Zamek w Karpatach - Juliusz Verne - ebook

Zamek w Karpatach ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

Rumunia, koniec XIX wieku: mieszkańcy Werst są zaniepokojeni pojawieniem się dymu na szczycie opuszczonego, górującego nad wsią zamku i przypisują mu nadprzyrodzone pochodzenie.

Leśniczy Nic Deck, mimo gróźb nieznanego głosu, postanawia odwiedzić zamek. Następują przerażające i niewytłumaczalne zjawiska, z których najbardziej nieoczekiwane jest to, które powoduje u młodego człowieka chwilowy paraliż. Groza sięga zenitu, gdy do gospody Werst przybywają dwaj podróżni, hrabia de Télek i jego sługa Rotzko. Hrabia, dowiedziawszy się, że miasto należy do barona de Gortz, przypomina sobie bolesny epizod ze swojego życia: pięć lat wcześniej, w Neapolu, zakochał się w śpiewaczce Stilli i udało mu się namówić ją na ślub. Młoda kobieta nie wahała się zrezygnować z kariery, tym bardziej, że niepokojąca obecność tego samego barona na wszystkich jej występach niepokoiła ją do głębi. Niestety, podczas pożegnalnego recitalu diva zmarła na scenie, powalona wewnętrznym krwotokiem.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja” zawiera obecnie ponad 60 powieści Juliusza Verne’a i każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich oraz o mnóstwo przypisów. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Juliusz Verne

 

 

Zamek w Karpatach

 

 

Przełożyła Iwona Janczy

Dziewięćdziesiąta pierwsza publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuł oryginału francuskiego: Le Château des Carpathes

 

© Copyright for the Polish translation by Iwona Janczy, 2021

 

40 ilustracji, w tym 6 kart tablicowych kolorowych: Léon Benett (zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego)

 

 

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Andrzej Zydorczak

Przypisy: Iwona Janczy i Andrzej Zydorczak

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2021

 

ISBN 978-83-66268-88-3

Wstęp

 

„Zamek w Karpatach” wyróżnia się na tle innych utworów Juliusza Verne’a. Z jednej strony znajdujemy w nim charakterystyczne dla tego pisarza motywy, takie jak wynalazki naukowe czy opisy krain geograficznych, w tym wypadku rumuńskiego Siedmiogrodu, zwanego też Transylwanią, z drugiej natomiast to po trosze romans, po trosze powieść gotycka, z duchami i ponurą scenerią. Są tam także niewidoczne na pierwszy rzut oka dyskretne wskazówki odnoszące się do życia prywatnego autora, będące nawiązaniem do szyfrów, zagadek i tajnych kodów, na których oparte są fabuły na przykład „Dzieci kapitana Granta”, „Mathiasa Sandorfa” czy „Jangady”.

Bohaterką tej napisanej w 1889 r. powieści jest przedwcześnie zmarła śpiewaczka operowa Stilla, wzorowana na Estelle Hénin (1836-1865), od 1859 r. zamężnej za Charles’em Denisem Duchesne’em, którą Verne poznał najprawdopodobniej w owym 1859 r. Od 1863 do 1865 r. miał z nią sekretny romans. Już w 1869 r. nawiązał do niej w „Pływającym mieście”. W bruzdach wodnych zostawianych przez statek bohater utworu dostrzegał ‘l’ i ’e’: „Ale cóż miałyby znaczyć te litery? Jakie wspomnienia miałyby przywoływać w sercu Fabiana? Gdyby Fabian był Francuzem, mógłbym pomyśleć, że mogą one tworzyć to fatalne słowo ‘elle’ [fr. ‘ona’], ową pierwszą i ostatnią przyczynę tylu cierpień!”. Ostatecznie fragment ten nie wszedł do druku – został skreślony przez wydawcę.

Istnienie Estelle zostało wyjawione w 1928 r. przez kuzynkę pisarza i jego pierwszą biografkę Marguerite Allotte de la Füye, która napisała o niej: „jedyna śmiertelna, która zniewoliła jego serce. Trwało to kilka lat i utrzymywane było w największej tajemnicy. Syrena, niepowtarzalna syrena, spoczęła na koralowym cmentarzu”. Później ów skrywany związek potwierdził w 1973 r. Jean Jules-Verne, wnuk autora „Niezwykłych Podróży”. Natomiast podobieństwo między Estelle i Stillą zauważył w 1980 r. badacz twórczości Czarodzieja z Nantes Charles-Noël Martin.

W 1863 r. Estelle Duchesne urodziła drugiego syna, któremu dała na imię Jules (jakże to wymowne), natomiast niespełna pięć miesięcy przed śmiercią powiła córkę Marie (1865-1942), która, jak wszystko na to wskazuje, była owocem płomiennego romansu ze świeżo upieczonym twórcą nowego gatunku literackiego (powieści o nauce). W 1886 r. dziewczyna owa wyszła za mąż za Luciena Bergera, a po jego śmierci w 1905 r. ponownie wstąpiła w związek małżeński, tym razem z Justinem Paterem.

Do swej nieślubnej córki Verne również nawiązał w „Zamku w Karpatach”, a także w „Sekrecie Wilhelma Storitza”, napisanym w 1898 r. i wydanym pośmiertnie (w 1910 r.) w wersji zmienionej przez Michela Verne’a, syna pisarza. W tej ostatniej powieści występuje Myra, a w pierwszej Miriota. Autor wyjaśnia etymologię tego imienia – kryjącego w sobie w sposób oczywisty, jak zauważa Norbert Percereau, imię ‘Marie’, ale też ‘marie-toi’ (‘wyjść za mąż’) oraz ‘toi, Marie’ (‘ty, Mario’) – miało ono znaczyć w języku wołoskim „mała owieczka”, co było nawiązaniem do tego, że Marie była żoną „swego” Bergera (‘berger’ to po francusku ‘pasterz’). Dodajmy jeszcze, że „Zamek w Karpatach” rozpoczyna się od pewnej daty, 29 maja, i od sceny spotkania z pewnym pasterzem. 29 – tyle lat miała Estelle, gdy zmarła. Całkiem też możliwe, że Verne poznał ją właśnie 29 maja, skoro ten dzień umieszcza na samym początku.

