W 80 dni dookoła świata - Juliusz Verne - ebook

W 80 dni dookoła świata ebook

Juliusz Verne

4,4

Opis

Najsłynniejsza powieść Juliusza Verne’a opowiada historię angielskiego dżentelmena, Phileasa Fogga, który zakłada się, że objedzie świat w 80 dni. W podróż rusza z nowo najętym, francuskim służącym – Passepartout. Podróżuje za pomocą wielu środków lokomocji (pociągi, statki parowe, na słoniu) i przeżywa wiele przygód, które przeszkadzają w punktualnym dotarciu do celu.

Seria wydawnicza Wydawnictwa Zielona Sowa „Podróże z Verne’em” zawiera 14 powieści Juliusza Verne’a. Obok utworów należących do kanonu twórczości francuskiego klasyka, prekursora science fiction, znalazły się w niej również pozycje mniej znane polskiemu czytelnikowi, jak utrzymane w konwencji powieści utopijnej ""Pięćset milionów hinduskiej księżniczki"" czy ""Dramat w Inflantach"", którego akcja toczy się wokół zbrodni i następującego po niej śledztwa. Starannie opracowane, opatrzone rzetelnymi przypisami książki, w nowych pełnych przekładach z języka francuskiego, rekomenduje Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 330

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (57 ocen)
31
18
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Juliusz Verne

W 80 dni

dookoła świata

ISBN 978-83-265-0026-8

Przełożyła

Mieczysława Wójcik

Redaktor serii:

Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Tytuł oryginału:

Le tour du Monde en quarte-vingts jours

Redakcja:

Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Współpraca redakcyjna i korekta:

Dorota Ratajczak

Ilustracje:

Léon Benett

ze zbiorów Andrzeja Zydorczaka

Projekt graficzny okładki:

Dagmara Grabska

Konsultacja i przypisy:

Andrzej Zydorczak

Skład:

Stefan Łaskawiec

© Copyright by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Kraków 2011

Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.

30-404 Kraków, ul. Cegielniana 4A

tel./fax (012) 266-62-94, tel. (012) 266-62-92

www.zielonasowa.pl

[email protected]

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Rozdział I

W którym Phileas Fogg i Passepartout akceptują się wzajemnie

Dom pod numerem 7 przy Savile Row1 w Burlington Gardens,w którym w roku 1816 zmarł Sheridan2, zamieszkiwał w roku 1872 Phileas Foggesquire3.Dżentelmen ów, mimo że robił wszystko, aby się niczym nie wyróżniać, pozostawał jednym z najznamienitszych, a jednocześnie najbardziej tajemniczych członków klubu „Reforma” w Londynie.

Tak więc dawną siedzibę jednego z najwybitniejszych mówców, który przynosił zaszczyt Anglii, teraz zajmował zagadkowy pan Phileas Fogg. Doprawdy, nic o nim nie wiedziano, oprócz tego, że był to bardzo uprzejmy i elegancki dżentelmen z angielskiej śmietanki towarzyskiej.

Szeptano, że podobny jest do Byrona4. Oczywiście, tylko z twarzy, gdyż nogi – w przeciwieństwie do poety – miał zgrabne i bez skazy5. Wyobraźmy sobie zatem Byrona z wąsami i faworytami, Byrona niewzruszonego, który mógłby żyć tysiąc lat, zupełnie się nie starzejąc.

Phileas Fogg z całą pewnością był Anglikiem, nie był jednak typowym londyńczykiem. Nigdy nie widywano go ani na giełdzie, ani w banku, ani w jakimkolwiek kantorze City6. Baseny portowe i londyńskie doki nigdy też nie przyjęły żadnego okrętu, którego armatorem byłby pan Fogg. Dżentelmen ów nie należał również do żadnej rady administracyjnej, a jego nazwiska nigdy nie wymieniano w żadnej izbie adwokackiej, czy to w Temple, w Lincol's Inn lub też w Gray's Inn7. Nie przypominano sobie, aby kiedykolwiek występował w Sądzie Kanclerskim lub Biskupim, w Najwyższym Trybunale Królowej albo w Głównej Izbie Skarbowej. Nie był również przemysłowcem, kupcem, handlarzem czy rolnikiem. Nie figurował na liście członków Królewskiego Instytutu Wielkiej Brytanii, nie należał do Instytutu Londyńskiego, ani do Związku Rzemieślników, nie miał nic wspólnego z Instytutem Russela ani Zachodnim Instytutem Literackim czy też z Instytutem Prawa, a nawet z Instytutem Połączonych Sztuk i Nauk, znajdującym się pod bezpośrednim patronatem Jej Królewskiej Mości. Co więcej, nie należał również do żadnego z licznych stowarzyszeń, od których aż roiło się w stolicy Anglii: od Towarzystwa Harmonicznego po Towarzystwo Entomologiczne8, założone głównie w celu wytępienia szkodliwych owadów. Phileas Fogg był członkiem klubu „Reforma” – to wszystko. Ktoś mógłby zapytać ze zdziwieniem, jak człowiek w gruncie rzeczy tak mało znany może się zaliczać do członków tego zacnego stowarzyszenia? Odpowiedź jest jednak prosta: pan Fogg został przyjęty do klubu z rekomendacji „Braci Baring”9, u których miał otwarty kredyt. Stanowiło to rękojmię solidności tego dżentelmena, tym bardziej, że jego czeki, wszędzie akceptowane bez wahania, miały regularne pokrycie z sum znajdujących się na rachunku bieżącym.

