Vanesca z hotelu "Manhattan" - Aleksander Minkowski - ebook + audiobook

Vanesca z hotelu "Manhattan" ebook i audiobook

Aleksander Minkowski

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zbiór opowiadań zainspirowany dwoma pobytami autora w Nowym Jorku. Historie Polaków, którzy wyemigrowali do Ameryki, odzwierciedlenie zarówno dobrych, jak i gorzkich chwil. Wśród prowadzonych rozmów pojawia się temat strajków na uczelniach, kontrkultury, wojny w Wietnamie oraz problemów na tle rasowym. Część tekstów została opublikowana w „Kulturze".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 54 min

Lektor: Wojciech Masacz

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Minkowski

Vanesca z hotelu "Manhattan"

Saga

Vanesca z hotelu "Manhattan"

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1976, 2022 Aleksander Minkowski i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728177532

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Było tego wieczoru przyjęcie u profesor Very von Viren w jej posiadłości na Long Island, profesorskie party na stojąco, polski bigos i rosyjskie pielmienie, starsi panowie w wizytowych ubraniach, młodzi w marynarkach z tweedu, panie w toaletach do kostek, dużo wódki „Smirnoff”, trochę Bacha z płyt, dyskretnie wyciszonego. Suterena z barkiem. Uczone rozmowy w grupkach. Cudownie zgrabna gospodyni w garniturze z chińskiego jedwabiu, wędrująca od grupy do grupy, uśmiechnięta, nerwowa. Potem, około północy, rozmowy już mniej uczone, głosy donośniejsze, rzędy opróżnionych szklanek.

Temat: strajki na uczelniach. Młodzież nie chodzi na wykłady, okupuje korytarze i windy uniwersyteckie, bije się z policją. Gwałtowny protest przeciwko wkroczeniu do Kambodży. Ale nie tylko. Studenci w Hunter domagają się reprezentacji w senacie uczelnianym, i to z przewagą jednego procentu — żądają pełnej władzy. Studenci Uniwersytetu Columbia wybili rektorowi szyby i stoczyli bitwę z policją, protestując przeciwko zainstalowaniu w laboratorium uniwersyteckim reaktora atomowego.

— Ot żyru biesiatsia — tłumaczy mi po rosyjsku profesor N. — Są w większości absolutnie wolni od trosk materialnych. Przewrócone w głowie. Sami już nie wiedzą, czego żądać, w naszej demokracji nie ma barier, mogą pozwolić sobie na wszystko. Mój kolega, profesor S., musiał odstąpić swój gabinet komitetowi strajkowemu, z łaski pozwalają mu zajrzeć tam na chwilę dla podjęcia korespondencji.

— Jeszcze nie wiedzą, czego chcą — wtrąca się do rozmowy profesor G., młody, marynarka w kratę, głowa w jasnych kędziorach — ale już wiedzą, czego nie chcą. Ameryka jest cudowną maszyną do pomnażania dóbr, obrót każdego kółka determinuje rzeczowa korzyść. Maszyny nie bywają sentymentalne. Więc młodzi malują sobie kwiatki na czołach, śpiewają bluesy i wołają o miłość...

— ... i żyją w komunach, i są lirycznie bezradni, i przerozkosznie łagodni, i z tej łagodności mordują kobietę spodziewającą się dziecka — rzuca chłodno żona profesora N., smukła siwa pani w metalicznej kreacji z pomponami.

— Nie mówimy o zwyrodnialcach — protestuje profesor G. — Idzie o zjawisko społeczne. Karierę robią idee Kinga i robi karierę Bakunin, rosyjski anarchista, którego jedynym programem było niszczenie. Młodzi chcą przemeblować świat. Twierdzą, że najpierw trzeba wyrzucić wszystkie stare meble, nawet te ładne, dobrze zachowane, o pozorach nowoczesności.

— Co zamierzają wstawić na ich miejsce? — pyta profesorowa N. uśmiechając się kpiąco.

Służąca roznosi tartinki, barman wydzwania kostkami lodu, potrząsając shakerem.

— Są zdania, że nie należy zaprzątać tym sobie głowy, dopóki stare graty nie powędrują na śmietnik — odpowiada z uśmiechem G. — Innymi słowy, nie widzą w rzeczywistości gotowych wzorców ustrojowych...

— Ustrój, nie ustrój, a pracować trzeba! — woła olbrzym o przekrwionych wesołych oczach, wali w ramię profesora G. i odpływa do baru po kolejną szklaneczkę.