Jest jeszcze inna pogłoska związana z uczuciowymi inspiracjami „Zamku w Karpatach”. Herbert Lottman, biograf Verne’a, twierdzi, że miał on napisać tę powieść (i inne, których akcję umieścił w Europie Środkowej) pod wpływem zauroczenia pewną młodą Rumunką, która trafiła do Amiens pod koniec lat 70. – modystką Luizą Teutsch-Müller. Z nią również jakoby spłodził córkę, Egugénie Jeannette, która jako nastolatka przyjechała z Bukaresztu do Amiens studiować pedagogikę. Co ją ciągnęło do tego miasta?

Jakkolwiek było – świadomość sercowych perypetii pisarza pozwala lepiej zrozumieć ładunek emocjonalny, jaki zawarł on w omawianej tu książce. Dla polskiego czytelnika nie bez znaczenia jest natomiast to, iż akcja powieści dzieje się stosunkowo blisko dawnych granic naszego kraju – tak niedaleko, że zapuszcza się tam pewien polski Żyd, handlujący starociami. Jego charakterystyka jest dość schematyczna i dziś trąci stereotypem, trzeba jednak brać pod uwagę, gdzie i kiedy została powołana do życia ta postać – we Francji końca XIX wieku, owładniętej antysemickim szaleństwem, którego kulminacją była sprawa Dreyfusa (1894).

Karpacki romans ukazywał się najpierw w odcinkach na łamach „Magasin d’Éducation et Récréation” (od 1 stycznia do 15 grudnia 1892 r.). W tym samym roku (w październiku) opublikowany został w jednym woluminie bez ilustracji oraz w okazałej jednotomowej edycji z 40 rycinami Léona Benetta. Na polski przekład (autorstwa Bronisławy Kowalskiej) nie trzeba było długo czekać – już w tym samym 1892 r. prezentował go po kawałku „Przyjaciel Dzieci”, zaś dwa lata później do rąk czytelników trafiła książka, w tłumaczeniu tajemniczego J.J. Oficyna Gebethnera i Wolffa zaoferowała ją zarówno w miękkich, jak i płóciennych okładkach. Jeszcze w 1898 r. czytali tę powieść Polacy za oceanem, w „Dzienniku Chicagowskim”, a potem na dziewięćdziesiąt lat zniknęła z naszego pola widzenia. Wznowiła ją dopiero w 1988 r. Krajowa Agencja Wydawnicza, spolszczoną przez Wacława Leszka Kobielę. W 2016 r. spółka Hachette Polska odświeżyła ów przekład J.J. i zaoferowała go z oryginalnymi XIX-wiecznymi grawiurami w eleganckiej serii „Niezwykłe Podróże Juliusza Verne’a”.

Dziś polscy czytelnicy otrzymują pierwsze tłumaczenie wolne od skrótów i przeinaczeń, nie tylko z kompletem ilustracji Benetta, ale też z dużą liczbą wnikliwych przypisów.

 

 

dr Krzysztof Czubaszek

prezes Prezes Polskiego Towarzystwa Juliusza Verne’a

 

Zamek w Karpatach

 

 

Rozdział I

 

Nasza historia nie jest powieścią z pogranicza fantastyki, a jedynie romantyczną opowiastką. Czy dlatego, że przedstawione w niej wydarzenia zdają się niemożliwe, powinniśmy od razu uznać ją za nieprawdziwą? Z pewnością byłby to błąd. Żyjemy w czasach, w których już wszystko się wydarzyło – albo prawie wszystko. Nawet jeśli nasza opowieść dzisiaj jest jeszcze trochę nieprawdopodobna, to z pewnością w niedalekiej przyszłości, dzięki możliwościom nauki, nikt nie ośmieli się zaliczyć jej w poczet bajek. Zresztą u schyłku praktycznego i pozytywistycznego wieku XIX nie tworzy się legend, i to ani w Bretanii, krainie koriganów1, ani w Szkocji, ziemi brownies2 i gnomów3, ani też w Norwegii – ojczyźnie asów4, elfów5, sylfów6 i walkirii7, ani nawet w Transylwanii8, gdzie obramowanie Karpat tworzy jak najodpowiedniejszą dekorację dla wszelkich psychicznych i psychodelicznych podszeptów. Musimy jednak przyznać, że transylwańska kraina wciąż jest mocno przywiązana do starożytnych przesądów.

Te odległe prowincje na rubieżach Europy opisał pan Gerando9, przemierzył zaś Élisée Reclus10. Jednak żaden z nich nie pisnął nawet słówka na temat dziwacznej historii, stanowiącej kanwę naszej opowieści. Czy ją znali? Być może, lecz wyraźnie nie podzielali w nią wiary. Wielka to szkoda, gdyż kto jak kto, ale oni opowiedzieliby ją najlepiej - jeden z precyzją kronikarza, a drugi z wrodzoną mu nutką poezji, która przepełnia wszystkie jego podróżnicze relacje.

Skoro jednak ani jeden, ani drugi tego nie zrobił, podejmę się tego za nich.

