Zaułek upadłych aniołów - Anna Kiesewetter - ebook

Zaułek upadłych aniołów ebook

Anna Kiesewetter

0,0

Opis

Wiersze ze zbioru "Zaułek Upadłych Aniołów" powstawały na przestrzeni lat 1968 – 1980. Obejmują zatem nie tylko słynny "Warszawski Marzec", ale i atmosferę panującą w Teatrze Nowym za dyrekcji Kazimierza Dejmka. Trzeba w tym miejscu dodać, że tytuły łacińskie nie pojawiły się przypadkiem, ale są powiązane z konkretnymi miejscami w Warszawie (na przykład napis na zegarze słonecznym w parku w Wilanowie, czy inskrypcja zdobiąca gmach warszawskiej Biblioteki Uniwersyteckiej). Tomik kończy wiersz będący zapowiedzią nadziei na lepsze czasy, niż ten najtrudniejszy okres w życiu autorki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 23

Rok wydania: 2015

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Anna Kiesewetter

Zaułek upadłych aniołów

Powstały w latach 1968 – 2005

© Copyright by

Anna Kiesewetter & e-bookowo

Grafika na okładce: Marek Łukaszewicz

Projekt okładki:

Marek Łukaszewicz

ISBN 978-83-7859-583-0

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2015

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

STARCY W OGRODZIE

Usiedli starcy w ogrodzie

i patrzą na zachodzące słońce.

Brody im mierzwi wiatr.

To było tak...

Rok czterdziesty, trzydziesty dziewiąty...

Słońce zachodzi.

Usiedli starcy na ławie,

kamienie im chłodzą palce u stóp,

a gdzieś z daleka zbliża się noc

i dzień

wielkimi chłopskimi krokami.

Usiedli starcy na ławie

i śpią.

UNDE VENIS ET QUO TENDIS?

Tam, gdzie się znajdę, nie odszukam ciszy.

A oni idą przede mną w milczeniu.

Tam, gdzie się znajdę, nie odszukam czasu.

Dlaczego tak równo pochylone głowy

nie zwrócą twarzy właśnie w moją stronę?

Jak mogę patrzeć, kiedy nikt nie widzi?

Jak mogę odejść?

Za mną nikt nie idzie.

* * *

Rysujesz linie ciepłych snów na ścianach,

nie rozrzucony myślą, która gra na cytrze.

Ukazuje ci przedświt swe białe kolana,

a ty je gładzisz, Bacchu, brody połysk

migocze w strefie cienia wśród zburzonych kolumn.

Małe Pany strwożone biegną do ołtarza,

by Zeusowi sypać mirt i świeży orzech

prosto w ogień ofiarny.

Strzelają łupiny,

a ty się śmiejesz, Bacchu, sącząc beczkę wina.

I nic cię nie obchodzą zgubione ruiny.

I nic cię nie obchodzi wiosny laur nma skroni.

Świat pijany cię bawi.

Sypie złotym pudrem

tłum nimf tańczących w koło

na twej łysej głowie.

* * *

I bez żalu bądź, bez żalu,

łzy to drobny deszcz gradowy w dzień pochmurny,

ty nie możesz chmurom wstępu dać do raju,

któż by wtedy trzymał jabłko w smukłej dłoni.

Ty się musisz śmiać, czarować śmiechem

i bez żalu bądź, bez żalu nawet we śnie,

rozchyliwszy usta wab spóźnionych,

zawsze piekna, choć ci już zwiastują wyrok,

tańcz na stosie jeszcze wśród płomienia.

* * *

Rysując wstęgę pod wiatrem

nie widzimy jej migotania.

Nie widzimy drgań jej przegubów

na błękitnych falach powietrza.

Nam niebo nie spadnie na głowę.

Gdzieś ucieka, gdzieś się uchyla...

* * *

Strachem jest każda chwila,

kiedy już nie umiesz i nie wiesz.

Chcesz gonić chmury po niebie,

ale zranisz sobie stopy o skały,

będą krwawiły na doliny białe

od śniegu i w śniegu całe zanurzone.

KONCERT

Na okna kładzie martwe dłonie

i wpija palce w białe szyby

odgłos dalekiej stąd muzyki,

a tak nam bliskiej jak westchnienie,

że jest o krok od naszych oczu,

że jest o krok od naszych cieni.

Ich miejsce zmienia oczu granie

na ciemnych płytach fortepianu,

w żałobne bębnią więc klawisze.

I tak daleka stąd muzyka

nagle na krok

spiętrza się,

uskoczy,

walcem pijanym takt pomyli,

przysiądzie chyłkiem nad strunami

rozstrojonego fortepianu

i będzie trwać.

Ten muzyk z prawej zamknął oczy,

powieki ciążą nad rzęsami,

smak jakiś w ustach zbiera, tętni,

zmienia się kręgiem w światłocienie,

ssie duszę smutkiem i zamiera.

I coś się wiąże w jednym kole,

raz się zaśmieje, raz zaboli

pęknięta płyta fortepianu.

Pić można jeszcze raz od nowa,

ostry jest smak zwiędłego wina,

a w nas znów coś się gnie, zaczyna,

spada na deski, głosem straszy.

Biegną promienie wzdłuż klawiszy.

Koncert się zaczął.

Trzeba słuchać.

Rozkazu jeszcze nie wydano,

jeszcze nas krzyk nie rozdarł w strzępy.

Obce są źrenic zmienne kręgi

obejmujące cień za oknem.

I myśli są obce.

Zmęczeni,

odbiegli,

rozbici w tyralierę myśli,

szukamy siebie.

Koncert się zaczął.

Drżą w nas struny.

Tak znów się skrada,

tak się łasi,

grzbiet wygnie w pałąk,

łapy skuli,

tak się napręży,

przez aksamit

przeciągnie linię rozerwaną,

tak będzie błagać,

będzie prosić,

tak sił jej nagle w pół nie stanie,

tak się położy na kolanach,

tak będzie śpiewać, będzie mruczeć...

Koncert się zaczął -

trzeba słuchać.

I huknie mazur poprzez sale,

w sto par, w sto ogni, w sto układów,

delie i pasy błyszczą złotem,

nie deski to, lecz marmur ściany,

nie szopa to, lecz pałac prawie...

Gdzie jesteś cicha, zatrwożona,

ledwie westchnieniem zakrzyczana,

lecz brniesz przez mazur niewzruszona,

tak delikatna, jak pałeczki

ruch, gdy ją z werbla muzyk zdejmie...

Tak wydobyta z rzeczy małych

jesteś ogromem.

Znów wyrastasz,

i znów powracasz, znów jesteś górą,

znów zwyciężasz...

Zieloną nicią powiązane dźwięki

w drgający świat cieni płyną.

Tam, za rogiem,

łagodnym ruchem ramion

obejmuje dusze

wiatr

niezbyt dojmujący.

Trzeba się żegnać.

Milknie koncert w dali.

Gdzie jesteś, mała,

gdzie uciekasz drogą,

gdzieś się zatrzymała,

w pół dźwięku,

uparta,

zadrą rozkrwawiasz myśli,

niepokojąca melodio?

Czemu się ciebie boję,

czemu bezsenne noce

szykujesz,

cieniutka,

jak odgłos pikującego samolotu?

Czemu cię wyplenić nie można

żadnym złym słowem?

Odejdź! Koncert się skończył!

Ludzie wracają do domów.

Tak mało słów jest powiedziane.

Tak mało znaczą wszystkie słowa.

Tak mało dźwięku w naszych uszach.

Tak mało ciszy jest w powietrzu.

Tak tęsknisz, sam nie wiedząc czemu,

do rzeczy ciągle niewiadomych.

Błądzą przez ziemię nuty deszczu.

Nie bój się krzyczeć!

Nikt nie słucha.

A czemuż to zamknięty kręgiem

kamieni dniami narzucanych

na darmo chcesz spokoju, kiedy

znów ta muzyka cię kołysze?

Wróci, odnajdzie, ściśnie głowę

aż do rozpaczy, aż do bólu,

nie będzie dokąd przed nią uciec...

Koncert już dawno zakończono.

Pustka panuje niepojęta,

w drewnianej sali nie ma ludzi.

Martwy instrument szczerzy białe

stawione w baczność rzędy zębów.

Tak mało ciszy, gdy jej pragniesz.

Tak mało krzyku, kiedy milkniesz.

Uciekające takty goni

jeden za drugim

liść za oknem.

Stań, stań, przechodniu,

przez kraty popatrz

drzew przystając.