Zima w Przytulnej - Katarzyna Michalak - ebook + książka

Zima w Przytulnej ebook

Katarzyna Michalak

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

GDY WYDAJE SIĘ, ŻE JUŻ WSZYSTKO ZOSTAŁO WYJAŚNIONE, POJAWIAJĄ SIĘ ZUPEŁNIE NOWE TAJEMNICE.

Co wydarzyło się w życiu Ariela, że stracił nadzieję i wiarę w miłość? Kim jest Adam? Gdzie co jakiś czas znika dziadek Tosiek? Skryty i dociekliwy Azja uparcie dąży do ujawnienia wszystkich rodzinnych sekretów. Czy będzie miał odwagę, żeby zmierzyć się ze swoją przeszłością? Stawić czoło wspomnieniom, przez które każda noc pełna jest mrocznych koszmarów?

TRUDNE CHWILE ŁĄCZĄ, ALE POTRAFIĄ TEŻ PODZIELIĆ.

Zbliża się dwudziesty grudnia. Dzień, w którym osiemnastoletnia Amelia ma zostać mamą. Rodzina jest pełna nadziei, ale i niepokoju. Czy wszystko przebiegnie tak, jak tego pragną? Czy maleńka Amanda przyjdzie na świat bez komplikacji? Czy dane im będzie usiąść wspólnie przy wigilijnym stole?

WSZYSTKO ZOSTAŁO DAROWANE… CZY ABY NA PEWNO?

Rodzina Gawroszów stanie przed wyborem: wybaczyć niewybaczalne czy żyć dalej w cieniu kłamstw. Jedno z nich popełniło w przeszłości błąd, który zaważył na życiu wszystkich. Tylko miłość może przynieść ukojenie. Miłość, która leczy każdą ranę i wybacza każdą krzywdę.

OPINIE CZTELNICZEK O ZIMIE W PRZYTULNEJ:

„Gawroszowie uwielbiają tajemnice i potrafią zaskoczyć. Ostatni tom Sagi Przytulnej nie jest jedynie finałem wszystkich wątków. Wciąż i wciąż pojawiają się nowe sekrety, na jaw wychodzą zatajone fakty z przeszłości. I jest miłość! Taka, w którą trudno uwierzyć, a która może skruszyć serce największego twardziela. Uwielbiam!” - CZYTANKI_ANKI

„Ileż tu jest wzruszeń! Wszystkie powieści Katarzyny Michalak są pełne emocji, ale tutaj łzy pojawiają się nader często. Bohaterowie, których pokochałam, przeżywają ciężkie chwile, ale dają sobie tyle ciepła, tyle wsparcia i miłości, że nie sposób powstrzymać łez…” - Julka2000

„Ach ten Azja! Mroczny i ciepły równocześnie. Twardy względem innych i cudownie łagodny dla tych, których kocha. W „Zimie w Przytulnej” okazuje się, że to właśnie Azja skrywa największy sekret. Czy ten, który potrafi wybaczyć innym każdy grzech, potrafi wybaczyć także sobie?” - Zosia_czyta

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 243

Data ważności licencji: 11/8/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Katarzyna Michalak

Koncepcja okładki Katarzyna Michalak

Fotografie na okładce © mammuth / iStock © magdal3na / AdobeStock

Fotografia na wewnętrznej stronie okładki © Jenny Sturm / AdobeStock

Fotografia na stronie tytułowej © kotoffei / AdobeStock

Ilustracje na stronach rozdziałowych © Anastasiya / AdobeStock

Opracowanie tekstu i przygotowanie do druku Zespół redakcyjny

ISBN 978-83-240-9943-6

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2023

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Dla B. z serdeczną wdzięcznością. Za wszystko.

Rozdział I

Azja potrafił namieszać. Co do tego nikt z rodziny Gawroszów nie miał wątpliwości. Odznaczał się talentem do wywracania życia sobie i swoim bliskim do góry nogami, ale też – i to zdumiewało najbardziej – umiał odbudować rodzinną normalność.

To on ocalił Adelę przed poważnym zagrożeniem, to jemu zwierzyła się siedemnastoletnia Amelia ze swej tajemnicy, to przecież Azja jednym ostrym cięciem położył kres kłamstwom matki i on wreszcie wydobył na światło dzienne sekret ojca, który od ponad dwóch dziesięcioleci ciążył Andrzejowi na sercu. Babcia Pola również coś tam miała za uszami, o czym Azja naturalnie się dowiedział.

Ariel – brat owego wszechwiedzącego – nie powinien się więc zastanawiać, czy Azja rozgryzie i jego tajemnice, lecz raczej kiedy to zrobi. Stał, jeszcze przed chwilą pijany, teraz przeraźliwie trzeźwy, naprzeciw brata i pobladły z szoku, wpatrywał się w jego czarne, lekko zmrużone oczy.

– Ariel… – usłyszał swoje imię, wypowiadane głosem zwodniczo miękkim i łagodnym. Nie miał złudzeń co do tej zwodniczości: Azja był w tej chwili tak wściekły, jak on, Ariel, przerażony.

– Najwyższy czas powiedzieć rodzince o Adamie, nie sądzisz? Długo jeszcze będziesz go ukrywał?

– S-skąd wiesz? – wydusił, z trudem panując nad szczękaniem zębami.

