Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kilkanaście dni przed świętami Bożego Narodzenia, na plaży w Sopocie zostają odnalezione zwłoki mężczyzny w stroju świętego Mikołaja. Denat nie ma przy sobie żadnych dokumentów, za to w zaciśniętej dłoni trzyma pistolet. Komisarz Oczko musi ustalić, kim jest ofiara, a przede wszystkim wyjaśnić czy mężczyzna popełnił samobójstwo, czy też został zamordowany?
To cykl opowiadań kryminalno-sensacyjnych, których akcja rozgrywa się na Pomorzu. Polecamy kolejne części o śledztwach komisarza Oczko, i również cykl o komisarzu Andrzeju Papaji i cykl o detektywce Róży Wielopolskiej.
Tomasz Wandzel – Autor, który ma na swoim koncie powieści sensacyjne, kryminalne, obyczajowe oraz historyczne. Jest wielokrotnym stypendystą różnych instytucji, wspierających rozwój kultury m.in. Marszałka Województwa Pomorskiego oraz Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Mieszka w Prabutach, które często pojawiają się w jego twórczości. Zawodowo pracuje jako copywriter.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 97
Rok wydania: 2024
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tomasz Wandzel
Zgon Świętego Mikołaja
Tom 17. Komisarz Oczko
Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o.
LIND & CO
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Zgon Świętego Mikołaja
Tom 17 Komisarz Oczko
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Wydanie I, 2024
Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz
Grafika na okładce: robert_em © Unsplash
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2024
ISBN 978-83-67978-21-7
Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics
Żeliwne wahadło starego kuchennego zegara trzema dźwięcznymi uderzeniami oznajmiło pełną godzinę, przypominając Rozalii Grabarskiej o kolejnym codziennym rytuale. Popołudniowa kawa, podobnie jak inne zwyczaje, których przestrzegała, nadawały sens jej osiemdziesięcioletniemu życiu. Starsza pani wstała z fotela ustawionego przy oknie, skąd miała doskonały widok na większą część ulicy, i dziarskim krokiem przeszła do niewielkiej kuchni. W pomieszczeniu unosił się zapach cynamonowych ciasteczek, upieczonych poprzedniego dnia. Rozalia postawiła czajnik na kuchence gazowej, z szafki wyjęła przedwojenną oryginalną filiżankę Rosenthal w kolorze kości słoniowej i wsypała do niej dwie łyżeczki kawy. Nigdy nie przekonała się do ekspresu, choć jej dzieci, wnuki, a ostatnio nawet prawnuczka próbowały namówić ją do zmiany nawyków, zachwalając zalety tych urządzeń, ale Grabarska od zawsze piła kawę zalewaną wrzątkiem i na starość nie zamierzała zmieniać swoich przyzwyczajeń. Dlatego gdy gwizd czajnika zagłuszył tykanie zegara, zalała kawę, wsypała dwie łyżeczki cukru i wróciła na fotel, aby ponowić obserwację ulicy. Wolała to, od nudnych polskich i tureckich seriali, w których jeden pocałunek potrafił ciągnąć się przez trzy odcinki. Ją bardziej interesowało realne życie i prawdziwe ludzkie historie. Miała to szczęście, że mieszkała w miejscu, gdzie bardzo wiele się działo. Jedna z najchętniej wybieranych tras do mola w Orłowie przebiegała pod jej oknem, a w kamienicy naprzeciw od siedmiu miesięcy funkcjonowały apartamenty dla turystów. Rozalia doskonale zapamiętała pierwszych gości, a po dwóch tygodniach była już pewna, że prawdziwi turyści bywali tam sporadycznie. Większość klientów odwiedzała ten przybytek regularnie i zazwyczaj tylko na jedną noc, a bywali tacy, którzy spędzali w nim zaledwie kilka godzin. Powód tych wizyt również nie stanowił dla niej tajemnicy. Małżeńskie zdrady były równie powszechne, co promocje w marketach.