— Oni nie są zdolni do pracy — podejmuje profesor N., przełykając tartinkę z kawiorem. — Rozprzężenie wewnętrzne, brak poczucia społecznej dyscypliny, lekceważenie wszystkich bez wyjątku zastanych wartości...

— ... i narkotyki — uzupełnia małżonka.

— Jak to wygląda u was? — zwraca się do mnie profesor G. — Wasz ustrój...

— Ustrój, nie ustrój, a pracować trzeba! — Olbrzym wraca z napełnioną szklaneczką, teraz ja obrywam po ramieniu, przyjazny uśmiech i już plecy wrysowane w inną grupę rozmawiających.

— Nam chyba nie grozi narkomania — odpowiadam. — Nie jesteśmy, niestety, najbogatszym krajem świata, a narkotyki są drogie. Mafii nie opłaci się rozprowadzać ich w Polsce za złotówki. Na razie jesteśmy bezpieczni.

Gospodyni sprawdza, czy się nie nudzimy, jest gotowa podrzucić temat do konwersacji albo pchnąć nas do baru; uspokojona, żarcik, uśmiech, odchodzi.

— Narkotyki... — wzdycha profesorowa N. — Nasza córka opowiada, że w jej klasie tylko trzy dziewczynki nie palą marihuany regularnie i nigdy nie próbowały LSD.

— To niesłychane! — rzuca gniewnie profesor N. — Prawie każda szkoła nowojorska ma „opiekuna” z mafii, który z pomocą kilku uczniów starszych klas rozprowadza po szkole narkotyki. Pierwsze trzy porcje daje się darmo, dla zachęty, potem cena stopniowo rośnie, aż osiąga pułap, gdy dziecko przywykło już do trucizny.

Przypominam sobie opowieść znajomej lekarki: „Tej nocy na dyżurze miałam jedenaścioro dzieciaków, przedawkowanie, czworo zmarło, nic nie mogliśmy zrobić, najmłodsze osiem lat, ja chyba dostanę obłędu, jeśli to będzie trwało, co noc przywożą je karetki, dzieci bogaczy i dzieci z Harlemu, i najczęściej za późno, jesteśmy bezsilni, ta trucizna w końcu musi zabić...”

Przypominam sobie Greenwich Village, Washington Square: rozszerzone źrenice dziewcząt, rozkołysane, zgięte wpół sylwetki chłopców, piana na wargach, trupie uśmiechy, niezrozumiały bełkot. „People, I love you!...” — i płacz, chichot, charczenie. Jazgot gitar w parku, nieruchome ciała pod ławkami, ryk karetek. Śliczne dziewczyny w poplamionych drogich płaszczach żebrzą o dwudziestopięciocentówkę. Typy z rękoma w kieszeniach proponują półgłosem „trawkę”, „grass” — marihuanę. Może wolę „proszek”? Heroinę? LSD? To samo na Broadwayu, na Czterdziestej Drugiej ulicy, wśród neonowej furii Times Square...

W Waszyngtonie próbowano przeforsować legalizację handlu marihuaną. „Bo i tak konsumpcja jest masowa.” Na razie nie przeszło. Dyskusja w telewizji, opinia medyka: „Marihuana nie jest tak bardzo szkodliwa, znacznie mniej szkodliwa niż LSD czy opium, skoro nie możemy zapanować nad sytuacją, niech już handel «trawką» będzie legalny...”

— Czytałem ostatnio w „New York Times”, że macie w Polsce trudności z zaopatrzeniem rynku — mówi profesor G., zajadając tartinkę z łososiem. — Czy mógłby mnie pan objaśnić, dlaczego kraj o ustroju komunistycznym...

— Ustrój, nie ustrój, a pracować trzeba! — ryczy wesoło olbrzym, znów zmierzając do baru z pustą szklanką. — Mam rację, młody człowieku?

— Of course — odpowiadam grzecznie.

— Of intercourse — koryguje olbrzym.

Podchodzi mój szef, prodziekan kolumbijskiego wydziału slawistyki, profesor Harold Segel — chłopięca sylwetka, bujne szpakowate włosy, znakomita polszczyzna nie pozwalająca wierzyć, że ma się do czynienia z rodowitym Amerykaninem. Jest, jak i jego przyjaciółka Vera von Viren, tłumaczem literatury polskiej: wydał ostatnio tom doskonałych przekładów Fredry, w dodatku bezinteresownie, bo w wydawnictwie niekomercjalnym.