– A czy to ważne? – Azja posłał mu pełen politowania uśmiech.

– Włamałeś mi się do telefonu, bydlaku? – Ariel raczej stwierdził, niż zapytał, czując przenikliwe zimno spływające po kręgosłupie do serca, do stóp i koniuszków palców.

Usiadł. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wpatrywał się w brata oczami pociemniałymi z rozpaczy. Tak, miejsce szoku i przerażenia powoli zajmowała czarna rozpacz.

– Co ja mam zrobić? – wyszeptał, spuszczając głowę, by ten pętak, cholerny, wścibski Azja, nie dojrzał jego łez.

– Ej, Ari, to naprawdę powód do rozpaczy?

Słysząc kpiący głos brata, miał ochotę go uderzyć. Trzasnąć w twarz z taką siłą, by zetrzeć z niej ten szyderczy uśmieszek.

Ale Azja już się nie uśmiechał. Usiadł obok Ariela i powtórzył:

– Serio doprowadza cię to do łez?

– A ciebie by nie doprowadzało? – wycedził w odpowiedzi.

Azja wzruszył ramionami.

– To zależy od okoliczności. Adam wygląda na fajnego chłopaczka. Wstydzisz się go czy co?

– Owszem! Wyobraź sobie, że się go wstydzę!

Azja aż się cofnął, widać, że zabolało go ostatnie zdanie.

– Nie idź tą drogą, chłopie, oj nie – odparł cicho. – Nasz ojciec przetarł szlak, a ty idziesz w jego ślady. Od wstydu do nienawiści parę kroków…

– Nie nienawidzę Adama – żachnął się Ariel. – Tylko…

Przerwało mu ostre pukanie do drzwi.

– Chłopcy, może wyjaśnicie sobie wszystko jutro? W środku nocy wam się zebrało na awantury? – usłyszeli zirytowany głos ojca.

Ariel aż się skulił. Adam Adamem, ale w całym pokoju woniało alkoholem. Gdyby ojciec teraz wszedł…

– Spokojnie, wódę wezmę na siebie – zaśmiał się cicho Azja, widząc minę brata. – Mnie pijaństwo ujdzie na sucho.

Ariel, zamiast okazać wdzięczność, posłał mu wściek­łe spojrzenie.

„Już lepsza wściekłość niż ta beznadziejna rozpacz”, przemknęło Azji przez myśl.

– Jutro – syknął Ariel. – Powiem im jutro. Wieczorem. Gdy wszyscy się zbiorą. Rodzice, dziewczyny i dziadkowie. Alberta z Agatą też zaproszę dla większego efektu. Będziesz miał swoje przedstawienie.

– Raczej twoje. Ja będę suflerem. Podpowiem, gdy coś przeoczysz.

– Ale z ciebie wredna menda…

– Też cię kocham, Ari.

Azja wstał i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. W korytarzu natknął się na ojca wracającego do sypialni ze szklanką wody.

– O co wam znowu poszło? – Andrzej zmierzył syna nieprzyjaznym wzrokiem.

Przed sobą miał dwudziestoczterogodzinny dyżur i zaledwie parę godzin snu, a synom się na nocne Polaków rozmowy zebrało…

– Szczerze mówiąc, nie wiem – odparł młody mężczyzna, wzruszając ramionami. – Ariel coś nie w humorze.

– A ty mu ten humor poprawiałeś? W środku nocy?

– Braterska przysługa.

– Synu, nie kpij ze mnie. Nie o tej porze. Za dobrze znam i ciebie, i jego, żeby uwierzyć w te uśmieszki i grzeczne słówka.

Azja uniósł dłonie w geście poddania się.

– Sorry. Psułem mu humor, zamiast poprawiać.

– Już lepiej. Znaczy bliżej prawdy – odmruknął ojciec. – Daj żyć. Daj spać! – I zniknął za drzwiami sypialni.

Cóż, życzenie ojca było rozkazem. Azja wyszedł z domku ogrodnika i skierował się do dworu, gdzie nadal pomieszkiwał mimo rozpoczynającego się tam na wielką skalę remontu. Jutro wkroczą do środka trzy ekipy robotników, po jednej na każdą kondygnację, i dom stanie się placem budowy. Dziś w nocy stał jeszcze cichy i spokojny, czekając na lokatora.

Azja zwolnił kroku. Szedł przez park, oświetlany jedynie blaskiem gwiazd, tak bliskich, że tylko po jedną sięgnąć, wdychał ostre, zimne, krystalicznie czyste powietrze i próbował poczuć magię tej chwili. Ukoić serce jej pięknem i spokojem…

Wydawało się, że wszystko jest na swoim miejscu, wszyscy są bezpieczni i przez niego, Azję, chronieni. Mama spokojnie tworzyła swoje erotyki. Tata znów był niezłomnym kapitanem straży pożarnej, a zrzuciwszy z serca ciężar sprzed dwudziestu jeden lat, kochającym ojcem. Amelia promieniała radością i nadzieją, oczekując zbliżających się narodzin córeczki. Adela, uratowana przed psychopatką ze szkoły i jej amoralnym pomysłem, marzyła o Oskarze, który – tak się składa – był przyjacielem Azji z czasów wojny. Babcia z dziadkiem nie mogli się doczekać przeprowadzki, dla nich przecież mama przeznaczyła domek ogrodnika. On sam zaś, Azja Gawrosz, chociaż żal po Magdalenie nie minął, pragnął kiedyś poczuć, że jest gotów żyć dalej, że potrafi pokochać i znów będzie kochany.

Niczym meteor przemknęło przez jego umysł imię pewnej dziewczyny – na „A”, oczywiście – ale tylko pokręcił głową. Od tej akurat wolałby się trzymać z daleka. Nie dlatego, że była niegodna jego uczuć, wręcz przeciwnie, jednak… Samotność zatopiła ostre kły z sercu mężczyzny i szarpnęła tak, jak tylko ona potrafi. Och, był otoczony kochającą go rodziną, miał serdecznego przyjaciela, wielu kolegów i mnóstwo koleżanek na studiach, a mimo to pozostawał samotny. Sam z siebie uczynił outsidera, czy tego potrzebował, czy nie.

Czy ból po stracie był w związku z tym mniejszy? „Tak się tobie, człowieku, wydaje?” Musiał zaprzeczyć. I jeśli nie chciał cierpieć podwójnie, należałoby coś z narzuconym sobie wyobcowaniem zrobić…

Wbiegł po schodkach, nacisnął klamkę i już nie był sam. Trzydzieści kilogramów miłości rzuciło się go witać. Tak serdecznie, jak tylko wierny psiak witać ukochanego pana potrafi. Azja przykląkł i przytulił popiskującą goldenkę, wzruszony jej radością. Nie było go może z pół godziny, a Iskra już zdążyła zatęsknić.

Czując pod ręką obrożę z plakietką „Pies ratownik” i gwiazdkami, po jednej za każde uratowane życie, Azja posmutniał. Taką samą obrożę nosił Spark, którego przewodniczką była Madzia. Tak samo tuliła psiego towarzysza przed wyjściem na akcję. Prosiła go pewnie, żeby był dzielny i uważny i żeby razem wrócili do domu. Śmierć, bohaterska, ale jak każda inna – zimna i bezwzględna, ścięła oba istnienia tak nagle, że Azja nie zdążył… nie zdążył wyznać Magdalenie, jak bardzo ją kocha.

– Chodź, Isia – zwrócił się do goldenki. – Przejdziemy się do Sparka.

Sunia zrozumiała natychmiast i oglądając się co chwila na swojego pana, pobiegła ścieżką prosto do granitowego głazu. Azja przeciągnął dłonią po zimnym kamieniu. Liście spadły cicho na zmrożoną ziemię. Mosiężna tabliczka przypomniała o bolesnej stracie.

– Wyjedziemy. Chcesz? – Spojrzał pytająco na goldenkę, nie oczekując odpowiedzi. – Zgłosimy gotowość i gdy tylko będziemy potrzebni, ruszymy na ratunek zasypanym. Ja i ty, jak Magda i Spark.

Objął sunię, czując przemożny smutek i jeszcze większą samotność niż przed paroma minutami. Skończył dwadzieścia jeden lat. Pragnął kochać i być kochanym. Jednak nie miał szczęścia w miłości… Tracił każdą dziewczynę, którą odważył się obdarować głębszym uczuciem, i to fatum było niczym drzazga wbita w serce. Nie pozwalało cieszyć się pięknem życia. Mogło się wydawać, że wszystko jest na swoim miejscu, jednak on ciągle się bał, że ten domek z kart lada moment się rozsypie.

Uśmiechnął się smutno do gwiazd nad głową, wrócił do domu, rozebrał się i zwinął pod zimną kołdrą. Iskra położyła się obok łóżka i podsunęła głowę pod jego dłoń.

„Mimo wszystko jestem szczęściarzem”, pomyślał tuż przed tym, jak zmorzył go sen. „Mam dach nad głową, nikt nie próbuje mnie zabić, rodzina nadal mnie kocha i akceptuje, ratownictwo stało się moją pasją i powołaniem… Czas poszukać drugiej połówki. Odważyć się na miłość. Tak. Już czas…”

Właśnie miał zapaść w sen, gdy znajomy dźwięk zwrócił jego uwagę. Ktoś uruchomił silnik samochodu zaparkowanego pod domkiem ogrodnika. Ojciec? Nie, on zaczynał dyżur rano, a jeszcze nawet łuna przedświtu nie rozjaśniała nocy. Więc…? Wyjrzał przez okno i zobaczył, że to fiesta Ariela, zaklął, rzucił: „Iskra, za mną!”, i tak jak stał, półnagi, wypadł z domu i puścił się biegiem w tamtym kierunku.

Ford wycofał na wąskim podjeździe i ruszył do bramy. W chwili gdy miał wyjeżdżać, Azja dogonił go i z desperacją rzucił się na maskę. Samochód stanął. Ariel opuścił okno.

– Popierdoliło cię?! – wrzasnął. – Zejdź mi z drogi!

Azja przez chwilę łapał oddech po szaleńczym biegu przez ciemny park, po czym rzucił krótko:

– Oddaj kluczyki.

Jego brat aż wciągnął z sykiem powietrze.

– Spierdalaj – odparł uprzejmie.

– Ariel, wysiadasz, oddajesz kluczyki i grzecznie wracasz do domu – powtórzył spokojnie młody mężczyzna, choć Bóg jeden wie, ile go ten spokój kosztował. – Jesteś pijany – dorzucił.

– Nie jestem!

– Jesteś. Wysiadaj. Albo wołam rodziców, ewentualnie wzywam policję. Twój wybór. – Azja cały czas opierał obie dłonie na masce forda. – Nie wiem, co kombinujesz i dokąd się wybierasz, ale o eskapadzie samochodem zapomnij.

Przez chwilę trwała cisza. Wreszcie Ariel syknął:

– Jak ja cię nienawidzę…

Wysiadł i ruszył w kierunku bramy, nie żegnając brata spojrzeniem ani słowem.

– Tchórz – rzucił za nim Azja.

Ten posłał mu tylko parszywe przekleństwo.

Azja lekko zmrużonymi ze złości i rozczarowania oczami patrzył, jak Ariel znika za zakrętem, po czym skinął na psa i zawrócił do domu. Mógł zatrzymać Ariela siłą czy szantażem, ale co by to dało? Jeszcze większą nienawiść. Skoro Ariel nie był gotów zmierzyć się z przeszłością, on nie miał nic do powiedzenia. Nie wyjawi sekretu brata rodzinie. Nie ma takiej opcji. Gdyby Ariel poznał i zdradził jego, Azji, tajemnicę… poszłoby na noże. Nie dosłownie, ale krew z pewnością by się polała.

– Miałbyś to z głowy, kretynie – mruknął, zawracając do domu. – Z głowy i z serca. Czego tak się boisz? Przecież nikt się od ciebie nie odwróci, nikt cię nie skreśli! Chyba że…

Nie. Nie miał pomysłu, co tak strasznego było w tajemnicy Ariela, że ten wolał uciec w nocy jak złodziej, zamiast wreszcie ją wyznać. Pozostało czekać, aż w końcu zbierze się na tę odwagę, z nadzieją, że nic głupiego nie strzeli mu do głowy.

„Ariel, masz mnie po swojej stronie barykady”, napisał esemesa i wysłał bez wahania.

Złość na brata mu przeszła, pozostał tylko smutek. Pogładził Iskrę po łebku i wszedł do zimnego dworu, zamykając za sobą drzwi. Śmiertelnie zmęczony, marzył jedynie o gorącej kąpieli, bo przemarzł na kość, i długim śnie… Machnął ręką na kąpiel, rzucił się na łóżko, owinął szczelnie kołdrą i chwilę potem spał, z dłonią na grzbiecie wiernego psa.

Rozdział II

Albert „genialny chirurg” Gawrosz był bardzo z siebie zadowolony. Parę kwadransów wcześniej zakończył z sukcesem niezwykle skomplikowaną operację, ratując młodej dziewczynie życie. Na fali powodzenia odwalił papierkową robotę i był wolny. Miał przed sobą całe dwa dni nicnierobienia.

Teraz wracał z Agatą do domu – jeszcze czując adrenalinę przyjemnie pulsującą w żyłach – i nawijał do milczącej kobiety, jaki to on jest wspaniały. Tu trzeba przyznać mu rację: był naprawdę świetnym chirurgiem, jednak człowiekiem… już mniej doskonałym. Mając u boku ciężarną narzeczoną – o ślubie od dłuższego czasu jakoś nie wspominał – równie jak on wyczerpaną po całym dniu niewdzięcznej fizycznej pracy, nagle zaczął roztaczać plany na wieczór, pal sześć zmęczenie.

– A może jednak skoczymy do Konstancina na kolację, co? A potem na przykład kręgle? Ależ jestem nakręcony! Ten moment, gdy puścił kocher, krwotok z tętnicy, a ja… Ej, Agatka, co ty dzisiaj taka niemrawa? – Wreszcie zwrócił na nią uwagę.

– Zmęczona jestem – odparła cicho, lekko łamiącym się głosem.

Od razu stracił humor.

– Z kręgli nici, rozumiem? Z kolacji też?

– Nie, nie! – Przestraszona, zamachała rękami. – Pójdziemy! Oczywiście, że pójdziemy, tylko… ja posiedzę i popatrzę, nie będę grała.

Niczym małe dziecko, któremu oddają zabraną przed chwilą zabawkę, rozpromienił się i zaczął nawijać dalej. Agata słuchała w milczeniu jego słów, patrząc przed siebie. Ostatnimi czasy coraz częściej czuła się nieszczęśliwa i nic nie mogła na to poradzić.

Tak, nosiła pod sercem upragnione maleństwo, owszem, miała u boku ukochanego mężczyznę, jednak cała reszta była nie taka, jak sobie wymarzyła. Albert oddalał się coraz bardziej. Nie potrafiła go już zatrzymać fantastycznym seksem, nie miała na to siły. No i była w ciąży. Normalne współżycie nie wchodziło w grę, lekarze stanowczo jej tego zakazali, a namiastka ręką czy ustami mogła Alberta nie zadowalać. Agata czuła, po prostu czuła, jak z dnia na dzień go traci.

Już teraz nie miał zahamowań, by oglądać się za co ładniejszymi pielęgniarkami. Przy niej. Przy Agacie. Jeszcze silił się na tłumaczenia czy bagatelizowanie jakimś: „Jestem facetem, co poradzisz, ale kocham tylko ciebie”, jednak dzień, gdy przestanie się tłumaczyć i po prostu ją zdradzi albo odejdzie, zbliżał się wielkimi krokami. Agata czuła to całym pękającym z rozpaczy sercem. I nie mogła zrobić nic, kompletnie nic, by Alberta zatrzymać.

– Mam zamiar sprzedać loft i kupić dom – zmienił nagle temat. – Gdzieś w Piasecznie, bliżej pracy i rodziny. Albo… to też mi przyszło do głowy, przeprowadzić się do Stanów.

– Do Stanów?! – niemal jęknęła. – Po co?! Dlaczego?!

– Co jakiś czas przysyłają mi propozycje pracy z dobrych, a nawet najlepszych szpitali. Tam dopiero są pieniądze! Tu nic oprócz rodziny mnie nie trzyma, więc…

„A ja?!”, chciała krzyczeć. „A nasze dziecko?! Jest w twoich planach dla nas miejsce?!” Nie odezwała się jednak. Alberta poznała na tyle, by wiedzieć, że nie znosił sprzeciwu. Mogła go inteligentnie podejść, próbować delikatnie wpływać na jego decyzje, ale otwarty bunt spowodowałby wybuch. Zwiesiła głowę, wbiła błyszczące od łez oczy w mocno splecione dłonie i milczała.

Zatrzymał samochód przed ich ulubioną konstancińską restauracją. Obszedł go, otworzył drzwi od strony pasażera i wyciągnął do Agaty dłoń. Co by o Albercie Gawroszu nie mówić, pozostał dżentelmenem.

Agata wysiadła z auta i już miała ruszyć w kierunku otwartych zachęcająco drzwi, gdy świat nagle się zakołysał. Wstrzymała oddech i wsparła się plecami o bok samochodu, czekając aż obraz przestanie się chwiać. Albert obejrzał się na nią.

– Idziesz czy nie?

– P-o-e-aj.

– Co?

– O-e-a…

– Agata? Spójrz na mnie. – Ujął kobietę za ramiona i potrząsnął lekko. – Co się dzieje?

Patrzyła na niego wielkimi, lekko przerażonymi oczami. Wzrok miała dziwny, jakby nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest. Dłonie zaciskała i rozwierała, jakby chciała się przytrzymać powietrza. Szczęki zacisnęła nagle tak silnie, aż ząb zazgrzytał o ząb. Albert chwycił ją za nadgarstek i widząc, że jest źle, bardzo źle, wydusił tylko:

– Rany boskie, Agatko…!

W tym momencie zaczęła się osuwać na ziemię.

Czas przyspiesza gwałtownie.

Albert zagarnia mdlejącą kobietę ramieniem, drugą ręką wyciąga telefon z kieszeni spodni. Wybiera 112, błagając w duchu ukochaną, by się trzymała. Ktoś podchodzi, pytając, czy może pomóc. Albert prosi spojrzeniem, by zajął się Agatą, sam mówi szybko do telefonu:

– Jestem chirurgiem. Szpital Miejski w Piasecznie. Potrzebna karetka, natychmiast! Kobieta w ósmym miesią­cu ciąży, podejrzenie eklampsji. Jest nieprzytomna.

Rozłącza się. Pochyla się nad Agatą, którą ten ktoś, mężczyzna w starszym wieku, położył na chodniku i okrył własną kurtką. Albert nie potrafi wykrztusić pros­tych słów podziękowania przez zaciśnięte spazmatycznie gardło. Nie może też uczynić nic więcej niż zerwać z grzbietu własny płaszcz, przenieść na niego Agatę i nakryć ją z powrotem kurtką dobrego człowieka, który zatrzymał się, by jej pomóc. Albert trzyma kobietę za rękę, czuje, jak jej mięśnie kurczą się coraz silniej, niemal miażdżąc mu dłoń. I wie, że jest coraz gorzej.

Zaczyna modlić się w duchu, by karetka nadjechała jak najszybciej, ale oto dzwoni telefon.

– Możemy być za dziesięć minut, doktorze – słyszy głos Jarka, kierowcy ze swojego SOR-u, i z jednej strony czuje ulgę, że najbliżej jest jego własny zespół, z drugiej potworny strach, że nie zdążą.

Dziesięć minut! To wieczność w stanie zagrożenia życia!

– Skąd jedziecie? – syczy, nie dlatego, że jest na nich wściekły, po prostu słowa ledwo się wydostają przez zaciś­nięte zęby.

– Z Turowic. Drogą siedemset trzydzieści cztery.

– Wyjadę wam naprzeciw. Tylko przyspieszcie.

– Jasne.

Albert chwyta Agatę na ręce, składa na siedzeniu pasażera i przypina pasem. Człowiek, który mu pomógł, życzy powodzenia. Albert dziękuje mu krótkim, silnym uściskiem dłoni. Wskakuje za kierownicę i rusza z piskiem opon, odprowadzany zmartwionym spojrzeniem nieznajomego.

Włącza długie światła i gna ku drodze siedem-trzy-cztery, nie odrywając ręki od klaksonu. Samochody prys­­kają mu z drogi, jakby każdy mijany kierowca czuł, że dzieje się coś bardzo złego.

Bo się dzieje.

Agata nagle przestaje oddychać. Albert bardziej to wyczuwa, niż słyszy czy widzi. Hamuje gwałtownie. Rzuca do telefonu:

– Zatrzymanie krążenia!

Jarek klnie po drugiej stronie, ale Albert już go nie słucha. Wyciąga nieprzytomną kobietę z samochodu, składa ją na poboczu i rozpoczyna reanimację. Trzydzieści silnych uciśnięć, wdech, wydech, wdech, wydech, trzydzieści uciśnięć, wdech, wydech… W oddali rozbrzmiewa przeciągłe wycie, narastające z każdą sekundą, ale on nie przestaje, nie odpuszcza. Trzydzieści uciśnięć… Karetka zatrzymuje się tuż obok.

– Przejmujemy, doktorze – słyszy głos kolegi z SOR-u, ale nie zaprzestaje reanimacji.

Dopiero silne ramię Jarka odciąga go od Agaty. Mruga, zdziwiony, że oczy ma pełne łez. Ociera je wierzchem dłoni. Przekładają Agatę na nosze, wiozą do samochodu. Drzwi ambulansu zatrzaskują się. Zapada cisza.

– Jedźcie, błagam, jedźcie! – szepcze, patrząc na poruszające się w karetce cienie.

Jest lekarzem. Wie, że ruszą, dopiero gdy serce Agaty podejmie pracę. Reanimacji nie wykonuje się w jadącym ambulansie. Mijają sekundy… Zmieniają się w minuty… Jedna… Druga…

Wreszcie!

Samochód wyrywa na sygnale.

Albert patrzy, jak karetka znika na zakręcie, i… nogi się pod nim uginają. Siada ciężko na miejscu kierowcy, opiera głowę o kierownicę i chwilę walczy z obezwładniającą rozpaczą. Jeśli straci Agatę… Jeżeli przez własną głupotę i egocentryzm straci Agatę…

– Ala… – zaczął, gdy tylko po drugiej stronie rozbrzmiało nieprzyjazne: „Halo?”.

Tak, Alicja od jakiegoś czasu traktowała go z chłodem. W tej chwili przestał się temu dziwić.

– Jestem trochę zajęta.

– Ala… z Agatą jest bardzo źle – rzucił łamiącym się głosem.

– C-co?! Co się stało?!

– Dostała eklampsji. Rzucawki ciążowej. Reanimowałem ją.

– O Boże… Agatka… – szept. Cichy, przejmujący szept.

– To moja wina – mówił dalej. Musiał tu i teraz, na poboczu drogi, chwilę po tym, jak mało nie stracił ukochanej kobiety, o ile jej nie stracił, wyznać komukolwiek swoje grzechy. Ta spowiedź była mu potrzebna, by nie oszalał. – Agatka mówiła dziś rano, że źle się czuje, ale zbyłem ją. Rzuciłem jakiś podły żart o kobietach rodzących w kapuście. Ja, lekarz, zlekceważyłem pierwsze objawy stanu zagrażającego życiu matki i dziecka. Mojej ukochanej i mojego dziecka. Nie zasługuję na nią… Nie zasługuję…

Zwiesił głowę i przycisnął dłoń do oczu, próbując zatrzymać łzy.

– Gdzie ona jest?

– Wiozą ją do Piaseczna.

– Przyjadę tak szybko, jak będę mogła. A ty gdzie jesteś?

Rozejrzał się półprzytomnie.

– Gdzieś po drodze.

– Dasz radę prowadzić czy przysłać taksówkę?

Wziął głęboki wdech. Ręce jeszcze mu drżały, bo chociaż był chirurgiem, opanowanym i precyzyjnym, chociaż reanimacji przeprowadził setki, nigdy nie walczył o życie kogoś, kogo kochał! Zacisnął palce na kierownicy.

– Dam radę.

– Spotkamy się w szpitalu.

– Tak. I… dziękuję, Ala.

Rozłączyła się bez pożegnania, co było dla niego jak policzek. I Bogiem a prawdą, należało mu się takie potraktowanie. Wczoraj… Tak, Agata już wczoraj wyglądała na splątaną. Była jakby nieobecna, spowolniona, a on ostro ją zrugał, gdy zamarudziła w domu Gawroszów, zamiast przyjrzeć się jej uważnie i być może już wtedy dostrzec symptomy zagrożenia. Ale nie! On był ważniejszy od kobiety w ciąży!

Włączył się do ruchu, raz po raz ocierając płynące po policzkach łzy. Czuł w tej chwili do siebie czystą nienawiść i palącą pogardę. Nie mógł się uwolnić od obrazu Agaty: jej twarzy, pięknych zielonych oczu, uroczych piegów na policzkach, uśmiechu, jaki miała tylko dla niego. Nagle te oczy wypełniło przerażenie. Straciły blask, szukały jego spojrzenia, błagając o pomoc.

– Trzymaj się, najmilsza – szeptał, przyspieszając.

Droga do szpitala nigdy nie dłużyła mu się tak bardzo jak w tej chwli. Wreszcie wjechał na parking, zajął swoje miejsce i ruszył biegiem na SOR, ale po raz pierwszy, od kiedy tu pracował, nie wpuszczono go na salę. Rejestratorka zatrzymała Alberta delikatnie, acz stanowczo, biorąc mężczyznę pod łokieć i prowadząc do rzędu krzeseł na korytarzu.

– Proszę tu poczekać, panie doktorze. Nasza Agatka jest w dobrych rękach.

– Mogę się przydać… – jeszcze próbował oponować, ale dziewczyna powtórzyła:

– Proszę usiąść i spokojnie czekać na wiadomości. Doktor Krasiński się nią zajmuje.