Popijając kawę, dostrzegła niebieskie eleganckie auto, które zaparkowało przy krawężniku, kilkanaście metrów od wejścia do apartamentów. Tego samochodu nigdy wcześniej nie widziała, dlatego sięgnęła po leżącą na niskim stoliku lornetkę, przyłożyła do oczu i uważnie zlustrowała wysiadającą z auta parę. Ich również widziała po raz pierwszy, a pamięć do twarzy, mimo coraz słabszego wzroku, miała doskonałą. Na szczęście dysponowała lornetką, którą wpisała w ubiegłym roku na listę prezentów gwiazdkowych. Bliscy byli zaskoczeni jej prośbą, ale wyjaśnienie, że dzięki niej będzie mogła podpatrywać ptaki, ucięło dalsze pytania. Nikomu z nich nie przyszło wtedy do głowy, że zainteresowania ornitologiczne są jedynie wymówką. Tak naprawdę Rozalia Grabarska uwielbiała podglądać ludzi. Para, która właśnie skierowała się do drzwi kamienicy, z pewnością nie była małżeństwem. On mógł mieć około pięćdziesiątki, o czym świadczyły zmarszczki w kącikach ust i oczu. W przybliżeniu i jasnym świetle latarni widziała je doskonale. Podobnie jak pierwsze jaśniejsze włosy kontrastujące z bujną czarną czupryną. Z kolei ona tryskała tak wyrazistą młodością, że Rozalia zaczęła mieć wątpliwości, czy dziewczyna ma prawo głosować i legalnie kupować alkohol. Jednak kwestia pełnoletności wysokiej szczupłej blondynki, ubranej w długi biały płaszcz przestała mieć znaczenie, gdy do uszu staruszki dobiegł metaliczny dźwięk dzwonka.
No nareszcie – pomyślała, odkładając lornetkę i ruszając do drzwi. Był piąty grudnia, a to oznaczało wizytę listonosza z jej emeryturą. Choć potomstwo przekonywało ją do założenia konta w banku, ona nie chciała nawet o tym słyszeć. Nie wierzyła żadnym instytucjom finansowym. Taką zasadą kierował się również jej ojciec, który dzięki temu we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku miał dość dolarów i złotych dziesięciorublówek, aby zapewnić swojej rodzinie bezpieczeństwo do końca tamtej strasznej wojny. Rozalia nawet ZUS uważała za byt, który pewnego dnia może przestać wypłacać emerytury, choć od dwudziestu lat otrzymywała je regularnie, bez dnia spóźnienia. Nim przekręciła zamek, spojrzała przez judasza i to, co zobaczyła, natychmiast obudziło w niej czujność. Za drzwiami stał człowiek w uniformie listonosza, ale z całą pewnością nie był nim pan Henryk.
– Kto tam? – zapytała, skupiając uwagę na twarzy nieznajomego.
– Pani Rozalio, jestem listonoszem, zastępuję pana Nawrockiego i przyniosłem pani emeryturę.
Fakt, że mężczyzna znał jej imię i wiedział, jak nazywa się etatowy listonosz, trochę ją uspokoił. Jednak dla pewności zadała pytanie kontrolne, na które odpowiedź mógł znać tylko prawdziwy listonosz.
– Proszę mi powiedzieć, jaka jest kwota na odcinku.
Dopiero gdy nieznajomy podał wysokość jej emerytury, otworzyła drzwi i wpuściła go do środka.
– A co z panem Henrykiem? – zapytała, przyglądając się, jak mężczyzna odlicza stuzłotowe banknoty.
– Kilka dni temu złamał nogę. Dlatego przez najbliższe dwa miesiące ja będę obsługiwał jego rejon.
