Złoto rewolwerowca - Max Brand - ebook

Złoto rewolwerowca ebook

Max Brand

0,0

Opis

Max Brand (ur. 29 maja 1892), właściwie Frederick Schiller Faust, znany również m.in. jako George Owen Baxter, George Evans i Evan Evans, to jeden z najpoczytniejszych autorów wielu klasycznych powieści z Dzikiego Zachodu, znanych na całym świecie także dzięki ekranizacjom filmowym (np. Destry znowu w siodle). Był również dziennikarzem, a podczas drugiej wojny światowej korespondentem wojennym we Włoszech, gdzie zginął 12 maja 1944 roku. Prócz licznych interesujących westernów napisał też cykl powieściowy o doktorze Kildare oraz inne powieści, głównie przygodowe, o wartkiej akcji. W 1951 roku książki Maxa Branda zostały objęte w Polsce zapisem cenzury i przez około cztery dziesięciolecia były u nas znane jedynie z trudno dostępnych wydań przedwojennych oraz pochodzących z lat czterdziestych.

Dwaj poszukiwacze złota, ofiary skrytobójczego zabójstwa, podstępny morderca, którego intrygi mają skierować podejrzenia na fałszywy trop, młody awanturnik i rewolwerowiec, oskarżony o podwójne morderstwo, oraz tajemniczy Shannigan, który przy pomocy oddanej mu dziewczyny i szeryfa stara się nie dopuścić do zlinczowania niewinnego człowieka – oto główni bohaterowie tego pasjonującego westernu o dynamicznej akcji.

Wydanie uzupełnia tekst autorstwa tłumacza Złota rewolwerowca, Mieczysława Dutkiewicza, zatytułowany Na zachód od Missisipi. Jest to dokonana na przykładzie wybranych pozycji literatury westernowej próba przybliżenia Czytelnikowi określonych zjawisk i charakterystycznych typów postaci obecnych na Dzikim Zachodzie.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

Max Brand

 

Złoto rewolwerowca

Max Brand

 

 

Złoto rewolwerowca

 

 

Przełożył Mieczysław Dutkiewicz

Sto dwudziesta dziewiąta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Czterdziesty siódmy tom serii: „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody”

 

Tytuł oryginału angielskiego: Gunman’s Gold

 

© Copyright for the Polish translation by Mieczysław Dutkiewicz, 2023

Przekład ponownie przejrzany i poprawiony przez Tłumacza

Wydanie zrealizowane na podstawienie niewyłącznej licencji udzielonej przez Autora przekładu na okres dziesięciu lat

 

14 kolorowych ilustracji: Dariusz Kocurek

© Copyright for the cover and inside illustrations by Dariusz Kocurek, 2024

 

Redaktor serii: Andrzej Zydorczak

Redakcja: Maria Sarnowska

Projekt okładki: Barbara Linda

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

 

Wydanie I 

© Wydawnictwo JAMAKASZ, Ruda Śląska 2024

 

ISSN 2449-9137

ISBN 978-83-67876-04-9

 

 

 

Max Brand, a właściwie Frederick Schiller Faust urodził się 29 maja 1892 roku w Seattle w stanie Waszyngton i zmarł 12 maja 1944 roku w Santa Maria Infante we Włoszech. Osierocony w wieku 13 lat musiał walczyć o przetrwanie. W młodości pracował jako parobek na ranczach w kalifornijskiej dolinie San Joaquin. Podczas drugiej wojny światowej był korespondentem wojennym we Włoszech, gdzie zginął trafiony odłamkiem pocisku w trakcie raportowania ofensywy wojsk amerykańskich.

Studiował na Uniwersytecie Kalifornijskim. Wyróżniał się zamiłowaniem do nauki i do czytania książek, a także do buntowniczego stylu życia. Często wszczynał awantury i brał udział w pijatykach. Pisał satyryczne teksty ośmieszające uniwersytecką politykę, które publikował w szkolnych gazetkach i czasopismach literackich. Z tego powodu popadł w konflikt z władzami uczelni, które odmówiły mu przyznania dyplomu w 1915 roku. Kilka lat później uniwersytet zaproponował mu wydanie dyplomu, lecz odmówił.

Miłośnik mitologii greckiej i rzymskiej, dzieł Williama Szekspira, czy prozy sir Thomasa Maloryego, szczególnie uwielbiał dzieło Śmierć Artura. Zamiłowanie do klasyki odcisnęło na nim piętno w kwestii budowania postaci i fabuły.

Był jednym z najbardziej płodnych amerykańskich pisarzy. Napisał ponad 300 książek, głównie z nurtu literatury popularnej. Publikował, używając przeróżnych pseudonimów: George Owen Baxter, George Evans, David Manning, John Frederick, Peter Morland, George Challis, Evan Evans oraz Frederick Frost.

Najbardziej znany jest z przesiąkniętych akcją westernów. Do najpopularniejszych należą: Nieposkromieni, Nocny jeździec, Siódmy człowiek, Córka Dana, Biały Wilk, jednakże największą sławę przyniosły mu powieści o doktorze Jamesie Kildare.

Oprócz wymienionych pisał także romanse historyczne, powieści detektywistyczne oraz powieści szpiegowskie. Zarobił miliony, lecz pieniądze i sława nie miały dla niego znaczenia, a swoje powieści traktował jako sposób zarabiania na życie. Poświęcał się pisaniu poezji i powieści, z których niewielka ilość została opublikowana.

W Polsce wydano tylko kilka jego powieści. W PRL w opublikowanym w 1951 roku Wykazie książek podlegających niezwłocznemu wycofaniu umieszczono wszystkie jego utwory, tym samym objęto je cenzurą i podlegały natychmiastowemu wycofaniu z bibliotek. Jego dzieła uznano za firmowane nagannym nazwiskiem, bądź za „zdezaktualizowane”, lub za wydane w „niewłaściwym” miejscu. Jednym słowem jego książki uznano za „szkodliwe” dla współczesnego społeczeństwa polskiego. Głównie chciano zniwelować zainteresowanie Polaków światem, szczególnie Ameryką, tamtejszym życiem i obyczajami. Jego utwory powróciły do bibliotek i księgarń po 1989 roku, w postaci publikacji opartych na wydaniach przedwojennych. Dotyczyło to jednak tylko kilku tytułów, niekoniecznie najciekawszych i najlepszych.

Rozdział I

Żyła złota!

 

Strategia Lee Swaina była prosta: zawsze starał się być w odpowiednim momencie we właściwym miejscu. Dzięki niezwykłej umiejętności planowania udawało mu się to tak często, że po pewnym czasie miał już uskładaną sumkę, jaką mógł uznać za zaczątek majątku. Wszystko to osiągnął na wschodzie kraju, a kiedy doszedł do przekonania, że nadszedł czas bardziej rozwinąć skrzydła, postanowił udać się na Zachód.

Jego wybór padł na Deerfoot, gdyż miejscowość ta była oddalona o czterdzieści mil1 od linii kolejowej, w okolicy znajdowały się farmy hodowlane, tartaki i kopalnie, a poza tym spodziewał się, że w tym niedostępnym terenie znajdzie łatwy pieniądz w dużej ilości. I nie omylił się.

Tu i ówdzie poczynił drobne inwestycje; wkrótce zyskał opinię solidnego, ambitnego członka społeczności, nie mógł jednak do tej pory poszczycić się osiągnięciem tak udanym, by pozwoliło mu ono – już jako bogaczowi – spocząć na laurach. I w tym momencie nastąpiły wydarzenia, stanowiące podstawę niniejszej opowieści – wydarzenia, jakie zrodził czysty przypadek.

Lee Swain nie należał właściwie do ludzi, którzy dają się ponieść emocjom; był z gatunku tych, określanych mianem „praktycznych”. Trudno o definicję człowieka praktycznego. Ten, kto wie, że lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu, to właśnie typ zwany praktycznym. Tak samo każdy, kto nie traci czasu na marzenia, oraz ci, którzy nie dopuszczają do tego, by miłość, przyjaźń, patriotyzm lub poświęcenie mogły stanąć pomiędzy nimi a pieniędzmi.

W tym oto znaczeniu Lee Swain był człowiekiem praktycznym.

A jednak na drodze do prawdziwego majątku znalazł się dzięki zmysłowi bezużytecznego piękna! Co dowodzi, w jak dużym stopniu nasz dziwny, stary świat działa na zasadzie sprzeczności!