Dwudziestego dziewiątego maja pamiętnego roku pewien pasterz pilnował stada na skraju zielonej równiny leżącej u stóp Retezatu11, pasma wznoszącego się ponad urodzajną doliną, zalesioną drzewami o prostych pniach i obfitującą w piękne uprawy. Północno-zachodnie wiatry, zwane galerna12, każdej zimy golą ten niczym nieosłonięty, wysoko położony płaskowyż niczym golibroda ostrą brzytwą. Wtedy w tej krainie mówi się, że ktoś „dał sobie przystrzyc brodę” – co zresztą często jest bliskie prawdy.

Wspomniany pasterz nie miał zgoła nic arkadyjskiego13 w swym odzieniu ani nic sielankowego w zachowaniu. Bynajmniej nie był ani Dafnisem14, ani Amyntasem15, ani Tityrem16, Lycidasem17 czy Melibeuszem18. U jego stóp, obutych w toporne drewniane saboty, nie szemrał Lignon19, lecz wołoski Sil, którego chłodne, sielskie wody byłyby godne płynąć poprzez meandry powieści Astrea20.

Frik, Frik z wioski Werst – bo tak zwał się ów wiejski pastuch – wyglądem swym do złudzenia przypominający swe zaniedbane zwierzęta, kontentował się zakwaterowaniem w odrażającej budzie stojącej na skraju wsi, gdzie jego owce i świnie żyły w przerażającym brudzie, a słowo to doskonale oddawało przeciętny stan wszystkich owczarni w całym komitacie21.

Tak więc „nieprzeliczone stada bydła” pasły się pod kierunkiem wspomnianego Frika, dzierżawcy we własnej osobie. Ten, rozwalony na pagórku porosłym trawą, drzemał na jedno oko, na drugie czuwając, z wielką fajką w ustach i od czasu do czasu, gdy któreś z jagniąt oddaliło się z pastwiska, pogwizdując na psy lub świszcząc na cybuchu, a dźwięk ten niosło i odbijało od gór echo.

Była już czwarta po południu. Słońce poczynało się chylić. Kilka szczytów, których podstawy kryły ruchome mgły, rozjaśniło się na wschodzie. Z kolei na południowym zachodzie dwa pęknięcia w górskim łańcuchu przepuszczały ukośną wiązkę promieni, niczym strumień światła przenikający przez uchylone drzwi.

Tutejszy system orograficzny należał do najdzikszej części Transylwanii i stanowił część komitatu Klausenburg czy Kolozsvar22.

To ciekawy kawałek Cesarstwa Austriackiego ta Transylwania, po węgiersku „Erdely”, to znaczy „kraina lasów”. Na północy stykająca się z Węgrami, z Wołoszczyzną na południu i Mołdawią na zachodzie, rozciągająca się na sześćdziesięciu tysiącach kilometrów kwadratowych, czyli sześciu milionach hektarów – co stanowi plus minus dziewiątą część Francji – jest czymś w rodzaju Szwajcarii, jednak prawie dwa razy większej niż włości helweckie, ale nie bardziej zaludnionej. Transylwanię z jej płaskowyżami przeznaczonymi pod uprawy, bujnymi pastwiskami, kapryśnie zarysowanymi dolinami, wyniosłymi szczytami, usianą rozgałęzieniami Karpat o pochodzeniu plutonicznym23, przecinają liczne rzeki, które niosą wody do Theiss24 i wspaniałego Dunaju, którego Żelazne Wrota25, kilka mil26 na południe, zamykają bałkański łańcuch na granicy Węgier i imperium osmańskiego.

Tak oto przedstawiała się dawna kraina Daków27, podbita przez Trajana w pierwszym wieku ery chrześcijańskiej. Niepodległość, jaką cieszyła się za panowania Jana Zápolyi28 i jego następców aż do roku 1699, zakończyła się definitywnie wraz z Leopoldem I29, który włączył te tereny dla Austrii. Jednak bez względu na swoją przynależność polityczną pozostaje wspólnym siedliskiem dla różnych ras, które stykają się tam, choć nie mieszają: Wołochów czyli Rumunów, Węgrów, Cyganów, Szeklerów30 pochodzenia mołdawskiego, a także Sasów31, którzy z upływem czasu i wskutek różnych okoliczności w końcu madziaryzują się z niewątpliwą korzyścią dla transylwańskiej jedności.

Do jakiegoż to typu przynależał nasz pasterz Frik? Był może przykładem zwyrodniałego potomka starożytnych Daków? Trudno by było to stwierdzić na podstawie widoku jego potarganej czupryny, pooranej twarzy, obfitej, skołtunionej brody, brwi gęstych niczym dwie szczotki o czerwonawym włosiu, ni to zielonych, ni to niebieskich, załzawionych oczu, których wilgotne kąciki otaczały starcze wory. To, że miał z sześćdziesiąt pięć lat – na oko zdawało się absolutnym minimum. Jednakże był wysoki, szczupły i trzymał się prosto pod okrywającą go żółtawą sayon32, mniej owłosioną niż jego własna pierś. Z pewnością żaden malarz nie pogardziłby zrobieniem portretu tego osobnika, gdy w plecionym kapeluszu, prawdziwym słomianym wiechciu, wspierał się na swoim zakrzywionym kiju, równie nieruchomy jak skała.

Kiedy promienie słońca stały się widoczne poprzez wyrwę w masywie górskim od zachodu, Frik się odwrócił, a następnie - tak jak robi się tubkę przy uchu, by lepiej usłyszeć - na wpół zwiniętą dłonią osłonił oczy i począł uważnie się czemuś przyglądać.

