Złoto nie złoto - Stanisława Fleszarowa-Muskat - ebook + audiobook + książka

Złoto nie złoto ebook i audiobook

Fleszarowa-Muskat Stanisława

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Młody warszawski literat zrywa ze swoim dotychczasowym życiem w stolicy i wyjeżdża na spokojną prowincję. Trafia do zagłębia miedzi na południu Polski. Inspirujący wpływ nowego środowiska pomaga pisarzowi w twórczym procesie pisania książki. Jej bohaterami mają być znani aktorzy, wzorowani na hollywoodzkich gwiazdach: Elizabeth Taylor i Richardzie Burtonie. Zderzenie wielkiego świata z wielobarwną prowincją buduje interesujące pole do rozważań nad ludzką psychiką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 536

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 24 min

Lektor: Katarzyna Tokarczyk

Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stanisława Fleszarowa-Muskat

Złoto nie złoto

Saga

Złoto nie złotoZdjęcie na okładce: Shutterstock Copyright © 1979, 2019 Stanisława Fleszarowa-Muskat i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788726288322

1. Wydanie w formie e-booka, 2019

Format: EPUB 2.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

I

Powiedziała:

‒ Obiad będziesz musiał zjeść na mieście.

‒ W porządku ‒ mruknął spod kołdry.

‒ I nie wiem, kiedy wrócę.

‒ W porządku! ‒ powtórzył. Nie otwierając oczu widział ją, jak stoi w drzwiach gotowa do wyjścia, wciąż niezdecydowana, czekająca na coś, śliczna, a nieszczęśliwa, zakochana w takim draniu, w takim artyście od siedmiu boleści, który umiał być tylko nadzieją, podczas gdy inni mężczyźni (zgoda, może nie tak piekielnie wrażliwi, nie tak inteligentni, ale co komu po tej niepraktycznej inteligencji na tym praktycznym świecie?), podczas gdy inni mężczyźni wstawali rano, szli do pracy i wracali do domu, przynosząc z sobą nie tylko pieniądze, również spokój zaczętych i skończonych spraw, nie porzuconych w połowie obowiązków... Inżynier mechanik! Dlaczego nie pokochała inżyniera mechanika? Warsztat samochodowy bardziej się teraz liczy niż Nagroda Nobla, architekt to także coś, albo lekarz z prywatną praktyką, w każdym razie nie te mrzonki, te fantazje, te mistyfikacje, których miała dość w teatrze. Stała wciąż w drzwiach i milczała, ale on słyszał każde jej słowo, wymawiane z dobitnym i kłótliwym żalem, przed którym nie mogą się obronić nawet kobiety z klasą, starannie wymyśloną przez siebie. Milczała, a on przysięgał sobie, że już nigdy nie pozwoli, żeby ktoś na niego wrzeszczał, żeby pomiatał nim tylko dlatego, iż wciąż nie mógł się doczekać chwili, w której wszystko okaże się cudownie proste, w której puste kartki zaczną się zapełniać czarnymi rysunkami słów tak szybko, jakby nadawał mu je ktoś tylko jemu znanym kodem ‒ ale na to trzeba czasu i jedynym dobrem, jakiego oczekiwał od ludzi, byłoby zrozumienie. W końcu i on mógłby mieć do niej pretensje o to, że w teatrze nie obsadzono jej nigdy w głównej roli, że w telewizji angażowano ją jedynie do „Kobry”, a w filmie zagrała tylko raz u debiutanta reżysera, który w dodatku miał więcej ambicji niż talentu. Mógł jej to wszystko powiedzieć, ale uznał, że chwila była na to za poważna, wiedział, że jest poważna, do diabła! chciał, żeby wreszcie była poważna, żeby w końcu coś się zmieniło, ruszyło, runęło, choćby to miało bardzo boleć.

‒ No to idę ‒ powiedziała. Jej głos czekał jeszcze, ale ona sama już się poruszyła, już dłonią dotknęła klamki. Mógł się zerwać, mógł ją objąć, mógł jej (po raz któryś) przysiąc, że zaraz, od dziesiątej trzydzieści, stanie się Szekspirem, Witkacym, Albee’em albo Arturem Millerem, że do południa napisze sztukę, w której ona będzie grała główną rolę, od pierwszego do ostatniego aktu przez cały czas na scenie, by mogła się wreszcie wygrać, syta zmęczenia i oklasków ‒ powiedziałby jej to wszystko, ale już mu się nie chciało. Bo może by znowu uwierzyła, a wtedy te jej oczy, gdy po powrocie do domu zastałaby go znowu nad czystą kartką papieru... Więc milczał i nieruchomo leżał pod kołdrą. Otworzyła wreszcie drzwi; dziwnie długo je otwierała, myślał, że przynajmniej porządnie nimi w końcu trzaśnie, lecz zamknęła je bardzo cicho. Może naprawdę tego nie chciał, ale jednak przez chwilę czekał, przez chwilę miał nadzieję, że wróci. Nie wróciła.

Zdziwił się. Aż mu dech zaparło, bo jednak nie wyobrażał sobie, żeby to było możliwe. Nie wróciła i szła teraz do przystanku, jak co dnia, kołysząc się lekko na swoich nieprawdopodobnie wysokich obcasach, może jeszcze ładniejsza niż zwykle, bo smutna, a smutek dodaje kobietom urody i inteligencji, tak, inteligencji także ‒ może wreszcie dziś reżyser dostrzeże w niej to, czego dotąd było mu w niej brak, daj jej Boże.

Odrzucił kołdrę i zerwał się z łóżka, jakby je ktoś podpalił od spodu. Skoczył do łazienki i długo oddając mocz, znowu się boleśnie zamyślił. To jednak koniec. Majka szła na próbę, a on powinien przez ten czas coś z sobą zrobić, zwinąć się stąd i wynieść, trzeba mieć wreszcie odrobinę honoru!

Najpierw musiał sprawdzić, czy go na to stać, czy go stać na tę odrobinę honoru. Przeszukał kieszenie w kurtce i spodniach, pałętało się tam kilka dwudziestek i dziesiątek, razem osiemdziesiąt złotych, to nie była kwota, przy której można było unosić się ambicją, ale obiad chyba da się za to zjeść.

Przedtem jednak pomyślał o śniadaniu. Woda w czajniku była jeszcze ciepła, ale podpalił pod nim gaz, bo lubił herbatę gorącą, gorącą i mocną, sprawdził, czy Majka zaparzyła świeżą, zaparzyła, dzień jednak nie zaczynał się tak źle, jak to sobie wyobrażał. Pod szklanym kloszem żółcił się kawałek sera, maselniczka także nie była pusta, na wiklinowym koszyczku leżało kilka bułek. Rozkroił je, posmarował, przełożył serem i, jakby uspokojony, czekał, aż woda w czajniku zacznie szumieć.

Co mógł zrobić? Mógł złożyć pomysł na film telewizyjny w Poltelu, ale złożył już dwa i kiedy zostały zaakceptowane, nie rozwinął ich w nowelę ani w scenariusz. To zresztą i tak nie dałoby mu zaraz pieniędzy, za nic nie dostaje się zaraz pieniędzy, chyba za spotkanie autorskie z czytelnikami. Ale kto by mu je zorganizował ‒ autorowi jednego tomiku wierszy i jednego tomiku opowiadań? Najsławniejsi mieli po dwadzieścia osób na sali i nadrabiali miną, zapewniając organizatorów, że nade wszystko cenią sobie właśnie takie kameralne spotkania. Trzeba wymyślić coś innego. Piosenka! Mógł napisać słowa, zainteresować nimi jakiegoś piosenkarza albo kompozytora. Obiecywał zawsze Majce, że się w końcu do tego weźmie, kiedy pokazywała mu, jakimi samochodami jeżdżą po Warszawie tekściarze. „Gwiazdki, trawki, żurawie, polne myszy”, a konto w ZAiKS-ie bije jak licznik w taksówce ‒ wszystko prawda, ale on tego nie uważał za sprawę poważną. A co uważasz za sprawę poważną? ‒ pytała mrużąc oczy, a on miał wtedy ochotę ją zabić i żałował, że można by to było zrobić tylko raz. Co uważasz za sprawę poważną? Te odwieczne pytania, które ludzie stawiają, wiedząc, że nie będzie na nie odpowiedzi? Jeśli ci o to chodzi, to i w piosence można je stawiać, nawet niektórym znakomicie się to udaje.

Niektórym... innym... ‒ zawsze w każdej dyskusji do tego dochodzili. Nie, nie mógł tego dłużej tolerować. Nie mógł pozwolić, żeby go popędzano, nękano, przypierano do muru, żeby wrzeszczano na niego.

Cisza, która była przedłużeniem milczenia Majki, wciąż trwała, więc z ulgą powitał cichutki zrazu śpiew wody w czajniku a potem triumfalne jej wrzenie; nalał sobie herbaty, wbił żeby w bulkę.

Radio u sąsiadów mówiło o kolejnej rundzie rozmów rozbrojeniowych w Wiedniu. Zbierano się w tej sprawie już bodaj sześćdziesiąty raz, nikt się nie śpieszył, dlaczego miałby się śpieszyć właśnie on? Nie, sukcesu na pewno nie można przywołać do nogi, tylko idiotki, którym się zdaje, że wszystko będzie się kręcić tak, jak one pragną, mogły to sobie wyobrażać.

Przez chwilę jeszcze, uchyliwszy szerzej okna, słuchał radiowego dziennika, jego własne zmartwienia zdusiła ciężka łapa losów świata, prawie go pocieszyła ich niepewność, wszystkie kariery, które robili „niektórzy” i „inni”, wszystkie ich zdobycze wydały mu się nieważne i kruche, ileż spokoju było w myśli, że on nie trudził się na próżno.