Swain siedział w tylnym pokoju saloonu2 „Pod Szczęśliwym Trafem”, na samym skraju Deerfoot. Siedział tu, gdyż chciał przemyśleć w samotności swą sytuację, ale również, bo piwo było tu nieco tańsze, niż w centrum miasta. Wreszcie opuścił ręce, którymi zakrywał do tej pory oczy, i wyjrzał przez okno, a wtedy dojrzał na zachodzie wysoką górę, odcinającą się ostro od purpurowo złocistego nieba.

To dziwne, ale ten widok poruszył go, przywołał na pamięć jakieś niesprecyzowane strzępki muzyki, piękne twarze i wytworne słowa – to wszystko, co niekiedy, w chwilach słabości, absorbowało jego myśli.

Wkrótce wstał – zresztą szklaneczka była już i tak pusta – i wyszedł z niewielkiego budynku tylnymi drzwiami, po czym oparł się plecami o ścianę. Spoglądając na płonące niebo, zastanawiał się, czy to prawdziwe ognie i jak ogromna masa użytecznych fabryk mogłaby funkcjonować dzięki tak potężnej energii. Właśnie doszedł do przekonania, że owa energia jest niestety marnotrawiona przez niezmiernie rozrzutny wszechświat, kiedy usłyszał, jak trzech mężczyzn wchodzi do saloonu i rozpoczyna rozmowę z właścicielem:

– Hej, Slim, czy tylny pokój wolny?

– Zdaje się, że jest tam Lee Swain – odparł tamten. – Poczekajcie chwilę, zaraz sprawdzę.

Po chwili powiedział:

– Nie, chyba poszedł już do domu i zapomniał zapłacić za piwo.

– Jeden z tych, co to liczą na twój szeroki gest?

– Ależ skąd, Swain jest w porządku. Niewielki, mrukliwy facet, lecz na wskroś uczciwy. Gość z głową i forsą.

Lee Swain uśmiechnął się i skinął głową.

Pochwała uradowała go podwójnie, uważał bowiem, że na nią zasłużył. Takim właśnie chciał być, do takiego ideału dążył. Jedynie opinia „na wskroś uczciwy” była trochę przesadzona, nie kłóciła się jednak z zasadniczym sensem opisu. Uczciwość to z pewnością najlepsze zabezpieczenie, jeśli nie liczyć określonych, ważnych sytuacji, gdzie nie popłaca już tak bardzo.

– Przynieś nam trochę piwa – odezwał się czyjś głos. – Chyba znasz moich przyjaciół, Slim? to Doc Halpin…

– Bardzo mi miło – odparł Slim.

– Powinieneś też znać Jacka Reynoldsa.

– Jasne, że znam Reynoldsa. Wiem, który to, nie ma przecież na twarzy woalki.

Slim roześmiał się, reszta zawtórowała mu. Miły, młody głos powiedział:

– W porządku, Slim. To znaczy, żeśmy się już skumali.

– No cóż – odparł Slim. – Mam nadzieję, że tak też już zostanie, gdybyś bowiem zmienił zdanie, źle bym na tym wyszedł!

I znowu wszyscy parsknęli śmiechem.

Podczas gdy przysuwali sobie krzesła, siadając wokół stołu, podsłuchujący dowiedział się, jak nazywa się trzeci nieznajomy: Chad Powell.

Wniesiono piwo.

Dwa lub trzy głosy połączyły się, tworząc zgodny pomruk zadowolenia.

– O, to to, naprawdę niezłe – cmoknął Chad Powell.

– Nie ma nic lepszego na świecie – przytaknął mu Halpin. – Wypijmy od razu na drugą nóżkę.

– Nie, przyjacielu, nie tak prędko – zaoponował Powell. – Wypijesz drugie, potem trzecie i będziesz pewnie do niczego. Tymczasem dziś nie możemy do tego dopuścić. Pohamuj trochę pragnienie, a za to już niedługo będziesz mógł sobie pozwolić na mnóstwo piw.

– Tak, może masz rację – odparł tamten. – Może naprawdę będzie mnie stać już niedługo na całą masę piw.

Roześmiał się na całe gardło, jak gdyby ta uwaga miała jakieś ukryte znaczenie.

– Zamknij drzwi, Chad – polecił.

– Tak, lepiej je zamknąć. Zapalę też lampę. Może się okaże, że mamy tu coś, co zainteresuje naszego poczciwego Jacka.

– Czyżbyście, chłopcy, odkryli coś cennego? – zapytał Reynolds.

Jego głos był imponujący, frapujący, czysty. Również opinia, jaka o nim krążyła, była imponująca i frapująca, chociaż niezupełnie czysta.

Ze wzrastającym podnieceniem Lee Swain nadstawił ucha.

– Posłuchaj, co mam do powiedzenia – mówił Halpin – a dowiesz się wszystkiego. Sprawa wygląda tak. Zaryzykowałeś i dałeś nam forsę, myśmy zaś ruszyli w drogę. Kupiliśmy co nieco sprzętu i jeszcze zostało nam trochę gotówki, bośmy nie wydali wszystkiego, coś nam dał, Jack. Postanowiliśmy udać się prosto w góry Willejee – jak najszybciej, na skróty, no i wkrótce jechaliśmy jak para głupców przez pustynię Owena.

Ktoś zagwizdał z podziwem; pewnie Reynolds.

Po chwili Swain usłyszał jego głos:

– To piekielnie gorące miejsce, zwłaszcza o tej porze.

– O mały włos żeśmy nie wyzionęli ducha, zanim wyparowała z nas whisky – odezwał się Powell. – A potem natrafiliśmy na jeden z tych małych strumyków, co to pojawiają się na ziemi nie wiadomo skąd, przepływają kawałek, ze dwadzieścia kroków, a potem znowu znikają w jakiejś norze, niczym pieski preriowe3, i wtedy…

– Słuchaj, Chad, czy to ja mam opowiadać czy ty? – przerwał mu gniewnym tonem Halpin.

– Dobra, opowiadaj ty – machnął ręką Powell. – Wszyscy wiemy, że przepadasz wręcz za tym, żeby wygadać się do woli.

– Napiliśmy się wody ile wlazło – zaczął znowu Halpin. – Było nam tak piekielnie gorąco i tak ciężko chodziło się po tym piachu, żeśmy zaczęli w końcu myśleć o tym, czy by nie zawrócić i obejść pustynię. Wiesz, kiedy patrzysz na te kamienie i piach przez dłuższy czas, zaczynają boleć cię oczy, a potem nawet mózg.

– To prawda – przyznał Reynolds. – Pustynia Owena to diabelska dziura!

– Ale woda dodała nam sił i wkrótce wyruszyliśmy w dalszą drogę z pełnymi menażkami i napojonymi końmi. Myśmy też ugasili pragnienie. Posuwaliśmy się tak do przodu chyba z godzinę; powoli, ale bez przerwy, kiedy nagle tuż przed nami wyskoczył jakiś głupi zając. Wtedy ten oto Powell, niech go diabli! chwyta za karabin i strzela, a co na to zając? Zaczyna umykać jak oszalały! „– Przynajmniej go nastraszyłem, mówi Chad. – Akurat, ja na to, trafiłeś w skałę. – Mało brakowało, a bym go zabił, upiera się Chad. – Gadanie!” mówię. Ściągnęliśmy konie i zaczęliśmy się sprzeczać, jak dwóch głupców: trafił blisko zająca czy daleko, nagle patrzę – a tu coś połyskuje żółtawo, tak jakby płomyk świecy w nocy, na samym końcu skały. Wydało mi się to dziwne, podchodzę więc bliżej, aby rzucić lepiej okiem, a tam, wyobraź sobie, kula Chada odłupała kawałek kamienia…

– To nie moja kula – zaprzeczył energicznie Powell. – Trafiłem przecież w piach, tuż obok zająca. Widziałem nawet, jak piach trysnął na boki.

– Piach trysnął, bo zając skrobnął łapą – zaoponował Halpin.

– Nieprawda – upierał się Powell. – Mam lepszy wzrok niż ty i widzę doskonale, gdzie…

– Chwileczkę, chłopcy – przerwał im Jack Reynolds. – Powiedzcie wreszcie, co to było. Dlaczego skała błyszczała tak żółto?

Halpin odparł ściszonym głosem:

– Złoto! Żyła złota!

Te słowa przeszyły niczym iskry elektryczne umysł i wyobraźnię Lee Swaina, podsłuchującego na zewnątrz.

Żyła złota! Słyszał już o gniazdach kruszcu, wartych tysiące dolarów, żyłach, jakich nie można objąć jedną ręką.

Dobiegł go znowu ochrypły, przejęty głos Halpina:

– Skała była zwietrzała, tak bardzo, że aż czarna. Można było rozwalić ją na kawałki kopniakiem. Wysadziliśmy ją i okazało się, że cała jest upstrzona nitkami złota. Rozejrzeliśmy się dokładnie i odkryliśmy kilka innych skał, ustawionych w szeregu – i wszystkie kryły w sobie to samo. Znajdowały się nad uskokiem. To na pewno odłamki prawdziwej żyły złota, powiedzieliśmy sobie, wyrąbaliśmy więc szyb i wkrótce… lepiej ty mu powiedz, Chad!

– Jesteśmy bogaci – oznajmił Powell. – Jesteśmy bogaci, każdy z naszej trójki. Będziemy tarzać się w złocie, możesz mi wierzyć. Jesteśmy milionerami, mamy…

– Powiedz mu, cośmy znaleźli! – wychrypiał Halpin.

– Mamy bryłkę; nigdy jeszcze nie widziałem tak dużej – zawołał Powell.

Swaina dobiegł teraz odgłos uderzenia.

– Zabiję cię za to, ty psie! – wrzasnął Powell.

– To ja cię zabiję, Chad – odparł Halpin tonem ostrym jak nóż. – Zatłukę cię, jeśli jeszcze raz krzykniesz o naszym złocie tak głośno.

– Tak, masz rację – mruknął Powell. – Niepotrzebnie darłem się na całe gardło. Ale nie potrafię mówić o tym spokojnie, to zbyt piękne! Posłuchaj, Jack, złoto można wybierać stamtąd całymi szuflami! Jest tego tak dużo, że można oszaleć!

– Ta żyła jest gruba jak ręka – dodał Halpin. – Przekonaliśmy się o tym i wtedy postanowiliśmy wyjść z szybu, wrócić tu jak najszybciej i zaprowadzić cię tam – żebyś przekonał się na własne oczy. Pojedziemy na miejsce, popracujemy jeszcze trochę i dobierzemy się wreszcie do właściwej żyły, a potem zarejestrujemy nasze trzy działki! Jak ci się to podoba, synu?

– To wy, chłopcy, znaleźliście żyłę, jest więc wasza – odparł Jack Reynolds. – Należy do was, tylko do was dwóch.

 

 

 

 

1Mila – tu: mila angielska równa 1609 m, stosowana do wyrażania odległości na lądzie.

2Saloon – termin używany dla określenia pomieszczenia, gdzie sprzedawany jest w USA alkohol z przeznaczeniem do spożycia na miejscu; w czasach podboju zachodnich terenów Stanów Zjednoczonych w XIX przez białych osadników było to ważne miejsce spotkań oraz spędzania wolnego czasu przez osadników i robotników.

3Piesek preriowy (nieświszczuk, Cynomys) – rodzaj ssaka z podrodziny afrowiórek (Xerinae) w rodzinie wiewiórkowatych (Sciuridae); nieduże zwierzę mające do 30 cm długości (z ogonem do 40 cm); żyje w Ameryce Północnej i Środkowej; nazywany jest „pieskiem”, ponieważ w chwili zagrożenia lub zainteresowania wydaje odgłosy podobne do szczekania.

Rozdział II

Morderstwo

 

Ironiczny, wzgardliwy uśmiech wykrzywił usta Swaina. Słowa Reynoldsa świadczyły o przesadnej wielkoduszności tego skończonego durnia. Trudno było nawet wyobrazić sobie większą głupotę!

– Przecież to wy, chłopcy, pracowaliście w tym szybie w pocie czoła. Wyście męczyli się na pustyni Owena. Wiem, jak tam jest – mówił dalej Reynolds. – Nie mógłbym uznać za swoje coś, co znalazł kto inny!

– Posłuchaj, głupcze – odezwał się Powell. – Czyżbyś nie znał tego terenu? Nie wiesz, ile tam miejsca? Nawet tuzin facetów mogłoby zarejestrować tam działki, może nawet stu, nie wiem. Ale śmietankę zgarnie nasza trójka. To właśnie nam przypadnie w udziale prawdziwa żyła, a kiedy już się nią nasycimy, zastanowimy się, kto jeszcze zasłużył sobie na to, aby skorzystać z naszej pomocy. Tych wybranych zaprosimy tu, aby też mogli zarejestrować swoje działki i wzbogacić się – jak my. A potem zaśmiejemy się samemu diabłu w twarz… będziemy bogaci… będziemy opływać w złoto i…

– Spokojnie, chłopcze – przerwał mu Halpin.

– Posłuchajcie, przyjaciele – odezwał się znowu Reynolds, a w jego głosie zabrzmiała jakaś pełna nonszalancji duma. – Nieraz korzystam z tego, co mi wpadnie w ręce, ale tylko wtedy, gdy uznam, że mam do tego prawo. Pożyczyłem wam parę setek, to prawda, ale to jeszcze nie znaczy, że wezmę teraz za to kilkaset tysięcy, o nie! Czułbym się wtedy jak szuja!

– A to dlaczego? – zapytał z powagą Halpin. – Wiesz przecież, jakie są fakty. Byliśmy niczym innym, jak parą włóczęgów, kręcących się tu i tam, bez centa przy duszy. Ty wiedziałeś o nas wszystko, wiedziałeś, że siedzieliśmy kiedyś w kiciu…

– Zamknij się Doc! – wtrącił Powell.

– Wszystko o nas wiedział – mówił z uporem Halpin. – Słyszałem, jak szeryf gadał z nim i powiedział mu, kim jesteśmy. Ale on nie przejął się tym. Pamiętam bardzo dobrze, coś rzekł, Reynolds. Że dopisało ci szczęście, które kosztowało cię tyle, co nic, a to jest tylko jego cząstka. Tak powiedziałeś, dając nam forsę. A ja nie mam w zwyczaju zapominać o czymś takim.

– Ani ja! – zawtórował mu Chad.

– Nikt z nas nie mógłby o tym zapomnieć – tłumaczył Halpin. – Jesteś jednym z nas, Jack. A ja jestem szczęśliwy i Chad też jest szczęśliwy, bo wszystko ułożyło się po naszej myśli.

Uderzył pięścią w stół. Lee Swain drgnął z lekka.

– Wyruszymy jutro z rana, a ty razem z nami – powiedział Powell.

– Sam nie wiem – mruknął Jack. – Mówiąc prawdę, jestem już tym wszystkim oszołomiony. Dobrze, pójdę z wami, jeśli naprawdę tego chcecie… tylko że nie lubię mieszać szyków przyjaciołom.

– Mieszać szyki? Przejmiesz po prostu to, co mamy w nadmiarze, to wszystko – sprostował Halpin.

– A to kilka próbek – wykrzyknął Powell. – Spójrz!

Rozległ się brzęk kamyków, kilka z nich spadło na podłogę.

 

Z ust Halpina wydobyły się siarczyste przekleństwa.

– Co ty wyrabiasz? – szepnął gorączkowo. – Chcesz powiedzieć całemu światu o naszym złocie?

– Schowajcie to – zawołał Reynolds. – Szybko! Czasem wystarcza sam blask złota, aby wypalić człowiekowi mózg!

Pozbierali bryłki, po czym oddalili się spiesznie.

Upłynęło pół godziny i przez frontowe drzwiczki powolnym krokiem wszedł do saloonu Lee Swain.

– Zapomniałem zapłacić za piwo, Slim – powiedział.

– W porządku, Swain – uśmiechnął się właściciel. – W moim saloonie nie musisz kłopotać się rachunkiem. Napijesz się jeszcze trochę?

– To dla ciebie – odparł Swain, kładąc pieniądze na kontuarze – i daj mi jeszcze piwa. Jeśli tylny pokój jest wolny, pójdę tam. To dobre miejsce, żeby posiedzieć i podumać.

– Tak, jest tam chłodno i przytulnie – powiedział Slim.

