Zapałka na zakręcie - Krystyna Siesicka - ebook + książka

Zapałka na zakręcie ebook

Krystyna Siesicka

4,0

Opis

[PK]

 

Główna bohaterka, Mada, poznaje chłopaka innego od wszystkich dotychczas jej znanych Marcin jest nieufny, samotny, tajemniczy, niechętnie opowiada o sobie, szczególnie o przeszłości... Zapałka na zakręcie to książka o sprawach ważnych i niełatwych ...

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki (3)

Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach
Gminna Biblioteka Publiczna w Kijewie Królewskim
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (9)
Miejska Biblioteka Publiczna w Kaliszu (9)
Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie (6)
Miejska Biblioteka Publiczna w Opolu (22)
Miejska Biblioteka Publiczna w Skierniewicach (2)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu (2)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




*

*

*

*

*

*

*

Zapałka na zakręcie

Krystyna Siesicka

Na okładce wykorzystano obraz Jacka Yerki Kieszonkowa dżungla

Redakcja

Danuta Sadkowska

Korekta

Joanna Pietrasik

© Copyright by Krystyna Siesicka

ISBN 978-83-60773-77-2

Wydawnictwo AKAPIT PRESS

93-410 Łódź, ul. Łukowa 18 B

tel./fax: (0 42) 680 93 70

Księgarnia internetowa: www.akapit-press.com.pl e-mail: [email protected]

Druk i oprawa:

Drukarnia na Księżym Młynie

Pokój był starannie sprzątnięty, wywietrzony, łóżka przygotowane na noc bieliły się świeżutką pościelą. I nagle poczułam się tak, jakbym nigdy nie wyjeżdżała z Osady. Widocznie mama i Ala odniosły podobne wrażenie, bo wszystkie trzy spoglądałyśmy na siebie z wyczekującymi uśmiechami. Mama odezwała się pierwsza:

- No co? Zupełnie jak w domu?

- Mamo! - Alusia z rozmachem cisnęła swoją walizkę na krzesło. - Jak to cudownie, że znowu tu jesteśmy! Jak to cudownie!

Podbiegła do okna i otworzyła je na całą szerokość.

- Spójrzcie!

- Komary! - krzyknęłyśmy z mamą jednocześnie. Nie mogłyśmy się jednak oprzeć. Komary komarami, ale warto było chociaż przez chwilę popatrzeć. Dom stał na niewielkim wzniesieniu, tak że z okna naszego pierwszego piętra widać było dachy niżej położonych budynków i oświetloną ulicę Kościelną.

- Popatrzcie! Na Kościelnej założyli jarzeniówki - spostrzegła Alka. - Och, jaka jestem ciekawa, co tu się jeszcze zmieniło przez ten rok! Mamo, ja jutro wstaję skoro świt i natychmiast ruszam w przyrodę!

- Dobrze będzie, jeżeli obudzisz się o dziewiątej - zwątpiłam.

- A zobaczycie!

- Zobaczymy! Na razie zamykajcie okno, musimy się trochę rozładować - zarządziła mama.

- Ale będziemy spały przy otwartym? - upewniała się Alka, wyciągając z walizki nasze piżamy. - Ach, żeby ta noc prędzej minęła!

Rozległo się pukanie do drzwi. Weszła nasza gosposia, niosąc na tacy trzy szklanki gorącej herbaty. Spojrzała z niepokojem na mnie i na Alusię, wyraźnie bała się, że znowu zaczniemy gnieść ją i dusić, tak jak to było przed chwilą, kiedy spontanicznie witałyśmy się na dole.

- Potrzeba coś jeszcze? - zapytała.

- Dziękuję - odparła mama. - Wypijemy herbatę i zaraz idziemy spać. Jestem wykończona podróżą.

- Ja właśnie widzę, że pani mizernie wygląda. Za to panienki porosły przez zimę, zupełnie bym nie poznała. Oj, leci ten czas, leci! Jak pani pierwszy raz tu przyjechała, Alusia miała osiem lat, a panna Mada dwanaście.

- Mada miała jedenaście, gosposiu - sprostowała mama z wrodzoną sobie dokładnością. - To przecież było sześć lat temu!

- Prawda, że to szósty raz pani u mnie wynajmuje. Ileż ta Alusia potrafi zjeść jajek na twardo - zdumiała się gosposia - odkąd przyszłam tu z herbatą, połknęła trzy.

- Po drodze zjadła pięć.

- Ale też i wygląda dobrze. A panna Mada... - gosposia przyjrzała się uważnie - oj, panna Mada to się dopiero zmieniła, nie ta sama, co w zeszłym roku. Ale wyszczuplała.

- A z naszych znajomych już ktoś przyjechał? - nie wytrzymała Alka.

- Pewno! Ci z Białegostoku już są! Ci z dwiema dziewczynkami, wie Alusia?

- Marianna i Ela!

- No! To one już są i ci, co przy gospodzie wynajmują, panna Mada zaraz będzie wiedziała, ten chłopak, który w zeszłym roku nogę złamał. Tomek chyba?

- Tomek.

- I te panienki, co to panna Mada z nimi zawsze... Misia i Ewa! Też je wczoraj widziałam. O, jakie damy się z nich porobiły! Fryzury mają jak jakie aktorki. A do mnie, do tego pokoju na dole, to już przyjechali w zeszłym tygodniu... - gosposia ściszyła głos i nachyliła się w stronę mamy - ale powiadam pani, takie jakieś ważne państwo! Nawet do człowieka nie zagadają. Córkę mają szesnaście lat, a coraz inna sukienka, buciczki, bluzeczki, swetereczki. Wcale mi się nie zdaje, żeby to było dla naszych panienek towarzystwo.

- Będą miały swoje.

- Ja też tak myślę. Zawsze stare znajomości najlepsze, bo zaraz wiadomo kto i co, prawda? A ten Tomek, to on już u mnie był. Przyszedł dowiedzieć się, czy panie przyjechały. No, ja tak sobie gadu-gadu, a wy na pewno śpiące.

Gosposia zabrała puste szklanki.

- Mleko już zamówiłam, bułeczki przyniosę z samego rana. Pomyślałam sobie, że pani będzie chciała jak zawsze?

- Tak, pani gosposiu! Na pewno będzie dobrze!

Ja nie byłam tego pewna. Więc Tomek już tu był... dowiadywał się... Boże! Przecież nie o mamę i nie o Alę. Dowiadywał się o mnie.

Pilno nam było do łóżek, każdej z innego powodu. Mama była zmęczona. Ala chciała jak najprędzej usnąć, żeby spokojnie doczekać rana. Ja musiałam pomyśleć. Przez otwarte okno wiała ku nam letnia noc. To dziwne, przyjechałam do Osady szósty raz, ale każdy przyjazd był inny. Każdy! Oczywiście - najprostsze pierwsze trzy. Szczenięca radość i nic więcej. Tylko przyczyny radości były różne. Za pierwszym razem cieszyła mnie perspektywa swobody, za drugim - powrotu w to miejsce, które zdążyłam polubić. Za trzecim razem cieszył mnie fakt, że spotkam znowu swoją Miśkę - nie widzianą przez rok! Później, tak jak Alka teraz, szalałam ze szczęścia, że wreszcie dobrnęłam do wakacji, do Osady, do Miśki, do wszystkiego. Do wszystkiego, właśnie... Pod pojęciem „wszystko” mieściły mi się już pewne treści, których nie umiałam dobrze zróżnicować. Były to jakieś przeczucia, oczekiwania nie tylko na dobrą pogodę. I wreszcie przyjazd zeszłoroczny. Przy pakowaniu uważniej dobierałam sukienki, wsunęłam do walizki klipsy do zakręcania włosów, z marszczonej bibułki zrobiłam sobie fantazyjny, czerwony kapelusz. Cieszyłam się perspektywą spotkania z Miśką i z resztą naszej paczki. Na trzy dni przed wyjazdem dostałam zwariowany list od Tomka. Wcisnęłam do walizki jeszcze jedną spódnicę.

A dziś? Z mojej twarzy znikła już dawno zeszłoroczna opalenizna. Tak samo wyblakło uczucie do Tomasza. Wystarczy jednak kilka dni słońca i znowu cera nabierze złocistej barwy, a co z miłością?