W prześwicie na horyzoncie, w odległości dobrej mili, choć bardzo zmniejszone z powodu dystansu, majaczyły kształty jakiejś fortecy. Ten starożytny zamek stał na osamotnionym grzbiecie przełęczy Vulkan, zajmując górną część płaskowyżu zwanego płaskowyżem Orgall. W olśniewającej grze światła jego sylwetka rysowała się wyraźnie, z ostrością porównywalną do widoków stereoskopowych33. Niemniej oczy pastucha musiały posiadać wielką zdolność widzenia, by z tej odległości rozróżniać każdy szczegół masywu.

Wtem pastuch zakrzyknął, kiwając gwałtownie głową:

– Stare zamczysko! Stare zamczysko! Na próżno jesteś dobrze osadzone na swych posadach…! Nie miną trzy lata, gdy obrócisz się w ruinę, bo na twoim buku zostały tylko trzy gałęzie!

Wspomniany buk, rosnący na końcu jednego z bastionów zamczyska, odcinał się czarno na tle nieba jak papierowa wycinanka, i doprawdy z tej odległości nie byłby prawie widoczny dla nikogo poza Frikiem. Co się zaś tyczy wyjaśnienia słów pasterza, to wiązały się z pewną legendą odnoszącą się do zamku, którą przytoczymy w odpowiednim czasie.

– Tak! Tak! - powtórzył. - Trzy gałęzie… Wczoraj były jeszcze cztery, ale czwarta spadła tej nocy… Został po niej kikut… na rozgałęzieniu zostały już tylko trzy… Nie więcej niż trzy, stare zamczysko… nie więcej niż trzy!

Kiedy myślimy o wzorcowym pasterzu, chętnie dajemy się ponieść wyobraźni, by widzieć w nim ideał – istotę marzycielską i kontemplacyjną, rozmawiającą z planetami, porównującą się z gwiazdami, czytającą w niebie. W rzeczywistości typowy pastuch bywa zazwyczaj brutalnym ignorantem czy wręcz zakutym łbem. Jednak powszechne mniemanie łatwo przypisuje mu nadprzyrodzone zdolności: władanie urokami, a w zależności od nastroju wyczarowywanie zaklęć lub rzucanie ich na ludzi i zwierzęta – co w tym przypadku wychodzi na jedno. Ma się go za kogoś, kto przyrządza i sprzedaje tajemnicze mikstury i receptury dobre na wszystko. Czy nie posuwa się tak daleko, aby uczynić bruzdy jałowymi, rzucając w nie zaczarowane kamienie, a owce bezpłodnymi, tylko spojrzawszy na nie złym okiem? Takie zabobony istnieją w każdych czasach i we wszystkich krajach. Nawet w o wiele bardziej ucywilizowanych wsiach nikt nie odważy się minąć pastucha bez przyjaznych słów, grzecznego powitania, bez tytułowania go „pasterzem”, co szczególnie mu schlebia. Uchylenie kapelusza pozwala uniknąć złych czarów, a na transylwańskich drogach nie dzieje się to inaczej niż gdzie indziej.

Frik uważany był za czarnoksiężnika, przywoływacza fantastycznych zjaw, rozumie się że także wampirów i strzyg34, które go bezwzględnie słuchały. Wierząc powszechnej opinii, spotykano go, gdy w ciemne bezksiężycowe noce ostatniego lutego przestępnego roku siedział okrakiem na młyńskiej śluzie i gadał z wilkami lub rozmarzony wpatrywał się w gwiazdy.

Frik pozwalał tak mówić, ciągnąc z tego korzyści. Handlował urokami i równocześnie środkami na ich odczynianie. Należy jednak zauważyć, że sam był równie łatwowierny jak jego klientela, a jeśli nawet nie wierzył we własne czary, to przynajmniej dawał wiarę licznym legendom krążącym po okolicy.

Nie dziwi więc fakt, że skoro buk został zredukowany do trzech gałęzi, on wysnuł prognozę rychłego zniknięcia starego zamku, ani to, że spieszył się z przekazaniem tej wieści do Werstu.

Zebrawszy swoje stado, trąbiąc ile sił w płucach na długim cybuchu swojej fajki z białego drewna, Frik ruszył drogą do wioski. Psy podążały za nim, nękając stado – psy, a może raczej dwa wściekłe kundle, półgryfony35, warczące i drapieżne, które wydawały się bardziej odpowiednie do pożerania owiec niż do ich pilnowania. Stado liczyło około stu baranów i owiec, w tym kilkanaście jednorocznych, reszta zaś były to zwierzęta trzy- i czteroletnie, czyli o czterech i sześciu zębach stałych.

 

Stado należało do sędziego z Werstu, bíró36 Koltza, który słono płacił gminie za wypasanie swoich owiec, gdyż bardzo cenił pastucha Frika, dobrze wiedząc, że nie ma takiego jak on do strzyży ani do leczenia chorób nękających trzody – jak pleśniawki, wścieklizna, ospa owcza, wodobrzusze, rabuza, motylica, bębnica, zanokcica czy inne schorzenia zwierząt hodowlanych.

Stado szło zwartą masą, na przedzie jego przewodnik z dzwonkiem, a za nim owce i jagnięta z beczeniem i pobrzękiwaniem dzwoneczkami.

Po opuszczeniu pastwiska Frik wybrał szeroką ścieżkę wzdłuż rozległych pól. Falowały na nich przepiękne łany zboża, charakteryzujące się niezwykle długimi łodygami, wykorzystywanymi potem jako słoma; były tam też plantacje koukouroutz, czyli po prostu tutejszej kukurydzy. Droga prowadziła skrajem sosnowego i jodłowego lasu, rzucającego chłodny cień. Nieco niżej wiła się rzeczka Sil, miejscami rozświetlona słońcem i mieniąca się leżącymi na dnie kamykami, niosąca z nurtem drewniane kłody ścinane w tartakach położonych w górze rzeki.