Nalał sobie znowu mocnej herbaty, rozkroił, posmarował, przełożył starannie serem drugą bułkę. Słońce pokazało się już na balkonie, mógłby nadmuchać materac i wyciągnąć się na nim, kwietniowa opalenizna jest intrygująca, ludzie od razu pytają, czy się wróciło z gór, mówiłby wszystkim, że spędził właśnie dwa miesiące w Domu Pracy Twórczej w Zakopanem, że pracował jak potępieniec, tylko w południe krótki spacer pod reglami. Ach nie, cóż znowu, w samotności, w zupełnej samotności, dziewczyny lubią takie gadki, ale komu właściwie miałby je opowiadać? Majce już nie.

A to przecież ona powiedziała tak ładnie, kiedy Tadeusz go jej przedstawił: Ach, to pan!

Miał ten jeden nieszczęsny tomik wierszy i drugi opowiadań, w dodatku nie czytała żadnego, a jednak powiedziała przechylając głowę na lewe ramię: To pan! I patrzyła olśniona, a on od razu poczuł się stawny, czytany i podziwiany, witany z radością przez wydawców i redaktorów pism. Wyprostował się, podniósł głowę, szepnął skromnie, z nutką czułości w głosie: Ja.

Człowiekowi potrzebny jest czyjś podziw, wtedy to zrozumiał. Jest jak ciepły płaszcz, jak wysoki mur, którego nie przebiją żadne strzały. Kto ponosił winę za to, że nie udało mu się tego podziwu utrzymać, zachować, rozdmuchiwać, kiedy przygasał? Żal ścisnął mu gardło; odsunął herbatę, odłożył bułkę. Rzucił się do przedpokoju i ściągnął z pawlacza walizkę.

Zanim jednak otworzył szafę, żeby wyjąć z niej swoją skromną garderobę, odezwał się telefon. Pozwolił mu dzwonić długo, nawet wahał się, czy w ogóle podnieść słuchawkę, strach, który musiało w kimś budzić jego milczenie, sprawiał mu mściwą satysfakcję. Ale gdy dzwonek telefonu zająknął się i umilkł na sekundę, jednym skokiem dopadł do aparatu, przerażony, że czyjaś cierpliwość skończyła się wcześniej, niż to przewidywał.

Dzwoniła Majka.

‒ Bardzo mi przykro ‒ powiedziała.

‒ Tak? ‒ zdziwił się. ‒ A dlaczego?

‒ Och, nie dręcz mnie. Naprawdę nie chciałam tego powiedzieć. Rozumiem, że musisz mieć dużo czasu...

‒ Rozumiesz? Dziwne.

‒ Przestań mnie dręczyć! Nic się nie stało, prawda?

‒ No... nie wiem.

‒ Zawsze umiesz wszystko obrócić tak, że w końcu ja jestem winna.

‒ Niczego nie obracam. I to ty zadzwoniłaś do mnie.

‒ Próba się jeszcze nie zaczęła.

‒ Myślałem, że już od dobrych dziesięciu minut wisisz głową w dół na tej swojej huśtawce.

‒ Przestań! ‒ syknęła.

‒ Mówiłaś, że przynosi ci to zaszczyt.

‒ I przynosi.

‒ No to dlaczego się wściekasz?

‒ Julek!

‒ No co? ‒ zapytał wrogo.

‒ Czy nie możemy rozmawiać jak dawniej?

‒ Rozmawiamy jak dawniej.

‒ Nie! ‒ zawołała. ‒ Nie!

‒ Myśl sobie o tym, co chcesz. Nie masz w teatrze okazji do analizy tekstu i potem to sobie nadrabiasz, czepiając się każdego słowa. Ja wiem jedno...

‒ Co wiesz? ‒ zapytała, gdy na sekundę zawiesił głos, od razu przestraszona, porażona niepewnością.

I pewnie ten płaczliwy, babski ton, który miała na zawołanie, sprawił, że powiedział to, czego wcale nie miał zamiaru powiedzieć i co bardziej godziło w niego niż w nią.

‒ ...że muszę w końcu mieć jakieś miejsce ‒ krzyknął ‒ gdzie mógłbym spokojnie pracować!

‒ A... u nas... w naszym mieszkaniu... ‒ zająknęła się ‒ nie możesz?

Ostatnio to mieszkanie coraz częściej było „jej”, teraz nagle znowu stało się „nasze”. Powinien to podchwycić, wykorzystać tę chwilę, ale nie wykorzystał.

‒ Nie, nie mogę ‒ warknął. ‒ I dobrze wiesz, dlaczego.

‒ Ależ ja... Julek... ‒ szeptała bezradnie. ‒ To wszystko jest jak zły sen. Obudzimy się i znowu będzie po dawnemu.

‒ Nie ‒ powiedział. ‒ Nie będzie.

Właściwie było mu jej żal. Choć to on był godny pożałowania, nie wiedział, gdzie złoży głowę dzisiejszego wieczora ‒ ona zostawała w swoim przytulnym mieszkanku, za kilka dni dostanie pensję, kupi sobie jakiś ciuch i górę ciastek; a jednak była w gorszym położeniu, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Wiele zmieniło się w życiu kobiet, ale to jedno zostało. Wykształcone, samodzielne, z tytułami naukowymi, z mieszkaniami, szklarniami i samochodami ‒ zawsze były w gorszym położeniu od pętaków w trampkach, którzy je opuszczali, nie chcąc ich pieniędzy.

Było mu jej żal, a jednak powtórzył:

‒ Nie będzie po dawnemu.

‒ Co ty mówisz? Julek! Opamiętaj się!

Wciąż było mu jej żal. Ale i siebie już także. Nie mógł więc pojąć, dlaczego wrzasnął:

‒ Wyprowadzam się! Słyszysz? Natychmiast!

Rzuciła słuchawkę ‒ może zemdlała, a może odwołano ją na próbę. Dobrze, że wisiała głową w dół, nikogo nie zdziwi wyraz jej twarzy, będzie sobie mogła nawet płakać bez obawy rozmazania makijażu.

Odłożył także słuchawkę, ale zaraz znowu ją podniósł, nakręcił numer przyjaciela; właśnie będzie miał okazję się przekonać, czy jeszcze nim jest.

‒ Andrzej? ‒ zawołał, usłyszawszy znajome mruknięcie.

‒ No, co jest?

‒ Cześć, stary! ‒ zagaił dość niepewnie.

‒ Cześć! ‒ odpowiedział mu zaspany głos.

‒ Dobrze ci się powodzi, jeszcze w łóżku...

‒ Źle mi się powodzi. Gdyby mi się dobrze powodziło, byłbym już na nogach i w plenerze, ale stary ma trudności twórcze.

‒ Hm ‒ mruknął, myśląc o swojej sytuacji, lecz przyjaciel wziął to za zachętę do zwierzeń.

‒ Cała ekipa czeka. A jak się czeka, to wiesz, goła pensja.

‒ Rozumiem. ‒ Powiedział to jakoś tak, że przyjaciel mimo własnych kłopotów zapytał:

‒ A co u ciebie?

Chrząknął, przejechał otwartą dłonią po twarzy, przez chwilę gniótł nią twardy zarost na brodzie.

‒ Stary! Co u ciebie? ‒ krzyknął Andrzej.

‒ Nic szczególnego, stary ‒ odpowiedział. ‒ Właśnie chciałem cię spytać, czy nie przyjąłbyś mnie znowu na waleta.

‒ Odstawiła cię od piersi?

‒ No... właściwie to ja ją.

‒ Nie mów!

‒ Słowo!

‒ Nie wierzę.

‒ Słuchaj ‒ zaczął groźnie, ale zaraz spuścił z tonu, to naprawdę nie był dzień, w którym mógłby z byle powodu unosić się honorem. ‒ Nieważne, co myślisz, fakt, że postanowiłem się od niej wynieść.

‒ Zaraz? ‒ spytał przyjaciel bez zachęty.

‒ Zaraz.

‒ No to cóż? Wstawiaj graty.

‒ Dzięki.

‒ Tylko... wieczorami będziesz musiał wychodzić.

‒ Często? ‒ zająknął się.

‒ Za kogo ty mnie masz, stary? Codziennie!

‒ Codziennie?

‒ Żebyś wiedział, co to za dziewczyna!

‒ Wyobrażam sobie.

‒ Nie, nie wyobrażasz sobie. Nogi...

‒ Posłuchaj. Mam dosyć dziewczyn na dłuższy czas! Zich nogami... zich...

‒ Przejdzie ci to, stary. Jak cię znam, to ci to prędko przejdzie.

‒ Obawiam się, że nie. A w deszcz?

‒ Co: w deszcz?

‒ W deszcz też będę musiał wychodzić?

‒ Pójdziesz do kina albo do teatru... Zresztą idzie wiosna, potem lato... Miejmy nadzieję, że będzie suche tego roku.

‒ Miejmy nadzieję ‒ powtórzył. Ale to coś, na co nie było go stać tego dnia, wciąż się jeszcze w nim kołatało, więc dodał z zajadłą pychą: ‒ Może do tego czasu jakoś inaczej się urządzę.

‒ Inaczej?

‒ Oczywiście.

‒ No tak ‒ bąknął przyjaciel. ‒ Zawsze przecież możesz...

Nie pozwolił mu dokończyć, krzyknął:

‒ Tutaj! Tutaj inaczej się urządzę! O czym ty myślisz?