Własnoręcznie zaniósł szklankę pieniącego się piwa do tylnego pokoju, machinalnie wytarł blat stolika i dostawił krzesło dla Swaina. Potem wyszedł, a Lee natychmiast rzucił się na podłogę.

Niemal od razu znalazł to, czego szukał. Jego uwagę ściągnął błysk, a po chwili ściskał już w dłoni odłamek skały, ozdobionej deseniem, który przypominał prymitywny rysunek drzewa, wykonany ręką dziecka – a linie te stanowiły drobne żyłki złota!

Swain opadł na krzesło i siedział tak przez dłuższą chwilę z zamkniętymi oczami. Nareszcie, pomyślał, nareszcie świat wynagrodził moją pomysłowość, zręczność i cierpliwość. Oto trafia mi się szansa zdobycia olbrzymiej fortuny.

Było jednak coś, co kładło mu się dotkliwym ciężarem na serce: świadomość, że musiałby się podzielić tym skarbem z jeszcze trzema osobami!

Nie mógł się z tym pogodzić. Tamci nie byli wiele warci; włóczędzy, którzy odsiedzieli nawet wyrok w więzieniu oraz ten trzeci, znany rewolwerowiec.

I właśnie z nimi miałby dzielić się Lee Swain, człowiek tak praktyczny, zdolny do wykorzystania każdej sposobności, by powiększyć swój majątek!

Gwałtownie odsunął krzesło i wyszedł na ulicę.

Usłyszał jeszcze za sobą głos urażonego właściciela saloonu:

– Hej, Swain! Nie wypiłeś swego piwa! Co się stało? Czyżby ci nie smakowało?

Ale Swain, nie bacząc na to, szedł spiesznie przed siebie.

Właśnie takie drobiazgi składają się na brzemienne w skutki błędy. Lee powinien był zostać i dopić piwo. To proste – zdawało by się – przeoczenie miało go drogo kosztować!

Swain wszedł do swego pokoju w hotelu i natychmiast zaczął szykować się do drogi. Przede wszystkim przygotował sobie dwa niezawodne colty kalibru 45 oraz winchester4 powtarzalny.

Kiedy po raz pierwszy przybył na Zachód, nie strzelał zbyt dobrze, ale ustawiczna praktyka zdołała uczynić cuda!

Po spakowaniu wszystkich niezbędnych rzeczy usiadł i zaczął obmyślać plan.

Następnie zszedł do niewielkiego hallu i zwrócił się do mężczyzny stojącego za pulpitem.

– Słyszałem – powiedział – że w górach Willejee natrafiono na ślady złota, chyba też srebra.

– Coś panu powiem, mister Swain – odparł tamten. – Kiedy tylko zdobędę forsę na sprzęt, polecę w góry Willejee jak na skrzydłach. Niech mi pan wierzy: tam leżą miliony!

– Ja wyruszam jutro – powiedział Swain – i przejdę pustynię Owena w poprzek. To najkrótsza droga.

– Ale i najgorętsza – odparł urzędnik. – Może mi pan wierzyć: pustynia Owena to prawdziwy piec. Co do mnie, nie poszedłbym tą drogą.

– Może jest tam istotnie bardzo gorąco – obstawał przy swoim Swain – ale jeśli góry Willejee kryją w sobie naprawdę takie bogactwo, jak się o tym słyszy, to warto się namęczyć, aby tylko zdążyć przed innymi.

Wrócił do swego pokoju i przeleżał bezsennie całą noc, wpatrując się w ciemność. Od dawna czuł w duchu, że kiedyś nadejdzie czas, kiedy on znajdzie się na bakier z prawem, że nie będzie miał innego wyjścia. Może ta pora właśnie nadeszła! Jeśli tak, nie zamierzał się cofnąć przed niczym. Leżał tak całą noc, przekonując sam siebie, że nie może się teraz wycofać.

Z pierwszym brzaskiem zerwał się na równe nogi, przytroczył swoje rzeczy do muła, dosiadł wierzchowca i opuścił miasto, kierując się ku pustyni Owena.

Zaledwie ujechał milę, skrył się za rozłożystym krzewem, kiedy zaś Reynolds, Halpin i Powell minęli go, podążył za nimi. Nie zbliżał się do nich zanadto, bojąc się, że go zauważą, miał jednak doskonałą lornetkę, mógł więc stale ich obserwować.

Jechał ich śladem powoli, utrzymując bezpieczny dystans, aż znaleźli się w rozległym piecu pustyni.

Swain nadal podążał ostrożnie za trójką poszukiwaczy złota, dziwiąc się, dlaczego po twarzy spływa mu pot i niemal natychmiast zamienia się w zaschłe strużki soli. Nie zdawał sobie w ogóle sprawy z piekielnego żaru, głowę zaprzątniętą miał czymś innym, przekonany, że oto zbliża się do Ziemi Obiecanej.

Późnym popołudniem tamci rozłożyli się obozem w pobliżu gigantycznych bloków skalnych, rozrzuconych jak okiem sięgnąć po całym terenie.

Swain przykucnął za skałą o pół mili dalej, obserwując przez lornetkę poczynania tamtej trójki; mężczyźni gorliwie kopali w ziemi.

A więc tu było złoże, a tamci otwierali właśnie bajeczną żyłę złota. Odkryli miejsce warte miliony!

Zbliżał się już wieczór, kiedy jeden z nich odjechał, prowadząc również konie swoich kompanów. Nie ulegało wątpliwości, że zmierzał do strumyka, który – według słów poszukiwaczy złota – płynął na odcinku dwudziestu kroków, a potem znikał w jakiejś jamie, niczym kret.

Swain skierował na niego lornetkę i obserwował go bacznie przez dłuższą chwilę, aż upewnił się, że ów jeździec to Jack Reynolds.

Momentalnie podjął decyzję. Wszystko stało się nagle jasne, on zaś działał bez namysłu, jak gdyby wiedział od samego początku, co należy uczynić.

Najprostszą drogą podszedł do szybu, a kiedy dzieliło go od niego już tylko dziesięć kroków, skrył się w załomie skały.

Wkrótce pojawił się Powell, zdjął kapelusz i otarł sobie pot z czoła i nalanej twarzy.

– Powiem ci, że tu jest jeszcze goręcej, niż tam w środku! – wykrzyknął. – I, wiesz…

To były jego ostatnie słowa. Lee Swain wycelował dokładnie i strzelił, trafiając go między oczy.

Powell runął na ziemię i znieruchomiał.

– Hej, co się tam dzieje? – rozległ się głos Halpina, nieco przytłumiony i daleki.

W następnej chwili zaczął gramolić się z jamy, stanął na ziemi i osłupiały wlepił wzrok w swego przyjaciela.

Trwało to ułamek sekundy, ale i ta chwila wystarczyła Swainowi. Wystrzelił po raz drugi, również tym razem trafiając między oczy, a potem patrzył, jak ciało ofiary pada na zwłoki Powella.

Wszystko odbywało się zgodnie z planem, jaki sobie ułożył.

Teraz, kiedy pozbył się już dwóch mniej groźnych przeciwników, mógł poczekać spokojnie na osławionego Reynoldsa, po czym zabić go, kiedy ten, nie przeczuwając niczego, wróci z wodą.

Wiedział, że powinien teraz przede wszystkim wrzucić ciała do szybu.

Nie mógł jednak odmówić sobie przyjemności spojrzenia na złoto, musiał uczynić to w pierwszym rzędzie.

Ogarnięty tą przemożną żądzą, wszedł do szybu i wtedy, ku swemu osłupieniu, ujrzał, że to martwa dziura! Nigdzie ani śladu złota, jedynie bloki skalne, pozbawione wszelkiej wartości!

 

 

 

 

4Winchester – strzelba produkowana przez amerykańską firmę Olivera Winchestera od roku 1866, było jej wiele rodzajów, powtarzalna, ładowana dźwignią, najpopularniejszy był Model 1873.

Rozdział III

Fałszywy trop

 

Teraz zrozumiał wszystko. Halpin i Powell ubzdurali sobie jakąś teorię o kierunku, w jakim miałaby przebiegać żyła złota. Przypuszczali, że wyłoni się ona w określonym miejscu, a kiedy tam przybyli, zaczęli w porozumieniu z Jackiem Reynoldsem kopać, aby przekonać się, czy jest tu coś godnego uwagi. Nie musieli się spieszyć: ich miliony czekały już na nich!

W ten sposób wykopali zupełnie bezużyteczną jamę. On zaś, Lee Swain, zabił niepotrzebnie dwóch ludzi!

Nie czuł żadnych wyrzutów sumienia, jedynie lekki niepokój.

Był przekonany, że dobrze obmyślił plan działania, martwiło go jednak, że jak na razie – nie odniósł sukcesu. Zrobił wszystko, jak należy, aż do momentu, kiedy zabił tych dwóch. Ale los okazał się dla niego okrutny. Gdzieś w okolicy znajdował się skarb, odkryty przez tamtych. Nawet Jack Reynolds nie wiedział dokładnie, gdzie to jest. Jedno było pewne: pustynia Owena obfitowała w czarne skały, zawierające złoto. Ale czarne kamienie leżały na tej pustyni co krok. W jaki sposób wyłowić te właściwe?

A więc wszystko na próżno. On, Lee Swain, może wprawdzie zacząć przeszukiwać całą pustynię, aby znaleźć miejsce, skrywające skarb, nie ulegało jednak wątpliwości, że pierwszy podmuch wiatru, nawet ten, jaki zerwał się właśnie, zatrze wszelkie ślady.

Czym prędzej wrócił na miejsce, gdzie zostawił zwierzęta, dosiadł konia i ruszył do Deerfoot.

Dotarł tam dopiero nad ranem i odszukał biuro szeryfa. Ale nie zastał tam szeryfa!

Przyszedł mu do głowy ktoś inny: zawzięty i srogi zwolennik prawa i porządku, typowy przedstawiciel ochotniczej straży obywatelskiej.

Nazywał się Pringle i właśnie do niego udał się mały Lee Swain.

Wszedł do kuchni, obserwował przez chwilę cienkie obłoczki dymu, unoszące się z patelni, na której Pringle smażył naleśniki, wreszcie powiedział:

– Pringle, wdepnąłem w brudną sprawę.

– Tak, tu i ówdzie można natknąć się na brudne sprawy, zdarzają się coraz częściej – pokiwał głową Pringle.

– Dwa trupy na pustyni Owena – dodał Swain.

Pringle podrzucił naleśniki i aż wykrzyknął z radości, kiedy wylądowały na patelni tak jak należy, drugą stroną. Trochę wilgotnego ciasta ściekło przy tym na podłogę, wylądowało nawet na jego koszuli, ale nie zdołało to zaćmić jego satysfakcji z tak udanego podrzutu gorących placków.

– Dwa trupy? – zapytał.

– Jechałem w stronę gór Willejee – zaczął opowiadać Swain, a na jego drobnej twarzy malowała się powaga. – Spieszyłem się, bo pustynia Owena to gorące piekło, chciałem więc przejechać ją jak najprędzej. Słyszałem mnóstwo opowieści o złocie w górach Willejee i postanowiłem przekonać się sam, ile w tym prawdy.

– W górach Willejee nie ma żadnego złota – odrzekł Pringle.

– Możliwe – odparł Swain. – W każdym razie jechałem przez pustynię i nagle zauważyłem rozkopaną ziemię, a obok dwóch mężczyzn, jeden leżał na drugim. Podszedłem bliżej, aby rzucić na nich okiem. Ludzie nie leżą tak nieruchomo na słońcu, tym bardziej na takim słońcu, jakie jest w tych górach. O nie! No i okazało się, że nie bez powodu leżeli tak nieruchomo. Między oczami mieli dziurkę po kuli.

– Każdy z nich?

– Tak, jeden i drugi.

– Dokładnie między oczami?

– Tak.

– Świetni strzelcy – powiedział Pringle. – Pewnie pozabijali się wzajemnie, co?

– Tak też pomyślałem, ale obok nich nie było żadnej broni.

– Coś takiego!

– Tak, ani śladu po broni.

– To ciekawe – orzekł Pringle.

– Mnie też wydało się to ciekawe – odparł Swain – i to do tego stopnia, że od razu zawróciłem i pospieszyłem do Deerfoot. Pędziłem przez całą noc.

– Tak? – mruknął Pringle. – Niech pan usiądzie i poczęstuje się gorącymi naleśnikami. W tych stronach nikt nie umie przyrządzać ich tak jak ja. Niestety nie mam syropu klonowego5, ale przepaliłem trochę cukru – jest prawie tak samo dobry. Ugryź pan kęsa i powiedz sam, czy to nie wspaniałe.

Swainowi już od dawna doskwierał głód, nie czekał więc na powtórne zaproszenie. Był wdzięczny losowi, że zetknął go z takim człowiekiem, jak Pringle.

Jedząc, przekazywał kolejne informacje – o nalanej twarzy Powella, o rudych włosach i bliźnie na czole Halpina.

– Cóż – powiedział Pringle – przede wszystkim wiem, kim są zabici. Po drugie: wiem, kto ich zabił. Po trzecie: zrobię wszystko, by dopaść tego psa, który ich zamordował.

– Wie pan, kto to? – zdziwił się Swain.

– Dwaj byli więźniowie, których widziałem niedawno w Deerfoot – wyjaśnił Pringle. – Jeden nazywa się Powell, a drugi to Doc Halpin. Zabił ich typ, który wczoraj rano wyjechał z nimi z miasta. Nazywa się Jack Reynolds!

– Może mieli ze sobą od dawna na pieńku?

– Swain – odparł Pringle. – Bystry z pana facet. Nikt w to nie wątpi. Ale może nie jest pan tu wystarczająco długo, by wiedzieć, co to rewolwerowiec.

– Wiem coś niecoś na ten temat – mruknął Swain. – Ale bardzo proszę, niech pan mówi.

– Rewolwerowiec – zaczął Pringle – to facet, który strzela celniej i szybciej, niż dziewięćdziesięciu dziewięciu facetów na stu. A kiedy już się przekona, jak jest dobry, zaczyna łatwo tracić cierpliwość. No i wtedy zdarza się, że kogoś zabija. W samoobronie, rozumiesz pan?

– Jasne – odparł Swain.

– A potem zabija drugiego, trzeciego, i zawsze działa w samoobronie. Wszędzie natrafia na durniów, którzy podziwiają go i bardzo szybko zabijanie ludzi staje się zaszczytną karierą dla każdego, kto strzela szybko i celnie.

Druga porcja naleśników była już gotowa i Pringle zasiadł przy stole, aby się posilić.

– I tak to się ciągnie – mówił dalej. – Facet nie może już przestać mordować, sprawia mu to zbyt wielką przyjemność. Im więcej zabitych, tym bardziej mu się to podoba. Tak właśnie ma się sprawa z Jackiem Reynoldsem. Kiedy zjawił się tu, nie był wcale taki zły. Kłopot w tym, że strzelał za dobrze. To właśnie zrobiło z niego rewolwerowca.

– Ale po co by zabijał tych dwóch? – zapytał Swain.

– Czy ja wiem? – zastanowił się Pringle. – Może jeden z nich powiedział, że jest straszny upał, a Reynolds był innego zdania, zastrzelił więc jednego, bo nie zgadzał się z nim, a potem drugiego, aby nie wyjść z wprawy. Nie trzeba wcale mieć ważnego powodu, by zabić człowieka, w każdym razie taka jest zasada facetów, strzelających szybko i celnie.

– Jak widzę, dowiaduję się od pana wielu rzeczy, które mogą mi się kiedyś przydać.

– To świadczy o tym, że ma pan głowę na karku – powiedział Pringle. – Widziałem już niejednego żółtodzioba; większość z nich myśli, że po pierwszym nabytym siniaku może uważać się za stare wygi.

– No cóż – westchnął Swain. – Zatrzymałem się przed domem szeryfa, ale nie było go tam. Przyszedłem więc do pana, Pringle. Uchodzi pan za czołowego obywatela Deerfoot, jeśli idzie o utrzymanie w mieście porządku. Co do mnie – dodał – jestem przyzwyczajony do przestrzegania prawa i nie muszę chyba zaznaczać, że dołożę wszelkich starań, aby wyjaśnić tę sprawę. W ogóle dochodzę do przekonania, że tu, na Zachodzie, życie ludzkie nie znaczy zbyt wiele.

– To prawda – przytaknął Pringle. – Zaraz skończę śniadanie, a potem zbiorę najlepszych ludzi, jakich znajdę w mieście. Będą potrzebni do schwytania tego Reynoldsa. Może już wkrótce usłyszy pan ciekawe wieści.

Lee Swain wrócił do hotelu i każdemu, kto chciał go wysłuchać, opowiadał swą historyjkę. Udawał bardzo wzburzonego i oświadczył, że na razie zrezygnuje ze swego zamiaru udania się w góry Willejee.

Następnie położył się i natychmiast usnął. Obudził się nazajutrz rano.

Kiedy wstał, był już całkowicie spokojny. Nawet uważny obserwator nie dostrzegłby w nim czegoś podejrzanego.

Sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie, a jego dobry humor poprawił się jeszcze bardziej po zjedzeniu śniadania.

Powrócił myślami do ostatniego wydarzenia i nabrał przeświadczenia, że wszystko, co uczynił, może jeszcze obrócić się na jego korzyść.

Pojedzie przeszukać pustynię Owena, sprawdzi każdy kamień, jeśli będzie to konieczne, będzie badać cały teren tak długo, aż odnajdzie właściwe miejsce. A wtedy już jego głowa w tym, aby powiększyć majątek, wzbogacić się jeszcze bardziej w ciągu zaledwie jednego roku. Będzie jeszcze kimś wielkim, znajdzie się na ustach całego narodu.

Był teraz święcie przekonany, że ktoś taki jak on, kto potrafi wszystko zaplanować równie dokładnie jak on to uczynił, musi osiągnąć sukces. Mimo woli uśmiechnął się na samą myśl o tym, z jaką łatwością skierował Pringle’a na fałszywy trop.

No cóż, Reynolds to tylko rewolwerowiec – i niezależnie od wszystkiego zasłużył na taki los!

Sumienie Swaina było czyste, a – co więcej – miał poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Dwóch byłych więźniów i rewolwerowiec – nie, doprawdy, pozbycie się takich typów nie może być uznane za zły uczynek!

Upłynął jednak jeszcze cały następny dzień, zanim doszły go wieści o wynikach pościgu.

A wyniki były istotnie bardzo pomyślne!

Okazało się, że grupa pościgowa, która udała się w kierunku pustyni Owena, natknęła się w samym sercu górzystej krainy na młodego Jacka Reynoldsa. Najwidoczniej nie spodziewał się prześladowców, gdyż beztrosko jechał przed siebie i w ten sposób wpadł im prosto w ręce.

Kiedy jednak został pojmany, zaczął bronić się ni stąd ni zowąd z zaciekłością, która aż nadto wyraźnie mogła by posłużyć za dowód jego winy.

Postrzelił i poważnie ranił dwóch mężczyzn; stan trzeciego był bardzo ciężki. Potem otrzymał silny cios w głowę i został obezwładniony.

Teraz wieźli go do miasta, aby zawisł na stryczku na oczach wszystkich mieszkańców – tę oto wiadomość Pringle przekazał do Deerfoot. Ale powrót miał trwać długo, bardzo długo, ze względu na rannych, którzy nie byli w stanie przebyć w ciągu dnia więcej niż kilka mil.

Słysząc to wszystko, Lee Swain uśmiechnął się. Miał ochotę roześmiać się na cały głos. Wiedział przecież, że nie ma lepszego sposobu na zamknięcie sprawy o zabójstwo, niż ukaranie tego, kogo ogół uważa za sprawcę zbrodni.

Ani przez chwilę nie wrócił myślą do owej szklanki piwa, którą zostawił niewypitą w saloonie „Pod Szczęśliwym Trafem”.

 

 

 

 

5Syrop klonowy – zagęszczony sok pozyskiwany z nacinanych lub nawiercanych pni klonu (cukrowego, czarnego i czerwonego), z którego następnie przez ogrzewanie odparowywano wodę, zastępował cukier.

Rozdział IV

Shannigan

 

Kiedy Arthur Howison znalazł się pośrodku mostu, zatrzymał się na chwilę i skierował wzrok na obie części San Andreas: różniły się między sobą pod względem charakteru tak wyraźnie, jak gdyby dzieliły je tysiące mil i wiele stuleci, nie zaś wąski strumyk.

Amerykańska część miasta miała regularny układ domostw, a ponad obszerne dachy wznosiły się wierzchołki drzew, rosnących wzdłuż ulic od trzydziestu już lat. Tu czuło się atmosferę dobrobytu i komfortu. Ale po drugiej stronie rzeczki widać było chaotyczną plątaninę małych, czworokątnych lepianek z suszonej gliny, pomalowanych na biało i odbijających ostro jaskrawy blask słońca. Tu i ówdzie rosło kilka drzew; ale wyglądały teraz tak, jakby zielone gałęzie stanęły w płomieniach.

Howison spoglądał na tę część miasta, mrużąc oczy, po czym potrząsnął głową. Jednak dom, którego adres miał na kartce w kieszeni, musiał znajdować się właśnie tam, ruszył więc przed siebie wolnym, miarowym krokiem, typowym dla mężczyzn w średnim wieku.

Na zakurzonych i krętych uliczkach dzielnicy meksykańskiej upał dawał się jeszcze bardziej we znaki. Howison kilkakrotnie zdejmował kapelusz i ocierał pot z czoła zupełnie już mokrą chusteczką.

Wreszcie zauważył grupkę młokosów, bawiących się mimo żaru na brudnej ulicy. Było ich z pół tuzina. Zwrócił się do nich, jako że adres otrzymany uprzednio nie był zbyt dokładny. Potrzebował dodatkowych informacji. Nie mówił biegle po hiszpańsku, ale wystarczająco dobrze, by zadać pytanie:

– Może mi powiecie, gdzie mógłbym znaleźć señora Shannigana?

Momentalnie zapadła cisza, tumany kurzu leniwie opadały na ziemię. Po chwili najstarszy z grupy powiedział:

– On chce do señora!

– Ale przecież o tej porze to niemożliwe – odparł natychmiast drugi.

– Przybywam z bardzo daleka – oświadczył Arthur Howison – i muszę zobaczyć się z panem Shanniganem. Pokażcie mi tylko, który to jego dom.

Pokazali mu go. Dom był oddalony od placu o niecałe sto metrów i wyglądał jak długa, wysoka i otynkowana na biało ściana, w której znajdowało się jedno wejście – na podobieństwo portalu w zamku. Howison zapukał, ale jeden z chłopców wskazał na uchwyt sznurka od dzwonka i pociągnął dwa lub trzy razy. Z głębi domu dobiegł ich przytłumiony dźwięk gongu. Chłopcy rozpierzchli się w mgnieniu oka.

Drzwi otworzyły się, a w cieniu pojawiła się niebieskooka dziewczyna, w wieku co najwyżej dwudziestu lat.

W pierwszej chwili dostrzegła tylko chłopców, zawołała więc do nich po meksykańsku:

– Ach wy, nicponie, jeśli nie przestaniecie przeszkadzać, podam señorowi wasze imiona!

Jej słowa wywołały zgodny, żarliwy protest wyrostków.

– My tylko przyprowadziliśmy jego przyjaciela!

Dopiero teraz zauważyła Howisona i skinęła głową.

– O tej porze señor nikogo nie przyjmuje – oświadczyła. – Będzie pan musiał przyjść do niego kiedy indziej.

– Ale kiedy? – zapytał Howison, przytrzymując ręką drzwi, które dziewczyna chciała już zamknąć. – Przebyłem szmat drogi. Czy pani mówi po angielsku?

– Oczywiście, dlaczego nie miałabym znać angielskiego? – zapytała i zmierzyła go bardzo otwartym i krytycznym spojrzeniem.

– Sprawa, z jaką tu przybyłem, jest niezwykle ważna i pilna – wyjaśnił Howison. – Faktem jest, że liczy się każda minuta. Jeżeli w ogóle mógłbym widzieć się z panem Shanniganem, muszę uczynić to natychmiast!

– Doprawdy? – zapytała dziewczyna tak obojętnie, jakby jego słowa nie wywarły na niej żadnego wrażenia. – Tylko że teraz jest pora poobiedniego odpoczynku i señor nigdy nie przyjmuje w tym czasie. Dziś i tak złamał już raz tę regułę. Ktoś jest teraz u niego.

– A więc, skoro załatwia teraz interesy, proszę mnie do niego wpuścić – nalegał Howison.

Spojrzała na niego niezdecydowanie i lekko potrząsnęła głową.

– Może stracę przez to posadę – powiedziała – ale dobrze, zaryzykuję. Odczepię potem dzwonek, żeby nikt już dziś nie przeszkadzał. Proszę wejść!

Wprowadziła go do małego pokoju, pogrążonego w cieniu i cudownie chłodnego. Przez środek przepływał strumyk i Howison dostrzegł teraz płytkie wgłębienie w podłodze, przeznaczone na odpływ wody. Dwa lub trzy fotele z plecionej wikliny zdawały się zapraszać strudzonego gościa, by usiadł i odpoczął. W kącie stał parawan zmontowany z indiańskich pióropuszy, a na ścianie wisiała głowa jaguara z wyszczerzonymi zębami. Mebli nie było dużo, ale przynajmniej tyle, że Howison odniósł wrażenie, jakby po skąpanej w słońcu ulicy znalazł się w małym, egzotycznym, zacisznym świecie.

– W jakich godzinach przyjmuje mister Shannigan? – zapytał.

– Od wpół do ósmej do ósmej rano – wyjaśniła – jeżeli nie śpi i od wpół do siódmej do siódmej wieczorem, o ile jest akurat w domu.

Nie mógł pohamować gestu zdziwienia.

– Ale skąd ludzie mają wiedzieć, czy nie śpi, albo czy jest w domu?

– Nikt tego nie wie. Po prostu trzeba próbować – odparła. – Pójdę teraz i powiem mu, że chciałby się pan z nim zobaczyć.

Otworzyła jakieś drzwi.

– Nie, jest jeszcze zajęty – oznajmiła.

Howison wyjrzał przez drzwi na wewnętrzny dziedziniec, ocieniony kilkoma niewysokimi, lecz rozłożystymi akacjami. W samym środku patia6 połyskiwała srebrzyście sadzawka, cienki strumyk wody z fontanny bił w górę i z orzeźwiającym pluskiem wpadał z powrotem do sadzawki.

W tym samym momencie Howisona dobiegł szorstki, męski głos, mówiący po hiszpańsku:

– Czy słyszysz mnie, Pedro?

– Słyszę każde słowo, señor – odparł ktoś młody o wystraszonym głosie.

– Jesteś wpisany do akt policyjnych. Mają cię zatem na oku. A ja będę na ciebie uważał. Jeśli dam im znać, oni przyjdą po ciebie. Naprawdę myślisz, że nie wiem, jaki z ciebie gałgan?

– Señor wie wszystko – odparł tamten pokornie.

– Wiem, że grywasz ciągle w karty i że nauczyłeś się przy tym różnych sztuczek. Będę na ciebie uważał, Pedro, pamiętaj o tym. A teraz idź do hallu i poczekaj. Mam coś do powiedzenia twemu ojcu.

Howison usłyszał echo oddalających się spiesznie kroków, a następnie ten sam szorstki, choć przyciszony nieco głos:

– Więc tak, Jose: ostrzegłem go i jeśli będzie pan nadal postępował tak głupio, zmusi mnie tym samym do spełnienia groźby. Od tej pory nie może pan działać jak człowiek pozbawiony rozumu. Chłopiec jest w porządku. Może trochę leniwy, ale w jego wieku to normalne. Lubi hazard. Ale karty lubią wszyscy chłopcy, którzy mają odwagę zaryzykować pieniądze. Pan siedzi tylko przez cały czas w domu i patrzy na niego wilkiem, uważa, że chłopiec jest zły i mówi mu to prosto w oczy. A przecież należy być z niego dumnym i okazywać mu to. Jeśli jeszcze raz wywoła pan awanturę i skrzyczy syna, ja umywam ręce. Pan go nie rozumie, natomiast pańska żona rozumie go doskonale. Proszę iść teraz do domu i przekazać jej ode mnie, że może zajmować się chłopcem po swojemu.

Po chwili dało się słyszeć stłumione, pokorne mruczenie, a potem szybkie kroki.

Frontowe drzwi zamknęły się donośnie.

– Zobaczę, czy mister Shannigan będzie mógł teraz z panem porozmawiać – powiedziała dziewczyna i przeszła do drugiego pomieszczenia.

Arthur Howison był człowiekiem na wskroś prawym, a jednak nie potrafił się oprzeć pokusie, aby udać się za nią, przekręcić gałkę w drzwiach i uchylić je choć trochę. Dzięki temu już bez trudu podsłuchał całą rozmowę.

– Jest jeszcze ktoś do ciebie, Sam – dobiegł go głos dziewczyny.

– Nie, koniec na dzisiaj.

– Wygląda… – zaczęła znowu.

– Nie chcę wcale wiedzieć, jak on wygląda – przerwał tamten.

Howison zerknął przez lekko uchylone drzwi i ujrzał mężczyznę rozpartego w obszernym, niskim fotelu, z poduszką pod głową.

W patio można było znaleźć kilka idealnie ocienionych miejsc, Shannigan wybrał jednak takie, gdzie ostre promienie słońca padały wprost na jego śniadą twarz.

Mógł uniknąć ich, przesuwając nieznacznie głowę na bok.

Zamiast tego, wolał zamknąć oczy.

– Ten człowiek przybył z daleka – nalegała dziewczyna – i wygląda na takiego, co daje łatwą pracę i duże pieniądze.

– Dlaczego łatwą? – zapytał Shannigan.

Mówiąc to, założył swoje długie, szczupłe ręce pod głowę.

Ich widok zaintrygował Howisona, stanowiły bowiem wyraźny kontrast z resztą ciała. Wszystko inne w nim było masywne: ramiona i klatka piersiowa, okryte albo przez warstwę tłuszczu albo dobrze rozwiniętymi mięśniami, jak również twarz, która przykuwała uwagę grubymi rysami, ale i ich nieskazitelną symetrią. Przypominała twarze na posągach dawnych faraonów egipskich, wykute przez artystów w twardym diorycie7 i obdarzone przez nich chłodem i pełnym okrucieństwa uśmiechem boga, pół-bożka i pół-zwierzęcia, ale zarazem wykończone pieczołowicie, z zadziwiającą starannością.

Była to najbardziej szpetna i najbardziej sroga ludzka twarz, jaką Howison widział kiedykolwiek; sprawiała wrażenie, jakby wykonano ją z brązu, taki przynajmniej miała kolor i metaliczny połysk. Wyraziste, mocno zarysowane kości policzkowe, szeroka szczęka, grubo ciosane czoło, rosłe, a przy tym jakby cofnięte ku górze, wszystko to było mimo swej masy idealnie wykończone. Podobnie prezentowały się duże, lekko skośne, orientalne oczy i szerokie usta o grubych wargach – najbardziej uderzający ponury rys tej nader okrutnej twarzy.

Podobnie jak podczas oglądania jakiegoś pomnika można zauważyć, że pod wpływem refleksów świetlnych zmienia się on w zależności od kąta, pod jakim nań patrzymy, ulegał też zmianie wraz z każdym poruszeniem głowy wygląd tego postawnego mężczyzny. Chwilami sprawiał wrażenie dwudziestoparoletniego młodzieńca o raczej chłopięcym jeszcze ukształtowaniu twarzy, innym razem mógł uchodzić za potwora o nieokreślonym, ponadczasowym wieku. Stwarzał pozór człowieka otwartego, a jednak biło z niego coś z bezwzględnej zagadkowości sfinksa8, tak jakby wiedział doskonale o wszystkim, a jednak świadomie wybierał zło.

Najbardziej jednak zdumiewały jego ręce. Nie jawiły się jako potężne łapy, choć dłonie o długich palcach przywodziły na myśl mocarne szpony drapieżnych ptaków. Były to ręce iluzjonisty występującego na scenie, by pokazać widzom sztuczki magiczne.

Nigdy wcześniej Howison nie widział twarzy tak odpychającej, a zarazem tak fascynującej.

Howison zaryzykował tylko jedno spojrzenie przez drzwi, a potem przymknął je z powrotem – w obawie przed wszystko widzącym okiem pana domu, który w każdej chwili mógł dostrzec szpiega.

Nadal docierało do niego każde słowo z rozmowy, która wydawała mu się bardziej groteskowa i nie na miejscu, niż mógłby to sobie wyobrazić.

– Dlaczego myślisz, że ma dużo pieniędzy? – zapytał Shannigan.

– Ma na sobie ubranie – odparła – które może być dziełem dobrego krawca, ma jednak w sobie również coś z dawnego kowboja. Jego opalenizna na pewno bierze się z częstego przebywania pod gołym niebem od wielu lat. On nawet mruży oczy jak kowboj. To kowboj, który starał się osiągnąć coś w życiu. Najwidoczniej powiodło mu się i to tak, że ho-ho! A teraz ma tyle pieniędzy, że nie wie nawet, co z nimi począć, możesz mi wierzyć.

– Masz znakomity wzrok, Mary – powiedział Shannigan głosem, który zabrzmiał jak miękki, wzmagający się bas zagrany na ostatnim rejestrze wielkich organów. – Masz znakomity wzrok i jesteś u mnie wystarczająco długo, by wiedzieć, jak z niego korzystać.

– Chciałabym zapomnieć o wszystkim, czego się od ciebie nauczyłam – szepnęła. – Chciałabym odrzucić to wszystko gdzieś daleko.

– Mówisz teraz jak osoba słaba i głupiutka – zaprotestował. – Ale powiedz mi, droga Mary, czemu sądzisz, że on zaoferuje łatwe dla mnie zadanie?

– Bo ono wiąże się z przelaną krwią – odparła z ogniem w oczach – a takie zadania nigdy nie były dla ciebie czymś trudnym. Są jak stworzone z myślą o tobie. Takie właśnie sprawy lubisz najbardziej!

– Mary – powiedział – stajesz się wyjątkowo urocza i nadejdzie w końcu dzień, kiedy będę musiał dokonać wyboru.

– Jakiego wyboru? – zapytała.

– Ożenić się tym z tobą albo skręcić ci kark – odparł głosem głębokim, choć jednocześnie łagodnym; jeszcze przez chwilę słyszała, jak wibruje w powietrzu.

– Wolałabym już, żebyś skręcił mi kark, niż został mym mężem.

– Naprawdę? Chodź, moja droga, podejdź do mnie.

– Nie zbliżę się do ciebie.

– Zbliż się i podaj mi rękę – nalegał Shannigan.

Potrząsnęła głową, ale mimo to postąpiła krok do przodu i pozwoliła, by ujął jej dłoń.

– To ładna i mądra ręka, Mary – powiedział. – Ręka na pół mądrej kobiety i na pół głupiutkiej dziewczyny. Dlatego właśnie mnie irytujesz, bo składasz się z dwóch części. Gdybyś była z jednego odlewu, wiedziałbym, jak z tobą postępować.

– Sama zajmę się sobą, pięknie dziękuję – odparła.

– Chyba wkrótce zaczniesz nienawidzić mnie bardziej, niż w połowie, prawda, Mary?

W głosie Shannigana nie wyczuwało się ani kokieterii, ani irytacji; jedynie chłodną, bezosobową ciekawość, która sprawiła, że krew w żyłach Howisona zastygła na moment.

– Zawsze nienawidziłam cię w połowie – powiedziała dziewczyna.

– Dlaczego więc nie odchodzisz stąd? – zapytał. – Możesz przecież iść, dokąd chcesz. Mam wystarczająco dużo pieniędzy, by dać ci na drogę.

– Dostałam już dosyć pieniędzy od ciebie – odparła. – Dzięki nim mogłam nauczyć się wiele, a także bywać tu i tam. Trzeba z tym wreszcie skończyć, Samie.

– Dobrze więc, idź własną drogą. Myślę, że za pół godziny będziesz już spakowana i odejdziesz stąd, co?

– Nienawidzę cię trochę bardziej, niż do tej pory, kiedy uśmiechasz się w ten sposób.

– Uśmiecham się, gdyż wiem, że nie odejdziesz – wyjaśnił. – Powstrzymuje cię ciekawość, może się mylę?

– Chcę ujrzeć, jak ptaszek wpada w sidła. A wiem, że nastąpi to lada dzień.

– Jesteś złośliwa – odparł Shannigan, a uśmiech błąkający się na jego grubych wargach stał się bardziej wyrazisty i okrutny.

– Wcale nie – zaoponowała Mary. – Czekam tylko na sytuację, do jakiej sam dążysz, na sytuację, która będzie wymagała całej siły, jaką posiadasz, i całego sprytu. Dobrze wiesz, że o to ci właśnie chodzi!

Uśmiechnął się, patrząc na nią przez na wpół przymknięte oczy.

– Pięknie, Mary! – powiedział. – Widzę, że zaprzątasz sobie głowę różnymi myślami, nawet nie tak prostymi.

Uwolnił z uścisku jej dłoń.

– Ten człowiek czeka – przypomniała mu. – Mam go odesłać?

– Nie, zdenerwowałaś mnie trochę i muszę teraz dojść do siebie. Najlepiej wdam się w rozmowę z tym bogaczem, który – jak twierdzisz – ma dla mnie jakieś ciekawe zadanie. Wprowadź go tu. Gdzie on jest?

– W małym pokoju z parawanem.

– W takim razie na pewno słyszał wszystko, o czym rozmawialiśmy. Idź już, Mary. Czasem wcale nie jesteś tak przydatna, jak byś mogła być.

Howison zamknął ostrożnie drzwi i wrócił na fotel. Usiadł, splatając dłonie jak ktoś, kto czeka w tej pozycji od dłuższego czasu. Nie miał żadnych wyrzutów sumienia, że podsłuchał tę rozmowę. Usprawiedliwiał się w duchu, że właśnie wejrzał w głąb jakiegoś systemu funkcjonującego w tak niezwykły sposób, że zapewne nie uwzględnia jakichkolwiek zwykłych, uznawanych przez człowieka zasad i reguł.

Scena z Piękną i Bestią9, jakiej przed chwilą stał się częściowo przypadkowym świadkiem, zaintrygowała go tak przemożnie, że niemal zapomniał o własnym problemie.

Do pokoju weszła Mary.

– Mister Shannigan przyjmie teraz pana – powiedziała. – Czeka w patio.

Zamknęła za nim drzwi.

Howison stanął w progu i wstrzymał oddech; odniósł raptem niejasne wrażenie, jakby znalazł się w niewielkim, zamkniętym pomieszczeniu razem z groźnym lwem.

Shannigan wstał z fotela. Teraz nie wydawał się zbyt wysoki, może nawet nie miał sześciu stóp10 wzrostu. Nie wyglądał już też tak imponująco; mógł uchodzić raczej za człowieka tłustego, nalanego, niż silnego. Kiedy postąpił krok do przodu, wychodząc na spotkanie gościa, zmieniła się również jego twarz: pojawił się na niej uśmiech tak łagodny, a jego oczy spoglądały tak otwarcie i szczerze, że większość uprzedzeń, jakie miał dotychczas Howison, rozwiała się w jednej chwili.

Poczuł silny uścisk dłoni, a w następnej sekundzie znalazł się – nie wiedzieć jak – na krześle. Shannigan siedział naprzeciwko, idealnie wyprostowany, a przy tym w idealnie swobodnej postawie. Uśmiech widoczny był tylko na jego wargach; w oczach widniała zagadkowa cierpliwość.

– Sądzę – odezwał się Howison – że powinienem zacząć od przeprosin za zakłócenie pańskiego wolnego czasu.

– Nikt nie powinien przepraszać za to, że uczynił coś, czego pragnął – odparł Shannigan.

– Dobrze więc – powiedział Howison i uśmiechnął się z lekka, słysząc te podyktowane przez zdrowy rozsądek słowa. – W takim razie przejdę od razu do sedna sprawy, z jaką przybyłem. Na początek jedno pytanie: czy to prawda, że podejmuje się pan niekiedy prowadzenia specjalnych dochodzeń?

– Wyręczam prawo, owszem – skinął głową Shannigan.

– To, o co mi chodzi, oznacza właśnie działanie jak najbardziej poza prawem – mówił dalej Howison. – Zna pan Jacka Reynoldsa?

– Słyszałem o nim.

– Wie pan też, co mu się przytrafiło?

– Został wreszcie aresztowany, a teraz prowadzą go powoli do Deerfoot. Tam go zlinczują.

– Właśnie do tego nie wolno dopuścić – powiedział Howison. – Chciałbym dowiedzieć się, czy jest pan w stanie temu zapobiec.

– Reynolds ma brudną przeszłość. Dlaczegóż więc miałbym przeszkadzać w ukaraniu go?