Zarówno psy, jak i owce zatrzymały się na niskim prawym brzegu i rozpraszając kępy trzcin, poczęły łapczywie chłeptać wodę.

Werst znajdowało się nie dalej jak na trzy strzały z fuzji, tuż za wierzbowym zagajnikiem utworzonym przez wyrośnięte drzewa, a nie jakieś karłowate zarośla, które zaledwie odbiły się ponad poziom własnych korzeni. Ów gaj wierzbowy ciągnął się nieprzerwanie aż do zboczy przełęczy Vulkan, gdzie na południowym zboczu masywu Pleşa37 leży wioska nosząca tę samą nazwę.

O tej porze okolica była całkowicie wyludniona. Rolnicy wracali do swoich domów dopiero o zmroku, dlatego po drodze Frik nawet nie miał kogo zgodnie z tradycją pozdrowić. Napojone stado już miało wejść w pofałdowane dno doliny, gdy wtem zza zakrętu, mniej więcej pięćdziesiąt kroków w dół rzeki Sil, pojawił się jakiś człowiek.

– Hej! Hej, przyjacielu! – krzyczał w stronę pastucha.

Był to jeden z tych wędrownych handlarzy, którzy obiegają targowiska komitatu. Można ich spotkać w miastach i miasteczkach, nawet w najnędzniejszych wioszczynach. Nie mają najmniejszego problemu z porozumiewaniem się, gdyż mówią w każdym języku. Ten tutaj był Włochem, Sasem czy Wołochem? Trudno było orzec. Faktycznie był polskim Żydem – wysokim i chudym, z orlim nosem, brodą przystrzyżoną w szpic, z wypukłym czołem i żywym spojrzeniem.

Domokrążca sprzedawał okulary, termometry, barometry i małe zegary. To, czego brakowało w tobołku przytroczonym mocnymi pasami na ramionach, wisiało mu na szyi i u paska: bez dwóch zdań uliczny sprzedawca! Piękny okaz wędrownego kramarza.

Zapewne Żyd ten żywił szacunek, a może i coś w rodzaju zabobonnego strachu, który wzbudzali pasterze. Powitał więc Frika gestem ręki, a następnie w języku rumuńskim, będącym konglomeratem łaciny i języków słowiańskich, powiedział z obcym akcentem:

– Czy dobrze ci się wiedzie, przyjacielu?

– Tak… to zależy od pogody – odparł Frik.

– A więc dzisiaj masz się dobrze, bo pogoda jest piękna…

– A jutro poczuję się gorzej, gdyż będzie padało.

– Będzie padało?! – przeraził się handlarz. – Czyżby w waszych stronach deszcz padał z bezchmurnego nieba?

– Chmury nadejdą w nocy, ot… stamtąd… z drugiej strony gór – odrzekł pasterz.

– Po czym to poznajecie?

– Po wełnie moich owiec, która jest szorstka i sucha niczym garbowana skóra.

– Cóż, tym gorzej dla tych, którzy wypuszczą się w daleką drogę…

– I tym lepiej dla tych, którzy nie ruszą się za próg własnych domów.

– Do tego trzeba jeszcze posiadać własny dom, mój pasterzu.

– Macie dzieci? – zainteresował się Frik.

– Nie.

– Jesteście żonaci?

– Nie.

Frik pytał o to wszystko, gdyż w jego kraju wypadało o takie rzeczy pytać napotkanego wędrowca.

Po chwili znów podjął:

– Skąd idziecie, handlarzu?

– Z Hermannstadtu38.

Hermannstadt było to jedno z głównych miast Transylwanii. Opuszczając go, jest się w dolinie węgierskiej rzeki Sil, która wiedzie aż do miasta Petroszany39.

– A dokąd idziecie…?

– Do Kolozsvaru.

Aby dostać się do Kolozsvaru, wystarczy podążać w górę rzeki, w kierunku doliny Maruszy40, następnie przez Karlsburg41, by zaraz za pierwszymi wzniesieniami Masywu Bihorskiego42 dotrzeć do stolicy komitatu. Bagatela! Trasa na jakieś najwyżej dwadzieścia mil43.

Prawdę mówiąc, ci wszyscy handlarze termometrów, barometrów i lichych czasomierzy robią wrażenie trochę nie z tego świata, jakby żyli w świecie Hoffmana44. Zapewne wynika to z ich zajęcia, handlują bowiem czasem pod wszystkimi jego postaciami – i tym, co upływa, i tym, co właśnie trwa, i tym, który dopiero nadejdzie, tak jak inni domokrążcy sprzedają koszyki, trykoty i bawełniane tkaniny. Można by powiedzieć, że są komiwojażerami Domu Saturna i Spółka, pod szyldem Złotej Klepsydry. I z całą pewnością nasz Żyd takie właśnie zrobił wrażenie na Friku, który nie bez zdziwienia spoglądał na całą furę wszystkich dziwacznych przedmiotów, których przeznaczenia nie potrafił odgadnąć.

– Ej, handlarzu, a co to takiego klekocze ci u paska, jak nie przymierzając kości starego wisielca? – powiedział, wskazując ręką.

– Ach, to bardzo cenne przedmioty – odparł zapytany – każdemu przydatne.

– Każdemu?! – wykrzyknął Frik, mrugając. – To pasterzowi też…?

– Nawet pasterzowi…

– A ten mechanizm…?

– Ten mechanizm – powiedział Żyd, unosząc w dłoni termometr – powie ci, czy jest ciepło, czy zimno.