– Tak, jest zima w pełni, chodniki śliskie, więc o wypadek nietrudno – skwitowała seniorka, odbierając pieniądze. Banknoty wsunęła do kieszeni fartucha, a bilon wręczyła listonoszowi jako tradycyjny napiwek pocztowy. Kiedy mężczyzna wyszedł, z przyzwyczajenia ponownie spojrzała przez judasza. Listonosz zgodnie z przewidywaniem ruszył na drugie piętro.
Pewnie idzie do Jachowicza – pomyślała i na wspomnienie sąsiada mieszkającego nad nią uśmiechnęła się kwaśno. Według niej Witold Jachowicz był starym dziwakiem, który za każdym razem, gdy się spotykali, ponawiał zaproszenie do kawiarni. Rozalia, jak przystało na szanującą się wdowę, odmawiała, uważając, że na stare lata nie będzie się użerała z żadnym chłopem. Wiedziała, że takiego, który mógłby dorównać jej świętej pamięci mężowi, nigdy nie znajdzie. Dlatego od ponad dwudziestu lat z godnością znosiła swoją wdowią samotność.
Kiedy listonosz zniknął z pola widzenia, starsza pani przeszła do salonu, sprawnym ruchem odkręciła jedną z nóg masywnego rzeźbionego stołu i wsunęła w nią większość emerytury. Skrytka, podobnie jak sam stół, miała blisko sto lat i poza Rozalią nikt o niej nie wiedział. Oczywiście w testamencie zdeponowanym u zaufanego notariusza była o tym wzmianka, ale tylko po to, aby po jej śmierci rodzina nie sprzedała za bezcen mebla, w którym schowała ponad sto tysięcy. Gdy ostatnim razem przeliczała swoje oszczędności, sama nie mogła uwierzyć, że zebrało się tego aż tyle. Nie miała natury sknerowatej staruchy, która na każdym kroku oszczędza. Wręcz przeciwnie – uważała siebie za dość rozrzutną. Regularnie co pięć lat wymieniała samochód na nowszy, rzecz jasna nie prosto z salonu, ale najwyżej trzyletni. Systematycznie jeździła do sanatorium, a i dla dzieci, wnuków i prawnuczki nie skąpiła, ale dzięki wojskowej emeryturze po mężu mogła sobie na to wszystko pozwolić.
Kiedy ponadstuletni zegar Junghans wybił trzecią trzydzieści, Rozalia włożyła ciepły wełniany płaszcz, ocieplane trapery, skórzane rękawiczki, czapkę z przyjemnego w dotyku polaru i wyszła na spacer. Każdego dnia bez względu na pogodę musiała przejść pięć kilometrów. Zamierzała dożyć setki, a jej lekarz powtarzał, że aby tak się stało, powinna stosować starą sprawdzoną zasadę, mówiącą, że ruch to zdrowie. Po wyjściu z kamienicy skręciła w lewo, kierując się w stronę orłowskiego mola. Mimo zmierzchu i niewielu przechodniów przemykających z pracy do domu nie odczuwała lęku. Jej stała trasa przebiegała przez rosnący wzdłuż wybrzeża las, którym dochodziła do początku Sopotu. Tam wchodziła na plażę i nią szła z powrotem do Orłowa. Jeśli na Bałtyku panował sztorm, wracała lasem. Wchodząc na leśną ścieżkę, przyśpieszyła i szybkim krokiem pokonywała kolejne metry. Uważała, że spacer powinien być aktywny, a nie przybierać tempo przysłowiowego ślimaka.
Kiedy schodziła ze wzniesienia, na ścieżce poniżej mignęły jej dwie postacie, oddalające się od plaży. Choć dzieliło ją od pary około dwudziestu metrów, jej uwagę przykuł długi biały płaszcz, który miała na sobie jedna z osób. W bardzo podobny ubrana była pasażerka niebieskiego volvo. Jeżeli to rzeczywiście była tamta dziewczyna, to raczej pobyt pary w apartamencie nie ograniczał się wyłącznie do łóżkowych igraszek, jakie czasami obserwowała, gdy napaleni kochankowie zapomnieli zasłonić rolety w oknach.