Tego właśnie nie mógł zrobić, mógł kogoś okraść, oszukać, zamordować, mógł się sprzedać za miskę strawy i poduszkę pod głowę ‒ ale tego jednego nie mógł zrobić na pewno. Nie wraca się bez sukcesu do małych miasteczek, gdzie wszyscy się znają, gdzie niczego nie można ukryć, a już najpewniej klęski. Matka na pewno by się ucieszyła, ojciec też, ale chcieliby chyba od razu wiedzieć, na jak długo przewidział dla nich tę radość, na jak długo... on ze stolicy... tutaj... do starych kątów... do starych przyjaciół, którzy czytają jego książki (psiakrew, na długo im tego nie starcza!) i dopytują się o następne. Właśnie. Dopytują się o następne. Czy miałby każdemu, kogo by spotkał na ulicy, tłumaczyć, że sukces to takie bydlę, które nie da się przywołać do nogi? Bliźni wymagają od człowieka, żeby mu się wiodło, to z kolei budzi zawiść, ale takie są składniki tej gry, z której nikomu nie udało się wyplątać.

‒ Stary! Co się dzieje? Żyjesz tam jeszcze?

‒ Ledwo, ledwo! ‒ krzyknął. I ciszej dodał: ‒ Jeszcze do ciebie zadzwonię.

‒ Co za mowa! Wstawiaj graty! Jeśli obraziłeś się, że wieczorami...

‒ Nie obraziłem się ‒ powiedział sennie. ‒ I naprawdę jeszcze zadzwonię.

Odłożył słuchawkę, wrócił do kuchni, zjadł do końca bułkę, dopił herbaty. Miał mnóstwo czasu. Majka kończyła próbę o drugiej, nawet jeśli bardzo będzie się dziś śpieszyć, nie zjawi się przed wpół do trzeciej. Poszedł do łazienki i z odrazą przyjrzał się w lustrze swojej nie ogolonej gębie.

Zwykle lubił te chwile porannej samotności. Przychodziły mu wtedy do głowy najlepsze pomysły, dialogi układały się w zwięzłe, cięte riposty ‒ tylko że mu się to potem rozłaziło, kiedy usiłował zanotować, wwiercić w papier każde słowo, raptem przyciężkie i niezgrabne. Gdyby miał dyktafon, naciśnięcie guzika nie burzyłoby w nim tej ulotności, tak jak burzyło sięganie po papier i pióro ‒ trzeba było być wytrawnym rzemieślnikiem, żeby umieć powtórzyć pierwszy kształt tej zjawy, która rodzi się nagle w myślach i równie nagle przepada, nie uwięziona pamięcią.

Ogolił się; odraza, z jaką patrzył na siebie, zmniejszyła się do tego stopnia, że zaczął żartobliwie przemyśliwać nad jeszcze jedną szansą, którą miał. Czytywało się w ogłoszeniach rozmaite anonsy. On mógłby napisać: „Dysponuję sobą (28 lat, 183 wzrostu, 80 wagi, 32 zeby, oczy szare, włosy ciemnoblond), tylko poważne propozycje będą brane pod uwagę”. Zrobił kilka szybkich przysiadów, stójkę pod ścianą przedpokoju, poboksował płaszcze na wieszaku, paroma ruchami palców przemalował mięśnie łydek i ramion. Zanucił.

Ale starczyło mu tego nastroju na krótko, melodyjka wygasła, wszystko stało się równie odrażające, jak przed chwilą: on sam, pomysły, które przychodziły mu do głowy, świat podsuwający mu je zamiast tych, z których mógłby być dumny. Ale z jakich mógłby być dumny? Gdzie były te sprawy jednoznaczne, nie obłożone niewiadomymi, dane człowiekowi do wierzenia, do trzymania się ich nad przepaścią? Pusty śmiech go ogarnął na przypomnienie radiowego komunikatu o kolejnej rundzie wiedeńskich rokowań w sprawie redukcji sił zbrojnych i zbrojeń w Europie Środkowej. Ten „maraton dyplomatyczny” trwał od jesieni 73 roku. Delegaci dziewiętnastu państw zasiadali znów przy wspólnym stole, patrzyli na siebie, nie dowierzali sobie, i od czego w końcu pokój był zależny? Od ich ustępliwości czy od ich uporu? Może trzeba było o tym pisać? Ale jak? Gdzież była ta jasność, która dawałaby odwagę przedkładania swoich racji czytelnikowi?

A czytelnik lubi, kiedy autor ma rację, lubi się z nim zgadzać lubi myśleć, że on by to właśnie tak przedstawił, gdyby sam pisał książki. Ale czytelnik także wielu rzeczy nie lubi, przede wszystkim śladów tej piekielnej męki, której kosztem rodziły się zdania w jego mniemaniu lekkie i potoczyste; nie wolno wyprowadzać go z błędu, nie wolno go dopuszczać do tej męki ‒ tylko naprawdę wielcy pisarze pozwalają sobie na swoistą kokieterię szczerości. Jego nie było jeszcze na to stać, a zresztą... nie interesował i nie obchodził nikogo.

Zwykle kiedy zdawał sobie z tego sprawę, rozczulał się nad samym sobą, dziś po raz pierwszy doznał uczucia nie krzywdy, lecz winy.

Jakby go ktoś kopnął w żołądek.

Przysiadł na brzegu krzesła, schylił się, zwinął, dotykając brodą kolan, ale zaraz ogarnęła go panika ‒ zerwał się i z pośpiechem wskoczył w ubranie, zatrzasnął pustą walizkę i wypadł z domu. Na ulicy odetchnął głęboko. Może wszystkie zmartwienia i niepokoje brały się stąd, że miał za mało powietrza, że siedział wciąż w czterech ścianach, sam z sobą, że za mało przestawał z ludźmi? Uśmiechnął się do kioskarki, u której kupował sporty, przez chwilę zastanawiał się, co by mógł dla niej zrobić, ale nic nie wymyśliwszy powiedział tylko:

‒ Ładnie pani w tym uczesaniu.

Kioskarka była niemłoda, włosy miała skromne, w widocznym pośpiechu ściągnięte w ciasny koczek na czubku głowy. Dotknęła go nerwowo, zarumieniła się.

‒ Pan żartuje.

‒ Ani trochę. Lubię u kobiet prostotę. A pani posługuje się nią bezwiednie.

‒ Bezwiednie ‒ powtórzyła kioskarka.

‒ Tak. I właśnie to przychodzi mi na myśl, ile razy panią widzę.

‒ „Życie Warszawy”! ‒ krzyknął ktoś, wrzucając w okienko złotówkę.

Odszedł, pozostawiając kioskarkę jej kobiecemu zdumieniu. Dzień był cudowny, wsparty na dachach miasta prawdziwie wiosennym błękitem nieba; nad drzewami unosił się już zielony opar, wszystkie dziewczyny zdjęły czapki, wiatr rozczesywał ich lśniące włosy. Szedł za jedną długo, dopóki nie zrozumiał, że przypomina mu Majkę, jej sposób chodzenia długimi krokami, jej kołysanie bioder, przechylenie głowy, z jakim zawsze przyglądała się światu.

Obezwładniło go wspomnienie tego pierwszego dnia, kiedy od razu poszli do łóżka, bo całowali się już na schodach, bo rozbierali się po drodze, i kiedy potem nie przyszło mu na myśl żadne ze słów, których zwykle używał w podobnych sytuacjach, nie zapytał: jaki byłem? czy tak to sobie wyobrażałaś? tylko zamilkł, wtulił twarz w poduszkę, zacisnął na niej żeby i nagle zachciało mu się płakać, jak chłopcu, który z niewiadomej przyczyny dostał czegoś o wiele więcej, niż miał dostać, niż się spodziewał i niż na to zasłużył.

Ona także milczała, tylko oddychała cichutko i gdyby można było całować czyjś oddech, to by go całował, gdyby można było klękać przed nim, to by klękał ‒ w łóżku z pogniecioną pościelą zrobiło się nagle jak w kościele i nigdy, ani przedtem, ani potem, nie miał już zaznać uczucia takiego święta.

‒ Posłuchaj ‒ zaczął wreszcie po tym wielkim, szczęśliwym milczeniu. ‒ Posłuchaj dziewczyno! Jeśli będę kiedyś sławny i bogaty, to dla ciebie! Jeśli dostanę kiedyś Nagrodę Nobla, to także dla ciebie! Będziemy już wtedy starzy, a król Szwecji się zdziwi, kiedy ściskając mu rękę powiem, że ta nagroda cieszy mnie tylko ze względu na pewną siwiuteńką dziewczynę, która bardzo pragnęła żeby mi ją przyznano...

‒ Kochany wariacie! ‒ powiedziała wtedy. ‒ Przyjmuję to wszystko już teraz. Ale kocham cię bez pieniędzy, bez sławy i nagród, kocham cię bez niczego, zapamiętaj to sobie.

Dopiero kiedy ktoś go potrącił, spostrzegł, że stoi pośrodku chodnika, ruszył więc przed siebie, w przeciwnym kierunku niż przedtem; tym sposobem znalazł się przy wydawnictwie, które wydało mu opowiadania, wstąpił tam, znajomej redaktorce powiedział, że zamierza złożyć konspekt powieści. Zapytała, jakiej. Powiedział, że współczesnej. Niech pan składa czym prędzej, powiedziała i dodała, bo najwidoczniej miał coś w oczach, co skłoniło ją do tej informacji: Wie pan, jak długo czeka się na umowę i zaliczkę.

Tak, nigdzie nie można było dostać pieniędzy zaraz. W każdej branży w zarobek wkalkulowany był czas i cierpliwość. Nawet kartofle trzeba było najpierw zasadzić, potem bronować je i obkopywać, zbierać z nich stonkę, patrzeć, jak rosną, i dopiero gdy wyrosną, wykopać je i czekać na pieniądze.

Oni to umieli, umieli sadzić, bronować, zbierać stonkę i czekać ‒ każdy z siedzących przy skromnym stole arcyekskluzywnej stołówki przy arcyekskluzywnej ulicy podzamcza, do której w końcu dobrnął; każdy z nich albo właśnie coś wydał, albo złożył w wydawnictwie, podpisał umowę na wznowienie, na ekranizację, na przeróbkę sceniczną, miał jakiś etat, pół, ćwierć etatu, ryczałt, pół ćwierć, jedną ósmą ryczałtu, konsultację, udział w kolegium, stałe miejsce na felieton, na esej, na recenzję ‒ to się jakoś sumowało, dopełniało, zaokrąglało tym dopełnieniem, stwarzało pewność, ba, może nawet spokój. Patrzył na nich bez zazdrości, z prawdziwie szczerym podziwem, on się jeszcze tego nie nauczył, on się jeszcze szarpał, wmawiał w siebie, że prawdziwa wolność twórcza nie uznaje żadnych zobowiązań i terminów... Do diabła z nią! Łysy facet, siedzący naprzeciwko przy tym samym stole, facet obłożony etatami jak parówka chrzanem powiedział komuś od niechcenia: kiedy ostatni raz byłem w Stanach... Przed dwoma laty z taką samą miną napomykało się tutaj o Paryżu. Równie dobrze brzmiał wówczas Londyn, jeszcze jako tako Rzym. Dziś jeździło się do Stanów. Przynajmniej co trzecia osobistość, zajadająca obiad abonamentowy, już tam była lub miała być, dopchawszy się do jakiegoś stypendium czy delegacji. Ci etatowcy zawsze pierwsi byli w kolejce, z chmurnym zamyśleniem w oczach pierwsi wypatrywali to, co warto było wypatrzyć. Łysy facet mówił teraz o wrażeniach, jakich doznaje, ilekroć przyjeżdża do Nowego Jorku...

Podeszła kelnerka, zapytała, co będzie jadł; rozejrzał się po talerzach, żeby się zorientować, co jedzą inni ‒ i zamówił zupę grzybową, zraz wołowy z ogórkiem i kaszą gryczaną, kompot na deser. Doznał na krótko sennego uspokojenia, jakby wszystkie jego kłopoty odsunęły się gdzieś na czas obiadu, na który na pewno starczy mu pieniędzy, stołówka była prowadzona przez Związek bez narzutu opłacalności i ‒ być może ‒ był to jedyny nie przynoszący strat lokal w mieście. Kiedy po ukazaniu się tomu jego opowiadań zaliczono go w poczet pisarzy i uzyskał prawo wstępu do tego przybytku ‒ uczucie nobilitacji najdobitniej objawiło mu się właśnie tutaj. Zasiadł do stołu z ludźmi, o których ‒ lub których ‒ dotąd tylko czytał, teraz dotykał łokciem ich łokci, gdy równocześnie wygarniali z talerzy stołówkową zupę. Patrzył na nich z bliska, słuchał, co mówili, właściwie uczestniczył w ich życiu, choć oni zapewne tak by tego nie nazwali. Szczeniacką zawiścią były jego myśli sprzed chwili, kiedy miał im za złe tę zdolność wygodnego sadowienia się wszędzie tam, gdzie mogły zasiąść literackie pośladki; trzeba było być kimś, żeby wskoczyć w te etaty i ryczałty, konsultacje i kolegia ‒ tak, łysiało się w ciągu lat pozyskiwania tych praw.

Dostał swoją zupę i zajął się tylko nią, popatrując od czasu do czasu po dwóch salkach piwnicy, pełnych już, jak zawsze o tej porze. Jadali tu także członkowie innych związków twórczych, przychodzili tu chętnie plastycy, aktorzy i filmowcy, niektórzy już tak sławni, że bywali tu z uczuciem nie nobilitowania siebie, lecz sobą, widziało się to w ich twarzach. Jeden z reżyserów siedział właśnie w rogu wraz ze swoim dworem, odniósł kolejny wielki sukces i młode aktorki marzyły, żeby je zauważył. Majka też tu chyba przyszła wtedy z tą nadzieją, ale, biedactwo, nie miała szczęścia ‒ to on ją zauważył, nie tamten, on, bezustanna nadzieja na artystę bez skrawka etatu czy ryczałtu, bez krzesełka w najmniej ważnym kolegium. Ale tę legitymację w kieszeni miał, mógł tu siedzieć i chlipać zupę z najsławniejszymi tego kraju, to się także liczyło, to się może liczyło przede wszystkim.

Wyprostował się, spojrzał po najbliższych sąsiadach bez pokory. Oni także byli kiedyś chłopakami z wargami wysuszonymi pragnieniem (pragnienie to była przenośnia, udała mu się, powinien ją zapamiętać: pragnienie wszystkiego!), chłopakami pożeranymi przez ambicję, nękanymi uczuciem własnej znikomości, powinni wiedzieć, powinni pamiętać, że bicepsy to jeszcze nie pełnia szczęścia, jak myślą ludzie starzy. Zazdrościł im ‒ tym, co wiele przeżyli ‒ ich życiorysów jeszcze nie ukończonych, a już tak pełnych tych lat, które nazywali trudnymi, a one wiodły ich ku całemu bogactwu ich doświadczeń, ku szacunkowi i sławie, ku zawiści nawet, która także była miarą tego, co uzyskali.

Dopiero co skończył czytać świeżo wydaną książkę tego Największego (wzrost miał także wspaniały), tom wspomnień z podróży tak cudownych, że adeptom sztuki, których wyobraźnia żywiła się jedynie wspomnieniami z podróży do Wołomina, musiały się wydać własnym snem, przeżytym przez kogoś innego.

Widział go może dwa czy trzy razy, kiedy po prezydium zarządu wszyscy schodzili na obiad do piwnicy i nie było nic nadzwyczajnego w tym, że On jadł zupę zamiast ambrozji.

Mój Boże! ‒ myślał, a był wciąż dwudziestoośmioletnią nadzieją na artystę ‒ po jakim życiu tamten człowiek napisał tę cudowną książkę, podczas jakiego życia napisał wszystkie inne! Jakich znał ludzi, jakie miewał z nimi rozmowy, ile widział pejzaży i miast, a w nich ‒ w oberżach, gospodach, w restauracjach wielkich hoteli ‒ jakimi winami sycił swoje pragnienie, a potrawami głód! Nawet po latach nie traciły swego niepowtarzalnego smaku, aromatu i barwy. On umiał o tym pisać, z pomarańczy, obieranej wprawnymi palcami sycylijskiego kelnera, potrafił uczynić dzieło sztuki. Może w dzieło sztuki przemienił całe swoje życie?... I przyszłych biografów zdumiewać będzie niepodzielność tego, co było gromadzeniem, a co wydawaniem, co środkiem, a co skutkiem, co drogą, a co celem artysty.

Więc tamten miał takie życie i nie zmarnował go, a jemu przypadło w udziale... Odsunął nie dojedzony zraz, przestał mu smakować, choć kolacja wobec dąsów Majki była niewiadomą. Więc jednak miał tam wrócić. Pobuntował się, poszarpał i był znowu w tym samym miejscu, równie otwartym, co zamkniętym, bezwolność była jednak potężną, pętającą siłą, czul jej dławiące palce na gardle.

Zerwał się od stołu ‒ łysy facet, który wciąż jeszcze był przy swoich ostatnich wrażeniach z Nowego Jorku, spojrzał na niego, dopiero teraz nim zainteresowany ‒ odszukał kelnerkę, zapłacił za obiad i z uczuciem, że się dusi, wbiegł na schody wiodące do głównego hallu i szatni. Potrącił kogoś w ciasnym przejściu, nie przeprosił. Ale ten ktoś się nie obraził, złapał go za ramię, przytrzymał.

‒ Cześć, Julek! ‒ powiedział ucieszony. ‒ Dlaczego się nie pokazujesz?

‒ Byłem ostatnio trochę zajęty ‒ bąknął.

‒ Rozumiem. ‒ Kolega z prezydium, jeden z tych, którzy już się nauczyli plasować, gdzie najwygodniej, patrzył na niego długo, ważąc jakąś myśl. ‒ Bo miałbym dla ciebie propozycję.

‒ Jaką ‒ wycedził niedbale.

‒ Przyszło pismo w sprawie stypendiów...

Przesunął suchym językiem po stężałych wargach.

‒ Skąd? ‒ zapytał cicho.

‒ Z CRZZ. Ale skoro masz już coś i jesteś zajęty...

‒ Właściwie... ‒ wykrztusił ‒ może mógłbym wygospodarować trochę czasu... Co to za stypendia?

‒ Różne. Na powieść, na tom opowiadań.

‒ Ale czy... wyjazdowe?

‒ Tak, trzeba by pobyć trochę w terenie. Musiałbyś sobie wybrać jakąś wielką budowę, zakład przemysłowy, kopalnię. Jest pismo w sekretariacie, zerknij.

Powiedział, że ‒ zerknie. Może dziś, może jutro... Ale kiedy kolega z prezydium zniknął w drzwiach stołówki, on rzucił się na pierwsze piętro, przeskakując po trzy stopnie. Przed drzwiami sekretariatu zatrzymał się dla wyrównania oddechu. Ta chwila była mu także potrzebna, żeby nadać twarzy wyraz całkowitego braku zainteresowania. Zdołał nawet opanować drżenie rąk, gdy brał pismo od sekretarki.

Nie od razu zrozumiał dokładnie jego treść. Na urzędowy maszynopis kładły się litery jego własnego pisma ‒ te trzy zdania, które miał zostawić Majce na małej kartce papieru: „Wyjeżdżam na pół roku do Paryża. Wrócę sławny i bogaty. Jeśli chcesz, to czekaj”.

II

‒ Jeszcze jedno piwo ‒ powiedział do barmanki, a ona podała mu je bez uśmiechu, którego oczekiwał.

O tej rannej godzinie był jedynym gościem i choćby z nudów mogła mu poświęcić nieco uwagi. Ale ona pewnie uważała go za wczorajszego, którego rano przepłoszono z jakiejś knajpy, na całym świecie wczorajsi nie interesowali barmanek, mieli już nadwątlone siły i przeważnie płótno w kieszeni. Postawiła więc przed nim kufel prawie niechętnym ruchem i zaraz zajęła się znów porządkowaniem półek, na których połyskiwały butelki z koniakami; jak Polska długa i szeroka tylko koniaki zdobiły teraz półki wszystkich knajp, tu ‒ gdzie wydobywano z ziemi tę ciężką forsę prawie nie mogło być inaczej.

Kiedy barmanka podnosiła w górę ramiona, jej piersi pod cienkim sweterkiem unosiły się także, dwa ślepe zwierzątka, szukające ciepłymi od snu nosami wyjścia z klatki. Zwykle lubił takie widoki, i w innych okolicznościach poczułby radość swoich dwudziestu ośmiu lat, teraz niechęć do barmanki ‒ niechęć do wszystkich dziewczyn na świecie ‒ odebrała sytuacji cały powab, zobaczył, że pachy sweterka są jaśniejsze od przepocenia, poczuł prawie odór potu, a razem z nim zaduch nie wywietrzonej salki, gdzie dansing trwał zapewne do rana, a ciężkie zasłony na oknach nie dopuszczały świeżego powietrza. Wszystko to wydało mu się jakby wstępem do tego, w co miał wkroczyć. Niepokój, który opuszczał go tylko wtedy, gdy zaczynał myśleć z podziwem o swojej decyzji, znów powrócił, silniejszy niż dotąd. Bzdura, po co tu przyjechał, przecież nigdy nie napisze takiej książki, to jasne, że aż stypendia trzeba było fundować, żeby ktoś się na to nabrał.

Wyszarpnął z kieszeni portmonetkę.

‒ Płacę ‒ warknął do barmanki.

‒ Szesnaście pięćdziesiąt ‒ powiedziała nie odwracając ku niemu głowy.

Potoczył dwudziestkę po kontuarze baru. Musiała ją jednak zobaczyć, bo na chwilę zaprzestała swoich czynności, opuściła ramiona.

‒ Nie mam reszty.

‒ Dziękuję.

Wziął walizkę i skierował się ku drzwiom. Ona wrzuciła dwudziestkę do skórzanej torby, którą nosiła pod małym fartuszkiem na płaskim brzuchu, i jakby dopiero widok walizki w jego rękach obudził w niej nieco życzliwości, dodała:

‒ Niech się pan śpieszy, bo nie dostanie się pan do lekarza.

Przystanął.

‒ Do lekarza?

‒ W przychodni przyjmują od siódmej do dziesiątej. Szyb główny. Wie pan, gdzie to jest?

Uśmiechnął się.

‒ Nie.

‒ Pokażą panu, jak pan wysiądzie z autobusu. Najpierw pan pójdzie do kadr, a potem do lekarza. Jakby pan dziś nie zdążył, to musiałby pan czekać do jutra albo przyjechać jeszcze raz.

Nic nie mówił, a ona obejrzała go sobie od stóp do głów i na chwilę oparła się o kontuar.

‒ Tylko niech się pan nie da podkupić.

Rozmowa zaczynała go bawić.

‒ Nie rozumiem.

‒ Nie rozumie pan? Pierwszy raz stara się pan o pracę?

‒ Pierwszy.

‒ Nie! ‒ zdumiała się. Znowu mu się przyjrzała i dodała zaraz: ‒ Wszędzie czekają teraz tacy, co podkupują. Właśnie przy przychodniach. Nawet od razu z samochodami. Pytają, jaką stawkę ustalili w kadrach, dodają tysiąc albo dwa, częstują carmenami i zabierają do swego zakładu. Niech się pan nie da.

‒ Dlaczego? Jeszcze nigdy nie chciano mnie podkupić.

‒ Pan sobie żartuje.

‒ Ani trochę. To jednak musi być miłe uczucie: ktoś daje za mnie więcej. Na ogół nikt nigdy nic za mnie nie dawał.

Przyjrzała mu się jeszcze uważniej.

‒ A może pan wcale nie na kopalnię?

‒ Na kopalnię.

‒ Bo pan tak mówi...

‒ Prawdę mówię.

‒ E tam! ‒ Wzruszyła ramionami. ‒ Dziwny pan jakiś.

‒ Najzwyklejszy.

‒ No to niech się pan śpieszy. Mówię panu, że jak się pan spóźni, będzie pan musiał czekać do jutra. Bo nowych przyjmują w przychodni tylko do dziesiątej.

‒ Dziękuję za informację.

Wyszedł przed hotel, do którego wstąpił zaraz po wyjściu z dworca zamiast od razu udać się do kopalni. Myśl, którą mimo woli podsunęła mu barmanka, wydała mu się interesująca. Mógł nie wyjawiać w dyrekcji kopalni, w jakim przybywa tu celu, mógł zamiast w dyrekcji zgłosić się w biurze kadr, potem w przychodni lekarskiej, gdzie by go opukano i osłuchano, stwierdzając jego przydatność do zawodu górnika. Zjeżdżałby co dzień w głąb ziemi, pociłby się tam z innymi ludźmi i pewnie znaczyłoby to więcej niż sto rozmów na powierzchni; po szychcie szedłby wraz z innymi do stołówki i wraz z innymi do hotelu robotniczego, i wraz z innymi do kina albo do knajpy, tak, znaczyłoby to więcej niż szczegółowe rozmowy z dyrektorami, nadsztygarami, zawiadowcami kopalni.

Im bardziej ten pomysł zaczynał mu się podobać, tym większe ogarniało go przerażenie na myśl, że mógłby mu ulec, zwłaszcza że wydawał się całkiem rozsądny. Ten rozsądek właśnie był największym niebezpieczeństwem ‒ ile razy w życiu pozwalał mu dojść do głosu? To dopiero byłaby niewola najgorsza z najgorszych! Zawrócił do hotelu i aby zdecydowanie odciąć się od pomysłu zamieszkania w hotelu robotniczym, postanowił zameldować się w recepcji, wziąć pokój przynajmniej na kilka najbliższych dni, w ciągu których spontaniczność pomysłu zostanie przytępiona spokojnym rozeznaniem sytuacji.

Był na szczęście wolny pokój ‒ ostatni ‒ przez pomyłkę chyba nie zarezerwowany przez żadną z instytucji; ale żeby go otrzymać, musiał przedstawić pismo z CRZZ ‒ nim wpadł na to, w oczach panienki z recepcji utrzymywało się pełne napięcia wahanie: nikt tu nigdy nie przyjeżdżał prywatnie, sam z siebie, właściwie nie wiadomo, co myśleć o takim człowieku. Ale teraz, mając przed sobą pismo, wespół z którym człowiek dopiero funkcjonował jak należy, ochoczo zabrała się do umieszczenia jego nazwiska w hotelowej księdze.

‒ Będzie pan coś pisał ‒ mruknęła.

Zabrzmiało to bez entuzjazmu. Nie spodziewał się, żeby go wywołało jego nazwisko, raczej fakt, że ktoś się w tym celu tu zjawiał.

‒ Często macie takie wizyty? ‒ zapytał prawie zaczepnie.

‒ Och, tak ‒ odparła. ‒ Bardzo często.

Już w CRZZ powiedziano mu, że miedź jest „opisana” dostatecznie, że są inne zjawiska na mapie gospodarczych wydarzeń kraju, którym warto by przydać trochę rozgłosu, ale uparł się właściwie nie wiadomo dlaczego ‒ i teraz doznawał pierwszego rozczarowania, za tym pierwszym najprawdopodobniej ustawiały się już w kolejce następne.

‒ Bardzo często? ‒ powtórzył.

Wzruszyła ramionami.

‒ Nie ma tygodnia, żeby ktoś się nie zjawił. Z gazety, z radia, z telewizji. Tacy to pobędą dzień albo dwa i już wszystko wiedzą. Ci, którzy piszą książki, siedzą trochę dłużej...

‒ Czytacie to potem? ‒ zapytał.

Zawahała się, ale jednak wybrała prawdomówność:

‒ My nie.

‒ Dlaczego?

‒ My to i tak znamy.

Rozmowa zaczynała go interesować. Dopiero po ostatnim zdaniu naprawdę zobaczył twarz dziewczyny siedzącej po drugiej stronie recepcyjnej lady, jej szare oczy, unikające teraz jego spojrzenia, usta, które zniekształcił wyraz zakłopotania. Rozejrzał się za krzesłem, usiadł.

‒ A nie sądzi pani, że człowiek przybywający z zewnątrz widzi wszystko ostrzej niż ktoś, komu przyzwyczajenie stępiło i wrażliwość, i ciekawość?

‒ Ma pan rację ‒ powiedziała. ‒ Ale jeśli chodzi o rzeczy, o krajobraz ‒ przechyliła się ku oknu ‒ o to, co tu zostało zrobione. Bo z ludźmi jest inna sprawa.

‒ Ale ludzie ważni są właśnie przez to, co tu zrobili! ‒ krzyknął, choć nic właściwie jeszcze na ten temat nie wiedział.

‒ Tak, oczywiście ‒ powiedziała. Rozkręcała i zakręcała długopis, palce jej trochę drżały. ‒ Tylko że ludzi nie da się ocenić jednym spojrzeniem, tak jak można ocenić na przykład szyb, zwłaszcza gdy się na niego patrzy z daleka. Mój ojciec ‒ dodała nagle ‒ pracuje tu od trawki...

‒ Co to znaczy: od trawki?

‒ Pracował przy pierwszym szybie, właściwie przy wytyczaniu miejsca pod szyb.

Powoli zaczynał rozumieć ‒ tak, rozczarowania ustawiały się już w kolejce, ustawiały się już w kolejce trudności, których nie przewidział. Ojciec pracujący „od trawki”! Żaden z dziennikarzy o nim nie napisał, nie wymieniono go w żadnej książce, nie pokazano w telewizji! Wymienionych i pokazanych były dziesiątki, może setki ‒ nie wymienionych i nie pokazanych tysiące...

‒ Ja napiszę o pani ojcu ‒ powiedział przyjaźnie.

Sądził, że dziewczyna się teraz uśmiechnie, że jej usta, zniekształcone wciąż tym samym od początku rozmowy grymasem zakłopotania, zmienią wreszcie wyraz. Ale ona rozkręcała i zakręcała długopis, i patrzyła na swoje palce. Potrząsnęła głową.

‒ Nie. Ja o nim napiszę.

Doznał niemiłego uczucia zawstydzenia, jakby to on odważył się na tę chełpliwość, tak dobrze znaną mu z własnych zadufkowatych lat, zanim przemieniła się w jałowe ubóstwo, w bezustanne szukanie, w popłoch oczekiwania. Mawiał sobie: ja to napiszę, a oznaczało to, że dopiero on, że tylko on znajdzie ten jedyny wyraz na oddanie prawdy, którą odkrył.

‒ Dziewczyno! ‒ powiedział cicho. Zarumieniła się.

‒ Och, pan od razu wyobraża sobie... Ja napiszę pracę o moim ojcu. O nim i o innych, którzy razem z nim tu zaczynali. Drugi rok studiuję socjologię. Zaocznie.

‒ Brawo! ‒ powiedział. Sam nie skończył swoich studiów i ta pochwała nie zabrzmiała chyba tak, jak powinna.

Dziewczyna ciągnęła dalej:

‒ Wciąż przeprowadzają u nas różne badania socjologiczne. Ale chyba trzeba wiedzieć coś więcej, niż daje ankieta.

Pycha! pomyślał. Ambicja, duma, tak, ale i pycha także! I z nią będzie się musiał także uporać, jeśli naprawdę zechce doprowadzić swój zamiar do końca. Uprzytomnił sobie nagle, że klamka zapadła, i gorzkie uczucie przymusu wznieciło w nim znów panikę, której ulegał kilkakrotnie tego ranka.

Podniósł się z krzesła. Dziewczyna wydała mu się oschła i niesympatyczna, pomyślał, że taka sama musi być w łóżku. Był wściekły na siebie, że rozpoczął z nią rozmowę.

‒ Czy mógłbym już dostać klucz od pokoju? ‒ zapytał.

‒ Ależ tak ‒ odpowiedziała. ‒ Czwarte piętro.

‒ Jest winda?

‒ Oczywiście.

Wziął klucz i odszedł w stronę windy z niemiłym uczuciem, że dziewczyna odprowadza go ironicznym wzrokiem, że obejmuje nim całą jego postać i ten warszawski neseser (czy Majka już spostrzegła, że go sobie od niej pożyczył?), który trzymał w ręku.

Sprowadził windę i z hałasem zatrzasnął za sobą drzwi. Pokój wydał mu się całkiem przyzwoity.

Ucieszyła go łazienka, której się w tym hotelu raczej nie spodziewał, ale pomyślał zaraz, że podnosi to cenę pokoju, i pożałował, iż od razu o nią nie zapytał.

Rozsądek (do diabla z nim!) opowiadał się wciąż za hotelem robotniczym. Nie musiał podejmować pracy w kopalni, żeby tam za grosze zamieszkać, dyrekcja miała chyba w swoich hotelach pokoje gościnne i umieszczono by go zapewne w jednym z nich, aby mógł spokojnie i bez uszczerbku dla kieszeni stypendysty zbierać materiał do książki. Przymus liczenia się z pieniędzmi działał na niego upokarzająco. Nieraz zastanawiał się nad tym, czy przypadkiem właśnie dlatego nie ma pieniędzy, że ich brak tak bardzo go upokarza.

Zaklął. Rzucił na łóżko neseser i przez chwilę wahał się, czy by się nie położyć i nie przemyśleć jeszcze raz całej sytuacji. Ale przypomniała mu się Majka, jej twarz bolesna, gdy zastawała go na tapczanie zapatrzonego w sufit. Od razu odechciało mu się medytacji w pozycji leżącej, przemył twarz w łazience, starannie unikając spojrzenia w lustro. Zwykle bywał wtedy z sobą najszczerszy, a teraz bał się tego. Wycierając twarz poczuł jednak szorstkość brody i pomyślał, że trzeba by się ogolić ‒ na powitanie klęsk przywykł wychodzić z twarzą, do której by nie pasowały.

Rozebrał się do pasa i oto musiał na siebie spojrzeć w tym dużym, w dodatku nawet za czystym, jak na hotelowe warunki, lustrze. Widok zdrowego byka w zestawieniu z myślami sprzed chwili wzmógł w nim uczucie niepewności. Tak, nie w każdej sytuacji atutem były bicepsy i szeroka pierś, na której tak lubiły odpoczywać dziewczyny. To przypomnienie poprawiło mu nieco humor, dokończył toalety i spojrzał na siebie łaskawiej. ‒ O co chodzi? ‒ zapytał na głos, bo samotne poranki w mieszkaniu Majki nauczyły go rozmowy z własnym odbiciem. ‒ Trochę pieniędzy masz i wszystko dalsze zależy tylko od ciebie. Możesz napisać taką piękną książkę, że ludzie, aby ją zdobyć, będą ustawiać się w kolejkach, jak po wranglery, dostępne nagle za złotówki. Ba! ‒ mruknął już o wiele ciszej. ‒ Ba! ‒ Ubrał się i tym razem nie windą, ale schodami udał się na dół. Szybko minął recepcję, jakby oschłość recepcjonistki mogła się nagle przemienić w żywiołowe pragnienie rozmowy, i jeszcze raz zaszedł do baru. Poczuł głód, zamarzyła mu się mocna, gorąca kawa, trzy jajka w szklance, chrupiące bułeczki, cóż to był za sens rozpoczynać dzień od piwa?

W restauracji hotelowej wciąż było pusto, tylko barmanka krzątała się w barze.

‒ A ‒ powiedziała na jego widok ‒ jeszcze pan tu jest?

‒ Postanowiłem tu zamieszkać, żeby być bliżej pani.

‒ Powiedziałam, że jeśli się pan dzisiaj nie dostanie do lekarza...

‒ Na pewno się nie dostanę. Mam zamiar zjeść dobre śniadanie. Barmanka przechyliła się ku otwartym drzwiom za barem, które niechybnie prowadziły do kuchni.

‒ Cesia! ‒ krzyknęła.

‒ A jak pani ma na imię? ‒ zagadnął.

Uśmiechnęła się zupełnie niespodziewanie, bo już stracił nadzieję, że zdoła ją rozchmurzyć. Jej twarz, rozjaśniona błyskiem zębów, stała się mniej pospolita, prawie ładna.

‒ Zdziwi się pan ‒ powiedziała.

‒ Dlaczego?

‒ Że mam takie imię. Jest w kalendarzu, ale nikt go nie daje na chrzcie. Nie wiem dlaczego.

‒ Jakie?

‒ Klaudia.

‒ Jak Cardinale?

‒ Jak Cardinale. Ojciec był podczas wojny we Włoszech i może miał tam jakąś Klaudię, matka wciąż to podejrzewa. Ale że go przecież wtedy jeszcze nie znała, to niech tam, zgodziła się, kiedy chciał mnie tak nazwać. ‒ Roześmiała się cichutko, jej ręce, wycierające szkło lnianą ściereczką, znieruchomiały na chwilę. Te wspomnienia rodzinne musiały mieć dla niej jakiś powab, bo nawet zarumieniła się trochę, a on, chcąc sprawić jej przyjemność, zapytał:

‒ I od razu ojciec wrócił tutaj?

Potrząsnęła głową i znowu zajęła się wycieraniem kufli.

‒ Nie. Najpierw był na „Konradzie”. Słyszał pan o „Konradzie”?

‒ Słyszałem ‒ skłamał.

‒ Więc ojciec zaczynał w Starym Zagłębiu, na „Konradzie”, kiedy tam była jeszcze woda. Dopiero jak się tu ruszyło, jak zaczęto głębić szyb wschodni w sześćdziesiątym roku...

‒ To tata tutaj od trawki.

Znowu znieruchomiała.

‒ Skąd pan wie?

‒ Domyślam się. Bo mam takie szczęście od rana, trafiam na same pionierskie córki.

‒ Ach ‒ spojrzała ku drzwiom wiodącym do recepcji ‒ to pan rozmawiał już z Olą?

‒ Rozmawiałem.

Przechyliła się ku niemu przez ladę.

‒ Mój ojciec był tu wcześniej, mówię panu: od sześćdziesiątego roku! Dyrektor Tobolski, jak go skierowali do Lubina, zabrał go tu z sobą z „Konrada”. A Kotlarek...

‒ Ojciec Oli?

‒ Tak, ojciec Oli, on był dopiero przy szybie głównym. A wschodni zaczęto głębić prawie rok wcześniej.

Słuchał tego z sennym uśmiechem, rozleniwiony nagłą myślą, że właściwie nie musiał wcale wychodzić z hotelu, żeby dowiedzieć się czegoś o kopalni, że mógłby zaoszczędzić sobie zjeżdżania w dół i uciążliwych wędrówek podziemnymi chodnikami ‒ te górnicze córki, tak zajadłe w rodzinnych ambicjach opowiedziałyby mu wszystko, może by się nawet z którą i przespał... Spojrzał spod oka ku rozkołysanemu sweterkowi barmanki, tak ‒ Klaudia była lepsza, recepcjonistka musiała być twarda jak deska ‒ ale, pomyślał z uśmiechem, nie widział jeszcze kelnerki.

‒ Panna Cesia ‒ zagadnął ‒ także z górniczej rodziny?

‒ Och, nie ‒ nie wiadomo dlaczego tak gorąco zaprzeczyła Klaudia ‒ Cesia z gospodarstwa spod Chocianowa. ‒ Przechyliła się znowu ku drzwiom wiodącym do kuchni. ‒ Cecha! Co się z tobą dzieje?

‒ Nic się nie dzieje. Co się ma dziać? ‒ Cesia objawiła się, od razu obrażona. Ruszała jeszcze okrągłą brodą, najwidoczniej sama spożywała śniadanie, usta jej lśniły od tłuszczu.

‒ Gość czeka! ‒ powiedziała Klaudia z naciskiem.

Uniósł się nieco na krześle i lekko się skłonił.

‒ Przepraszam, ale chciałbym coś zjeść.

Cesia nie zbliżyła się do stolika, zwróciła tylko ku niemu głowę. Przełknęła ostatni kęs. Jej niebieskie oczy znieruchomiały.

‒ Słucham ‒ powiedziała bez zachęty.

‒ Kawa ze śmietanką ‒ zaczął.

‒ Nie ma śmietanki.

‒ Wobec tego z mlekiem. Mleko jest?

‒ Jest ‒ powiedziała wciąż obrażona.

‒ Pieczywo, masło, żółty ser. I trzy jajka w szklance.

‒ Dwa ‒ sprostowała.

‒ Proszę o trzy.

‒ Mogą być tylko dwa albo cztery.

‒ Dlaczego?

‒ Bo tak skalkulowane.

‒ No dobrze ‒ skapitulował. ‒ Niech będą dwa.

‒ I coś jeszcze?

‒ Owszem. Uśmiech dla gościa.

‒ Też! ‒ Cesia wzruszyła ramionami. Miała w sobie ospałość jałówki, zbyt wcześnie rano wypuszczonej na pastwisko. Bez pośpiechu zawróciła do kuchni.

‒ Teraz pan sobie poczeka ‒ powiedziała prawie z satysfakcją barmanka.

Wciąż zaliczał to wszystko do potrzebnych mu obserwacji, więc się jeszcze nie denerwował. Zapytał prawie spokojnie:

‒ Dlaczego?

‒ Bo Cesia już się wściekła. A jak Cesia w złym humorze...

‒ Kierownik nie może go jej poprawić?

Klaudia roześmiała się, jakby opowiedział świetny dowcip.

‒ A to pan trafił! Kierownik? Cesi? Jej ojciec gospodarzy na trzydziestu hektarach. Prowadzi z synami hodowlę świń i dukatów na eksport.

‒ Bukatów ‒ sprostował.

‒ Wszystko jedno, taki bukat to już dukat! ‒ Znowu się roześmiała, najwidoczniej fakt, że będzie długo czekał na śniadanie i niechybnie wyniknie z tego awantura, wprawiał ją w świetny humor. ‒ Hodowla prawie cała na eksport, ale stary odrzuca z niej co miesiąc dwie sztuki dla naszej restauracji za resztki z kuchni. Taka umowa. Więc kierownik nie powie Cesi złego słowa. Do wszystkich innych ma gębę jak stodoła, ale do Cesi ‒ sama słodycz. Bo ona tu w ogóle nie jest na posadzie, tylko na rozrywce.

‒ Na czym?

‒ Na rozrywce ‒ wyraźniej i dobitniej powtórzyła Klaudia. ‒ Na wsi jej się nudzi. I pewnie ma nadzieję ‒ barmanka zamyśliła się na chwilę ‒ że tu męża złapie.

‒ O to chyba tu nietrudno?

‒ Jak się ma mieszkanie. Chłopak z hotelu robotniczego nie ożeni się z dziewczyną bez mieszkania.

‒ A Cesia?

Klaudia nie zdążyła udzielić odpowiedzi, bo Cesia ukazała się właśnie w drzwiach kuchni z ogromną tacą, na której parowała aromatycznym gorącem jedna jedyna kawa. Postawiła ją przed nim.

‒ Jajka się gotują ‒ powiedziała. ‒ Pan chciał cztery?

‒ Dwa! ‒ warknął.

‒ Kucharka wstawiła cztery.

‒ Prosiłem o dwa!

‒ Co tam, zje pan cztery. ‒ Cesia wreszcie się uśmiechnęła lewym kącikiem wciąż jeszcze tłustych warg. ‒ Dwa jajka! Co to za śniadanie dla takiego chłopa.

‒ Prosiłem o dwa! ‒ powtórzył podniesionym głosem. Zaczynał być naprawdę zły.

Cesi się to wyraźnie nie podobało, zmarszczyła brwi, odęła dolną wargę i nagle spostrzegł, że się rozpogadza, rozjaśnia, rozpromienia na widok kogoś, kto pojawił się w drzwiach od recepcji. Odwrócił głowę w tym kierunku i zobaczył chłopaka o zaskakującej tutaj urodzie południowca, zwinnego jak kot, w przyciasnej zamszowej kurtce i równie przyciasnych dżinsach, który wzniósł na powitanie dłoń, uśmiechnął się do obydwu dziewczyn i rozsiadł się przy stoliku pod oknem, zbadawszy uprzednio jego czystość.

‒ Och, mesje Pjer! ‒ zaświergotała Cesia. W jednej chwili jej młodociana krowięcość zmieniła się w sam wdzięk, w zwiewność, w zgrabność i pośpiech. Rzuciła się ku stolikowi pod oknem, omiotła go serwetką.

‒ Merci! ‒ podziękował łaskawie przybyły.

‒ Kafa? ‒ spytała Cesia, cała w uśmiechach.

‒ Kafa ‒ potwierdził śniady chłopak. Przez moment pozwalał się Cesi cieszyć, że tak pięknie już się z nim porozumiewa, i dopiero gdy zamierzała ‒ wciąż zwiewna, zgrabna i lotna ‒ rzucić się do kuchni, żeby błyskawicznie zrealizować zamówienie, podniósł w górę dwa palce i trochę jakby zakłopotany dodał:‒ Dwa!

W Cesię jakby piorun strzelił. Wryła się w podłogę, znowu ciężka i nieruchawa, zgarbiła się, opuściła ramiona. Bardzo powoli odwróciła głowę ku drzwiom. Jakoż wnet stanęła w nich spłoszona dziewczynina, upychająca w nie domkniętej torbie różowy obłok nocnej koszuli. Wciąż z nią walcząc, zbliżyła się do stolika pod oknem, przysiadła na brzeżku krzesła, śliska koszula wystawała wciąż z torby. Śniady chłopak wyrwał ją z rąk dziewczyny i sam postanowił uporać się z tym kompromitującym szczegółem. Ale zamek błyskawiczny zaciął się na różowym nylonie, rozległ się chrzęst dartego materiału, dziewczyna pisnęła z żalem.

‒ Kupić tobie nowa! ‒ uspokoił ją chłopak. Rzucił torbę pod stolik i uśmiechnął się rozbrajająco, nie do tej, która przy nim siedziała, ale do tych czterech, zapatrzonych w niego z kamienną urazą; prócz Klaudii i Cesi była tu już i Ola z recepcji, a nawet kucharka, ciężko oparta o drzwi.

‒ Nie chcę jaj na twardo! ‒ krzyknął, żeby zburzyć ten żywy obraz, a śniady chłopak uśmiechnął się teraz do niego z jawną wdzięcznością.

Kucharka cofnęła się do kuchni, za nią wybiegła Cesia, trzaskając manifestacyjnie drzwiami, nie najciszej również zamknęła drzwi od recepcji Ola.

Wstał i pod pozorem pożyczenia zapałek nachylił się w stronę barmanki.

‒ Co to za historia! I skąd tutaj ten chłopak! Włoch czy Hiszpan?

‒ Algierczyk ‒ wyjaśniła szybko Klaudia. ‒ Algierczyk z wdrożeniówki.

‒ Skąd?

‒ Z jednostki wdrożeniowej. ZBiD to się nazywa, Zakład Badań i Doświadczeń. Na dole w kopalni jeżdżą takie duże maszyny, joye z francuskiej fabryki Secoma... Już je zastępują nasze z Legmetu, ale te jeszcze są.

‒ Wszystko pani wie.

‒ Mówiłam panu przecież, że mój ojciec zaczynał tu na szybie wschodnim...

‒ No dobrze ‒ przerwał jej pośpiesznie. ‒ I co z tymi joyami czy jak im tam?

‒ Francuzi trzymają tu przy nich swego mechanika.

‒ To właśnie on?

‒ On.

‒ A co tu robi o tej porze?

‒ Pewnie pracuje dziś na drugiej zmianie.

‒ Ładny chłopak ‒ powiedział, żeby pociągnąć barmankę za język.

‒ No! ‒ westchnęła. I dodała zaraz: ‒ Ale sam pan widzi, nie wolno nikogo nocować w hotelu, a do niego wciąż przyłażą jakieś dziewczyny.

‒ Może płaci w dewizach?

Klaudia zapatrzyła się w kędzierzawy łeb Algierczyka.

‒ On nie musi ‒ szepnęła.

Zrobiło się jakoś cicho ‒ z dworca nie dochodziły odgłosy pociągów, z kuchni dzwonienie garnków, słychać było nawet, jak za oknem odzywa się nieśmiało ptak.

‒ On nie musi ‒ powtórzyła Klaudia.

W to krótkie uciszenie wtargnęła jak tajfun Cesia z tacą, na której drżały talerzyki i szklanki. Gdyby to było możliwe, rzuciłaby je na stół Algierczyka. Pierre usiłował chwycić ją za rękę, ale się wyrwała i ruszyła w stronę drugiego gościa, przed którym postawiła kołyszące się na spodku ‒ cztery jajka.

Oczywiście ugotowane na twardo.

Nic już nie powiedział, zjadł dwa, zapłacił za cztery i unikając ironicznego spojrzenia Klaudii, która najwidoczniej gardziła nim za jego uległość, wyszedł z hotelu. Wydawało mu się, że Algierczyk odprowadził go do drzwi wzrokiem pełnym żalu ‒ drugi mężczyzna na sali był jednak jakimś sojusznikiem w tym światku rozsierdzonych kobiet.

Na powietrzu odetchnął głęboko.

Pożałował czasu, który spędził w zjełczałym zaduchu restauracji, we wczorajszych jej woniach ‒ ale przybył tu przecież po to, żeby poznać samo życie.

Do śródmieścia postanowił iść piechotą i dopiero tam zapytać o kopalnię, która zapewne znajdowała się gdzieś za miastem. Znowu poczuł w gardle dławiący ucisk niepokoju. Czego właściwie się bał? Że nie zechce mu się o tym pisać? Czy też że w tym, co miał za chwilę zobaczyć, z czym miał się zapoznać, w co miał wkroczyć z wrażliwością przybysza, dostrzeże tylko wierzchnią warstwę wydarzeń i znaczeń, bez tej prawdy, którą w sobie kryły, bez której świat był tylko widziany, nie rozumiany, lecz widziany?

Postanowił na razie zająć się oglądaniem młodego miasta, w którego białej architekturze rysowały się ‒ ostro odcinające się od niej ciemnym masywem starych cegieł, nie starte wojnami z powierzchni ziemi ‒ pozostałości piastowskiego tu panowania.

Wokół nowych bloków rozbrzmiewały głosy dziecięce, śmiechy, piski, nawoływania. Pod murami obronnymi, gdzie się w końcu zatrzymał, trwała cisza. Przysiadł na ławce, choć nie czuł się zmęczony. Wiatr przelatywał po koronach wysokich drzew przy wieży, wzmagał miły chłód ciągnący od starych kamieni. Ich trwałość nie miała tu tylko wartości zabytku. Narody, zmuszane przez historię do walki o swoje ziemie, znały cenę każdego kamienia, każdej cegły, pozostawionej przez przodków. Przymknął oczy, doświadczając uczucia pogrążania się w fali czasu, która zagarniała i jego w swoją ogromną, nierozerwalną wspólność, łączącą przeszłe z przyszłym, dokonane z dokonywanym. Gdzieś tu, na tej ziemi i na tym obszarze czasu było miejsce i na jego kamień, dlaczego wciąż jeszcze nie mógł wyobrazić sobie, że zdobędzie się na tyle siły, żeby go udźwignąć?

Alejką wzdłuż murów nadeszło dwóch starszych panów, przysiadło obok niego na ławce. Przez chwilę słuchał ich rozmowy o jakichś sprawach rodzinnych, wyłapując z niej wzmianki o miedzi ‒ jak zdążył się już przekonać, ze wszystkim się tu w mieście łączyła. Kiedy odeszli, podniósł się z ławki i on z zamiarem zwiedzania kościoła, którego późnogotycka sylwetka wskazywała co najmniej na XIV wiek.

Zatrzymał się jednak na progu; wyciągnął już rękę ku ogromnej, kutej w żelazie klamce, ale jej nie nacisnął ‒ wejście w ten czas przeszły oznaczało dalsze odsunięcie sprawy teraźniejszej, a przybył tu dla niej, przede wszystkim dla niej. Obudzony znowu niepokój dał znać o sobie przykrym uciskiem w gardle, mdłą niechęcią do poczynań, które będą musiały mieć jakiś dalszy ciąg, kontynuację śledzoną już przez innych ludzi, oczekiwaną przez innych ludzi. Ale czy nie zobowiązał się do tego już w Warszawie? Słuchaj no ty! ‒ powiedział do siebie groźnie i żeby skończyć wreszcie z tym babraniem się we własnych zahamowaniach i znakach zapytania, zagadnął jakiegoś przechodnia, skąd odchodzą autobusy do kopalni.

Zapytany wskazał mu przystanek, nie zainteresowawszy się zbytnio jego osobą. Najwidoczniej nowe twarze pojawiały się tu często. Podziękował mu i udał się we wskazanym kierunku.

Autobus o tej porze był prawie pusty. Usiadł przy oknie, aby obserwować mijane ulice, ale miasto wnet się skończyło i po obydwu stronach drogi zazieleniły się wiosenne pola. Kwiecień, tak nieśmiały w Warszawie i może tylko na balkonie Majki naprawdę ciepły, tutaj ‒ o ileś tam setek kilometrów na zachód ‒ wydobył już z ziemi jej najpiękniejszą barwę, która dla ludzi była zawsze barwą nadziei. Rzeczywiście poczuł się lepiej mając ją przed oczyma. Nie włożył przeciwsłonecznych okularów, żeby nie stracić nic z odcieni, którymi falowały oziminy, wygładzane łagodnym wiatrem. Ale i to wnet się skończyło. Uprawne pola, jakby je kto nożem obciął, przeszły w płową nagość ziemi i na tle nieba ukazały się charakterystyczne zabudowania kopalni z górującymi nad nimi sylwetkami szybów. Nie spodziewał się piękna w tym widoku, ale to jednak było piękne. Może ostra jasność poranka dodawała urody światu, a może po prostu zawsze jest piękny widomy znak myśli człowieka?

Poczuł się jakoś raźniej i odwzajemnił uśmiech kierowcy, który nie wiadomo dlaczego odwrócił ku niemu głowę i obwieścił:

‒ Kopalnia!

Wyskoczył z autobusu, minął dwa pasma jezdni i chodnikiem między trawnikami doszedł do budynku, który wydawał mu się najokazalszy, wybrał w nim najbardziej reprezentacyjne drzwi i w hallu na tablicy informacyjnej poszukał biur dyrekcji.

A potem zawrócił i jakby się bał, że siłą go tu ktoś zatrzyma, prawie biegiem wydostał się przed gmach. Jeszcze nie teraz, pomyślał w popłochu. Jeszcze nie dziś! Przyjechał tu, zdobył się na to i to już było tak wiele, że konieczna wydała mu się jakaś przerwa w zadawaniu sobie tych wszystkich gwałtów. Bo to był gwałt ‒ przestawienie się z siebie na innych ludzi ‒ może właśnie po to tu przybył, kopalnia była oprawą, pejzażem, w którym miało się to ‒ nie bez bólu, nie bez żalu za sobą ‒ dokonać.

Patrzył na koronkowe konstrukcje szybów, na rozległe budynki, które je obrastały, na wypielęgnowaną zieleń trawników, założonych wszędzie tam, gdzie nie musiał być beton. Nie tak wyobrażał sobie kopalnię i raptem uświadomił sobie, że cieszy go jej widok. Jutro! ‒ powiedział do siebie i zabrzmiało to nie jak przymus, ale jak obietnica.

‒ O, już pan załatwił? ‒ zdziwił się kierowca, który stał jeszcze ze swoim autobusem na końcowym przystanku.

‒ Będę musiał przyjechać jutro ‒ powiedział wsiadając. ‒ Nie zastałem kogo trzeba.

‒ Pewnie zjechał na dół.

‒ Może. Nie wie pan, gdzie tu można zjeść dobrze i niedrogo?

‒ Jak niedrogo, to tylko w barze mlecznym. Ale pan mi nie wygląda na takiego, co lubi mleko.

‒ Dlaczego. Lubię.

‒ W końcu może się sprzykrzyć i chciałby człowiek zjeść kawałek mięsa. Najlepsze obiady w klubie NOT-u. Tylko tam bez karty wstępu nie wpuszczają. Chyba że pan inżynier?

‒ Nie.

‒ A może technik?

‒ Też nie.

‒ No to nie wpuszczą pana.

‒ Pocieszam się ‒ mruknął ‒ że są miejsca, gdzie nie wpuszczają inżynierów.

‒ Co pan mówi? ‒ kierowca nie zrozumiał.

‒ Mówię, że to słuszne, kiedy ludzie jednego zawodu spotykają się tylko w swoim gronie.

‒ Bo ja wiem? Nudno wtedy. ‒ Spojrzał na zegarek, zapalił silnik. Ludzie, którzy czekali na przystanku, wystawiając twarze ku słońcu, wsiedli czym prędzej do autobusu. ‒ Pokażę panu, gdzie bar mleczny! ‒ zawołał, gdy ruszyli.

‒ Dziękuję. Jeszcze nie jestem głodny.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.