– Ejże, przyjacielu, ja to dobrze wiem, gdy pocę się pod moją marynarką albo trzęsę z zimna pod opończą.

Z całą pewnością tyle wystarczyło pastuchowi, który nie zawracał sobie głowy naukowymi wyjaśnieniami.

– A ten duży zegar ze wskazówką? – zapytał, pokazując na barometr aneroidowy45.

– To nie jest żaden zegar, to instrument, który pokazuje, czy nazajutrz będzie ładnie, czy będzie padało…

– Naprawdę…?

– Naprawdę.

– No dobrze – powiedział Frik – nie chciałbym tego nawet, gdyby kosztowało tylko jednego krajcara46. Wystarczy przecież popatrzeć, czy chmury ciągną się nisko nad górami, czy płyną powyżej najwyższych szczytów… a czy ja to niby nie wiem, jaka będzie pogoda w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin? No, popatrzcie, widzicie tę mgiełkę, która jakby wychodziła z ziemi…? No to ja wam mówię, że jutro będzie padał deszcz.

I rzeczywiście, tak uważny obserwator pogody jak Frik mógł się doskonale obejść bez barometru.

– No to nie pytam nawet, czy jest wam potrzebny zegar… – próbował handlarz.

– Zegar…? Mam taki jeden, co chodzi sam z siebie i kołysze mi się nad głową. To słońce. Widzisz, przyjacielu, kiedy słońce zatrzymuje się ponad szczytem Rodüka, to jest samo południe, a kiedy prześwieca przez zagłębienie Egelt, jest godzina szósta. Dokładnie to samo co ja wiedzą moje owce, a to, co wiedzą owce, wiedzą i moje psy… Więc zachowaj sobie ten swój rupieć.

– Cóż – zmartwił się handlarz – gdyby wszyscy moi klienci byli jak pasterze, to pewnie nie zbiłbym fortuny! Niczego nie potrzebujecie…?

– Zupełnie niczego.

Na dodatek wszystkie te towary były nie tylko bardzo tanie, ale i byle jakiej jakości. Barometry nie wskazywały dokładnie ani zmiennej, ani ładnej pogody. Wskazówki zegarów przyspieszały godziny albo opóźniały minuty, krótko mówiąc: była to czysta tandeta. Być może pasterz się tego domyślał, dlatego nie zamierzał występować w roli nabywcy. Jednak w chwili, gdy już miał sięgnąć po swój pasterski kij, spostrzegł, że przy pasie handlarza dynda coś w rodzaju długiej tuby.

– A do czego służy ta rura, którą tam macie? – zapytał.

– Ach, ta rura to nie jest zwykła rura.

– Czyżby to był garłacz?

Pasterz miał na myśli stary model strzelby z rozszerzającą się lufą.

– Nie – odparł Żyd – to jest luneta.

Była to jedna z tych pospolitych lunet, które powiększają nie więcej niż pięć do sześciu razy i tyle samo przybliżają przedmiot, co zresztą wychodzi na jedno.

Frik odczepił instrument. Oglądał go, dotykał, obracał z jednego końca na drugi i rozsuwał jeden po drugim złożone cylindry.

Potem pokiwał głową.

– Luneta? – zapytał.

– Tak, pasterzu, jeszcze jedna wspaniała rzecz, która pięknie wydłuża wzrok.

– Och, ja mam świetny wzrok, przyjacielu. Przy dobrej pogodzie widzę najdalsze skały na szczycie Retezatu i najdalsze drzewa w głębi przełęczy Vulkan.

– Bez mrużenia oczu…?

– Bez mrużenia. Zawdzięczam to rosie, gdyż sypiam od zmierzchu po świt pod gołym niebem. Oto, co świetnie obmywa źrenice.

– Co takiego…? Rosa? – odpowiedział handlarz. – Rosa prędzej oślepi.

– Nie pasterza.

– Niech będzie, ale skoro macie dobre oczy, to ja, gdy przyłożę sobie do nich koniec lunety, będę miał jeszcze lepsze.

– To trzeba byłoby zobaczyć.

– Przyłóżcie do oka i sami zobaczcie…

– Niby ja…?

– Spróbujcie.

– A to nie będzie mnie nic kosztowało? – upewniał się nieufny z natury Frik.

– Nic a nic… no, chyba że zdecydujecie się kupić to urządzenie.

Uspokojony co do ostatniego, Frik ujął lunetę nastawioną wcześniej przez handlarza i zamknąwszy lewe oko, przyłożył okular do prawego.

Najpierw popatrzył w kierunku przełęczy Vulkan, przenosząc wzrok na Pleşę. Następnie opuścił instrument i znów skierował go na wioskę Werst.

– Ho! ho! – wykrzyknął. – A więc to jednak prawda… To niesie dalej niż moje oczy… i oto główna ulica… rozpoznaję nawet ludzi… Popatrz, to Nic Deck, leśniczy, który wraca z obchodu z tornistrem na plecach i fuzją na ramieniu…

– No przecież wam to mówiłem! – zauważył handlarz.

– Tak…tak… to na pewno Nic! – ciągnął pasterz. – A co to za dziewczyna wychodzi z domu sędziego Koltza… w czerwonej spódnicy i czarnym gorsecie, całkiem jakby biegła mu naprzeciw…?

– Widzisz, pasterzu, rozpoznasz dobrze i dziewczynę, i chłopca…

– Ależ tak…! to przecież Miriota… piękna Miriota! Ach ci zakochani… zakochani! No, tym razem muszą uważać, bo mam ich na końcu swojej rury i niczego nie stracę z ich zalecanek!

– I co powiecie o tym moim aparacie?

– No… że całkiem, całkiem daleko przez niego widać!