Po dotarciu do plaży Rozalia przysiadła na przewróconym pniu blisko wejścia i przez chwilę odpoczywała. Wieczór był mroźny, ale bezwietrzny. Granatowe bezchmurne niebo błyszczało milionami gwiazd, a na spokojnych wodach Bałtyku można było dostrzec światełka statków płynących w nieznane. W pewnym momencie spojrzenie starszej pani zatrzymało się na ciemnym kształcie leżącym kilka metrów od morskich fal, obmywających pozbawiony śniegu skrawek brzegu. Seniorka podeszła bliżej i uświadomiła sobie, że właśnie patrzy na człowieka ubranego w strój Świętego Mikołaja. Sytuacja była tak absurdalna, że dopiero po dłuższej chwili Rozalia zrozumiała, że nie ma do czynienia z przewidzeniem, ale czymś na wskroś rzeczywistym.
– Co się panu stało? – zapytała, podchodząc jeszcze bliżej leżącej postaci. Chociaż nie widziała twarzy leżącego, uznała, że jest nim mężczyzna. Nie doczekawszy się odpowiedzi, powtórzyła pytanie, lecz i tym razem nikt jej nie odpowiedział. W tej chwili żałowała swojego negatywnego nastawienia do telefonów komórkowych. Gdyby miała coś takiego przy sobie, mogłaby szybko wezwać pomoc. Licząc, że w pobliżu zobaczy amatorów wieczornych spacerów brzegiem morza, rozejrzała się uważnie, ale plaża jak okiem sięgnąć była pusta. Nie mając innego wyjścia, szybkim krokiem ruszyła w kierunku Sopotu. Pierwszy czynny lokal znalazła dopiero po dziesięciu minutach marszu.
– Czy mogłabym skorzystać z telefonu? – poprosiła przyjaźnie wyglądającą kelnerkę.
– Bardzo proszę – odpowiedziała dziewczyna, wyciągając z kieszeni podłużne płaskie urządzenie.
– Ale ja nie umiem go obsługiwać – z pewnym zawstydzeniem przyznała Grabarska.
– Proszę mi podać numer, a ja zadzwonię.
– Sto dwanaście.
– Czy coś się stało? – zapytała zaniepokojona kelnerka, przesuwając palcem po kolorowym ekranie.
– Tak, na plaży leży Święty Mikołaj.
– Kto taki?
– Człowiek przebrany za Świętego Mikołaja – sprecyzowała Rozalia.
– Jest pani tego pewna?
– Tak, drogie dziecko, może i jestem stara, ale zapewniam cię, że nie bredzę. Dlatego z łaski swojej zadzwoń na numer alarmowy, a ja im wszystko wyjaśnię.
Dyspozytor, z którym po chwili zaczęła rozmawiać starsza pani, również nie chciał uwierzyć w jej opowieść. Dopiero gdy podała mu swoje dane, oznajmił, że wyśle patrol, zaznaczając jednocześnie, że jeśli zgłoszenie będzie fałszywe, Rozalia poniesie tego konsekwencje. Jednak ostatnich słów operatora Grabarska już nie usłyszała. Oddając kelnerce telefon, podziękowała za pomoc i wyszła z lokalu. Kiedy dotarła do miejsca, w którym znalazła leżącego człowieka, obiecanego patrolu nadal nie było. Dopiero po dwudziestu minutach Rozalia dostrzegła pulsujące światła radiowozu.
– O cholera, a jednak to prawda – jęknął policjant, oświetlając leżące ciało.
W świetle mocnej latarki Rozalia zobaczyła znacznie więcej szczegółów. Po pierwsze leżący na piasku mężczyzna był dość młody. Po drugie jego nogi aż po łydki spoczywały w wodzie. Po trzecie w zaciśniętej dłoni trzymał rękojeść pistoletu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji