przecieka. Morrisona, który nie odznaczał się specjalną dyskrecją, rozsadzała poprostu wdzięczność i pod naciskiem pytań musiało mu się zapewne wyrwać coś nieokreślonego — na żer plotkującym. A wiadomo także, jak dobrotliwemi komentarzami świat zaopatruje fakty, których nie rozumie. Rozeszła się pogłoska że Heyst, zdobywszy jakąś tajemniczą władzę nad Morrisonem, przyczepił się do niego i wysysa go bez litości. Ci, którzy mieli sposobność dotrzeć do źródła tych pogłosek, ani przez chwilę nie brali ich na serjo. Twórcą ich był — jak się zdaje — niejaki Schomberg, wysoki, brodaty osobnik o męskiej postawie i teutońskich przekonaniach, tudzież o nieposkromionym języku, którym mełł bez wytchnienia. Czy był rzeczywiście oficerem rezerwy — jak utrzymywał — nie umiem powiedzieć. Na wschodzie uprawiał zawód hotelarza — najpierw w Bangkoku, potem w jakiemś innem mieście i wreszcie w Sourabayi. Wędrując tu i ówdzie po tej części podzwrotnikowego pasa, ciągnął za sobą wszędzie milczącą, zalękłą kobiecinę o długich lokach i głupawym uśmiechu, odsłaniającym niebieski ząb. Nie rozumiem, czemu tak wielu z nas popierało różne gospody tego hotelarza. Był skończonym osłem i nasycał swoją żądzę głupich plotek, ostrząc sobie język na własnych gościach. Pewnego wieczoru, gdy Morrison i Heyst, nie zaliczający się do jego stałych bywalców, przechodzili obok hotelu, szepnął tajemniczo do mieszanej kompanji zebranej na werandzie:  — O, widzicie państwo pająka i muchę?  Poczem dodał znacząco i poufnie, osłaniając usta grubą łapą:  — Jesteśmy tu w swojem kółku, więc powiem wam tylko to, moi panowie: unikajcie tego Szweda. Strzeżcie się jego sideł!

III

Wiadomo że natura ludzka skłonna jest zarówno do głupoty jak do małostkowości: więc też niektórzy udawali, że się oburzają na Heysta — nie mając ku temu żadnej innej podstawy poza ogólnoludzką skłonnością do wierzenia wszelkim złośliwym pogłoskom — inni zaś uznali poprostu za pyszny kawał nazywanie Heysta pająkiem — za jego plecami, naturalnie. Nie zamąciło to pogody Heysta, który nic o tem nie wiedział, tak jak i o poprzednich przezwiskach. Ale wkrótce zaczęto o nim opowiadać wiele innych rzeczy, gdy wybił się jako wielki aferzysta. Skrystalizował się w coś wyraźnego. Wyrósł w naszych oczach na miejscowego dyrektora Podzwrotnikowej Spółki Węglowej z biurami w Londynie i Amsterdamie i tak dalej — co brzmiało i wyglądało wspaniale. Biura w obydwu stolicach mogły się składać — i prawdopodobnie składały się — z jednego pokoju; ale z tego oddalenia, hen, z dalekiego wschodu, wszystko przybierało wygląd imponujący. Byliśmy tem właściwie raczej zaskoczeni niż olśnieni, ale nawet i najtrzeźwiejsi zaczęli myśleć, że jednak coś jest w tem wszystkiem. Tesmanowie mianowali agentów, kontrakt z rządowemi parowcami został podpisany, epoka pary zaczęła się na wyspach — dokonywał się wielki krok naprzód — krok Heysta.  A wszystko to wynikło ze spotkania Heysta-wędrowca z Morrisonem, zagnanym w położenie bez wyjścia, które to spotkanie było — albo i nie było — doraźnym skutkiem modlitwy. Morrison, człowiek bynajmniej nie głupi, zabrnął w stosunku do Heysta w mgliste uczuciowe komplikacje. Jeżeli Heyst z pieniędzmi w kieszeni został odkomenderowany bezpośrednim dekretem Opatrzności, jako odpowiedź na modlitwę Morrisona, w takim razie nie było powodu do specjalnej wdzięczności, odegrał bowiem tylko rolę narzędzia. Ale Morrison wierzył jednocześnie i w skuteczność swojej modlitwy, i w nieograniczoną dobroć Heysta. Dziękował Bogu za łaskę ze szczerą pokorą, a zarazem nie mógł się dość nadziękować Heystowi za przysługę, którą Szwed mu wyświadczył z ludzką solidarnością. W tem (bardzo zresztą zrozumiałem) powikłaniu uczuć wdzięczność Morrisona domagała się, aby Heyst brał także udział w wykorzystaniu wielkiego odkrycia. Dowiedzieliśmy się wreszcie, że Morrison pojechał do Anglji przez kanał Sueski, aby w Londynie torować osobiście drogę wspaniałym planom węglowym. Rozstał się ze swym brygiem i znikł nam z oczu. Słyszeliśmy że Heyst odebrał od niego list, czy kilka listów, donoszących że Londyn jest zimny i ponury, że ani ludzie tamtejsi ani rzeczy mu nie odpowiadają, że jest „samotny jak wrona w obcym kraju“. W rzeczywistości tęsknił za swoim Capricornem — nie myślę tu wyłącznie o zwrotniku, lecz także o okręcie. Wreszcie pojechał do Dorsetshire w odwiedziny do krewnych, zaziębił się, i umarł z piorunującą szybkością na łonie przerażonej rodziny. Nie umiałbym powiedzieć, czy to wysiłki Morrisona w City londyńskiej podkopały jego zdrowie, ale jestem przekonany, że jego starania tchnęły życie w projekt węglowy. Tak czy owak Podzwrotnikowa Spółka Węglowa przyszła na świat w krótki czas potem gdy Morrison — ofiara wdzięczności i rodzimego klimatu — spoczął obok przodków na cmentarzu w Dorsetshire.  Śmierć Morrisona wstrząsnęła Heystem. Dowiedział się o niej na Molukkach za pośrednictwem Tesmanów — i znikł na pewien czas z horyzontu. Zdaje się że siedział w Amboynie u przyjaciela, Holendra, lekarza rządowego, który pielęgnował go w swojej willi. Nagle Heyst zjawił się znowu na wyspach. Oczy miał wpadnięte, a z obejścia jego przebijała pewna ostrożność, jakby się lękał że mogą go spotkać wyrzuty za śmierć Morrisona.  O święta naiwności! Któżby się o to troszczył... Żadnego z nas nie obchodzili ani trochę ci, którzy wracali do kraju. Uważaliśmy, że dobrze im się dzieje — już wcale nie brało się ich w rachubę. Podróż do Europy wydawała się prawie równie ostateczną jak podróż do nieba. Usuwała człowieka ze świata hazardu i przygód.  Ściśle mówiąc, wielu z nas posłyszało o śmierci Morrisona dopiero w kilka miesięcy później z ust Schomberga, który obdarzał Heysta bezinteresowną antypatją i ukuł plotkę, wygłaszaną zazwyczaj ponurym szeptem:  — Widzicie panowie, do czego doprowadza zadawanie się z tym gagatkiem. Wyciśnie człowieka jak cytrynę, a potem kopnie i wyprawia do domu po śmierć! Niechaj los Morrisona będzie dla każdego przestrogą.  Śmieliśmy się naturalnie z tych aluzyj do jakichś mętnych tajemnic. Kilku z nas słyszało, że Heyst ma jechać do Europy aby popchnąć osobiście węglową aferę, ale do tego nigdy nie doszło — okazało się to zbytecznem. Spółka powstała bez czynnego współudziału Heysta, a nominację na dyrektora okręgu podzwrotnikowego odebrał pocztą.  Reyst obrał odrazu Samburan, czyli Wyspę Okrągłą, na stację centralną. Podawano sobie z rąk do rąk kilka egzemplarzy prospektu drukowanego w Europie, który dotarł aż na daleki wschód. Zachwycaliśmy się mapą dołączoną do prospektu ku zbudowaniu akcjonarjuszów. Jako punkt centralny wschodniej półkuli widniał tam Samburan wydrukowany olbrzymiemi literami. Promienie grubych linij rozchodziły się od niego w różnych kierunkach, przecinając zwrotniki i tworząc tajemniczą, efektowną gwiazdę; miało to oznaczać linje wpływów, czy linje odległości, czy też coś w tym rodzaju. Założyciele spółek mają zupełnie odrębną wyobraźnię. Niema na świecie ludzi bardziej romantycznie usposobionych. Na Samburanie pojawili się inżynierowie, sprowadzono kulisów, zbudowano domki i wykopano galerję w górskiem zboczu, wydobywając rzeczywiście trochę węgla.  Te fakty przekonały nawet najoporniejszych. Przez jakiś czas każdy mieszkaniec wysp mówił o Podzwrotnikowej Spółce Węglowej i nawet ci, którzy uśmiechali się obojętnie, kryli tylko swój niepokój. A więc tak! stało się; i każdy mógł przewidzieć, jakie skutki z tego wynikną: zagłada dla poszczególnych żeglarzy, zmiecionych przez wielką inwazję parostatków. Nie mogliśmy sobie pozwolić na kupno parowców. Nie było nas stać na to. A Heyst został dyrektorem.  — Pan wie — Heyst, zaczarowany Heyst. No patrzcie państwo! Jak tylko sięgnąć pamięcią, nigdy nie był niczem lepszem od włóczęgi!  — Tak — i mówił że poszukuje faktów. No, więc znalazł teraz fakt — no i to taki, że da radę odrazu nam wszystkim — mówił jakiś rozgoryczony głos.  — I to ma być postęp! Do licha z tem wszystkiem! — mruczał inny.  Nigdy jeszcze nie rozprawiano tyle o Heyście w pasie podzwrotnikowym.  — Zdaje się że on jest szwedzkim baronem, czy czemś w tym rodzaju.  — On, baronem? Dajże spokój!  Co do mnie, nie wątpiłem ani przez chwilę, że ma ten tytuł rzeczywiście. Powiedział mi to sam przy pewnej sposobności, w czasach gdy snuł się jeszcze po wyspach zagadkowy i lekceważony, niby jakiś duch bez znaczenia. Działo się to na długo przedtem, zanim zmaterializował się w sposób tak zastraszający, jako niszczyciel naszego drobnego handlu — Heyst-nieprzyjaciel.  Weszło w modę mówienie o Heyście jako o nieprzyjacielu. Stał się obecnie czemś bardzo konkretnem i widocznem. Rzucał się po całym archipelagu; wskakiwał do miejscowych statków pocztowych, wysiadał tu, i tam, i owdzie — zupełnie jakby to były tramwaje. Całą duszą oddał się organizacji. To już nie była włóczęga; to była praca. Nagłe rozwinięcie wytężonej energji Heysta zachwiało skuteczniej niedowierzaniem największych sceptyków niż jakikolwiek wywód naukowy o wartości tych pokładów węgla. Zrobiło to wrażenie na wszystkich. Jeden jedyny Schomberg nie uległ zwrotowi opinji. Wielki, tęgi, o męskiej postawie i okazałej brodzie, podchodził ze szklanką piwa w grubej łapie do stolika, gdzie omawiano najnowsze plotki i przysłuchiwał się przez chwilę, poczem występował z niezmiennem oświadczeniem:  — Wszystko to bardzo pięknie, moi panowie, ale mnie on swoim pyłem węglowym oczu nie zasypie. Nic z tego nie będzie. I jakżeby mogło być? Taki drab, jak on, na dyrektora? Phy!  Czy była to przenikliwość głupiej nienawiści, czy poprostu idjotyczny upór, który czasem wpływa na bieg rzeczy w sposób najbardziej zdumiewający? Wielu z nas pamięta podobne przykłady zwycięskiego tryumfu głupoty. Ten osioł Schomberg także zatryumfował. Podzwrotnikowa Spółka Węglowa została zlikwidowana, jak na początku zaznaczyłem. Tesmanowie umyli ręce. Rząd unieważnił sławetne kontrakty. Gadanina ucichła — i wkrótce potem zauważono, że Heyst gdzieś przepadł. Stał się niewidzialny tak jak w dawnych czasach, kiedy znikał z horyzontu aby wyzwolić się z pod czaru „tych wysp“, uciekając w stronę Nowej Gwinei czy Sajgonu — do ludożerców albo do kawiarni. Zaczarowany Heyst! Czy wyzwolił się wreszcie z pod czaru? A może umarł? Zanadto byliśmy obojętni aby się tem prawdziwie interesować. Lubiliśmy go naogół, a lubienie nie wystarcza by podtrzymać czas dłuższy zajęcie się jakąś ludzką istotą. Z nienawiścią rzecz ma się odwrotnie. Schomberg nie mógł Heysta zapomnieć. Ten zapalczywy i męski okaz Niemca umiał dobrze nienawidzieć. Często tak bywa z głupcami.  — Dobry wieczór panom! Czy panowie otrzymali wszystko czego sobie życzą? To dobrze. No, i co ja panom zawsze mówiłem? Aha! że z tego nic nie będzie. Wiedziałem o tem. Ale o jednej rzeczy chciałbym się jeszcze dowiedzieć: co się też stało z tym — Szwedem.  Podkreślał wyraz Szwed, jak gdyby to znaczyło: łotr. Niecierpiał wogóle Skandynawów. Dlaczego? Bóg jeden raczy wiedzieć. Niepodobna przeniknąć takiego durnia. Po chwili ciągnął dalej:  — Będzie już z pięć miesięcy albo i więcej, jak nie zdarzyło mi się spotkać nikogo, ktoby go widział.  Jak już zaznaczyłem, niewiele nas to obchodziło; ale Schomberg nie mógł tego naturalnie zrozumieć. Był tępy aż do śmieszności. Gdy się tylko trzech gości zjawiło w jego gospodzie, nie omieszkał się postarać, aby i Heyst był z nimi.  — Mam nadzieję że się ten gagatek nie utopił — dodawał z komiczną powagą, która powinna była o dreszcz nas przyprawić; ale gromadka nasza nie była przenikliwa i nie rozumiała psychologicznych motywów tego pobożnego życzenia.  — Dlaczego? Pewno Heyst dłużny jest panu za trunki, co? — spytał ktoś z lekką pogardą.  — Za trunki? Nic podobnego!  Hotelarz nie był człowiekiem interesownym; cechę tę spotyka się dość rzadko w teutońskim charakterze. Wyjawił natomiast z ponurą miną, że Heyst nie odwiedził nawet trzy razy jego „zakładu“. To była właśnie owa zbrodnia, za którą Schomberg życzył Heystowi — ni mniej ni więcej — tylko długiej i udręczonej egzystencji. Oto mamy teutoński zmysł proporcji i rozkoszne usposobienie nie pamiętające uraz.  Nareszcie pewnego wieczora ujrzano Schomberga, podchodzącego do grupy stałych gości. Był najwidoczniej uszczęśliwiony. Prostował męską pierś z wielką godnością.  — Proszę panów, mam o nim wiadomości. O kim? No o tym Szwedzie. Siedzi wciąż na Samburanie. Wcale się stamtąd nie ruszał. Spółka przepadła, inżynierowie wyjechali, urzędnicy wyjechali, kulisi wyjechali — wszyscy wyjechali, ale on siedzi na miejscu. Kapitan Davidson wracał z zachodu i widział go na własne oczy. Zobaczył coś białego na wybrzeżu; więc skierował parowiec do zatoki i przybił do brzegu w małej łódce. Patrzy — a to doprawdy Heyst. Stoi sobie i chowa książkę do kieszeni. Ugrzeczniony, jak zawsze Oświadczył, że chodzi po wybrzeżu i czyta. „Pozostałem tu w charakterze właściciela“, mówi do kapitana Davidsona. Chciałbym ja wiedzieć, co on tam ma do jedzenia. Kawałek suchej ryby od czasu do czasu — i nic więcej. No nie? I pomyśleć że przyszło na to człowiekowi, który wydziwiał nad moim table-d’hôtem!  Mrugnął z niezmierną złośliwością. W tej chwili właśnie rozległ się dzwonek i Schomberg poprowadził gości do jadalnego pokoju — niby do świątyni — krocząc poważnie na czele z miną dobroczyńcy ludzkości. Ambicją jego było żywić ludzkość wzamian za pokaźną cenę, a największą rozkoszą — obgadywać gości za plecami. Napawanie się myślą, że Heyst nie ma nic porządnego do zjedzenia, doskonale go charakteryzowało.

IV

Niektórzy z nas, interesując się bardziej Heystem, zwrócili się do Davidsona po szczegóły. Nie było ich wiele. Opowiedział nam, że chciał się dowiedzieć co się dzieje na Samburanie i przepłynął na północ od wyspy. Z początku wydało mu się, że z tej strony wybrzeże zupełnie jest opustoszałe. Tego się właśnie spodziewał. Wkrótce nad zwartą masą roślinności pokrywającej Samburan, zobaczył drzewce sztandaru bez flagi. Potem, gdy płynął przez płytkie wgłębienie, znane swego czasu pod oficjalną nazwą zatoki Czarnych Djamentów, dostrzegł przez lunetę białą postać na wybrzeżu. Nie mógł to być nikt prócz Heysta.  — Byłem przekonany, że chce aby go zabrać, więc skierowałem się ku brzegowi. Nie dawał żadnych znaków. Mimo to spuściłem łódkę. Nie było naokoło żywego stworzenia. Trzymał w ręku książkę i wyglądał co do joty tak jak dawniej: czyściutkie ubranie, białe trzewiki, hełm korkowy. Tłumaczył mi, że zawsze miał zamiłowanie do samotności. Pierwszy raz to słyszę! — rzekłem mu na to. Uśmiechnął się tylko. I cóż mu miałem powiedzieć? Z tym człowiekiem nie można jakoś rozgadać się poufale. Coś takiego w nim siedzi... Nie ma się ochoty.  — „Ale poco pan tu siedzi? Czy pan zamierza objąć nadzór kopalni?“ — zapytałem.  — „Coś w tym rodzaju — odpowiedział. — Pilnuję tego“.  — „Przecież z tego nic już nigdy nie będzie! — zawołałem. — To fakt niezbity, że niema tu poco siedzieć“.  — „Och, co do faktów, skończyłem z niemi raz na zawsze“ — odrzekł i porywczym ruchem podniósł rękę do hełmu w krótkim ukłonie.  Tak odprawiony Davidson wrócił na pokład, wyprowadził statek z zatoki i, odjeżdżając, śledził z pomostu Heysta, który szedł brzegiem wzdłuż bulwaru. Zanurzył się w wysoką trawę i zniknął, tylko wierzch białego korkowego hełmu zdawał się płynąć po zielonem morzu. Wkrótce zapadła się i ta biała plamka, jakby wessana przez żywą głąb tropikalnej roślinności, która — bardziej od oceanu zazdrosna o ludzkie podboje — pochłaniała ostatnie resztki zlikwidowanej „Podzwrotnikowej Spółki Węglowej — A. Heyst, dyrektor Wschodniego Oddziału“.  Davidson, człowiek dobry i pełen prostoty, dziwnie był tem poruszony. Trzeba zaznaczyć, że bardzo mało wiedział o Heyście. Należał do ludzi, których wytworna uprzejmość słów i postawy Szweda zbijała z tropu najzupełniej. Sam zaś odznaczał się prawdopodobnie wielką subtelnością uczuć, ale jeśli chodzi o zewnętrzną ogładę, nie miał jej więcej od każdego z nas. Tworzyliśmy bezceremonjalną bandę, rządzącą się według własnych zasad, nie gorszych — śmiem twierdzić — od zasad innych ludzi; ale ogłada nie należała do głównych naszych zalet. A jednak subtelność Davidsona była tak istotna, że zmieniała drogę parowca, którym dowodził. Zamiast przepływać na południe od Samburanu, powziął zwyczaj okrążania wyspy od północy, mniej więcej o milę od bulwaru.  — Jeśli będzie miał ochotę nas widzieć, to nas zobaczy — zauważył Davidson. — Zastanowił się chwilę i dodał: — Słuchajcie-no, mam nadzieję że nie weźmie mnie za natręta — co?  Uspokoiliśmy obawy Davidsona co do poprawności jego zachowania. Morze jest otwarte dla wszystkich.  To lekkie zboczenie z drogi dodawało coś około dziesięciu mil do okólnej podróży, ale ponieważ długość całego objazdu wynosiła tysiąc sześćset mil, nie robiło to już wielkiej różnicy.  — Mówiłem o tem mojemu pryncypałowi — wyjaśnił sumienny komendant Sissie.  Właściciel Sissie miał twarz podobną do zwiędłej cytryny. Mały był i pomarszczony, co mogło wydać się dziwnem, bo Chińczyk rośnie zwykle wszerz i wzdłuż w miarę tego, jak mu się powodzi. Służba w chińskiej firmie jest wcale korzystna. Gdy zwierzchnik nabierze przekonania, że się z nim uczciwie postępuje, obdarza zaufaniem wprost nieograniczonem. Wszystko, co się zrobi, jest dobre. Więc też stary Chińczyk Davidsona skrzypiał pośpiesznie:  — Dobrze, dobrze, dobrze. Niech kapitan robi, co mu się żywnie podoba.  I na tem się kończyło; jednak niezupełnie. Od czasu do czasu Chińczyk dopytywał się o białego człowieka. — Ciągle tam jeszcze siedzi, co?  — Nigdy go nie widać — musiał wreszcie wyznać Davidson swemu pryncypałowi, który spoglądał na niego w milczeniu przez okrągłe okulary w rogowej oprawie, kilkakrotnie za duże w stosunku do jego małej, starej twarzy. — Nigdy go nie widać.  A do mnie mówił przy sposobności:  — Nie wątpię ani na chwilę, że on tam jest. Kryje się. To bardzo nieprzyjemne. — Davidson był trochę zły na Heysta. — To zabawne — ciągnął dalej. — Ze wszystkich ludzi, z którymi się widuję, nikt nigdy o niego nie zapyta prócz mojego Chińczyka — i Schomberga — dodał po chwili.