To, że Frik nigdy wcześniej nie spoglądał przez lunetę, potwierdzało tylko, że wioska Werst zaliczała się do jednych z najbardziej zacofanych w komitacie Klausenburg. A że to była najprawdziwsza prawda, to wkrótce zobaczymy.

– Dalej, pasterzu – zachęcał sprzedawca – popatrzcie sobie jeszcze… dalej niż Werst… Wioska jest całkiem blisko. Wycelujcie dalej, w tamtą stronę, mówię wam…!

– A nic mnie to nie będzie kosztowało? – upewniał się pastuch.

– Ani grosza…

– No dobrze… to popatrzę sobie w stronę węgierskiego Silu! No… proszę… dzwonnica w Livadzel… rozpoznaję ją po krzyżu o jednym ramieniu… A tam dalej, pośród jodeł, dostrzegam dzwonnicę w Petroszanach, z jej blaszanym kogutem o otwartym dziobie, całkiem jakby zwoływał swoje kurki…! A tam, ta wieża, która wyrasta pośród drzew… to musi być wieża w Petrili47… Ale, handlarzu… zaczekajcie jeszcze… bo skoro ta cena ciągle ta sama…

– Ciągle ta sama, pasterzu.

Frik powędrował spojrzeniem ku płaskowyżowi Orgall, a następnie końcem swojego teleskopu podążył poza zasłonę ciemnych lasów na zboczach Pleşy, i w okularze pojawiła się odległa sylwetka zamczyska.

– Ależ tak! – zawołał. – Czwarta gałąź leży na ziemi… Dobrze widziałem! Na pewno nikt nie pójdzie jej zabrać, by zrobić z niej ładną świętojańską pochodnię… Nikt… nawet ja sam! To byłoby za wielkie ryzyko i dla duszy, i dla ciała. Ale nie ma obawy! Jest ktoś, kto będzie wiedział, jak ją wepchnąć dziś wieczorem w sam środek jego piekielnego ognia… To sam Czort!

Czort – tak nazywany jest diabeł, gdy wspomina się o nim podczas pogaduszek w tej krainie.

Być może wędrowny Żyd poprosiłby o wyjaśnienie tych słów, mało zrozumiałych dla kogoś, kto nie był z wioski Werst czy z jej najbliższej okolicy, gdyby nie to, że nagle Frik wydał okrzyk, w którym mieszało się przerażenie ze zdumieniem.

– Co to za mgła wydobywa się z baszty zamczyska…? Jakiś opar? Nie…! Wygląda na dym… Ależ to niemożliwe! Przecież od lat zamkowe kominy nie dymią!

 

– Skoro widzicie tam dym, pasterzu, to znaczy, że jest dym.

– Nie, nie handlarzu…! To pewnie szkiełko twojej lunety jest zadymione…

– Przetrzyjcie je…

– A jak je wytrę?

Frik odwrócił lunetę, przetarł szkiełko rękawem i powrócił do obserwacji.

Nie było wątpliwości, ze szczytu baszty wydobywał się dym. Wznosił się w spokojnym powietrzu prosto w górę, a jego pióropusz mieszał się z wysokimi chmurami.

Frik zastygł bez ruchu i bez słowa. Cała jego uwaga skupiła się na odległym zamku, którego rosnący cień dosięgnął już płaskowyżu Orgall.

Wtem opuścił lunetę i sięgając ręką do sakiewki pod marynarką, zapytał:

– Ile za tę waszą rurę?

– Półtora florena48 – odpowiedział handlarz.

Oddałby ją nawet za florena, gdyby tylko Frik wykazał chęć potargowania się. Ale pasterz nawet nie drgnął. Wyraźnie pod wpływem jakiegoś zaskoczenia, tyleż nagłego, co całkowicie niewytłumaczalnego, zanurzył dłoń w sakiewce i wyciągnął pieniądze.

– Dla siebie kupujecie tę lunetę? – zaciekawił się handlarz.

– Nie… dla mojego pana, sędziego Koltza.

– No to on wam zwróci…

– Tak, te dwa floreny, które mnie kosztowała.

– Jak to, dwa floreny…?!

– Ech, bez wątpienia! Kończmy już, dobrej nocy, przyjacielu.

– Dobrej nocy, pasterzu.

Frik zagwizdał na psy i szybko popędził stado w kierunku Werstu.

Żyd spoglądał za nim i kręcił głową, jakby spotkał jakiegoś wariata.

– Gdybym wiedział – mruczał sam do siebie – sprzedałbym swoją lunetę drożej!

Następnie zarzucił sobie na plecy i umocował paskami swój przenośny kramik i ruszył w stronę Karlsburga, cały czas schodząc ku dolinie wzdłuż prawego brzegu rzeki Sil.

Dokąd szedł? To już nie ma żadnego znaczenia, gdyż właśnie opuścił naszą historię i więcej go nie zobaczymy.

 

 

 

 

1 Korigan – w ludowej tradycji bretońskiej zły duch, karzeł lub wróżka.

2 Brownies – skrzaty występujące w folklorze szkockim, przyjazne duszki domowe.

3 Gnomy – w wierzeniach ludowych duchy podziemia o postaci karłów, opiekunowie kopalni i skarbów.

4 Asowie – w mitologii skandynawskiej olbrzymy o ludzkich postaciach.

5 Elfy – chochliki, duszki wodne lub leśne, postaci występująca w mitologiach germańskiej i skandynawskiej.

6 Sylfy – w wierzeniach średniowiecznych duchy powietrza, z którym mógł się przyjaźnić człowiek, który zachował czystość duszy.

7 Walkirie – w mitologii skandynawskiej córki Odyna, wojownicze dziewice jeżdżące na skrzydlatych koniach i wilkach; zabierały w zaświaty, do Walhalli, dusze dzielnych wojowników poległych w walce, służyły także jako wysłanniczki bogów.

8 Transylwania(Siedmiogród) – kraina historyczna w środkowej Rumunii, na Wyżynie Siedmiogrodzkiej.

9 Atilla de Gerando (1846-1897) – węgierski właściciel ziemski, dziennikarz, doktor prawa; pisał wiersze, także dzienniki i artykuły etnograficzne dla czasopism; był stałym członkiem „Revue de Geographie” w Paryżu, w której zamieszczał artykuły o Węgrzech.

10 ÉliséeReclus (1830-1905) – francuski geograf i podróżnik; od 1892 profesor Instytutu Geograficznego w Brukseli; w roku 1851 podróżował po USA, Kolumbii i Ameryce Środkowej; skazany na wygnanie za działalność polityczną; autor La Nouvelle Géographic universelle, la terre et les hommes (Nowa geografia ogólna, ziemia i ludzie) w 19 tomach.

11 Retezat – u J. Verne’a: Retyezat; masyw górski w południowo-zachodniej Rumunii, najbardziej na zachód wysunięty wysoki masyw Karpat Południowych, ograniczony od zachodu dolinami Temeszu i Cernej, od wschodu – Strei i Jiu; najwyższy szczyt Peleaga, 2509 m; zbudowany z granitów i innych skał krystalicznych; rejon bardzo przypominający Tatry.

12 Galerna – nagła i gwałtowna burza z silnymi podmuchami wiatru z zachodu lub północnego zachodu, która wpływa na obszary przybrzeżne Zatoki Biskajskiej, głównie wiosną i jesienią; dotyczy to szczególnie środkowej i wschodniej części północnego wybrzeża Hiszpanii i południowo-zachodniej części Francji.

13 Arkadia – kraina wszelkiej szczęśliwości, raj ziemski; od Arkadii, krainy na Półwyspie Peloponeskim.

14 Dafnis - syn Hermesa i jednej z nimf; zaraz po urodzeniu matka porzuciła go w gaju wawrzynowym; przygarnęły go i wychowały nimfy i bóstwa leśne; wyrósł na pięknego młodzieńca, pasł kozy i śpiewał pieśni; uważano go za twórcę poezji bukolicznej.

15 Amyntas (Aminta) - pasterz, tytułowy bohater dramatu pasterskiego Torquata Tassa, wystawionego w 1573 roku (druk 1580).

16 Tityr – pasterz, bohater bukoliki Wergiliusza.

17 Lycidas – imię pasterza w sielankach Teokryta a także Wergiliusza.

18 Melibeusz – pasterz, bohater bukoliki Wergiliusza.

19 Lignon – nazwa rzeki w powieści Astrea.

20 Astrea (L’Astrée) – powieść sielankowa Honoré d’Urfé (1567-1625) publikowana w częściach między rokiem 1607 a 1627; ze względu na jej objętość i sposób konstrukcji fabuły uznawana za pierwszą w literaturze francuskiej powieść rzekę; ogromny sukces czytelniczy, jaki odniosła we Francji i w Europie, sprawił, że zyskała również miano „powieści nad powieściami”.

21 Komitat – jednostka administracyjna pierwszego rzędu w podziale administracyjnym Węgier oraz Chorwacji, odpowiadająca polskiemu województwu.

22 Kolozsvar – u J. Verne’a: Kolosvar; miasto, nieformalna stolica Transylwanii, obecnie w Rumunii jako Kluż-Napoka; nazewnictwo zmieniało się w zależności od warunków historycznych.

23 Skały plutoniczne – skały magmowe lub głębinowe, do których krystalizacji doszło na dużych głębokościach.

24 Theiss – niemiecka nazwa Cisa, rzeki w środkowej części Europy; stanowi lewy, najdłuższy dopływ Dunaju (977 km); przepływa przez Ukrainę, Węgry i Serbię, w górnym biegu na krótkich odcinkach jest rzeką graniczną pomiędzy Ukrainą a Rumunią i Węgrami oraz między Słowacją a Węgrami.

25 Żelazne Wrota (Żelazna Brama) – przełomowy odcinek doliny Dunaju, oddzielający Karpaty Południowe i Góry Wschodnioserbskie; stanowi granicę między Rumunią i Serbią; długość ok. 150 km, jest wąska (nawet poniżej 150 m) i kręta, miejscami wcina się do 1000 m pomiędzy przyległe pasma górskie; w przeszłości żeglugę po niej uniemożliwiały progi skalne, wysadzone w latach 1890-1896.

26 Kilka mil – mila węgierska liczy ok. 7,5 tys. m [przypis J. Verne’a].

27 Dakowie – starożytny lud zamieszkujący tereny obejmujące w przybliżeniu obecną Rumunię; rolniczy, trudniący się również górnictwem i obróbką metali (bogate złoża złota, srebra, rud żelaza); ok. 60 roku p.n.e. zjednoczony przez Burebistę w krótkotrwały związek plemienny, wznowiony w 87 roku n.e. przez Decebala i przekształcony w silną organizację państwową; w latach 101-106 pokonany przez Trajana, a kraj zmieniony w rzymską prowincję Dację.

28 Jan Zápolya (1487-1540) – król węgierski od 1526 roku; jako wojewoda siedmiogrodzki stłumił powstanie G. Dózsy; po klęsce wojsk węgierskich pod Mohaczem wybrany na króla; walczył o tron z Ferdynandem I, bratem cesarza Karola V; w roku 1527 przyjął zwierzchnictwo tureckie; żonaty z Izabelą, córką Zygmunta I Starego i Bony.

29 Leopold I