Albert odetchnął nieco. Krasiński, ordynator oddziału, był najlepszy. Dzięki Bogu miał dziś dyżur… Albert powinien teraz zrobić to, o co prosiła rejestratorka, ale nie mógł, po prostu nie potrafił usiedzieć w jednym miejscu, gdy w którejś z sal oddziału ratunkowego Agata walczyła o życie.

Przytknął palce do oczu, by powstrzymać łzy – koledzy i koleżanki nie powinni go oglądać w takim stanie – i zaczął chodzić tam i z powrotem. Kiedyś z lekka pogardzał bliskimi pacjentów, którzy tak właśnie krążyli po szpitalnych korytarzach, irytując tym wspaniałego doktora Gawrosza. Dziś był jednym z nich i wreszcie zrozumiał, co czują.

Mijały minuty. Zmieniały się w kwadranse. Te w godziny. Jedna… druga… „Ile można?! Jak długo pozostanę w niepewności?!”, krzyczał w duchu, błagając jednocześ­nie zespół, by nie poddawał się, by walczył o Agatkę i ich dziecko.

Wreszcie…!

Drzwi jednej z sal uchyliły się i stanął w nich doktor Krasiński. Na widok Alberta uśmiechnął się, ale ten pokrzepiający uśmiech nie sięgnął oczu. Albert był zbyt doświadczonym lekarzem, by dać się zwieść.

Dopadł ordynatora.

– Agata? – tylko to przeszło mu przez gardło.

Doktor Krasiński zagarnął go do pierwszego z brzegu pokoju i dopiero wtedy odpowiedział:

– Udało nam się ją ustabilizować – odparł uspokajająco – ale nie odzyskała przytomności. Przenosimy ją na OIOM.

Albert odetchnął z ulgą. Przedwcześnie.

– Kolego… jest jeszcze coś.

Serce stanęło Gawroszowi w pół uderzenia. Doktor nie musiał kończyć…

– Dziecko?

– Niestety, nie udało się nam uratować pana córeczki.

Albert usiadł ciężko na najbliższym krześle. Łzy, z którymi dotąd dzielnie walczył, spłynęły po policzkach. Zwiesił głowę i trwał w rozpaczy, nie czując uścisku dłoni na ramieniu, nie słysząc pełnych współczucia słów.

„Agatko… Tak bardzo pragnęłaś tego dziecka. A ja… byłem tak podłym, egoistycznym skurwielem… Wybacz mi, Agatko. I ty, nienarodzona istotko, też mi wybacz. Przepraszam, przepraszam was obie…”

Płakał bezgłośnie, zgięty wpół.

Otoczyły go czyjeś ramiona, poczuł znajomy zapach róży i bzów. Uniósł głowę i spojrzał na Alicję czarnymi dziurami oczu, wypełnionymi bólem, rozpaczą i pogardą do samego siebie. Kobieta przytuliła go bez słowa. Trwali tak, połączeni cierpieniem, długie, długie minuty. Wreszcie Alicja odsunęła mężczyznę na odległość ramienia i nie puszczając go, szepnęła:

– Agata żyje i tego się trzymajmy. Zrobimy wszystko, by podniosła się po tej stracie.

– Tak bardzo cieszyła się, że będzie mamą. A mi tak strasznie było to obojętne – wykrztusił przez łzy.

– Doktor Krasiński zapewnił mnie, że będzie mogła urodzić jeszcze niejedno dziecko. Od ciebie zależy, czy będzie je miała. Czy będzie je miała z tobą.

Ponownie zwiesił głowę. Dobrze wiedział, o czym Alicja mówi. Znał przecież swoje grzechy i grzeszki. Nie zdradził Agaty „do końca”, powstrzymywał się przed pójściem na całość z innymi kobietami. Zdawał sobie sprawę, że plotki ranią jego ukochaną równie mocno, ale nic sobie z tego nie robił. Był podłym, zimnym bydlakiem, przekonany, że Agata wybaczy mu wszystko. Dzisiaj… nie miał takiej pewności. Gdy Agatka wydobrzeje, czy zechce trwać u boku kogoś takiego jak Albert Gawrosz? Zdrajca, egoista i narcyz?

– Masz czas, Al – usłyszał miękki głos Alicji – masz dużo czasu, a nawet resztę życia, by Agata poczuła, jak bardzo ją kochasz. By nauczyła się tobie ufać.

Potarł twarz dłońmi.

– Musiałem niemal ją stracić, by to zrozumieć.

– „Niemal”, mój drogi. Na szczęście „niemal”. Każdy zasługuje na drugą szansę. Nie zmarnuj jej. Agata leży na OIOM-ie. Jeśli jesteś w stanie, możemy tam przejść i ją zobaczyć.

Bez namysłu poderwał się na równe nogi, pospiesznie ocierając mokre od łez policzki. Alicja pchnęła go łagodnie w kierunku umywalki.

– Przemyj twarz zimną wodą.

Zrobił, co kazała, z całego serca wdzięczny bratowej za to, że jest.

Kiedyś wchodził do sali OIOM-u, jakby to były jego feudalne włości. Jego pewność siebie graniczyła z arogancją. Taki właśnie był doktor Albert Gawrosz: przepełniony pychą i samozachwytem pan życia i śmierci zamkniętych tu nieszczęśników. Dzisiaj po tej arogancji nie pozostał nawet ślad. Dziś wchodził do ciemnego, cichego pomieszczenia ze ściśniętym sercem i wstrzymanym oddechem, jak zwykły śmiertelnik, którego bliski walczy tu o życie.

Jego ukochana leżała przy samych drzwiach, okryta cienką kołdrą, podłączona do aparatury i do krop-lówek z krwią i płynami. Czy to naprawdę była pełna życia i wewnętrznego światła Agatka Czarnecka? Ta nieruchoma, pogrążona w śpiączce istota, bledsza od poduszki, na której spoczywała jej głowa? Ręce, pokłute wenflonami, miała niemal przezroczyste. I właśnie widok kochanych dłoni sprawił, że Albertowi ponownie łzy napłynęły do oczu.

Przyklęknął i ucałował koniuszki jej palców. Nie uniosła powiek. Nie wyszeptała jego imienia. Nie próbowała się uśmiechnąć. Była daleko, daleko stąd…

Doktor Krasiński stanął przy łóżku chorej z drugiej strony, obrzucając uważnym spojrzeniem wskazania aparatury. Lekko zmarszczył brwi i szepnął coś do towarzyszącej mu pielęgniarki. Ta od razu wybiegła po kolejny preparat. Albert nie musiał dopytywać ordynatora, o co chodzi. Przecież sam widział: saturacja nadal była bardzo niska. Agata wciąż walczyła o życie. Słowa „ustabilizowaliśmy ją” były na razie pobożnym życzeniem.

– Mogę zostać? – wyszeptał błagalnym tonem, tak do niego niepodobnym.

Ordynator wahał się przez moment. Serdecznie polubił pracowitą, zawsze pogodną Agatę, która nie wiedzieć czemu, upodobała sobie kobieciarza pokroju Gawrosza. Człowiek tak niewzruszonych zasad jak doktor Krasiński mógł szanować Alberta jako chirurga, ale nie jako człowieka. Dlatego nie rozumiał wykształconej kobiety, która odwiesiła na kołek dyplom magistra i harowała jako salowa, byle być blisko niegodnego jej mężczyzny. Agata mogła mieć każdego innego, a wybrała niepoprawnego casanovę, o którego romansach krążyły po szpitalu legendy. Tak. Tego człowiek starszej daty nie mógł zrozumieć.

Pozostała nadzieja, że Albert kiedyś dorośnie. Wcześ­niej, niż straci dar od losu, jakim była miłość tej wyjątkowej istoty. Niż straci ją samą. W tej trudnej chwili dobre serce doktora Krasińskiego wypełniło się jednak współczuciem, które zajęło miejsce niechęci.

– Tak, kolego, może pan zostać – odparł półgłosem. – Nikt lepiej niż pan nie dopilnuje naszej Agatki.

Albert wyszeptał pokorne podziękowania. Ordynator już miał opuścić salę, gdy odwrócił się w progu.

– Będziemy potrzebowali kilku podpisów – zaczął ostrożnie.

Gawrosz podniósł na niego smutne oczy.

– Agata nie może wyrazić zgody na zabieg, a jest pilny, rozumie to pan, kolego?

Oczywiście, że rozumiał, i znów gardło zacisnęło się mu boleśnie… Boże jedyny, Agata była tak szczęśliwa, że zostanie mamą! Gdy czuła pod sercem ruchy maleństwa, wprost promieniała radością. Jak on, Albert, powie jej po wybudzeniu, że straciła upragnione dziecko?

Spojrzał na Alicję, szukając u niej pomocy. Bez słowa uścisnęła mu dłoń.

– Kiedy? – wydusił, przenosząc wzrok na ordynatora.

– Gdy tylko wyrównamy saturację. Przyślę kogoś z dokumentami do podpisu.

Starszy człowiek wyszedł, pozostawiając ich w ciemnej sali. Aparatura pikała miarowo, dioda alarmująca o niskim wysyceniu krwi tlenem migotała na żółto, jeszcze na żółto. Co będzie, gdy zamigocze na czerwono?

– Głowa do góry, Al – usłyszał głos Alicji. – Agata jest silna. Poradzi sobie. Minie dużo czasu, zanim pogodzi się ze stratą dziecka, ale za kilka miesięcy, może lat, będzie gotowa na następne. Pytanie, czy przy niej wtedy będziesz, pozostawiam tobie. Wyjdę na korytarz i zostanę tak długo, jak długo będziesz mnie potrzebował.

Uścisnęła go za ramię i wyszła, zamykając za sobą cicho drzwi. Został sam z niewesołymi myślami i sumieniem wgryzającym się w poranione serce. Dopiero dziś, gdy mógł Agatę stracić, pojął, jak mocno ją kocha i jak bardzo pragnie z nią być. Ale czy ona zechce pozostać z nim? Jeszcze wczoraj pytałby, czy on chce być z Agatą, ale dziś czuł obawę, że ona może nie chcieć go oglądać już nigdy więcej. On, lekarz, nie widział zbliżającego się zagrożenia? Serio? A może widział, ale je zbagatelizował! Agatka ma prawo go obwiniać za utratę córeczki…

Ujął szczupłą dłoń kobiety, przytulił do ust i zaczął modlić się bezgłośnie.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej