Zmartwychwstanie Pudrycego - Aleksander Minkowski - ebook + książka

Zmartwychwstanie Pudrycego ebook

Aleksander Minkowski

3,0
8,53 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„«Zmartwychwstanie Pudrycego» napisałem w Jerzwałdzie, inaczej w Skiroławkach – wsi wymyślonej przez mojego bliskiego przyjaciela Zbigniewa Nienackiego, który mnie do Jerzwałdu sprowadził i gdzie do dziś bywam często, choć Nienackiego już nie ma. Był wtedy stan wojenny. Stan wyjątkowy – tragiczny i paradoksalny zarazem, heroiczny i durny w skali prowincjonalnego miasteczka. Sam nie wiedziałem, jak bardzo wyczulony jestem na absurdy naszego dnia powszedniego, na paradoksy, nonsensy i cuda. Pisałem «Pudrycego» jednym tchem, a nade mną stał Zbyszek Nienacki i wyczytywał mi przez ramię. Dziwnie było. Magicznie, surrealistycznie i groteskowo. Groteskowo zwłaszcza. Cenzura powieść zadołowała. Szczęśliwie znalazł się wysoko postawiony polityk, który zrozumiał ponadczasowy sens zmartwychwstania i książka wyszła, choć pod zmienionym tytułem – pierwotnie nazwałem ją «Skansen». Polska jako skansen? – tego nie kupił nawet inteligentny polityk – a przecież o co innego chodziło... Niemieckie wydanie «Pudrycego» zyskało rewelacyjną ocenę we «Frankfurter Allgemeine Zeitung» i nie tylko. Jak odbierze tę powieść dzisiejszy Czytelnik? Sam jestem ciekaw. A nie jest to jeszcze powieść historyczna” – Autor

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 310

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział pierwszy

Motocykl wzbił się w powietrze i poszybował łagodnie, bardzo wolno, zostawiając w dole czarny skręt szosy i rozkraczonego w poprzek fiata z zadartą pogniecioną maską. Pudrycy widział najpierw malejące auto, potem chmurę w kształcie końskiego łba, potem koronę i mocarny pień starej przydrożnej sosny. Motocykl spływał na spotkanie z pniem. Pudrycy oderwał się od siodełka, przez chwilę wisiał nad motocyklem, wolny od prawa ciążenia, zwiewniejszy niż powietrze. Kierownica wymknęła mu się z rąk, a może sam ją puścił, by odlecieć w niebo jak balonik. Nie odleciał jednak; druzgocąca siła wessała go w wir, nadała nagle kosmiczne przyśpieszenie, ściągając do asfaltu. Nie poczuł uderzenia, wyprzedziła je ciemność.

Ale na krótko. Chyba na krótko, bo od tej chwili Pudrycy znalazł się poza czasem, a także poza przestrzenią w jej tradycyjnych trzech wymiarach, które przerabiał był niegdyś na lekcjach geometrii. Unosił się w ciszy złożonej ze spokoju, bezruchu i obojętności.

Tuż pod nim była szosa. Zobaczył swój motocykl, a raczej to, co po nim zostało: kłębowisko żelastwa wtopione w sosnowy pień z odłupanym pasmem kory, pod którym bielało drewno jak obnażona kość. Nieco dalej, na żwirowym poboczu graniczącym z asfaltem, leżał on sam, Pudrycy W., z rozrzuconymi nogami i dziwacznie przekrzywioną głową. Oczy miał otwarte, nieruchome, ślepo wpatrzone w nadbiegających ludzi. Obok prawego ucha czerwieniała na żwirze kałuża krwi.

Dopiero teraz, z wysokości, Pudrycy skonstatował, że zderzył się był na zakręcie z karetką pogotowia. Trzej nadbiegający mężczyźni mieli na sobie białe fartuchy. W łysawym tłuściochu, który kucnął przy jego ciele, Pudrycy rozpoznał Samosiejkę. Pił z nim wczoraj. Niedużo: po szklaneczce spirytusu salicylowego rozcieńczonego oranżadą. Tuż po zamknięciu ośrodka, więc już po służbie, gdy doktor Samosiejka miał prawo czuć się prywatną osobą. Doradził całkiem prywatnie Pudrycemu, aby wypijał przed snem taką właśnie szklaneczkę salicylowego z sokiem: spirytus i aspiryna, zdrowy sen, żadnego kaca nazajutrz.

Krzątał się przy ciele, szukał tętna. Zapewne nie znalazł, bo rozpiął leżącemu kurtkę i zaczął rytmicznie ugniatać mostek splecionymi dłońmi. Pudrycy nie czuł ucisku. Nic nie czuł. Nie słyszał również tego, co doktor mówił do pielęgniarza, ponieważ przebywał w absolutnej ciszy. Pielęgniarz pognał do karetki, nadbiegł z torbą lekarską, wydobył z niej strzykawkę, opakowanie ampułek, wessał do strzykawki przezroczysty płyn. Kiedy podawał doktorowi strzykawkę, Pudrycego znów ogarnęła ciemność. Ale inna. Była to ciemność zamkniętej przestrzeni, w której Pudrycy lewitował nieśpiesznie, jak gdyby w górę, choć trudno mu było określić kierunek szybowania i granice zamknięcia. Nad sobą spostrzegł jasność. Narastała: coraz intensywniejsza, jaskrawsza, jak rozżarzone do białości złoto. Nie oślepiała jednak. W miarę zbliżania się do źródła owej jasności Pudrycego ogarniał coraz cieplejszy błogostan, rodzaj rozanielenia, jakiego nigdy dotąd nie zaznawał. Ze wszystkich sił pragnął wtopić się w złotą jasność, rozpłynąć w jej rozkosznym cieple. Nie mógł przyśpieszyć lewitacji. Doczekał w końcu chwili, gdy tunel pozostał za nim, a przed nim rozlała się świetlista przestrzeń, euforycznie pulsująca, radosna do utraty tchu. Pudrycy poczuł się szczęśliwy. W blasku zamajaczyły ludzkie sylwetki: rozpoznał uśmiechniętą matkę, dziadka z nieodłączną fają, Hannę tulącą do piersi jasnowłosego chłopczyka. Urósł tutaj? Hanna zmarła przy porodzie, niemowlę przeżyło jedną dobę: wrodzona wada serca.

Jeszcze ktoś tam stał. Prezes Góralczyk?… On. Pogodny, rozpromieniony, bez dziury w czaszce, która tak wstrząsnęła Pudrycym, kiedy po strzale wpadł do gabinetu szefa. Głowa na biurku, rzadkie siwe włosy, czarny otwór o postrzępionych krawędziach. Na politurze blatu smugi krwi i grudki czegoś różowego.

Kiwali do niego, jakby stał na drugim brzegu, a przecie jest tuż, zbliża się, zaraz będzie z nimi. Uczucie szczęśliwości przenika coraz głębiej, topi wszystko po drodze. Nadciągają inni, Pudrycy rozpoznaje każdego, pulsująca poświata eksponuje znajome rysy, serdeczność uśmiechów.

A jednak drugi brzeg. Głos światła: „Zatrzymaj się, Pudrycy, twój czas jeszcze nie nadszedł, musisz wrócić; będziemy tu czekali na ciebie”.

Przebudzenie. Dojmujące poczucie fizycznego bólu, nalana krwią twarz doktora Samosiejki i jego własny szept, niemal bezdźwięczny: „Po co?…”.

Pudrycy W. wspominał to wszystko, jak zawsze po przebudzeniu, jeszcze otumaniony snem, rozdrażniony jazgotem budzika, który umilkł przed chwilą. Czekało go poranne zmartwychwstanie. Szósta dziesięć. Trzeba zebrać się w sobie – raz… dwaaa… trzy!… – energicznie odrzucić kołdrę, energicznie usiąść na brzegu łóżka, energicznie wyrzucić w górę zesztywniałe ramiona, obrócić głową, rozmasować pierś, ziewnąć szeroko dla odpędzenia resztek snu. Wkrótce: za cztery minuty. Na razie wolno mu leżeć i gapić się w sufit pożyłkowany kratownicą pęknięć, z szarym zaciekiem po łazienkowej katastrofie u sąsiadów. Za oknem też szarość, zawiesista od jesiennej wilgoci. Wiatr pędzi chmury nad jezioro. W warsztacie na podwórzu charczy sprężarka. Co to było wtedy? Sen, maligna? Sen odpada, bo przecież nie spał, serce stanęło, zaskoczyło dopiero po paru minutach wskutek zabiegów doktora Samosiejki. Maligna też odpada: opisał Samosiejce szczegółowo przebieg ratowania i zgadzało się co do joty. Pierwszą ampułkę pielęgniarz w nerwach stłukł, dopiero z drugiej nabrał do strzykawki. Lewy but Pudrycego leżał pod sosną, obok zgruchotanego motoru. W karetce poszła przednia szyba. Doktor, biegnąc do ciała, zgubił swój kraciasty kaszkiet. Przy rozpinaniu kurtki zaciął się błyskawiczny zamek. Tak, tak, tak, mamrotał Samosiejka, a potem, co potem? Potem już nie wiem, odparł Pudrycy, byłem gdzie indziej. Gdzie byłeś? No, tego, takie tam… Pudrycy W. wyznawał światopogląd, którego w żaden sposób nie można było przypasować do rzeczonego przeżycia, a doktor Samosiejka, choć wyznawał odmienny, uchodził za trzeźwego realistę. Nawet ksiądz Celestyn nie kupiłby opowieści o tunelu i świetle: zbyt naiwna jak dla absolwenta wydziału teologii. Po co robić z siebie pośmiewisko? Już to, że Pudrycy opisał Samosiejce w detalach akcję ratowniczą, wzbudziło w doktorze ironiczną podejrzliwość: kierowca czy pielęgniarz, który ci to opowiadał? mnie, bracie, takimi cudami nie omamisz, trzydzieści lat reperuję ludzi… Pudrycy rozchichotał się, zrobił minę do Samosiejki, dopili koktajl salicylowy bez dalszych zakłóceń porządku świata.

Jeszcze dwie minuty. Co było, to było, nieważne. Ważne, że od wypadku Pudrycy się zmienił. Po pierwsze, nie boi się umrzeć: życie mu miłe, fakt, do sztywnych nieśpieszno, zawszeć ciekawe, co jutro przyniesie, choć złudzeń nadmiernych dawno już nie ma, raczej pogodna melancholia pośród skromnych uciech – a to befsztyk z polędwicy, a to nadprogramowa dostawa węgla do GS-u, wieczór z Jonaszem przy kieliszku, trochę śmiechu na występie Sokolika, udana nocka z Anielą, pochwała centrali, letnia kąpiel w jeziorze, ostry smak klubowego po walce ze szczupakiem, który miota się beznadziejnie na dnie łódki. Władza łechce przyjemnie, ale szczęścia nie daje. Może przyszła za późno i nie z tej strony? To jest to drugie: Pudrycemu już nie zależy tak bardzo. Na czym? Na niczym. I po trzecie, ranne zmartwychwstawanie.

Przed wypadkiem budził się jak szczygiełek: rześki, trzeźwy, pełen wigoru, sto spraw, sto planów. Pryskał z łóżka niczym z katapulty, przysiady, pompki, stójka na głowie. Osiem godzin zdrowego snu. Nawet po litrze na głowę. Kac? Co to? A po wypadku zasypia z trudem, jakby się wdzierał w kleistą zawiesinę; w kauczukowy mur, który nie puszcza, odrzuca. Bęc – otrzeźwienie. Lampka, krzyżówka. Nic. Rozwydrzenie myśli, strzępki rozmów, natrętna melodyjka. Więc reladorm. I ryk budzika uwierający w mózg, tępe łamanie w kościach, głowa przylepiona do poduszki, bezwład muskułów, bezład pod czaszką. Ani spać, ani wstać. Maź przed oczami, pod powiekami piasek, gorycz w ustach. Powietrze smrodliwe od tytoniu, zakurzone kryształy w serwantce, tłuste nimfy na leśnej polanie za szkłem piegowatym od muszego łajna. To dopiero śmierć. Gnuśna, obolała, jełczejąca w każdym włóknie, rozkładająca się w mózgownicy. Trzeba siły woli, aby się z niej wywikłać, wysupłać, odplątać. A sił mało…

Pół minuty zaledwie. Trzydzieści razy po sekundzie. Punkt siódma Pudrycy musi otworzyć magazyn, rozłożyć na biurku przygotowane na dziś asygnaty, wpisać datę do księgi. Na korytarzu już czekają interesanci: po paszę, po wapno, po saletrzak, po sklejkę, po lepik, po cement, po papę, po przydział, po nadział, po skierowanie, po kwit. Dziś jak w zegarku. Może przyjadą. Nie dziś, to jutro, najdalej pojutrze. Trzy dni – góra. Niespodziewany najazd, nagła kontrola, nalot komisji. Teraz nie zwlekają, surowo jest. Znajdą cukier, dwa kilo za skoroszytami. A on im…

Już!

Postękując, odwinął kołdrę, zsunął na dywan owłosione nogi, ziewnął głośno. Zmartwychwstać najlepiej od ziewnięcia.

Mgła nad bagnem zafalowała, olchowe gałęzie zaczęły pękać z trzaskiem, potem gdzieś blisko rozległ się basowy ryk i Jonasz nie miał już wątpliwości. Złożył się, wycelował w mgłę.

Niech tylko wyjdzie, niech przynajmniej wynurzy z tumanu poroże. Głos mógłby wystarczyć, ale Jonaszowi potrzebna jest pewność, a nie ma stuprocentowej pewności dla niedowiarka, jeśli nie pomaca oczami. Lucyfera rozpozna po czubku rogów, po odcisku kopyta. Gdzie ten odcisk? Gdzie czubek? A może i bagien tu nie ma ani mgły falującej?…

Bandyta kpi z niego. Zaryczy obiecująco, nałamie gałązek, pluśnie błockiem, mgłą zawiruje – i pójdzie. Wyczuwa starego diabelskim zmysłem. Wyczuwa kule specjalne w obu lufach, odlane z cynowej menory, którą Jonasz wygrzebał w ruinach synagogi. Strzelić na słuch? Ryzyko. Moczary pochłoną cielsko i Jonasz nie dowie się nigdy, czy ubił gada. Przypadkowego zwierzaka nie chciałby trafić. Pomyłka zawsze możliwa. A przypadkowego zabójstwa nigdy by sobie nie wybaczył, bo utraciłby prawo do rozrachunku z Lucyferem.

Echo basowego ryku dobiegło raz jeszcze z oddalenia, niczym śmiech szyderczy. Bydlak jakby wsiąkł w trzęsawiska, po raz tysięczny umknął staremu, żegnając go dudniącą kpiną. Jonasz rozładował broń, schował do torby dwie specjalne kule. Mgła przerzedziła się, ostro zapachniało próchnem, między sosnami zasiniał płat jeziora. Stary poczuł w kościach gryzący osad wilgoci, zatęsknił za pościelą. Ruszył wolno w powrotną drogę. Idąc przecinką leśną w kierunku szosy, nie pamiętał już o potworze z bagien, ponieważ nad drzewami pęcznieć zaczęła pomarańczowa tarcza, wymazując niebieskawą szarość, a wraz z nią nocne myśli Jonasza, jego mroczny gniew i pożądanie zemsty. Stawał się na powrót wesołym starcem o stu dziwactwach, zielarzem i alchemikiem, znawcą gwiazd i kobiet. Wiecznym Żydem według Parhonia i numerem w opinii Komendanta: „Z was, Jonasz, lepszy numer jest, znam ja takich, co im oko błyszczy niczym sroce do butelki”. Że do butelki, to fakt. W swojej wiekowej chałupie na skraju miasteczka – dwóchsetletniej chyba albo starszej jeszcze, sczerniałej i pomarszczonej jak gęba samego Jonasza, wbrew przepisom krytej słomianą strzechą – w owej skurczonej od starości chacie, która szła już do ziemi, zaryta w piach aż po okna, warzył stary nalewki gwiezdne, pikantne orionówki, andromedzianki, wenusy słodkie i wytrawne, marsy ziołowe i jowisze na uranach, od których gościom Jonasza jaśniało w oczach, a pod pachami figlowały krasnoludki. Wybierał w myśli, czego by łyknąć przed snem. Kiedy przekroczył próg, był już zdecydowany: kieliszek likieru saturnowego na spanie głębokie, lecz krótkie, aby w porę zdążyć jeszcze do masarni po odpady dla kotów. Trzeba do południa. Potem ani skraweczka nie zostanie – ludzie wszystko rozdrapią po dobroci magazyniera Pudrycego.

Łyknąć jednak nie zdążył. W głębi izby, na ławie obok pieca, zobaczył drzemiącą Anielkę. Przysnęła, czekając na niego. Nie obudziło jej ani skrzypnięcie drzwi, ani promienie słoneczne, które wdarły się hurmem przez okno od wschodu, baraszkując po półkach wzdłuż ścian, gdzie Jonasz zgromadził stare menory, kielichy rytualne z gwiazdą Dawida, wypłowiałe tałesy, oprawne w wybrzuszoną skórę Talmudy i Tory – wszystko, co ocalało ze spalonej synagogi. Miodowe włosy Anielki spływały wzdłuż pieca, jakby je wywiesiła do suszenia. Pod ławą drzemały dwa rude koty.

– Niech będzie pochwalony, krasawico – powiedział półgłosem Jonasz. – Marnujesz swoje ciepło, rozgrzałabyś mi lepiej stare gnaty.

Anielka uniosła powieki i popatrzyła ze zdziwieniem, bezradnie. Pewno wracała z daleka. Poznała Jonasza, uśmiechnęła się do niego.

– Sokolik to taki jest, że nie da się zdrzemnąć do samego ranka – powiedziała. – Zmorzyło mnie.

Różowa żorżetowa bluzka pełna była piersi, nieskrępowanych stanikiem, stłoczonych w niedopiętym dekolcie. Jonasz zerknął, oblizał się; siadł w wytartym pluszowym fotelu, wyprostował nogi, ściągnął, postękując, ubłocone buciska.

– Co ci się śniło? – zapytał.

– Ciągle to samo. – Rumianą twarz Anielki ogarnął zawstydzony uśmiech, ryjąc dołki w policzkach i brodzie. – Maluchy. Pełen dom maluchów… Ale krzyku było! Takiej, wie pan, wesołości…

– Wiem. – Jonasz wyszczerzył zdrowe, rzadko rozstawione zęby z żółtym nalotem od tytoniu. – Rodzić powinnaś. Z takimi biodrami!

– Rodzić każda suka potrafi. Maluchom potrzebni ojcowie. Ja właśnie po to, panie Jonasz… Chininę brałam, nie pomogło.

Jonasz zdjął kurtkę, potem koszulę i przemoczone powyżej kolan spodnie. Anielka bez skrępowania oglądała jego żylaste muskularne ciało, brunatne, bez fałdki tłuszczu. Został w krótkich gaciach. Przeciągnął się, ziewnął:

– Niesprawiedliwość, Anielka. Rodzą się różne pokraki, przykurcze, kurdupelki, a ty byś na świat wydała mołojców. Grzech marnować dar boży.

– Potrzebni ojcowie.

– Już ci mówiłem, że mogę być dla nich ojcem. Dam nazwisko każdemu, którego powijesz. Niech będzie w Krasnogaju choćby i tuzin Hoffów.

– Pan nie pożyje długo – powiedziała Anielka. – Stary pan jest.

Jonasz podszedł do Anielki, leciutko uszczypnął ją w policzek zrogowaciałymi paluchami:

– Nie stary, tylko urodzony dawno temu. Różnica, dziecino. Celestyn jest stary, Parhoń dziadyga, Pudrycy przeżył nawet własną śmierć. Ale ja dopiero żyć zaczynam. Jeszcze pożyję, ha, ha!

– Aż pan ustrzeli Lucyfera?

Śmiech Jonasza zgasł jak zdmuchnięty przeciągiem. Poczłapał do sieni, uniósł piwniczną klapę, zlazł po drabinie na dół, przyświecając sobie latarką. Wrócił do izby z parą zakurzonych flaszek. Jedną musztardówkę napełnił płynem rubinowym, drugą seledynem i ten seledyn pchnął po stole w kierunku Anielki:

– Do dna. Powinno ci pomóc.

Anielka posłusznie, szybkimi łyczkami opróżniła musztardówkę.

– Mocne!… – sapnęła. – Już mi się w głowie kręci.

– Ustrzelę Lucyfera. – Jonasz cedził nieśpiesznie swój przezroczysty rubin, wpatrując się nieruchomo w dębową czerń stołu. – Któregoś dnia dwie kule między rogi. A wtedy wszystkie dni poprzedzające ułożą się w drogę do celu i każda minuta życia będzie miała swoje wytłumaczenie.

– Śmieją się z pana.

Jonasz znowu napełnił musztardówkę, pchnął seledyn ku Anielce, łyknął swego rubinu.

– Ich minuty nie złożą się w całość – powiedział. – Osobno piją, osobno dupczą, osobno kombinują, żeby do jutra. Nie rozumieją gwiazd. Dlaczego, na przykład, Droga Mleczna. Próbowałaś pojąć?

– Jest, bo jest. – Anielka uśmiechnęła się bezradnie, końcówkę uśmiechu skryła w musztardówce, łykając łakomie gęsty seledynowy likier o zapachu macierzanki.

– Wzór nam dano, żebyśmy mogli przejrzeć się jak w lustrze. Pęd, wirowanie, wpływ wzajemny pól grawitacyjnych, cykle śmierci i narodzin. A w tym wszystkim ład. My wewnątrz. Dlaczego u siebie nie dochodzimy do ładu? Natura może się zirytować na maruderów, szkodników.

– Co wtedy? – zapytała sennie Anielka.

Jonasz wykonał półobrót, wskazując na półkę, gdzie obok siebie stały trzy grube księgi w pergaminowych wyblakłych oprawach: Talmud, Koran, Biblia.

– Tam są pytania i odpowiedź, wszędzie ta sama. Przepowiednie mędrców nie są do śmiechu, ale coś trzeba robić.

– Pan nic nie robi.

Jonasz dźwignął się zza stołu. Jego tors pokryty był gęsią skórką. Ruszył w stronę łóżka, wsunął się pod pierzynę.

– Zimno mi jest – powiedział. – Mało spałem tej nocy.

– Ja wcale nie spałam. Ten świntuch Sokolik…

– Chodź do mnie. We dwoje łatwiej się zagrzać.

– Pan bardzo chce?

– Bardzo – przytaknął Jonasz.

Przez szczeliny zmrużonych powiek obserwował, jak Anielka rozpina bluzkę, potem zdejmuje spódnicę i majtki, a na końcu rozczłapane pantofle na niskim obcasie. Odsunął się, żeby zrobić jej miejsce. Kiedy legła przy nim, wsunął dłoń między gorące uda i fale ciepła popłynęły od ciała do ciała, przywołując senność. Przed zaśnięciem Jonasz zdążył jeszcze pomyśleć, że legendę o wampirach na pewno wymyślili starcy.

Pudrycy W. wszedł do magazynu punktualnie o siódmej. Pięć po siódmej przyjął pierwszego interesanta, którym okazał się Hubert Molko, najbardziej pechowy gospodarz w gminie, kowal, murarz, drwal, cieśla i hydraulik, słynący z niewykończonych obór, stodół w rozsypce i parkanów biegnących donikąd, człowiek o trzech pasjach: zaliczki, denaturat, kłusowanie. Mówiono o nim, że nie musi śpieszyć się do żniw, bo na jego polu kłos nie widzi kłosa, a krowa, jeśli nie wejdzie w szkodę, daje tyle mleka, co kot nasikał; mówiono również, że po literku denaturki bierze się do wideł i rusza w lasy szukać Cyganów, z którymi trzydzieści lat temu uciekła jego żona. Tylko dlaczego nazywa Cyganami mundurowych Komendanta?

Pudrycy wskazał Hubertowi krzesło, ale olbrzym odmówił, barkiem oparł się o futrynę drzwi, głos zniżył do grzmiącego szeptu:

– Hulają po gminach, panie prezesie…

Pudrycy nie lubił, gdy po starej pamięci nazywano go prezesem, nie mógł jednak przełamać w klientach dawnego nawyku.

– Kto hula? – spytał.

– Ci.

– Niech. Co nas to obchodzi.

– Ja po przyjaźni. Wczoraj byli w Białopolu. Z milicją.

– Byli, to byli – powiedział obojętnie Pudrycy.

– Eternit dowieźli?

– Już rozdzielony. Lista u naczelnika.

Hubert Molko wsparł się piąchami o blat biurka i zaczął tłumaczyć Pudrycemu, że eternit potrzebny mu jest do pokrycia domu Sokolika, który jako artysta ma przywileje zapisane w rządowym dokumencie, a dach mu cieknie niczym durszlak i gość ma mokro w łóżku.

– Jaki gość? – zainteresował się Pudrycy.

– Ten sam… – ryknął poufnie Molko. – Co w tamtym roku. Pan Orno.

– Już go wypuścili?

– Prawie wszystkich wypuścili… – Hubert sapnął, objął łapą brodę. – Znowu będzie zawierucha. A mnie długu nie chcą w gminie umorzyć, taka sprawiedliwość.

Pudrycy przypomniał sobie łączkę nad jeziorem, wiadro piwa beczkowego, które przydźwigał Jonasz, kuplety Sokolika pod gitarę:

Młotek w sierpie, sołdat pruski,

Wyjdziem przy nim na naguski,

Capnie towar, przyśle buble,

Dolarami płać za wróble…

…i Lecha Macieja Orno, ascetycznego okularnika w kurteczce o chińskim kroju zapiętej pod szyję, grosza by człowiek za takiego nie dał, chucherko, milczek, buzia w ciup; dopiero po trzecim garnuszku piwa buzię otworzył, ale jak już otworzył – poleciało: „totalitaryzm”, „dyktatura”, „wrogowie narodu”, „obca władza”, „powstanie ludowe”, „bój ich ostatni”. Jonasz przytakiwał, cedząc piwko, a potem zapytał, co zamiast, i usłyszeliśmy, że „władza ludu”, „wolność, równość, sprawiedliwość”, „prawdziwa demokracja”, „suwerenna niezawisłość”, „likwidacja wojska i policji”. A co z Żydami? – zapytał Jonasz, dopijając swoje piwko. Pan jest Żydem? Nie. To o co chodzi? O nic, tak pytam. Żydów u nas już nie ma, ten problem nie istnieje. Problem istnieje – powiedział Jonasz, napełniwszy sobie garnuszek świeżą porcją piwa – kiedy zabrakło starozakonnych, wszyscy stajemy się Żydami i trzeba koniecznie kogoś ukrzyżować, najlepiej włas-ny naród przybić do krzyża hufnalami, nie uważa łaskawca? Pan, przepraszam, plecie androny. Atrakcyjność męczeństwa, trzeba ją docenić, to teraz modne, łaskawco: dawniej palono czarownice, dziś ludzie sami się podpalają za pomocą kanistra z benzyną, jak dotąd pojedyncze egzemplarze w różnych kątach świata, ale żeby tak cały naród – to byłby fajerwerk! Nie rozumiem pana – mruknął oschle Lech Orno – cóż za absurd. Absurdem, łaskawco, jest wywoływanie trzęsienia ziemi, żeby zamienić siekierkę na kijek – powiedział Jonasz, obciągając piwo z garnuszka – przy czym siekierka o tyle jest lepsza niż kijek, że z jej pomocą da się jeszcze coś ociosać, a kijkiem co najwyżej można sprawić komuś lanie. Niektórym trzeba sprawić. Jak nas pan już podzielił na ofiary i oprawców, uprzejmie proszę o kryteria: dobrzy złych, źli dobrych czy piegowaci garbusów? Za pozwoleniem… Za pozwoleniem! – w raptownym gniewie przerwał mu Jonasz. – Kto tu jest Żydem, pan czy ja?! Ratunkiem w diasporze jest wierność zasadom! O jakiej diasporze pan mówi? – zapytał cokolwiek bezradnie Lech Maciej Orno. O naszej, wszechludzkiej – odparł łagodnie Jonasz i mruknął do Pudrycego, jakby go miał za wspólnika – wędrujemy w rozproszeniu, szkodząc sobie wzajemnie, do oczu skacząc i kopiąc po kostkach, a cel jest obok, starczy ręką sięgnąć; co z nas za Żydzi, łaskawco? gdzie poczucie wspólnoty losu? jak zabiegać o zbawienie, które jest daleko przed nami, za siódmą rzeką godności, kiedy pan podburza do burzenia, aby potem zbudować to samo? Orno rozpiął pod szyją chińską kurteczkę, choć od jeziora ciągnął chłodny wiaterek. Pan nie rozumie istoty słusznego protestu – powiedział do Jonasza. Istotą słusznego protestu jest nie godzić się na samego siebie – odparł Jonasz, pokazując w uśmiechu żółtawe zęby – na własną małość i słabość, zawistność i pazerność; tacy z nas Żydzi, łaskawco, jak z krowiej dupy saksofon… Niech go pan nie słucha – wtrącił się do rozmowy Sokolik, kładąc opiekuńczą dłoń na ramieniu Lecha Macieja – cokolwiek powie, zawsze musi zakończyć dupą i saksofonem. Orno jednak nie ustępował. Przysunął się do Jonasza, surowo zajrzał mu w oczy: Jakim prawem twierdzi pan, że podburzam do burzenia, aby potem zbudować to samo? Bo tak stoi w gwiazdach – odparł Jonasz, wysysając resztkę piwa z garnuszka i z żalem patrząc na opróżnione wiadro – świat nie szkapa, nie popędzisz knutem, zmiana wymaga dojrzałości – pana, mojej, całej kurewskiej reszty; jeszcze nie dojrzeliśmy, żeby spaść. Wyczytał pan to w gwiazdach? W gwiazdach, łaskawco. Z astrologiem nie będę się spierał – powiedział Lech Maciej, uśmiechając się ironicznie – podobno poluje pan na Lucyfera… Od Lucyfera się odpieprz! Przepraszam, przepraszam…

Pudrycy przypomniał sobie tę scenę w jednej chwili, jak również to, że Jonasz zaimponował mu wtedy śmiałością: spór z Orną, który stał wówczas na czele masowego ruchu i z samym rządem prowadził pertraktacje jak z równym równiejszy, był aktem odwagi. Ponadto w owym czasie, a więc jeszcze przed wypadkiem, Pudrycy z Jonaszem zgadzał się niezupełnie. Słuszny protest w GS-ie miał konkretne podstawy i wiceprezes Pudrycy W. poparł żądanie załogi na masówce ze szczerym przekonaniem, ku zaskoczeniu prezesa Góralczyka, który zarzucił mu później, w cztery oczy, schlebianie masom dla osiągnięcia służbowych korzyści. Czy miał choć trochę racji? No, ociupinkę? Postulaty załogi dotyczyły ujawnienia machlojek w masarni, szwindlu w rozdziale węgla, prawdy o dystrybucji materiałów budowlanych w gminie, praw człowieka, wolności, zniesienia cenzury i ułożenia po nowemu stosunków z sąsiadami. Ma nie być cenzury? – zapytał Pudrycego prezes. Dla faszystów, powiedzmy? Takiej chcesz wolności, takich praw człowieka? Z rozdziałem węgla był szwindel? Ale machlojki w masarni miały miejsce! – zaripostował stanowczo Pudrycy. Z dystrybucją cementu też były… – powiedział znacząco Góralczyk, patrząc w oczy Pudrycemu.

I ta dziura w głowie po miesiącu, różowe grudki na politurze.

– Sprawiedliwość znajdziesz na tamtym świecie – mruknął Pudrycy W. do Huberta Molki.

– Pan wie, boś pan raz już nie żył – odmruknął z uśmiechem Molko.

Pudrycy spławił go. Z następnymi interesantami poszło szybciej, sprawy były proste: jest – nie ma. Kiedy załatwiał ostatniego, przed GS-em zatrzymała się czarna wołga i Pudrycy mimo woli odetchnął, poprawił się na krześle, przygładził kolumnę asygnat. Zerk-nął w okno: z wołgi wysiadł dyrektor masarni, wetknął kierowcy paczuszkę – schabowe? flaczki? – i energicznym krokiem wszedł do budynku.

Brzęknął telefon.

– Prezes pana prosi – skrzypnął głos sekretarki.

Pudrycy zlustrował swój kantorek, opróżnił popielniczkę do kub-ła, wyrównał na półce szereg skoroszytów. Potem zamknął magazyn długim patentowym kluczem i ruszył na piętro do prezesa.

Prezes przyjął go na stojąco. Kiedy Kowalski stał, znaczyło to, że sprawa jest i ważna, i poufna. Przez osiem miesięcy Pudrycy zdążył przyjrzeć się szefowi od zewnątrz i od wewnątrz, poznać złożony charakter przełożonego, pozornie rogaty, demonstracyjnie niezależny, atoli ze szczelinkami człowieczeństwa, które biorą się ze słabości: do jałowcówki z sokiem pomarańczowym (tylko po pracy, najchętniej w piątki przed wolną sobotą), do głośnej sympatii podwładnych opartej na uznaniu dla fachowości szefa i rzetelności jego charakteru, do odgadywania prezesowych intencji bez pytania o dyspozycje i do dyskretnych blondynek, które nie sprawiają kłopotu. Jeżeli idzie o blondynki, Pudrycy mógł z czystym sumieniem zaaranżować w swojej garsonierze przypadkowe spotkanie prezesa z Anielką przy szklaneczce jałowcówki z sokiem pomarańczowym i po godzince wspólnego biesiadowania wymknąć się cichcem na długi spacer. Manifestacja uznania też nie była problemem: wystarczyło komu trzeba napomknąć tu i ówdzie. Trudniej szło z odgadywaniem intencji, albowiem prezes czasami mówił to, co myślał, czasami nie, a zdarzało się, że mówił ni to, ni tamto – bądź na odwrót. Potknięcia były nieuchronne. Pudrycy nauczył się jednak wyrównywać krok po potknięciu, nawet z dziarskim zaśpiewem, jakby chodziło o rozmyślny przytup. Kowalski cenił go za to. Był z zawodu nauczycielem, podobnie jak sekretarz i naczelnik (w Krasnogaju szeptano o mafii nauczycielskiej), miał ambicje wychowawcze i współpracownikom zapewne stawiał w duchu stopnie ze sprawowania.

Pierwsze pytania prezesa tyczyły spraw ogólnych: wczorajszych wyników skupu, chodliwości pasz, awarii w tartaku. Wyjaśnień Pudrycego słuchał nieuważnie, więc magazynier sprawę tartaku dyskretnie pominął. Kowalski patrzył na falującą firankę.

– Bednarczyk dzwonił – odezwał się nagle. – Wiecie, ten z centrali.

Pudrycy również przystąpił do lustrowania firanki, z którą figlował poranny wiaterek od jeziora.

– Z polędwicą jest kłopot… – poinformował firankę.

– Nie to. Blacha cynkowana.

– Nie mamy ani arkusza.

– A gdybyśmy mieli, to co? – zapytał gniewnie prezes. – Mało własnych potrzeb? Jutro będzie dostawa, nędznych dwieście arkuszy na całą gminę, przydział kwartalny.

– Ile trzeba Bednarczykowi?

– Dwieście arkuszy. Powiedziałem mu, że nie te czasy. Będzie do was telefonował, nie chcę więcej o tym słyszeć.

– Rozumiem.

– Co rozumiecie?

– Mamy górę podań. Musi być praworządnie i sprawiedliwie. Nie będziemy za Bednarczyka nadstawiać głowy przed radą nadzorczą.

Prezes przytaknął i z ulgą rozsiadł się za biurkiem. Pudrycy opuścił gabinet. Chciał wrócić do siebie, ale rozmyślił się, wyszedł przed budynek w oślepiającą pożogę słoneczną, postał chwilę, odpowiadając na pozdrowienia przechodniów. Światło w tunelu było chyba mocniejsze, a jednak nie oślepiało. Dlaczego kazano mu żyć dalej? Zapewne każdy człowiek ma przydzielony do wykonania fragment ogólnego programu i dopiero potem wolno mu się pławić w rozkosznej jasności, która nie oślepia. Od czasu do czasu program ulega generalnej zmianie. Wtedy są wojny światowe, masowe rzezie, kataklizmy: likwiduje się uprzednio zaprogramowanych, pozostawiając przy życiu tylko tych, których rola da się wpisać w nowe zadania. Bednarczyk ma spore wpływy w centrali, ale Komendant, włączony świeżo do rady nadzorczej, czeka tylko, żeby capnąć. „Jestem za porządkiem i nienawidzę anarchii – powiedział niedawno Pudrycemu – ale rebelia ma swój plus: przypomina władzy, gdzie jej miejsce; jakbym dopadł za kierownicą po pijaku towarzysza naczelnika, mam dziś prawo go zapudłować, niczym dorsza w słoju, i to jest prawdziwy porządek, więc uważaj, Pudrycy”. Na co Pudrycy odparł z uśmieszkiem, że szanował zawsze i szanuje nadal Komendanta: gdyby to zależało od niego, Komendant nie byłby sierżantem sztabowym, tylko porucznikiem, a może już kapitanem, co mu się słusznie należy za nieprzekupną prostotę myślenia i milicyjne dziewictwo. Komendantowi replika Pudrycego nie przypadła do gustu. Co to znaczy milicyjne dziewictwo? A no, Komendancie, znaczy, że nigdy nie wziąłeś w łapę za odpuszczenie bezeceństwa, co najwyżej uległeś rozkazowi z góry. Rozkazom, Pudrycy, nie ulega się, rozkazy się wykonuje! Przepraszam, Komendancie, święta racja: gdyby każdy sierżant sztabowy filozofował na własną rękę, mielibyśmy w gminach nie porządek, ale burdel. Otóż to, Pudrycy; w ramach zwalczania burdelu chciałbym się dowiedzieć, co robiliście wczoraj z Anielką… Nie chichocz obleśnie! Co robiliście wczoraj z Anielką w domu Sokolika. Popijaliśmy wino z jabłek, sikacz niesłychany, Sokolikowi należy się patent na produkcję octu. Nie o to pytam, Pudrycy; ty dobrze wiesz, o co pytam, nie udawaj mi Greka w wannie, u Sokolika ciągle knuje się przeciwko władzy. Miał rację bez wątpienia. Pudrycy przypomniał sobie najnowszy kuplet Sokolika:

Nie pożałujemy batów

Internistom z internatów –

Brata bat

Na kata gnat!

i raźną przygrywkę na gitarze, znaczące przymrużenie oka, konspiracyjny uśmieszek, ty się zdeklaruj, Pudrycy, chodzisz do mnie, ale tamtym służysz, na dwóch stołkach siedząc, można dupę rozerwać… Szkoda, że nie było Jonasza, ten znalazłby celną odpowiedź, Pudrycy wymamrotał tylko, że rozumie, ale nie podziela, czas już jest inny, nową talią gra leci, z historii wiadomo, jak się kończą takie szaleństwa: głód, smród i ubóstwo, pobojowisko naiwnych, a świata nie poprawisz, boś za krótki. Po co świat poprawiać? – zapytała Anielka. Byle się ludzie kochali, ja jestem za miłością. Sokolik dał im wtedy bibułę do czytania, spod siennika wyciągnął, ale już pierwsze zdanie obudziło niesmak w Pudrycym, tyle w nim było jadu, że szkołę gminną można by wytruć. A po tamtej stronie taka cudowna jasność, przypomniał sobie z nagłą tęsknotą. Obiecał Sokolikowi, że się rozejrzy za sklejką, wapno wypisze mu jutro, niech zajrzy rankiem do magazynu.

Za bezdurno winem cię poił? Nie za bezdurno – odpowiedział Komendantowi – potrzebne mu wapno i sklejka. Dałeś? Sklejki nie ma, wapno każdy może kupić. Ja bym takich jak Sokolik do robót publicznych zagnał, drogi reperować! A dokąd te drogi? Jak to, dokąd?…

Pudrycy ruszył przed siebie, jeszcze rozbawiony wspomnieniem ogłupiałej miny Komendanta, ale trzeźwiejąc szybko w słonecznym blasku, którego nie mógł przytłumić kurz, wzniecany przez ciężarówki. Jesień była upalna, bez deszczu. Przed skupem stały dwie furmanki, na każdej po parę worków zboża. Sprzedasz zboże – kupisz węgiel. Po co węgiel, kiedy w lasach wiatrołomy? Leśniczemu w garść i z głowy zima. Co innego, gdyby gumiaki, akumulator do ciągnika, skórzany płaszcz, komplet opon. Żałośnie ze skupem, ale to jest problem prezesa, naczelnika, sekretarza. Magazynier Pudrycy W. już się może o to nie turbować, dobry los wyłączył go z kierownictwa! Niezbadane są zamysły losu: człowiek drży, kombinuje, zapiera się jak osioł, a figlarny los wcale go nie zamierza dołować, tylko smaruje mu bułkę masłem. I nie wykiwasz, nie zwiedziesz. Jeśli w planie bułka z masłem, wybij sobie z głowy order na wstędze. Co miał na myśli prezes, informując Pudrycego o telefonie Bednarczyka? Na przykład: „Spław go, ale beze mnie”. Albo: „Ugłaskaj, obiecaj, zachachmęć, lepiej mu nie podpadać”. Bądź: „Ustaw sprawę, że chcieliśmy, ale nie wyszło”. Wreszcie: „Nic nie chcę o tym wiedzieć”. I nie będziesz wiedział, pomyślał z satysfakcją Pudrycy, twoja wiedza kończy się w sekretariacie, z niej się spowiadasz w centrali i przed egzekutywą. Góralczyk wiedział za dużo i palnął sobie w łeb. Żeby właściwie żyć, trzeba na chwilę umrzeć. Gra się potem swoją rolę w scenariuszu cokolwiek improwizowanym, ale w zgodzie z ogólną dramaturgią i z własnym charakterem. A dni i tak będą podobne do siebie. A na końcu, czyś mądry, czy głupi, czeka cię tunel z Rozkoszną Światłością u wylotu, cudowny bezkres poza wymiarami i sympatyczni zmarli w kolejnej egzystencji.

Skręcił do parku. Była to kępa kasztanów i sosen, zieloną smugą łącząca kościół z jeziorem, przecięta aleją z ławeczkami. Świeżo pobielony kościół iskrzyście jaśniał w słońcu. Pudrycy chciał go obejść z prawej, aby najkrótszą drogą dotrzeć do sklepiku Anieli.

– Niech będzie pochwalony – usłyszał.

Zatrzymał się; ksiądz Celestyn truchtał w jego kierunku, różowy i uśmiechnięty, wachlując się czarnym kapeluszem. Mówiło się w Krasnogaju, że sto lat skończył zaraz po wojnie, drugiej albo pierwszej światowej, brał udział w dwóch narodowych powstaniach i był kapelanem w Legionach Piłsudskiego. Po przekroczeniu setki człowiek już się nie starzeje, tylko usycha powolutku, ksiądz Celestyn był jednak zaprzeczeniem tej konstatacji: rumiany, bujnowłosy, ruchliwy jak karaluszek, pełen śmiechliwej żywotności.

– Na wieki wieków – odpowiedział Pudrycy.

Ksiądz Celestyn ułapił go za łokieć i pociągnął na ławkę.

– Gorąco, Pudrycy, takiego września nawet ja nie pamiętam, chyba że w tysiąc osiemset siedemdziesiątym czwartym, ale wtenczas noce były chłodne, kilka razy deszczyk popadał, a tu ani kropli od miesiąca.

– Ani, ani – zgodził się magazynier.

– Dawno nie byłeś u mnie.

– Od zmartwychwstania.

– Bluźnisz, synu! Tylko Pan nasz Jezus Chrystus zmartwychwstał. Od wypadku nie pokazałeś się w kościele. Źle czynisz.

Pudrycy nie mógł wytłumaczyć księdzu Celestynowi, dlaczego po wypadku nie zajrzał ani razu do kościoła. Musiałby mu wyznać, że to, co przeżył na szosie, sprawiło, iż posiadł pewność, a do kościoła ludzie idą po nadzieję: kto raz umarł, nie musi szukać pociechy.

– Rur ciągle nie ma – powiedział. – Może będą w czwartym kwartale.

– A przecież były rury – powiedział ksiądz Celestyn. – Ocynkowane w środku, takie, jakich mi trzeba do plebanii. Unikasz świątyni, synu, albowiem masz nieczyste sumienie.

– Tamte rury zabrał PGR. Na polecenie naczelnika. Po robocie ludziom należy się prysznic.

– Ludziom dużo się należy… – powiedział w zadumie ksiądz Celestyn. – Prysznicami nie załatwicie… – Zawiesił głos, z ukosa popatrzył na Pudrycego: – A ja od roku proszę.

– Polecenie naczelnika mam obowiązek wykonać. Dlaczego ksiądz nie porozmawia z naczelnikiem? Powinien się odwdzięczyć.

Pudrycy miał na myśli ów słotny dzień przed rokiem, gdy w Krasnogaju pojawiły się plakaty wzywające mieszkańców do niedzielnej demonstracji i wiecu, na którym zażąda się ustąpienia władz gminnych, otwarcia magazynów z żywnością, usunięcia pomnika sprzed urzędu gminy i wypuszczenia czterech ludzi zatrzymanych onegdaj przez Komendanta. „Cała władza w ręce ludu!” Na porannej mszy w niedzielę ksiądz Celestyn roztoczył najpierw przed wiernymi wizję władzy ludu, mianując wszystkich obecnych naczelnikami gminy, potem objaśnił obrazowo, czego początkiem jest obalenie pomników, wtargnięcie do magazynów żywnościowych i uwolnienie z kryminału facetów, którzy się pociachali nożami przed miejscową gospodą i jeszcze próbowali zaciukać interweniujących milicjantów. Świata, kochani, nie poprawicie przemocą, wejrzyjcie pierwej w samych siebie, a jak wypatrzycie krzywą gębę głupoty, nienawistnego zacietrzewienia – won z nią! Godność jest powściągliwa, mądrość spokojna, uczciwość rozważna. Kto pójdzie rozrabiać na plac, tego za próg domu Bożego nie puszczę, zrozumiano! Boże, coś Polskę… I nie było wiecu, ku rozgoryczeniu Sokolika, który zajechał na plac swoją zakatarzoną syrenką w towarzystwie Lecha Macieja Orno i dwóch młodzieńców w podkoszulkach z biało-czerwonym napisem. Z takim narodem nic się nie da zrobić – powiedział Sokolik nazajutrz do Pudrycego – tchórz głupca pogania, czekają na gotowe, aż im stoczniowcy z górnikami lepsze życie na talerzyku podadzą. Ksiądz Celestyn uważa inaczej – odpowiedział Pudrycy, który uczestniczył w mszy niedzielnej. On jest niedzisiejszy! – warknął Sokolik. Wychował się pod zaborami, a czym skorupka za młodu, tym na starość… Stetryczały ramol! Po czym wygłosił pogadankę o religii jako opium dla ludu i Pudrycy przypomniał sobie, że już ją słyszał z ust Sokolika bodaj przed ćwierćwieczem, kiedy Sokolik był powiatowym aktywistą i młodzieżowcem wiejskim.

– Ciebie proszę o rury – powiedział ksiądz Celestyn. – O wdzięczność nie zabiegam, bom dla naczelnika niczego nie uczynił, jeno dla dobra wiernych. Za rury sowicie zapłacę.

Spojrzał na Pudrycego obiecująco, lecz magazynier tylko westchnął, rozłożył ręce.

– Nie ma rur. Ścisła reglamentacja. Musi ksiądz pogadać z naczelnikiem, podanko złożyć.

– Grzeszny jestem, że tak żyję i żyję. – Ksiądz Celestyn westchnął, jego pucołowata twarzyczka na chwilę posmutniała. – Za dużo rozumiem. W tysiąc osiemset osiemdziesiątym szóstym pojechałem z Petersburga do Paryża koleją żelazną i na każdej stacji kelnerzy oferowali astrachański kawior z croissantami. W tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim na trasie ze Lwowa do Madagaskaru było już znacznie gorzej: raz suchary z odciąganym mlekiem, raz żylasty kotlet z koniny, a najczęściej chińska herbata bez cukru.

– Co ksiądz robił na Madagaskarze? – zapytał Pudrycy.

– Byłem misjonarzem. Chcieliśmy ubiec