Długo nie mogłam usnąć i następnego ranka obudziłam się bardzo późno. Alki nie było w pokoju, mama układała nasze rzeczy w szafie. Na stole pod lustrem stały już letnie rekwizyty: olejek do opalania, krem sombrero, krem nivea... Mama uwijała się pomiędzy szafą a walizkami ubrana w spodnie i kolorową bluzkę, włosy miała przytrzymane szeroką, białą opaską. Zawsze wydawała mi się bardzo ładna, teraz jednak szczególnie uderzył mnie jej wdzięk, taki wyraźny pomimo znużenia.

Nasz ojciec kochał mamę przez całe siedem lat, a potem zostawił, niefrasobliwie dorzucając do jej pięknych wspomnień o sobie - Alusię i mnie. Doprawdy nie nasza w tym wina, że mama musiała tak bardzo się męczyć, aby pchać jakoś ten swój koślawy wózek, który miał tylko trzy kółka, bo czwarte zerwało się przy jakimś wzniesieniu i potoczyło po zboczu, nie ciekawe, co stanie się z resztą pojazdu!

Kochałyśmy mamę bardzo. Alusia spontanicznie, hałaśliwie, a jednocześnie zupełnie po prostu. Ja kochałam mamę okrężnymi drogami.

- Jak się masz, siostrzyczko! - zawołałam, siadając na łóżku.

- Alusi nie ma. Poszła w przyrodę - roześmiała się mama.

- Ależ ja do ciebie mówię, mamo. Wyglądasz na moją młodszą siostrę.

- Nie opowiadaj! Jak spałaś i nikt mnie nie widział, liczyłam zmarszczki na swojej twarzy. Którą sukienkę chcesz włożyć, Mada? Zostawiłam ci tę niebieską, resztę powiesiłam w szafie. Ale może wolisz inną? Zjedz prędko śniadanie, pospiesz się!

- Dlaczego mam się spieszyć? Przecież są wakacje, mamo.

- Był tu Tomek. Nie chciałam cię budzić, więc rozmawiałam z nim tylko tak, przez drzwi. Prosił, żebym ci pozwoliła przyjść na dziesiątą pod „Parasole”. Wszyscy wasi mają tam być. Więc decydujesz się na niebieską czy mam ją schować?

- Na nic się nie decyduję, mamo! W ogóle nie wiem, czy pójdę pod te „Parasole”...

- Oszalałaś chyba? Na pewno będzie bardzo przyjemnie. Co ci się stało?

- Och, nic się nie stało... tylko z tym Tomkiem taka głupia sytuacja... To moje mleko, mamo?

- Twoje. A tu masz bułki. Posmarowane. Jaka znowu sytuacja?

- Oj, mamuś... mówiłam ci już kiedyś! Byliśmy w sobie zakochani. Czemu się śmiejesz?

- A czemu ty się śmiejesz?

- No... ja chcę pokryć jakoś swoje zakłopotanie.

- No, świetnie! W ten sam sposób możesz wybrnąć z Tomkiem! Śmiechem! Nie wyjmuj tego kożucha, nie wyjmuj.

Do pokoju wpadła zadyszana Alka.

- Gdzie piłka do siatki? Idziemy grać w siatkę! Coś ty? Mada! Jeszcze w rosole? A ja już widziałam wszystkich z twojej paczki. I Maciek jest, i Miśka, i ten rudy Julek! Tomka też widziałam! Ma wąsy, daję ci słowo! Mamo, gdzie ta piłka?! O, jest! Ale miękka, flak zupełny. Otworzyli nowy sklep, wiecie? Zaraz przy kościele. Co ty się tak patrzysz na mnie, Mada, jakbyś pierwszy raz człowieka widziała? Ma wąsy, przysięgam! Mamo, ona mi nie wierzy, że Tomek ma wąsy.

- Ala, czy ja coś mówię? - rozzłościłam się.

- Sama zobaczysz, że ma!

Alusia złapała piłkę i wybiegła z pokoju.

- Nie idę pod „Parasole”! - zdecydowałam desperacko.

- Wąsów się zlękłaś? - parsknęła mama.

- Boże, jakie wy jesteście dziwne! Tak byle człowiekowi dokuczać. Byle człowieka zgnębić.

- Daj spokój, Mada. Chyba nie masz zamiaru płakać! Oczywiście, jeżeli nie chcesz, to nie idź! Kijem cię nie wypędzę...

Włożyłam niebieską sukienkę i związałam włosy w dwie kitki nad uszami. Nie podobało mi się. Wyjęłam z szafy spódnicę w biało-żółte pasy i trykotowy sweterek. Było lepiej, ale te kitki nad uszami wydały mi się teraz potworne. Rozwiązałam tasiemki i chwyciłam szczotkę do włosów.

Mama usiadła na łóżku, oparła się o poręcz i przez chwilę obserwowała tę zimną wojnę, którą zaciekle toczyłam ze sobą. Roześmiałam się.

- Dzięki Bogu, że masz jeszcze odrobinę samokrytycyzmu i poczucia humoru! - stwierdziła z ulgą. - Kiedy pomyślę, że za trzy dni będziesz latać ze wszystkimi, ubrana w pogniecione spodnie i byle jaką bluzkę, nie mogę pojąć tych komedii, które robisz teraz!

- Zależy mi na tym, żeby zrobić dobre wrażenie! - odparłam szczerze. - Wiesz przecież, jakie to jest ważne. Nie widzieliśmy się prawie rok. Będziemy się teraz obserwować, oglądać, porównywać... wiem, jak to jest. Po prostu, mamo, mam tremę przed spotkaniem z nimi.

Szłam ulicą Kościelną i z daleka widziałam już kolorowe parasole w narożnym ogródku. Szukałam wzrokiem naszej paczki, ale najwyraźniej nie było nikogo. Czyżbym przyszła zbyt wcześnie? Ale nie! Na kościele zegar wybijał dziesiątą. Podeszłam bliżej. Od stolika podniósł się bardzo wysoki chłopiec i szybko przesunął się do wejścia. Przyjrzałam mu się i nagle wszystko minęło. Cały niepokój i trema.

- Mater Dolorosa! Tomek, jaki ty jesteś wielki! - zawołałam zaskoczona.

A więc to w nim kochałam się w ciągu ubiegłego lata i kilku tygodni jesieni!

- A gdzie reszta? - spytałam, kiedy usiedliśmy pod czerwonym parasolem.

- Mają przyjść za pół godziny. Celowo prosiłem, żebyś przyszła wcześniej...

Roześmiałam się według przykazań mamy, bo czułam się jednak trochę nieswojo.

- Masz do mnie jakiś interes? - zapytałam.

- Interes? Nie... Czyja wiem zresztą... Zwyczajnie, chciałem cię przeprosić!

- Za co?

- Nie pisałem do ciebie.

- Ależ... to w ogóle nieistotne!

Nieistotne! A ile się namartwiłam brakiem wiadomości od niego, dopóki na imieninach Baśki nie poznałam Marka!

- Przecież ja do ciebie też nie pisałam i nie uważam, żeby... - wzruszyłam ramionami - nie ma o czym mówić, Tomek!

Był wyraźnie zawiedziony. Widać sądził, że noszę w sercu żałobę po nim. Przez chwilę usiłował nakłonić mnie do ubolewania.

- Widzisz, nie pisałem, bo prawdę mówiąc, robię straszne błędy ortograficzne. To mnie zawsze peszy.

- Och, jeżeli o mnie chodzi, Tomek, to nie wysilaj się na tłumaczenie! Ja naprawdę nie jestem na ciebie obrażona - zapewniłam go.

Przyglądał mi się podejrzliwie, jakby mój dobry humor wydawał mu się udany. Nieprawda! Byłam w cudownym nastroju. Wystarczył mi tylko rzut oka na Tomka i krótka rozmowa, żebym się przekonała, jak dalece wywietrzał mi z głowy! Za każdym razem, kiedy podobał mi się jakiś chłopiec, bawiło mnie to. Nie umiałam traktować sprawy ze śmiertelną powagą. Wiedziałam, że jest przelotna jak wiosenny deszcz. I jeżeli jadąc do Osady, bałam się spotkania z Tomkiem, to jedynie dlatego, że w ciągu minionego roku myślałam o nim częściej niż o innych chłopcach. Sądziłam, że może to coś oznacza, że stłumione przez czas uczucie wybuchnie z nagłą siłą, kiedy go znowu spotkam. Nic nie wybuchło. Widocznie prawdziwa miłość przyjdzie do mnie inaczej. Tak sobie myślałam, siedząc z Tomkiem pod czerwonym parasolem.

Po chwili przyszła Miśka i Ewa, za nimi wkroczył Maciek. Marianny i Julka ciągle jeszcze nie było.

Witając się z Miśką, wykazałyśmy kolosalny brak opanowania. Szóste wakacje spędzone razem - to już jest coś! Przecież właśnie my dwie byłyśmy zalążkiem całej późniejszej paczki, która pęczniała z roku na rok.

Chłopcy przynieśli z bufetu oranżadę i szklanki, Ewa zajęła się ciastkami. Miśka nachyliła się do mnie i szeptała niecierpliwie:

- Musimy urwać się na potężne ploty, ale tylko we dwie! Nie masz pojęcia, jak się za tobą stęskniłam. Wyglądasz cudnie, Mada! Słuchaj, czy ja też tak wydoroślałam, jak ty?

Podparła brodę wierzchem dłoni i przyglądała mi się prowokująco. Miśka! Jakżeż ta dziewczyna umiała się zgrywać!

- Słuchaj, ja już postanowiłam! - stuknęła ręką w stolik. - Słuchajcie wszyscy, co powiem. Idę na archeologię!

- Uważasz, że na powierzchni ziemi nie ma już nic ciekawego? Za rok ci się zmieni! Zdasz maturę i wyjdziesz za mąż! - zwątpił Maciek.

- Czy mi się zdaje, czy ten młody człowiek kpi sobie ze mnie? - obruszyła się Miśka i udając obrażoną, znowu nachyliła się w moją stronę. - Co wyście tu tak sami z Tomkiem gadali? - zapytała szeptem. - Nie przeszło ci to, Mada?

Skrzywiłam się.

- Dochodzę do wniosku, że nie miało mi co przechodzić. Bardzo go lubię i to wszystko! Przywiozłaś rakietę, Miśka?

- Jasne!

- Pójdziemy na korty?

- No! Zaraz po obiedzie!

- Słuchajcie, po południu idziemy z Miśką na korty! Kto z nami?

Wszyscy. Okazało się, że to pierwsze spotkanie nie było wcale takie trudne. Mariannę i Julka powitaliśmy chóralną owacją. Ostatni zjawił się Piotr. I chwila, kiedy podchodził do naszego stolika, była jedyną, w której odczuliśmy jakieś zakłopotanie. My, ale nie Miśka. Szybko podniosła się ze swojego miejsca, podbiegła do Piotra, położyła rękę na jego ramieniu. Piotr przechylił głowę i pogładził jej dłoń policzkiem.

- Miśka! - zawołał ciepło.

- Usiądź tu, Piotr, na moim miejscu! Julek, postaraj się o jeszcze jedno krzesło!

Podczas gdy krzesło wędrowało ponad stolikiem, Piotr przysunął twarz do mojej twarzy, zupełnie bliziutko. Nie widziałam jego oczu, ukrytych za ciemnymi szkłami.

- Serwus, Piotr! - powiedziałam, wyciągając rękę, której nie zauważył.

- Serwus, Mada! Tak mi się zdawało, że tó ty!

Zdawało mu się. A więc widział jeszcze gorzej niż w zeszłym roku. Wszyscy patrzyliśmy na niego z zatroskaniem. Tylko na twarzy Miśki widać było rozpacz, której nie musiała nawet ukrywać, wiedziała przecież, że dla Piotra jej twarz jest jedynie rozmazaną, jasną plamą.

Siedzieliśmy pod „Parasolami” do obiadu. Marianna zlękła się, kiedy zegar wybił pierwszą.

- Słuchajcie, ja powinnam już dawno być w domu! U nas obiad o pierwszej! Julek, odprowadź mnie i poczaruj mamę.

Wiadomo. Julek świetnie potrafił czarować nasze mamy.

- Ja idę z wami! - poderwała się Ewa. - Maciek, zostajesz jeszcze?

- Dogonię was, załatwię tylko rachunek!

Zostaliśmy przy stoliku we czwórkę: Miśka, Piotr, Tomasz i ja.

- Maciek poszedł płacić, a ja mu nie dałem swojej doli - zorientował się nagle Piotr.

- Założyłam za ciebie! Będziesz moim dłużnikiem - roześmiała się Miśka.

- Zawsze jestem twoim dłużnikiem. Nawet ostatnio: na trzy swoje listy otrzymywałaś ode mnie jeden!

- Bogowie! To nie twoja wina, Piotr, że ja tak lubię pisać!

Miśka popatrzyła na mnie, później przeniosła wzrok na zieloną furtkę. Zrozumiałam.

- Tomasz, idziemy! Więc jak, Misia? Spotykamy się na kortach?

- Tak! Piotr, pójdziesz ze mną na korty po obiedzie?

- Oczywiście! Jeżeli wszyscy idą, to i ja także!

- Właściwie, nie mogę o tym spokojnie myśleć - powiedział Tomek, kiedy szliśmy w kierunku mojego domu. - Dlaczego Miśka to robi? Miśka przywiązuje go do siebie zupełnie niepotrzebnie. Jest przecież dostatecznie nieszczęśliwy.

- Nie sądzisz chyba, że Miśka pogłębia jego nieszczęście.

Tomasz zatrzymał się.

- Właśnie tak sądzę, jeśli chcesz wiedzieć! Piotr jest inteligentny, Piotr świetnie wie, że ze strony Miśki nie może to być nic trwałego.

- Dlaczego nie może?

- Chociażby dlatego, że w naszym wieku nie ma trwałych uczuć! Masz chyba coś na ten temat do powiedzenia?

- Nie mówimy o mnie, mówimy o Miśce! Miśka kocha Piotra od dawna! Miała trzynaście lat, kiedy powiedziała mi o tym po raz pierwszy, tu w Osadzie. Są ze sobą przez dwa miesiące w roku, pisują do siebie i to wszystko jakoś się trzyma. Miśka go kocha.

- Z litości?

Na to pytanie nie odpowiedziałam. Sama zadawałam je sobie często.

- Widzisz! Ty też się boisz, że ona go kocha z litości. Piotr na pewno także obawia się tego. W tej chwili on ma dwadzieścia lat, ona siedemnaście, Piotr jest prawie niewidomy, Miśka... no, cóż! Miśkę ponosi serce. Za dużo w tym patosu, jak na mój gust.

- Myślę, że oni twojego gustu w ogóle nie biorą pod uwagę - obruszyłam się.

Szliśmy ścieżką po zboczu, mój dom był już niedaleko. Tomasz roześmiał się.

- A tobie, oczywiście, strasznie się to wszystko podoba, co? I uważasz mnie za cynika, tylko dlatego, że ośmielam się krytykować... hm... bogactwo uczuć tej desperackiej pary! Dalibóg, jak o tym myślę, żałuję, że nie jestem ślepy!

- Jesteś za to idiotą, a to także pewna forma kalectwa. Masz u mnie szanse!

- Zmieniłaś się... - warknął Tomasz ze złością - zjaśniały ci włosy i wyszczuplały łydki! Ale język masz ostry jak dawniej!

- Zawsze był moją chlubą, nogi natomiast nigdy!

W ogrodzie przed domem gospodyni rozwieszała na sznurze bieliznę.

- No co - zawołała, widząc Tomasza - doczekał się pan?

- Doczekałem się - przyznał Tomek. Wypadło to tak zabawnie, że zaczęłam się śmiać. Wzruszył ramionami.

- Na razie, Tomek! Idę na górę!

- Na razie, Mada! Ciao!

Po schodach szłam powoli. Mama na pewno zapyta, jak było. Było zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałam. Po pierwsze, nasza paczka, która zawsze chodziła grupą albo gęsiego, już dziś ustawiła się parami. Miałam więc do wyboru: albo uznać Tomka za swojego partnera i przyjąć go takim, jakim był, albo nie uznać go wcale.

Drzwi do naszego pokoju uchyliły się.

- Pośpiesz się - fuknęła Alka - gospodyni już przyniosła obiad!

- Zapisałam nas do czytelni i wzięłam trzy książki! - zakomunikowała mama, kiedy usiadłam przy stole. - Dla ciebie, Mada, Hemingwaya! Zadowolona jesteś?

- Komu bije dzwon?

- Tak.

- To świetnie!

Mama nie zapytała o nic. Umiała się znaleźć - jak powiadała zawsze moja babcia Emilia, kiedy kto umiejętnie wylawirował z niewygodnej sytuacji.

Pierwszy tydzień wakacji był nijaki. Wybrałam drugą ewentualność i w naszym towarzystwie manifestowałam swoją niezależność, splendid isolation, żeby znowu powołać się na babcię. Była to pozycja dumna, ale niewygodna. Oczywiście brałam udział we wszystkich wspólnie organizowanych wypadach do lasu czy na przystań. Grywałam w siatkówkę, w tenisa, łaskawie pozwalałam Tomkowi odprowadzać się na obiad. Ale kiedy nadchodził wieczór, zostawałam w domu. Nie dla mnie były te spacery o zmierzchu, włóczenie się nad brzegiem jeziora - tu dwoje, tam dwoje!

Któregoś dnia umówiłyśmy się z Miśką i Ewą, że pójdziemy sobie na spacer same, bez chłopców.

- No, nareszcie nie będziemy się musiały wysilać! - odetchnęła Ewka, kiedy spotkałyśmy się przy kościele. - Boże, ile ja się muszę namęczyć, żeby robić z siebie mądrzejszą, niż jestem, dowcipniejszą, niż jestem, ładniejszą, niż jestem! Maciek ma w stosunku do mnie wygórowane ambicje! - narzekała, a przecież cieszyło ją to.

Miśka szła obok mnie, wymachując wielką, kolorową torbą.

- Komary są o wiele bardziej drapieżne niż w zeszłym roku - stwierdziła nieoczekiwanie. - To samo można powiedzieć o naszych chłopcach! Zauważyłyście, że na plaży Julek bez przerwy wmawia w Mariannę, że powinna mocniej natłuszczać plecy? Gdyby to od niego zależało, wsmarowałby w nią trzy tubki kremu na godzinę! Biedna Mańka wieczorami musi chyba nożem zeskrobywać te kilogramy tłuszczu, które Julek w nią wciska!

Obraz Marianny skrobiącej nożem plecy tak silnie podziałał na nasze wyobraźnie, że wszystkie trzy dostałyśmy histerycznego ataku śmiechu. Oparłyśmy się o słup ogłoszeniowy i po chwili piałyśmy jak młode koguty.

I właśnie wtedy pierwszy raz zobaczyłam Marcina. Wyszedł z czytelni i stanął na wprost nas. Ewka uspokoiła się błyskawicznie.

- Cicho bądźcie, wariatki! - syknęła ostrzegawczo.

Na Młgjshi na mnie podziałało to jak kubeł, zimnej wody. Z jeihflif ostal&raności przeszłyśmy w drugą. Stałyśmy teraz nagle oniemiałe i wpatrywałyśmy się w Marcina jak w „Bitwę pod Grunwaldem”. Uśmiechnął się niepewnie i po sekundzie wahania przeszedł obok nas, kierując się w stronę kiosku z owocami.

- Chryste - jęknęła Ewa - zupełnie Parys i trzy boginie! Zachowałyśmy się jak pomylone. Ale widziałyście, jak on na mnie patrzył?

- Na ciebie? - zdziwiła się Miśka. - Właściwie byłam pewna, że mnie się przygląda!

- Zupełnie wyraźnie patrzył na mnie! - stwierdziłam.

I znowu zaczęłyśmy się śmiać. Tymczasem nasz Parys, obarczony dwiema torbami pełnymi pomidorów, przeszedł znowu obok. Kiedy odszedł już dość daleko, Ewa oparła się o słup i wykrztusiła:

- Bła... błagam, uspokójcie się! Ja już nie mogę!

Po chwili opanowałyśmy się.

- Piękna historia! - zaczęła wydziwiać Miśka. - Pomyślał sobie, że pierwszy raz w życiu oglądałyśmy przystojnego chłopca! Ale że był przystojny, to fakt, nie? Wyglądał jak taki młody Cygan, którego przez pomyłkę ubrali w spodnie z kantami jak ostrze noża!

- Masz rację, że pasowałby do cygańskiego wozu - przyznałam. - Ale on chyba pierwszy raz w Osadzie, nigdy go nie widziałam.

- Pierwszy raz! Mieszkają w tym domu pod lasem, on i jego matka. Też bardzo przystojna babka, widuję ich często, bo przechodzą obok naszych okien. Gospodyni z tamtego domu przychodzi czasem do mojej, ot tak, na ploty...

- I co? - przynaglała Ewkę Miśka. - Gadaj, nie widzisz, że konamy z ciekawości! Mówiła coś o nich?

- Mówiła, że on się obciął przy maturze czy że go nie dopuścili, bo narozrabiał... tak dobrze, to ja nie wiem! Mówiła, wiecie, że ten Marcin...

- Marcin? - przerwałam - dobre imię!

- ...że on tu jest tak jakby za karę. Miał jechać z ojcem za granicę, ale po hecy z maturą wylądował z matką w Osadzie. Nic więcej nie wiem, przysięgam!

- Przypomnij sobie coś jeszcze, skarbnico wiedzy! - prosiłam. - Czuję, że Parys będzie mi się śnił dziś w nocy, potrzebne mi do tego dalsze realia!

- Nic sobie nie przypomnę, słowiczku, resztę musisz sobie dośpiewać sama! Tylko nie fantazjuj zbytnio, Parys wygląda mi na odludka! Jeszcze przed waszym przyjazdem, kiedy byliśmy tu tylko we trójkę: Tomasz, Julek i ja, chłopcy proponowali mu korty. Widzieli, że poprzedniego dnia grał z matką. Nie zgodził się. Chłopcy opowiadali później, że nawet nie wysilał się na tłumaczenie. Po prostu podziękował za propozycję i szybko spłynął.

Miśka spojrzała na mnie bystro.

- Czuję, Mada, że budzi się w tobie chęć walki! Cicho bądź, Ewa, nie przeszkadzaj dziewicy! Ona mobilizuje teraz swój oręż! Tratatata! Tratatata! Jutro do szturmu uderzy! Którą broń rzucisz na pierwszy ogień? Piechotę, konnicę czy artylerię?

Wybrałam Hemingwaya. Postanowiłam wymienić książkę w dwa dni później, o tej porze, o której spotkałyśmy Marcina wychodzącego z czytelni. Moje rozumowanie okazało się bezbłędne. Kiedy weszłam, Marcin już tam był. Zawiodła natomiast strategia. Stanęłam obok niego i długo wybierałam książki. Marcin też przerzucał je po dziesięć razy, ale na mnie nawet nie spojrzał. Byłam wściekła, bo już cieszyłam się chwilą, kiedy przedefiluję z nim przed oczyma Miśki i Ewy! Tomaszowi też chętnie pokazałabym się w towarzystwie Marcina, bo jak na złość tego ranka przyprowadził na plażę czarnowłosą piękność imieniem Inez! Była to właśnie ta dziewczyna, Jttóra swoimi ciuchami zatrwożyła naszą gosposię. Cóż z tego? Kiedy chcąc zrobić na Marcinie odpowiednie wrażenie, poprosiłam bibliotekarkę o którąś z książek Faulknera, on zdecydował się na kryminał Agaty i wyszedł. A ja zostałam jak idiotka z Absalomie... w ręku! Z Absalomie... Faulknera, którego nie znosiłam, nie rozumiałam i nie miałam ochoty czytać!

Do końca dnia chodziłam wściekła. Ewie nie powiedziałam o spotkaniu w czytelni, ale Miśce odraportowałam wszystko. Siedziałyśmy po południu na ławce przed kościołem i opalałyśmy nogi.

- Coś ty się tak na niego uparła? Podoba ci się rzeczywiście czy tylko tak na przekór wszystkiemu?

- Oj, Miśka, jak mi się może podobać czy nie podobać chłopak, którego nie znam? Jasne, że na przekór wszystkiemu!

- Swoją drogą, jakie my jesteśmy dziwne! - zastanowiła się Miśka. - Jak nam coś dają, to nie bierzemy, a jak tylko napotykamy trudności, zaraz ogarniają nas mordercze apetyty. Nawet gdybyśmy miały zwymiotować po konsumpcji.

- Tobie i dają, i masz apetyt!

- Mnie i dają, i mam apetyt... tak, ale wy się bawicie, a ja nie mogę!

- Ty już musisz być konsekwentna!

Miśka roześmiała się.

- Och, jak dobrze, że Piotr nie słyszy tego, co mówisz, Mada! Musiałam mu dać słowo, że nigdy w życiu nie będę w stosunku do niego konsekwentna. Uważa, że ta chwila, kiedy zacznę być konsekwentna, będzie końcem naszej miłości!

- Może w waszym przypadku... - zastanowiłam się - bo jest taki szczególny. Ale w moim pojęciu te dwa uczucia są nierozerwalne! Wydaje mi się, że kiedy pokocham kogoś naprawdę, od razu stanę się konsekwentna...

- Ja też tak uważam - zgodziła się Miśka - ale Piotr rozumuje ze swojego punktu widzenia. Boże, jak to paradoksalnie brzmi: jego punkt widzenia! A zresztą... Zastanówmy się lepiej, co zrobić z tym całym Marcinem!

Ale po rozmowie z Miśką odechciało mi się łamać naszego Parysa.

- Ech, chyba dam temu spokój!

- Coś ty? Co ci szkodzi odrobina sportowej zaprawy! Wyobraź sobie minę Ewki i Tomka!

- Wyobrażałam sobie dość dokładnie, kiedy weszłam do czytelni! Ale wiesz, Miśka, wszystko to jest takie małe i nieważne.

Po chwili jednak ogarnął mnie znowu duch walki. W naszą stronę szedł Parys.

- Na Faulknera nie dał się złapać, wyciągaj nogi! - syknęła Miśka.

- Przezorniej będzie, jeżeli je schowam! Chociaż Tomulek stwierdził, że mi łydki wyszczuplały. Miśka, on siada na sąsiedniej ławce... - mamrotałam cicho.

Marcin spojrzał na nas obojętnym wzrokiem, wyjął z kieszeni „Przegląd Sportowy”.

- Kontempluje Walaska... - stwierdziłam. - I Bogu dzięki! W gruncie rzeczy, gdyby nas zaczepił, powiedziałabym, że nie uznaję takich znajomości.

- O co ci więc chodzi? Chcesz, żeby podszedł do ciebie z bukietem róż i wykrztusił łamiącym się ze wzruszenia głosem: „O pani! Wybacz mi moją czelność...”.

- Daj spokój, Miśka, bo on gotów usłyszeć.

- Nic nie usłyszy, skarbie! Jest tak pochłonięty prawym sierpowym Bendiga i bicepsami Jędrzejewskiego, że nie zauważy twoich łydek, nawet gdybyś mu je położyła na „Przeglądzie Sportowym”!

- Słuchaj, zabieramy się stąd... - zdecydowałam. - Już ja wymyślę jakiś sposób na niego! Ale głupiej cizi nje będę z siebie robić!

Miśka wsunęła na nogi klapki.

- Masz rację - zgodziła się - rzecz nie jest twarzowa!

Przeszłyśmy obok Marcina wpatrzone w wieżę kościoła. Wieczorem mordowałam Faulknera. Z nudów. Mama zrobiła sobie maseczkę ze świeżych poziomek i siedziała przy stole upstrzona czerwonymi cętkami. Resztką waty zmywała emalię z paznokci. Przyglądałam się jej znad książki.

- Za mało masz tej waty, mamo! Może wyskoczyć do kiosku?

- Masz ochotę się przelecieć?

- Mam ochotę pójść po watę, jeżeli jest ci potrzebna...

- sprostowałam.

- Dziękuję, wystarczy mi to, co jest w domu.

Mama wstała, zmyła z twarzy poziomki. Była już w piżamie, zwykle kładła się wcześniej, odrabiając całoroczne zaległości. Alusia grała w durnia u sąsiadów z przeciwka. Hałaśliwy rechot jej paczki dobiegał do nas przez okno. I pomyśleć, że tak niedawno...

- Wiesz co... - powiedziała mama, wyjmując z szafy sukienkę

- pójdziemy sobie gdzieś na herbatę! We dwie! Co ty na to?

Z ulgą zamknęłam Faulknera.

- Pomysł jest.

- No! To ubieraj się!

Nie upłynęło dziesięć minut, jak szłyśmy już w stronę centrum Osady.

- Pójdziemy pod „Parasole”! - zaproponowała mama.

Nie chciałam pod „Parasole”. Oni wszyscy lubili tam zaglądać od czasu do czasu, nie miałam ochoty na żadne spotkania.

- A może lepiej do „Bistro”?

- Jak wolisz...

Zastanawiałam się niekiedy, jak ułożyłoby się to wszystko, gdybyśmy tego wieczora nie poszły do „Bistro”. Może tak samo, może zupełnie inaczej. Ile wielkich spraw w życiu człowieka zależy od maleńkich, niedostrzegalnych nieomal decyzji?

„Bistro” było małą cukiernią położoną na uboczu Osady. A jednak przejść obok niego musieli i ci, którzy wracali z kortów, i ci, którzy wracali znad jeziora. Dlatego pewnie było tam zawsze pełno, chociaż kawę podawano bardzo podłą.

Zamówiłyśmy herbatę.

- Tłok tu jak na odpuście - powiedziała mama, wyciągając papierosy - ale lubię czasami posiedzieć pośród zupełnie obcych ludzi, poobserwować, posłuchać... Spójrz, jaka wytworna jest ta pani, która weszła w tej chwili!

Rzeczywiście. W drzwiach stała kobieta wyjątkowo ładna i wyjątkowo dobrze ubrana. Nie, nic nie było w niej udziwnionego, przeciwnie, każdy szczegół jej ubrania uderzał prostotą i to może stanowiło zasadniczy kontrast z odważnymi kolorami i fantazyjnym krojem sukienek, które miały tu na sobie inne kobiety. Mama wpatrywała się w nią jak urzeczona. Może tamta spostrzegła to, może znowu zagrał przypadek. Przesunęła się między stolikami i stanęła przy naszym. Uśmiechnęła się do mamy przepraszająco.

- Czy mogłabym przysiąść się do pań? Taki tu tłok! Umówiłam się i muszę chociaż zaczekać!

- Proszę bardzo - mama zdjęła torbę z wolnego krzesła - na pewno nie będzie nam pani przeszkadzać!

- Ja już nawet nic nie będę zamawiać, żeby nie przedłużać sprawy! - zapewniła.

- Ależ niech pani zamówi! My i tak niedługo zwolnimy stolik i będzie pani mogła tu zostać...

- Bardzo pani miła... - podziękowała.

Mama wyglądała przy niej jak wróbelek. Szary, niepozorny. Wyglądała, ale czy czuła to? Zrobiło mi się strasznie przykro, kiedy pomyślałam, że mogła spostrzec to sama! Siedziałyśmy we trzy, nie mówiąc ani słowa. Mama widać, uznała to za krępujące, bo zapytała mnie banalnie:

- Nad czym tak rozmyślasz, Mada?

Roześmiałam się, na pewno trochę sztucznie.

- Prawdę mówiąc, myślałam o tobie!

- Powinna się pani cieszyć! - powiedziała tamta. - To dobrze, jak córka myśli o matce... - Widać była rozmowna z natury, bo zwróciła się do mnie z pytaniem:

- Pani ma takie dziwne imię... a może ja się przesłyszałam?

- Mada, Magdalena.

- Ach, Magdalena! Skrót oryginalny! Sama go pani wymyśliła?

- Nie. Mama.

- Ja poproszę dwie kawy! - zwróciła się do kelnerki, a później do mamy: - Korzystam zatem z pani propozycji!

Nagle zauważyłam, że ktoś staje obok mnie. Podniosłam głowę i w pierwszej chwili nie mogłam zrozumieć, co tu się dzieje...

- Panie były tak uprzejme i pozwoliły mi usiąść... - powiedziała matka Marcina.

On sam, widać, nie mógł się zorientować, czy jesteśmy znajomymi jego matki, czy też kimś zupełnie obcym. Zawahał się wyraźnie, ale na wszelki wypadek nachylił się w kierunku mojej mamy ruchem, na który automatycznie zareagowała wyciągnięciem ręki. Jakoś to tak przezabawnie wypadło. Wymamrotał swoje nazwisko, którego nie dosłyszałam. Później odwrócił się w moją stronę.

- Marcin - powiedział głośno.

- Magdalena - odparłam, strzelając okiem w kierunku jego mamy. Spostrzegła to.

- Pani ma na imię Mada! Prawda, jak ładnie?

Skinął głową z kamiennym wyrazem twarzy, ale w jego wzroku dostrzegłam lekkie rozbawienie. „Może przypomina sobie, jak głupio wyglądałam wtedy, pod słupem ogłoszeniowym?” - pomyślałam.

Nieoczekiwany wyskok Marcina w jakiś sposób zobowiązał nasze mamy do podjęcia tej przypadkowo narzuconej znajomości. Rozmawiały dość banalnie i po stwierdzeniu, że początek lata był wyjątkowo udany, ustaliły prognozę pogody na następny tydzień, zgodnie stwierdzając, że od świętej Anny zaczną się z pewnością chłodniejsze wieczory. Potem utknęły.

- A jak pani tu spędza czas? Nie nudno? - zwróciła się do mnie matka Marcina.

Zaprzeczyłam.

- Mam tu znajomych. Chodzimy na wycieczki, na przystań, gramy w tenisa. Nie, ja się nie nudzę!

Dawałam Marcinowi szansę. Mógł teraz w naturalny sposób włączyć się do naszej paczki. Wystarczyło małe pytanie w rodzaju: „Czy mógłbym się wybrać kiedyś z wami?” i to załatwiłoby sprawę. Ale on nie powiedział ani słowa. Siedział bokiem do stolika i przyglądał się moim sandałom. Nie wynikało to bynajmniej z nieśmiałości. W wyrazie jego twarzy, w postawie była zwyczajna obojętność. Zresztą z jego zachowania, ze swobody, z jaką podawał ogień swojej matce, sięgał po popielniczkę, pił kawę, łatwo było odczytać duże wyrobienie. Najwyraźniej Marcin nic nie chciał.

Przy pożegnaniu - wychodziłyśmy pierwsze - mamy dokończyły formalności: wymieniły oprócz grzecznościowych formułek także i swoje nazwiska.

- Dziwna jakaś para... - stwierdziła mama, kiedy wolno szłyśmy w stronę domu - ona bardzo miła, on taki mrukowaty i posępny, jak chmura gradowa. W ogóle się nie odzywał, zauważyłaś?

- A co miał mówić, mamo?

- No... mógł coś powiedzieć do ciebie czy do mnie, ja wiem... byle co! Nie lubię takich ludzi, którzy robią łaskę, że żyją!

W domu zastałyśmy zabeczaną Alusię.

- Co ci się stało? - przestraszyła się mama.

- Poszłyście sobie, a ja to co? Nie mogłyście mnie zawołać?

- Przecież grałaś w durnia!

- Przez całe życie mam grać w durnia? - obruszyła się.

- Na pewno przegrałaś i dlatego jesteś zła - domyśliłam się. - Jak nie umiesz przegrywać, to nie graj! - dorzuciłam sentencjonalnie i ścieląc łóżko, zastanowiłam się, jaki by z tego sloganu morał wyciągnąć dla siebie. Ostateczną decyzję pozostawiłam na następny dzień. Miałam przecież w mojej rozgrywce jeszcze jeden atut. Nie wiedziałam tylko, czy Marcin go dostrzegł...

Obudziłam się z uczuciem niepokoju. Mama szykowała śniadanie, Alusia spod ręki wyjadała jej gotowe kanapki.

- Bo ja się strasznie śpieszę, mamo! Idziemy na jagody! Mogę wziąć ten garnuszek? A co ty będziesz robiła?

- Umówiłam się na przystani z mamą Miśki. Mada, pójdziesz ze mną? Wyskakuj z tych betów, na co czekasz?

- Najchętniej zostałabym dziś w domu. Jestem trochę zmęczona tym upałem.

Mama spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

- Boli mnie głowa... - dodałam.

- Jak chcesz! Jeżeli ci przejdzie, to przyjdź do mnie na przystań.

- Dobrze - zapewniłam skwapliwie - na pewno mi przejdzie, jak sobie trochę poleżę.

Mama przyniosła mi proszek od bólu głowy i śniadanie do łóżka.

- Chcesz, żeby Miśka do ciebie przyszła?

- Oj, nie... Może usnę? - podsunęłam jej czoło do pocałowania.

- Gorączki to ty nie masz... - powiedziała mama z ulgą. Ala porwała garnuszek i wybiegła. Zamknęłam oczy. Mama

szybko zapakowała swoją torbę plażową.

- Wzięłaś olejek?

- Wzięłam.

- A okulary?

- Wzięłam, śpij!

Chciałam, żeby jak najszybciej wyszła i żeby nie wracała. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, odczekałam chwilę i jak szalona wyskoczyłam z łóżka. Umyłam się, ubrałam i w błyskawicznym tempie sprzątnęłam pokój. Była dziesiąta. Dla zabicia czasu zaczęłam rozwiązywać krzyżówkę w „Przekroju”. Uporałam się z nią w pół godziny. Zmieniłam uczesanie, wracając do nieśmiertelnych kitek nad uszami. Napisałam list do babci Emilii. W chwili kiedy zaklejałam kopertę, ktoś zastukał do drzwi. Czułam, że serce podskoczyło mi do gardła.

- Proszę!

Nie omyliłam się. Marcin wszedł do pokoju. A więc dostrzegł mój atut!

- Odnoszę zgubę - powiedział, przesuwając ręką po włosach

- mały drobiazg zostawiony wczoraj na stoliku w „Bistro”...

- patrzył mi w oczy napastliwie, z uśmiechem sowicie okraszonym ironią.

Najwyraźniej domyślił się, że niczego w „Bistro” nie zgubiłam! Mój pierścionek, zostawiony tam celowo, srebrzył się jadowicie na jego wyciągniętej dłoni.

- Nasze matki dość wyraźnie opisały sobie domy, w których mieszkają. Dlatego trafiłem.

Dlatego i ja na niego czekałam. W życiu nie myślałam tak intensywnie, jak w tej chwili. Pierścionek wyjęłam z torebki. Marcin nie widział go na moim palcu nawet przez chwilę. Nieznośne było to jego kpiące spojrzenie.

- Proszę bardzo. - Podszedł do mnie, ciągle trzymając pierścionek na otwartej dłoni.

Uśmiechnęłam się.                        »

- To nie mój pierścionek. Bardzo żałuję, bo ładny...

Dłoń zacisnęła się gwałtownie. Nasze role odwróciły się. Nikczemna, teraz ja patrzyłam na Marcina szyderczo. Przegrałam pierścionek, ale wygrałam partię... Oparłam się plecami o szafę i czekałam. Następna kwestia należała do Marcina. Nie zazdrościłam mu. Suflera nie było.

- A... gdybym przymierzył? Tak jak pantofelek Kopciuszka? Wyciągnęłam rękę w jego stronę. Marcin wsunął mi pierścionek na palec. Zatrzymał się przy stawie. Marcin nie mógł wiedzieć, że nosiłam go zawsze na małym palcu. Był to srebrny pierścionek z dużym kwarcytem, który najlepiej wyglądał na małym palcu!

- Trzeba szukać dalej! - roześmiałam się. - Ja najwyraźniej jestem tylko niedobrą siostrą.

Wsunął pierścionek do kieszeni.

- Miałem najlepsze intencje! - zapewnił.

- Nie wątpię i dziękuję!

Marcin spojrzał w okno. Jaskrawiło się tam niebo pięknego dnia.

- Nie szkoda pogody na siedzenie w domu? - spytał.

- Szkoda - przyznałam - i właśnie idę na przystań.

- Ja także idę na przystań, może wyjdziemy razem? - zaproponował gładko.

- Możemy.

Zbyt wiele obiecywałam sobie po tej wspólnej drodze. Marcin szedł obok mnie, małomówny, z neurastenicznym spojrzeniem. Pożegnaliśmy się przy wejściu na przystań, nikt mnie z nim nie widział, ani Ewka, ani Tomasz. I nikomu nie opowiedziałam o tej historii. Nawet Miśce. Następny dzień nie przyniósł nic nowego. Dopiero w piątek spotkałam Marcina przy kiosku „Ruchu”. Stał w olbrzymim ogonie po czasopisma. Skinął ręką, kiedy zauważył, że mam zamiar praworządnie ustawić się w kolejce.

- Ta pani stała za mną! - obwieścił gromko. Na pewno nikt nie uwierzył, ale jakoś i nikt nie zaoponował.

- Tu jest twoje miejsce, Mada! - powiedział, przesuwając się trochę do przodu.

Po raz pierwszy zwrócił się do mnie po imieniu. Kupił ostatni numer „Magazynu Polskiego”, dla mnie już zabrakło.

- Weź, jak przeczytasz, to mi oddasz - zaproponował.

Wzięłam. Wracając, usiedliśmy na ławce, tej samej, na której kiedyś siedziałam z Miśką. Automatycznie zaczęłam przerzucać kartki „Magazynu” i zatrzymałam się przy którymś z artykułów. Marcin zajrzał do „Panoramy”. Kiedy skończyłam czytać, ogarnęły mnie refleksje: bo było tak zwyczajnie! Po prostu siedząc na ławce pod kościołem, przeglądaliśmy prasę, nie siląc się na żadne rozmowy. Postawiłam na swoim i teraz, spotykając Marcina, będę mogła wołać spokojnie: „Cześć, Marcin! Co u ciebie?”. A przecież tylko o to mi chodziło, o nic więcej! Uparłam się, że go poznam, i proszę bardzo - poznałam! Babcia Emilia powiedziałaby kategorycznie: „Uważam sprawę za załatwioną, koniec dyskusji!”. Ale we mnie było ciągle jakieś napięcie, coraz mniej satysfakcji, coraz więcej łagodnej, spokojnej życzliwości dla Marcina. Trzepnął ręką w płachtę „Panoramy” i roześmiał się.

- Spójrz! Fenomenalny dowcip! - podsunął mi do obejrzenia jakiś rysunek.

Obejrzałam. Zegar na kościele wydzwonił czwartą. Złożyłam pisma.

- Na czwartą umówiłam się na kortach. Ty grasz w tenisa, Marcin?

- Gram. Ale was jest straszna gromada. Nie lubię tego.

- Pustelnik?

- Pustelnik? - roześmiał się. - Nie, po prostu nie mam na to ochoty. Mogę cię odprowadzić, jeżeli chcesz.

Wstaliśmy. Marcin wziął moją rakietę.

- Macie jakieś plany na jutrzejsze przedpołudnie? - zapytał.

- Kajaki. Czemu?

- Jutro przed południem moglibyśmy zagrać kilka setów... ale ty pewnie wolisz kajaki?

Zawahałam się.

- Okay - uprzedził moją decyzję - kajaki to wspaniała rzecz! Rozumiem!

Ale ja nie rozumiałam. Na nasz widok Miśka wpakowała piłkę w siatkę i stanęła jak wryta. Ewa przyglądała się Marcinowi z ogłupiałym wyrazem twarzy. Marcin, swobodnie wymachując rakietą, kroczył obok mnie z miną doskonale obojętną. Ukłonił się Miśce, ukłonił się Ewie i oddając mi rakietę, powiedział:

- Do zobaczenia, Mada, dziękuję!

Stojący przy siatce Tomasz odwrócił się gwałtownie. No, tak! To nasze wejście wywarło odpowiednie wrażenie. Niestety! Prawie zupełnie przestało mi na tym zależeć, chociaż skłamałabym, twierdząc, że nie sprawiło mi pewnej przyjemności.

- Ho, ho - powiedziała Miśka, schodząc z kortu - jak tego dokonałaś?

Zbliżył się Tomasz.

- No i cóż ten milczący Romeo? Gardzi naszym towarzystwem?

Zrobiło mi się trochę głupio, bo rzeczywiście wyglądało na to, że Tomek ma rację. Trzeba przyznać: kiedy poznał czarnowłosą Inez, potrafił wciągnąć ją do naszej paczki i wsiąknęła w nią bez specjalnych trudności, raczej z wyraźnym zadowoleniem, chociaż była ciut inna niż my wszystkie.

- Gardzi? - tłumaczyłam mętnie - skąd! Po prostu nie ma ochoty! - nieoględnie zacytowałam Marcina.

Tomasz pogardliwie machnął ręką.

- Bez łaski! - mruknął i odszedł w stronę Julka i Maćka, którzy grali na sąsiednim korcie.

- Zwariowałaś? - rozzłościła się Miśka. - Dlaczego zrażasz do niego?

- Zraziłam cię? Ty też czujesz się dotknięta?

Miśka wzruszyła ramionami. Nie zapytała o nic więcej.

- Grasz? - zawołała do niej Ewa.

- Gram! - Miśka podeszła do siatki i przez chwilę rozmawiały, stojąc blisko siebie. Nie słyszałam ani słowa. Potem zaczęły grać. Czułam żal do Miśki, ale wiedziałam świetnie, że to z mojej winy wszystko tak głupio wypadło. Po chwili wrócił Tomasz.

- Tamta para za chwilę zwalnia trzeci kort - zakomunikował mi sucho - ten facet w szortach i ruda cizia, możemy grać po nich.

- Nie będę grała, przepraszam cię! Na pewno zaraz nadejdzie Inez, zostawię ci rakietę.

- Inez nie umie grać.

- To ją naucz. Mówiła mi, że chętnie zaczęłaby się uczyć, tylko nie ma sprzętu. Tak powiedziała: sprzętu! Zostawię jej zatem mój sprzęt i tylko mi go odnieś do chaty dziś wieczorem, bo chcę go mieć na rano.

- Rano idziemy na kajaki, zapomniałaś? Kajaki!

- Nie pójdę! - powiedziałam kategorycznie, miotana wściekłością.

Tomasz przyjrzał mi się uważnie.

- Masz inne propozycje?

- Mam. Ciekawsze! - odparłam zjadliwie.

- Hm... - mruknął i przez chwilę zastanawiał się nad czymś - no, tak... no, oczywiście! Na siłę nie będziemy cię ciągnąć!

Miśka przerwała grę. Szybko zbliżyła się do nas.

- O co znowu chodzi?

- Ona nie chce jutro iść na kajaki - wyjaśnił Tomasz. - Mówi, że ma inne propozycje. A ja na to, że nie będziemy jej ciągnąć na siłę. Normalna rozmowa, o nic nie chodzi!

Miśka wzięła mnie pod rękę,

- Zagraj z Ewą, Tomasz! Mada, chodź, pogadamy!

- Dobrze, ale ja idę w tamtą stronę - skierowałam się do wyjścia z kortów.

- Wygłupiasz się - powiedziała Miśka łagodnie.

Nie musiała mi tłumaczyć, sama czułam, że się wygłupiam.

- Co ci się stało, Mada? Czemu jesteś jak osa? Czy to nasza wina, że ten cały Marcin nie chce się z nami zadawać? Nie chce, to nie i sprawa załatwiona. Głupie pięć minut i zaraz odwracasz kota ogonem!

Wcale nie miałam ochoty odwracać kota ogonem. Ja po prostu zupełnie nie umiałam sobie z tym kotem poradzić. Było mi przykro, że Marcin tak wyraźnie zdyskwalifikował atrakcyjność mojej paczki, ale sama nie umiałam zdyskwalifikować atrakcyjności Marcina. Byłam między młotem a kowadłem i nie potrafiłam mężnie stanąć pośrodku. Miśka umiała odgadywać moje myśli.

- Przecież nie wymagamy od ciebie żadnej lojalności, to byłoby idiotyczne! Ale po co zaraz jesteś jak kaktus?

- Bo Tomasz...

- Moja droga - przerwała mi Miśka - nie widziałaś swojej miny, nie słyszałaś siebie, więc nie zwalaj wszystkiego na Tomasza!

Stanęłyśmy przy wyjściu. Nie odzywałam się i dopiero po chwili Miśka zaczęła mówić znowu, łagodniej niż przedtem.

- Mada, słuchaj, ja świetnie rozumiem, że ciebie ciągnie do Marcina! Ludzka rzecz. On się izoluje, ciebie to złości i cała ta historia na tym polega. Przekora często bywa pierwszą literą miłości, ze mną było nawet odrobinę tak samo. Nie wiem, czym to się skończy u ciebie. Miłość nie miłość, musisz zachować swoją twarz. Nie wolno ci jej odwracać tylko do jednego człowieka! Mówię niegłupio, co?

- Niegłupio - przyznałam bez entuzjazmu.

- No! Sama jestem z siebie dumna!

Nie upierałam się dłużej. Miśka objęła mnie i wolno wracałyśmy na korty. Tomasz na nasz widok sięgnął po moją rakietę.

- Zagrasz? - zawołał, jak gdyby nigdy nic.

Kiwnęłam głową jak kaczka, bo nagle coś mnie chwyciło za gardło. Marcin był jedną wielką niewiadomą. Ale oni, ci wszyscy tu na kortach, to był pewnik! I pomyśleć, że chciałam im się sprzeniewierzyć, idiotka! Gdyby nie Miśka... Stanęłam i przytrzymałam Miśkę za łokieć.

- Słuchaj, Miśka... - zaczęłam i urwałam w połowie zdania. Spojrzała na mnie z domyślnym uśmiechem.

- No, już! Nie ma o czym!

Ale następnego dnia nie doszłam na przystań. Po drodze spotkałam Marcina. Szedł na ryby. Pomachał w moją stronę wędką.

- Cześć, Mada! Radzę ci, wybierz się ze mną na ryby! - zawołał.

- Ależ to musi być potwornie nudne zajęcie!

Staliśmy po przeciwnej stronie szosy i obiecałam sobie solennie, że pierwsza nie przejdę.

- Nudne? Arcyciekawe i emocjonujące!

- Ryby?

- Nie wykrzywiaj się! Ryby!

- Eeee... - zwątpiłam.

Sercem całym wyrywałam się na te ryby z Marcinem, ale ambicja trzymała mnie po tej stronie jezdni. Marcin zrobił dwa kroki naprzód, potem znowu stanął przy krawężniku.

- No jak? Lecisz ze mną? - zapytał.

- W życiu swoim nie latałam za chłopakami!

Z głośnym jazgotem przejechał między nami traktor z przyczepą.

- Nie mówię: za mną, tylko: ze mną! To jest różnica! - zawołał Marcin.

Stałam twardo. Przyglądał mi się chwilę. Potem wolno przeszedł przez jezdnię.

- A teraz - zapytał - pójdziesz ze mną na ryby?

- Teraz pójdę z tobą na ryby - zgodziłam się majestatycznie. Szliśmy obok siebie. Marcin pogwizdywał cichutko. Zachciało

mi się spojrzeć na jego twarz, więc ostrożnie odwróciłam głowę, nie chciałam, żeby się domyślił, jak bardzo interesuje mnie obiekt obserwacji. Ale natychmiast napotkałam jego spojrzenie, z którym nie zdążył lub też nie chciał uciec, spojrzenie pełne uśmiechniętej drwiny.

- Głupio robię, idąc z tobą. Boję się, że zmarnuję całe przedpołudnie - powiedziałam natychmiast.

- Czasami zmarnowane przedpołudnia dłużej zostają w pamięci niż inne... - odparł Marcin swobodnie - wszystkie przedpołudnia tych wakacji zleją ci się w jedno miłe wspomnienie, tylko to przedpołudnie zachowa swoją indywidualność. Będziesz myślała o nim jako o jedynym zmarnowanym. Z góry się cieszę na to miejsce w twojej pamięci.

-Ty?

- Oczywiście. Będę przecież przyczyną.

- Ty nie. Ryby! Ciebie nie brałam pod uwagę.

- Aaaa - zdziwił się - zdawało mi się, że to mnie kazałaś przechodzić przez jezdnię, a nie mojej wędce...

To nie było zmarnowane przedpołudnie. Siedzieliśmy nad brzegiem jeziora i nie mówiliśmy o niczym ważnym, może nawet milczenia było więcej niż słów. Żadne z nas nie było skłonne do zwierzeń, w dalszym ciągu wiedzieliśmy o sobie bardzo mało. Ale właśnie w ciągu tych kilku godzin, które spędziliśmy wtedy razem, ustaliły się na długo pewne cechy naszej znajomości. Przede wszystkim ogromna powściągliwość. We wszystkim. W słowach, w gestach, w reakcjach. Utrudniało to wszelką zażyłość czy przyjaźń, pomimo że od tamtego przedpołudnia nie minął ani jeden dzień, którego choć w drobnej części nie spędzilibyśmy wspólnie.

Nigdy nie umawialiśmy się z Marcinem konkretnie, ot, po prostu umieliśmy się znaleźć. Okazało się, że jednak potrafię dzielić czas między swoją paczkę a Marcina, ale nie był to oczywiście podział przypadkowy. Zawsze wołałam towarzystwo Marcina i jeżeli rezygnowałam z niego niekiedy, to dlatego, żeby on sam nie domyślił się, jak bardzo zaczęło mi w końcu na nim zależeć. Pamiętałam również słowa Miśki, chciałam mieć twarz dla wszystkich. Do tej pory drażniły mnie dziewczęta, które - zaprzątnięte nieustannie sprawami swoich serc - rysowały ten nieszczęsny narząd na marginesach wszystkich książek i zeszytów, zaopatrując go przy tym w zmieniające się ciągle inicjały. Ogarnęło mnie przerażenie, kiedy dostrzegłam ten objaw u siebie. Pierwsze moje serce zakwitło w sierpniu, na sto dziesiątej stronicy Dygata, było koślawe, zbyt pękate z jednego boku, niewątpliwie serce bardzo patologiczne! Ale był to jedynie ruch ręki bawiącej się ołówkiem. Olśnienie przyszło inaczej.

Padał deszcz, popołudnie miałam zamiar spędzić w domu. Mama grała w canastę u rodziców czarnej Inez, Ala i jej paczka okupowała werandę w sąsiednim domu. Otworzyłam okno, przykryłam się kocem i ułożyłam na swoim łóżku z zamiarem przestudiowania zaniedbanej ostatnio prasy. Lubię deszcz, zwłaszcza jeżeli nie muszę na nim moknąć. Czytałam właśnie jakieś opowiadanie w „Ty i ja”, kiedy zjawił się Marcin. Przyglądałam mu się zaskoczona tą wizytą, Marcin nigdy nie przychodził do mnie.

- Nie, nie podnoś się, Mada, wpadłem tylko na chwilę...

Zdjął ociekający deszczem płaszcz. Odrzuciłam pisma w drugi kąt łóżka, podwinęłam nogi i usiadłam wygodnie, opierając się o poduszkę.                                      *

- Tam jest wolne krzesło, Marcin...

- Dziękuję! - powiedział i zupełnie automatycznym gestem zebrał rozrzucone na kocu pisma. Położył je na krześle, które mu zaproponowałam, a sam usiadł na łóżku na wprost mnie.

- Mogę zapalić, Mada?

- Jasne.

Przez chwilę oglądaliśmy kółka szarego dymu, potem jego długie smugi.

- Czytałaś, zanim przyszedłem? - zapytał wreszcie.

- Tak. Opowiadanie w „Ty i ja”. Nic nadzwyczajnego.

- „Ty i ja”... - powtórzył Marcin i wypuścił z ust szereg kółek drobnych i równiutkich, jakby wymierzonych cyrklem. Spojrzał w okno. - Co za cholerna pogoda! - skonstatował odkrywczo.

- Czy doprawdy dopiero w tej chwili spostrzegłeś, że pada deszcz?

- Po Kościelnej woda płynie strumieniami, dosłownie nie można przejść! Nie... zauważyłem to już dziś rano.

- Co ty powiesz? - zdziwiłam się grzecznie.

- Tak - roześmiał się - ma się tę łatwość prowadzenia konwersacji, prawda? Czekaj, Mada... pająk chodzi ci po włosach...

Przechylił się w moją stronę, żeby zdjąć pająka. Pierwszy raz byliśmy tak blisko siebie, z dala od ludzkich spojrzeń, zdani tylko na łaskę własnych instynktów. Pomyślałam o tym, przymykając oczy. Poczułam każdy milimetr kwadratowy swojej skóry, ogarniające ciepło, oczekiwanie, zatrważającą świadomość obecności Marcina... Była w tym wszystkim jakaś bezwzględność, bo nad żadnym z doznawanych wrażeń nie umiałam zapanować. Umiałam tylko pytać samą siebie bezładnie i uporczywie: czy to jest miłość? Czy to jest właśnie miłość?

- Malutki pajączek - powiedział Marcin, wracając na swoje miejsce - spójrz!

- Wyrzuć go! Nie cierpię pająków!

Wysunął rękę za okno i strząsnął pająka. Potem poprawił się w swoim kącie. Najwyraźniej nie spieszył się do domu, ta chwila, na którą wpadł, była długa. A ja tak chciałam zostać sama i pomyśleć spokojnie. Nie mogłam myśleć przy nim. Przymknęłam oczy, żeby chociaż nie patrzeć na Marcina i zebrać w jednoznaczną całość rozkojarzone uczucia. Ale i to się nie powiodło. Marcin był przy mnie, powieki nie stały się barierą, którą mogłabym odgrodzić się od niego.

- Przeszkadzam ci... - powiedział Marcin, nie ruszając się z miejsca.

- Nie, nie, skąd...