— Jedziemy do domu — mówi — zabierze się pan z nami?

Mercedes pędzi w gwiazdozbiór nowojorskich świateł i te światła każą mi pomyśleć o moim sublokatorskim pokoju na Dziewięćdziesiątej Dziewiątej ulicy, pomyśleć z lękiem, niemal przerażeniem. Nasz dom sąsiaduje z tanim hotelem dla kolorowych, prawie dotyka go, a moje okno jest z boku i zderza się z oknem hotelowym. Od ciasnego pokoju z lodówką, kanapą, stołem i krzesłem dzieli mnie odległość niecałych trzech metrów. Pokój jest pusty od tygodnia, ostatni lokator, wychodząc, zapomniał zgasić światło. Zasłon w hotelu nie ma, moja roleta zasłania okno nieszczelnie. Przez szpary bije we mnie nocami jaskrawy blask jarzeniówki, nie daje zasnąć, doprowadza do szału. Nie mam czym poszerzyć rolety, wierzę zresztą, że ktoś się wreszcie do pokoju wprowadzi albo zajrzy sprzątaczka i zgasi światło. Już siódmy dzień czekam na to.

Ukołysany miękkim lotem Mercedesa, postanawiam w półśnie zrobić coś jutro z piekielną roletą albo pójść z pretensjami do hotelowej recepcji. Raczej jednak to pierwsze, bo w recepcjach podrzędnych hotelików nie siedzą dżentelmeni.

Wchodzę do pokoju i nie zapalam światła, bo wystarczy go stamtąd. Nareszcie. Ktoś jest w pokoiku hotelowym. Podchodzę do okna, chcę zobaczyć, z kim wypadnie mi mieszkać szyba w szybę. Jest druga w nocy.

Dziewczyna ma czarne błyszczące włosy, długie, do pasa. Najpierw widzę tylko te włosy, stoi do mnie tyłem i czesze je szczotką, robi to powoli, leniwie, a jadowite światło jarzeniówki mięknie w zetknięciu się z czarną falą, wsiąka w nią i posrebrza delikatnie, matowo. Łagodny przechył głowy. Obcisłe dżinsy, biała bluzka z koronkowymi mankietami.

Potem dziewczyna odwraca się i czuję suchość w gardle, gwałtowny skurcz, do bólu. Czułem już raz coś takiego w Luwrze, ale nie było wtedy bólu, sam tylko skurcz.

Dziewczyna jest nieprawdziwie piękna. Z jakiego obrazu? W głowie mi się miesza. Mam wrażenie, że w tym jednym jedynym przypadku realistyczna fotografia przewyższyłaby arcydzieło malarskie, bo nie tylko piękno, lecz i wyraz... Nie umiem tego wytłumaczyć. Może zawinił alkohol wypity u Very von Viren. Może moja wielomiesięczna samotność.

Dziewczyna pali papierosa. Zaciąga się łapczywie po raz ostatni i niedbale ciska niedopałek za okno, w czarny szyb, na którego dnie leżą zwały odpadków. O możliwości pożaru myślę dopiero później, gdy z dołu podnosi się mdły odór dymu, słychać jakieś przekleństwa hiszpańskie, ktoś mieszkający niżej chlusta wodą w szyb. Dziewczyna uśmiecha się leciutko, do siebie, jakby nie skojarzyła dymu i wrzasków z rzuconym niedopałkiem. Szuka rolety przy swoim oknie. Rolety nie ma. Wtedy gasi światło i wiem, że się rozbiera, słyszę skrzypnięcie otomany.

Od tygodnia pierwsza noc bez jarzeniówki. Mimo to długo nie mogę zasnąć. Uświadamiam sobie, że ten wyraz, którego nie umiałem znaleźć, to był smutek. Nawet wówczas smutek, gdy uśmiechała się do siebie.

Rano, kiedy się budzę, już jej nie ma w pokoju. Rozbebeszona pościel na otomanie. Na krześle dziewczęce fatałaszki.

Obserwuję ją. Wiem już, że wychodzi o siódmej rano, a wraca około piątej. Więc pracuje. Klitka w „Manhattan” — tak nazywa się hotel — kosztuje dwadzieścia dolarów tygodniowo, grosze jak na tamtejsze czynsze, przystań dla biedoty. Moja cudowna nierzeczywista piękność ma w lodówce sok pomarańczowy i ser. To jedyne jej pożywienie: dwa razy dziennie kęs sera i kilka łyków soku. Za to pali bez przerwy. Ma wspaniałe, ręcznie haftowane bluzki, zmienia je często, lecz prawie nigdy nie wychodzi z domu po południu. Zawsze w spodniach, kolorowych, bell-bottom, poszerzanych u dołu.

Wygląda na siedemnaście lat.

Leży na otomanie i pali albo coś pisze, bardzo dużo pisze, chyba listy. Niekiedy przychodzą do niej dwaj chłopcy, równie czarni i kolorowo ubrani jak ona, śniadoskórzy, milczący. Siadają na otomanie i palą wspólnie jednego papierosa, potem ona wyrzuca niedopałek za okno, niedbale, choć wie już, że na dole są śmieci. Nic sobie nie robi z hiszpańskich wymysłów. Około dziesiątej chłopcy wychodzą. Wtedy światło gaśnie.

Znamy się z widzenia. Raz poważyłem się uśmiechnąć do niej, odpowiedziała mi nieśmiałym uśmiechem. Chciałem coś powiedzieć i raptem ogarnęło mnie przerażenie: zniknie, jeśli się do niej odezwę...

Tego wieczoru odwiedził mnie mój przyjaciel, pisarz amerykański polskiego pochodzenia. Wycyganiłem w Misji Polskiej przy ONZ kilka butelek jarzębiaku i właśnie skończyliśmy trzecią, kiedy dojrzała we mnie gotowość pokazania Wacławowi cudownej dziewczyny.

— Tylko ostrożnie — poprosiłem — żeby jej nie spłoszyć...

Uśmiechnął się ironicznie, podszedł do okna i stał tam dosyć długo, a kiedy wrócił do stołu, uśmiechał się jeszcze bardziej drwiąco.

— Portorykanka — powiedział. — Tysiące takich kręci się po mieście.

Trzeba znać Wacława, żeby wiedzieć, że jego cynizm jest maską, zarozumialstwo maską, złośliwość maską. „Portorykanka” miało znaczyć „nic szczególnego”, ale ja byłem po jarzębiaku i ogarnęła mnie wściekłość z powodu tego bluźnierstwa.

— Kłamiesz! — wrzasnąłem. — Ona nie jest Portorykanką!

Jakie to miało znaczenie? Powiadam, byliśmy obaj po jarzębiaku i Wacław chciał mi dokuczyć, nie chodziło o sens.

— Spytaj — zaproponował.

Podszedłem do okna i nie zawahałem się, jak przedtem tysiące razy, bo i jarzębiak, i ten uśmieszek Wacława.

— Ej — zawołałem — skąd ty jesteś?

Nic nie runęło, sen się nie rozpłynął. Dziewczyna usiadła na otomanie, wyjęła z ust papierosa i uśmiechnęła się do mnie.

— Brasil — odparła. —Rio de Janeiro. Copacabana.

— Jak masz na imię? — spytałem.

—Vanesca. A ty skąd jesteś?

Wróciłem do Wacława triumfalnie uśmiechnięty, szczęśliwy. Nie miał pojęcia, dlaczego tak się cieszę.

— No widzisz — powiedziałem. — Brazylia! Nie żadne Porto Rico!

— Kłamie — odparł — musi być Portorykanką. Każda Portorykanka udaje Brazylijkę.

To już nie miało żadnego sensu, ale kłóciliśmy się, wykańczając jarzębiak, aż wreszcie Wacław poszedł, a ja zostałem sam w potwornym mrocznym pokoju bez krztyny nieba, o pół Manhattanu, ocean i kawał Polski od moich bliskich, pijany i smutny.

Podszedłem do okna. Okno Vaneski było już czarne, ale otwarte szeroko. Zgasiłem światło. Wtedy w czarnym kwadracie trzy metry ode mnie wyrosła biała postać.

— Nie możesz spać? — spytałem.

— Nie mogę.

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że głos ma brzydki, nie pasujący do jej piękna, zdarty, chrapliwy. Aż mną wstrząsnęło, kiedy sobie to uświadomiłem.

— Are you lone?

Tak, odparła, jest tu bardzo samotna, jak wszyscy, to znaczy wszyscy w hotelu „Manhattan”, przybysze z daleka. Wtedy zebrało mi się na gadanie, jarzębiak mnie pchał, wygłosiłem jej długą mowę o facecie, który mieszka w sublokatorskim pokoju, niczego tutaj nie rozumie, jest zachwycony i rozbity, a od domu oddziela go ocean. Gadałem i gadałem, aż poczułem gwałtowne zmęczenie, nieprzytomną senność.

— Przyjdź do mnie jutro na drinka — zaproponowałem. — Jeśli chcesz. O siódmej.

— Dziękuję — odpowiedziała. — Przyjdę.

Zasnąłem natychmiast i zapomniałem do szczętu, że zaprosiłem Vaneskę jutro na siódmą. Tego jarzębiaku wypiliśmy z Wacławem odrobinę za dużo.

Wróciłem do domu i gospodyni powiedziała, że od kwadransa ktoś czeka w moim pokoju. Nie skojarzyłem. Poszedłem do siebie i w progu zamarłem, bo zobaczyłem Vaneskę.

W Nowym Jorku jest przeolbrzymie mnóstwo pięknych dziewcząt: Hiszpanojaponki, Chinokreolki, Murzynoszwedki i jeszcze po kilka razy na krzyż — przechadzka dziedzińcem uniwersyteckim czy jazda kolejką podziemną daje nie lada przeżycia estetyczne. A jednak moje osłupienie w progu trwało kilka chwil, bo na skraju dziurawego fotela przycupnęło zjawisko, jakiego nie zdarzyło mi się widzieć ani na dziedzińcu uczelni, ani w metrze, ani nawet na plakatach filmowych.

Była drobniutka, krucha, niematerialna. Tylko oczy — wielkie, żarzące się smoliście, pulsujące jakby osobno, własnym zachłannym życiem. Siedziała grzecznie na brzeżku starego klubowca, dłonie złożyła na kolanach i uśmiechała się przepraszająco. Miała na sobie czarne atłasowe spodnie i bluzkę z koronkowym golfem, srebrzystą jakąś, trochę cyrkową.

— Sorry... — wyszeptałem, siadając w drugim dziurawym fotelu. — Byłem bardzo zajęty...

— Nie szkodzi — odparła.

Jej głos przywołał mnie do rzeczywistości. Był okropny, z pijacką chrypą. Pomyślałem o zapaleniu strun głosowych, nie wypadało jednak pytać. Milczeliśmy. Kiedy już znalazła się w moim pokoju, zupełnie nie wiedziałem, co z nią zrobić, o czym rozmawiać.

Zaproponowałem whisky, gin z tonikiem, żubrówkę. Odmówiła cichutko, nie pije alkoholu. Kawa? Może być kawa. W kuchni zderzyłem się z gospodynią, robiła znaczące głupawe miny, wiedziałem, że będzie podsłuchiwać i nie zaśnie, dopóki gość nie opuści mieszkania. Wróciłem z kawą do pokoju. Vanesca siedziała wciąż w tej samej pozycji, na skraju fotela, z dłońmi na kolanach.

Poczęstowałem ją papierosem. Odmówiła: nie pali.

Co takiego?!... Przecież w swoim pokoju nie wyjmuje papierosa z ust. Dziwne muszą być obyczaje towarzyskie w Copacabanie.

— Opowiedz mi o sobie — poprosiłem. — Co tutaj robisz?

— Pracuję — powiedziała. — W fabryce konfekcyjnej. Przyszywam guziki do ubrań.

Usłyszałem o wielkiej sali, śmierdzącej i dusznej, pełnej terkocących maszyn, nylonowego pyłu i ostrego światła. Od ósmej do dwunastej Vanesca stoi przy maszynie, po lewej góra ubrań, po prawej góra guzików, mechaniczne ruchy, trzask-trzask-trzask, następny guzik i następny, marynarka za marynarką, spodnie po spodniach, mankiety, rozporki, kieszenie. Ani na chwilę nie wolno się oderwać, taśma, z tyłu dorzucają, z przodu biorą. Dwunasta, lunch, Vanesca siada na beli materiału, zjada kanapkę, wypija puszkę coca-coli. Spać jej się chce.

— Najgorzej chce się spać podczas przerwy. Maszyny cichną, światło przygasa... O pierwszej dzwonek. I znowu to samo, guzik, guzik, guzik, do czwartej. Potem godzina jazdy do domu kolejką podziemną.

— Dlaczego tu przyjechałaś? — spytałem.

Odpiła łyczek kawy, właściwie dotknęła tylko wargami brzegu filiżanki. Ma dziewiętnaście lat, ojciec jest majorem w armii brazylijskiej, matka maluje, miewa nawet wystawy. Rodzice rozwiedli się dziesięć lat temu, założyli nowe rodziny, Vaneskę oddano do babci. Matka zapomniała o niej natychmiast, ojciec odwiedzał co kilka miesięcy. Babka była głuchawa i nudna, miała jednak tę zaletę, że nie wtrącała się do spraw Vaneski. Nikt się do jej spraw nie wtrącał. Vanesca rzuciła szkołę, zaczęła włóczyć się po ulicach z chłopcami.

— Of course, byłam głupia, że nie skończyłam szkoły. Ale teraz już za późno. Na wszystko za późno.

Postanowiła odmienić bezcelowe życie. Uciekła do Stanów. Nie, nikt jej nie szukał. W Stanach, słyszała, można zrobić karierę, wyjść za milionera albo trafić do filmu. Pojechała do Los Angeles, została służącą, nauczyła się angielskiego. Po roku wróciła do babki, bo było jej źle. Ale u babki było jeszcze gorzej, skończyła osiemnaście lat, rodzice nie chcieli już płacić na jej utrzymanie, a dla dziewcząt takich jak Vanesca istnieje w Rio de Janeiro tylko jeden rodzaj pracy. Nie chciała. Dwaj koledzy, z którymi włóczyła się niegdyś po Copacabanie, odpowiedzieli z Nowego Jorku na list: przyjeżdżaj, coś się wymyśli.

Tak, to ci dwaj, którzy ją odwiedzają. Fajni chłopcy, załatwili jej pracę w fabryce, pomogli wynająć pokój w „Manhattanie”.

— I co dalej? — spytałem.

— Nie wiem. Chyba nic.

Coś dziwnego z nią się raptem zrobiło. Źrenice powiększyły się, znieruchomiały. Pobladła. Wpiła się paznokciami w poręcze fotela.

— Vanesca!... Źle się czujesz?

— All right.

Ponieważ milczała, ja zacząłem mówić, żeby wypełnić ciszę, byle co, o strajkach studenckich, wczorajszym zabiciu policjanta w metrze, sporach o legalny handel marihuaną...

— Marihuana! — Oczy Vaneski rozbłysły nagle, twarz ożywiła się: — Lubisz to?

— Nie wiem — odparłem zaskoczony jej przemianą — jeszcze nie próbowałem.

— Oh, boy, musisz spróbować koniecznie! To jest cudowna rzecz! Przynieść? Mam u siebie trochę brazylijskiej, znacznie lepsza niż tutejsza, zaraz przyniosę...

Zerwała się z fotela, przytrzymałem ją za łokieć.

— Nie dzisiaj — poprosiłem. — Porozmawiajmy jeszcze trochę. Tylko marihuana?

— I LSD — uśmiechnęła się — ale nie myśl sobie, że jestem narkomanką. Heroiny już nie używam.

Już nie używa.

Zaczęła wąchać biały proszek, gdy miała dwanaście lat, w Copacabanie, u babci. Potem przyszły zastrzyki. Unosi koronkowy mankiet i pokazuje mi szczupłe dziecięce ramię: w zgięciu łokcia blizny, jedna przy drugiej, od nieustannych ukłuć. Dwa lata cudownego obłędu, potem overdose — przedawkowanie — szpital, roczna kuracja, tortury, wreszcie spokój.

— Jestem już zdrowa.... Mogłabym się zupełnie obejść bez tych rzeczy.

Kłamie. Widzi mój przestrach i usiłuje ratować sytuację. Przypominam sobie te papierosy, jeden po drugim, i martwotę źrenic przed chwilą, szarawą bladość, paznokcie wbite w poręcze. Później wyjaśni mi znajomy lekarz, że marihuana niszczy struny głosowe.

— Oczywiście — powiedziałem. — Z pewnością mogłabyś się obejść. Jak często zażywasz LSD?

— Raz, dwa razy w tygodniu. It’s wonderful!

— Skąd się bierze te rzeczy?

— Przecież wiesz. Wszędzie pełno. Można to kupić nawet w moim hotelu.

Wpatrywała się we mnie czujnie, z niepokojem, a ja udawałem, że nie robi to na mnie wrażenia, przeciwnie, jestem mile zaciekawiony, aprobuję, rozumiem. Niełatwo mi było stłumić przerażenie. Siedziała oto przede mną nieziemsko śliczna dziewczyna, a ja patrzyłem na nią i miałem wrażenie, że oglądam trupa. Nie, inaczej: że widzę człowieka skazanego na śmierć, który jeszcze nie wie, że wkrótce musi umrzeć. Doznawałem niegdyś podobnego uczucia, gdy rozmawiałem z chłopcem chorym na białaczkę. Ale to było niezależne od niego. Vanesca zaś, gdyby zechciała, mogłaby na przykładzie innych zobaczyć całą swoją przyszłość: już teraz pensji wystarcza tylko na sok pomarańczowy i ser, resztę zżerają narkotyki. A dawki muszą rosnąć. Więc prostytucja lub rozbój wespół z kolegami, pewnie jedno i drugie. Szybki rozkład organizmu, nieodwracalne zmiany w tkance mózgowej, ziemista cera, martwe oczy, ślina w kącikach ust, chrapliwy bełkot... Patrzyłem na tego motyla i ryczeć mi się chciało, wyć z bezsilności, a tymczasem uśmiechałem się grzecznie, namawiałem do czekolady wedlowskiej.

— Dlaczego to robisz? — spytałem.

— Nudno jest — powiedziała. — Beznadziejnie. Śmierdząca praca, śmierdzący hotel, śmierdzący ludzie naokoło. A po tym jestem high. Wysoko. Jakbym pływała w powietrzu. Co dzień piszę list do ojca, może mi w końcu odpowie.

Podniosła się nagle: przeprasza, musi już iść, jutro o świcie do pracy, było jej bardzo miło. Do zobaczenia, ma się rozumieć. Jeszcze nie raz pogwarzymy sobie, wiadomo, sąsiedzi...

Nie pogwarzyliśmy więcej. Po kilku dniach wprowadził się do jej pokoju długowłosy i brodaty facet w drucianych okularach. Miał strzykawkę. Widziałem, jak kłuł ją, a ona jego, potem żeglowali oboje w jarzeniowym blasku, kołysząc się i przygarniając rękoma powietrze do nagich piersi. Miałem chęć zadzwonić na policję. Nie zrobiłem tego.

Później długowłosy odszedł i znów jakiś czas była sama, pisała swoje listy, lecz w moje okno nie spojrzała ani razu.

Mogłem ją zawołać.

Po co?

Zniknęła wreszcie. Trzy noce płonęła jarzeniówka w pustym pokoju. Kiedy już byłem zdecydowany poszerzyć moją roletę, do pokoiku hotelowego wprowadziła się stara tłusta kobieta i zasłoniła okno kraciastym kocem.

1970

Moratorium

Stchórzyłem. Kiedy studenci zaproponowali mi, abym poszedł z nimi na manifestację przeciwko wojnie wietnamskiej — manifestacja miała się odbyć nazajutrz na dziedzińcu Uniwersytetu Columbia — dałem odpowiedź wymijającą. Zwłaszcza że zachęcali mnie, opisując z uciechą, jak to się będą tłukli z policją, jak polecą szyby w budynku rektoratu... Nie dla mnie, z moim polskim paszportem. Przypomniałem sobie przestrogi życzliwych rodaków, uważaj, trzymaj się z daleka, im, Amerykanom, nic nie grozi, ale ciebie za frak i ciupasem do domu albo do kicia nawet.

Nie poszedłem.

Ten dzień — Moratorium Day — opisywano u nas szeroko; miałem zamiar spędzić go przed telewizorem, oglądając sprawozdania z wieców w całym kraju, które TV zapowiadała jak wielkie zawody sportowe, obiecując transmisję z najciekawszych imprez. Już od tygodnia, wędrując tunelami Manhattanu, gdzie aby dojrzeć niebo, nie wystarczy podnieść oczy, lecz trzeba wysoko zadrzeć głowę, i niebo nigdy nie jest błękitne, lecz co najwyżej sine, odcięte od ziemi wielokilometrowym przekładańcem dymu, kurzu i spalin, więc od tygodnia z tych moich wędrówek wracałem obładowany stertą ulotek antywojennych, nawołujących do udziału w manifestacjach. Rozdawali je biali i czarni, studenci, dzieciaki pod szkołami, weterani wojenni o kulach i rumiane staruszki z różnych komitetów i lig. W Nowym Jorku nikomu i na nic nie brakuje papieru.

Kiedy już się rozsiadłem przed telewizorem, zadzwonił Wacław. Zaproponował pójście na wiec przed ONZ, Dag Hammarskjöld Plaza: — Musisz — powiedział — zobaczyć to na żywo, w telewizji będziesz miał papkę, ładniutko oprawione strzępki.

Wyraziłem swoje obiekcje.

— Nic się nie bój — odparł. — Po pierwsze, nikt cię tam nie zna. Po drugie, nikła szansa, żeby ciebie właśnie wyłuskano z dziesięciotysięcznego tłumu. Po trzecie, warto zaryzykować, aby zobaczyć coś, czego nigdy jeszcze nie widziałeś.

— Widywałem już wiece — powiedziałem niepewnie.

I poszedłem z Wacławem na Dag Hammarskjöld Plaza.

Wacław, na przekór swemu dostojnemu wyglądowi, kocha pofiglować. Zaczepił więc trzy paniusie wysiadające z taksówki przy placu Hammarskjölda, papuzio przyodziane, obwieszone jaskrawą biżuterią, w srebrzystych siateczkach chroniących srebrzyste fryzury.

— Panie na wiec? — zapytał.

— Oczywiście — odparła wysoka, chuda dama.

— Rozumiem — powiedział z powagą Wacław. — Ja też lubię od czasu do czasu atrakcję z dreszczykiem. Raz na rok zabawnie jest powalczyć o pokój.

— Jak pan śmie! — oburzyła się druga dama. — My walczymy regularnie!

Dama numer trzy pomachała nam przed nosem amuletem na srebrnym łańcuszku. Było na nim „Pokój Bliźniemu Twemu” i widniała nazwa jakiejś kobiecej organizacji religijnej.

— Co pan na to? — rzuciła zaczepnie.

— I’m very sorry. — Wacław z pokorą schylił głowę. — Myślałem, że panie tylko na spektakl...

Parsknęły z urazą i podreptały rączo w stronę placu.

— Dlaczego to zrobiłeś? — mruknąłem.

— Bo znam te typy — odparł. — Nawołują do modlitw o pokój. Jedyna, ich zdaniem, dopuszczalna forma ingerowania w rzeczywistość, kwadrans modłów po smacznym obiadku. I paczki z domowymi ciasteczkami dla biednych chłopców w Wietnamie.

Plac. był obstawiony szarymi barierkami z napisem „Police”. Obok barierek przechadzali się policjanci w kaskach, z mini-radiostacjami, dostojni i obojętni. Na razie było ich więcej niż uczestników wiecu, chyba kilkuset. Za dwadzieścia dwunasta.

— Może być gorąco... — mruknął Wacław.

Wokół placu stały już samochody techniczne stacji telewizyjnych, wozy sprawozdawców radiowych, kilka limuzyn z wypisanymi na drzwiczkach nazwami nowojorskich gazet. Sposobiły się kamery, dziennikarze sprawdzali podręczne magnetofony. Na czworokątnej estradzie, przypominającej ring bokserski, dwaj długowłosi chłopcy ustawiali kolumnę z mikrofonami, podłączali kable.

Wiec miał się zacząć za dwadzieścia minut. Po placu łaziły niemrawo grupki młodych, żując gumę i gryząc pop-corn.

— To wszystko?...

— Nic się nie martw — pocieszył mnie Wacław. — Amerykanie szanują swój czas, głównie dlatego są tak bogatym narodem. Zobaczysz, co tu się będzie działo za kwadrans.

I miał rację. A tymczasem rozglądałem się, szukając dekoracji, plakatów, transparentów. Niczego takiego nie było. Tylko na murze za podium wisiał olbrzymi arkusz brystolu z napisem „Peace”. Za tym murem była budowa, jedna z setek podobnych na Manhattanie, gdzie rozwala się całkiem solidne dwunastopiętrowce i stawia na ich miejscu gmachy trzydziestopiętrowe, co jest ponoć procedurą nadzwyczaj opłacalną, bo centymetr kwadratowy placu na tej wyspie kosztuje więcej niż wielka farma na Południu. Za murem ryczały koparki. Miały tak ryczeć przez cały wiec, ni to demonstrując przeciwko demonstrantom, ni zaświadczając, że w prawdziwej demokracji nikt nikomu nie ma prawa zgasić motoru. Może jedno i drugie. Raptem pękła tama.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.