Czy Phileas Fogg był zamożny? To nie budziło wątpliwości. Jednak nawet najlepiej poinformowani londyńczycy nie wiedzieli, w jaki sposób zgromadził 

majątek, a pan Fogg był ostatnią osobą, do której można by się zwrócić z takim pytaniem. W każdym razie nie był rozrzutny, ale nie był też skąpy, ponieważ wszędzie tam, gdzie brakowało pieniędzy na jakiś szczytny, użyteczny albo szlachetny cel, dostarczał ich bez rozgłosu, a nawet anonimowo.

Krótko mówiąc, trudno byłoby znaleźć człowieka bardziej zamkniętego w sobie i mniej komunikatywnego niż Phileas Fogg. Mówił niewiele i lakonicznie, a im bardziej bywał milczący, tym bardziej wydawał się tajemniczy. I chociaż tryb jego życia był zupełnie przejrzysty, to matematyczna wręcz dokładność i cykliczność codziennych zachowań zagadkowego dżentelmena pobudzały wyobraźnię obserwatorów, skłonnych widzieć rzeczy, których nie było.

Czy Phileas Fogg podróżował? Było to bardzo prawdopodobne, ponieważ nikt lepiej od niego nie znał się na mapie świata. Wydawało się, że nie ma żadnego, nawet najbardziej odległego zakątka globu, który byłby mu obcy. Czasami, kiedy w klubie dyskutowano na temat zaginionych lub zabłąkanych podróżników, w jasny i zwięzły sposób wypowiadał swą opinię w tej kwestii, podawał wyjaśnienia i prostował niedorzeczne hipotezy oraz plotki. Jego słowa zwykle okazywały się prorocze, co potwierdzał późniejszy rozwój wydarzeń. Wydawało się więc, że ten człowiek musiał wszystko zwiedzić – przynajmniej swoją myślą.

Z drugiej jednak strony jedno nie ulegało wątpliwości: od wielu lat nie opuszczał Londynu. Osoby, które miały zaszczyt poznać go bliżej, uparcie twierdziły, że poza trasą, którą podążał każdego dnia z domu do klubu i z klubu do domu, nigdzie indziej nie widywały pana Fogga. Jego jedyną rozrywką było czytanie codziennej prasy i gra w wista. W tej milczącej grze, tak dobrze odpowiadającej jego naturze, często wygrywał, ale wygrane kwoty nigdy nie trafiały do jego sakiewki, lecz w znaczący sposób zasilały budżet na cele dobroczynne. Warto jednak podkreślić, że pan Fogg grywał tylko dla przyjemności, a nie dla zysku. Gra stanowiła dla niego rodzaj bitwy, zmaganie się z trudnościami, tym przyjemniejsze, że niewymagające ruchu, zmiany miejsca oraz oszczędzające fatygi, co pasowało jak ulał do jego charakteru.

Nikt nie słyszał, aby Phileas Fogg miał kiedykolwiek żonę lub dzieci, co może się przydarzyć nawet najprzyzwoitszym osobom; nikt też nie słyszał o jego krewnych lub przyjaciołach, co w gruncie rzeczy zdarza się jeszcze rzadziej. Phileas Fogg żył samotnie

w swoim domu przy Savile Row. Nie zapraszał żadnych gości, toteż o jego życiu prywatnym nigdy nie było mowy. Zaledwie jeden służący wystarczał, aby go obsłużyć. Obiady i kolacje jadał w klubie o porach wyznaczonych z dokładnością chronometru, zawsze w tej samej sali, przy tym samym stole; nie szukał towarzystwa do posiłku i z nikim wówczas nie rozmawiał. Dokładnie o północy wracał do domu na spoczynek, nigdy nie dając się przekonać do skorzystania z jednego z wygodnych pokoi, które klub „Reforma” trzymał do dyspozycji członków. Dziesięć godzin na dobę spędzał u siebie, poświęcając ten czas na sen i toaletę. Jeśli się przechadzał, to nieodmiennie miarowym krokiem dookoła przedpokoju, po parkiecie ułożonym w mozaikę, lub po kolistej galerii, nad którą zaokrąglała się kopuła z niebieskich witraży, wsparta na dwudziestu jońskich kolumnach z czerwonego porfiru10. Podczas obiadu i kolacji miał do swojej dyspozycji kuchnię, spiżarnię, kredens11, sklep rybny i mleczarnię klubu, które dostarczały na jego stół pożywne i smaczne produkty. Obsługa klubu, poważni osobnicy w czarnych ubraniach, poruszający się bezszelestnie w trzewikach o podeszwach podbitych moltonem12, usługiwała mu, podając posiłki na specjalnej porcelanie, na obrusie z zachwycającego saksońskiego płótna. W specjalnie dla klubu szlifowane kryształy lokaje nalewali sherry, porto lub claret zaprawiany trzciną cukrową, syropem z niekropienia i cynamonem13. Nawet lód, który trunki pana Fogga utrzymywał w pożądanej temperaturze, sprowadzał klub, nie licząc się z wysokimi kosztami, aż z odległych amerykańskich jezior.

I jeśli życie Phileasa Fogga uznamy za dziwaczne, to trzeba przyznać, że dziwactwo ma jednak swoje dobre strony!

Dom przy Savile Row nie był wystawny, lecz urządzony z niezwykłą dbałością o wygodę jego lokatorów. Poza tym regularny tryb życia i niezmienne przyzwyczajenia pana domu sprawiały, że służący nie miał wiele pracy. Phileas Fogg wymagał od swojego jedynego sługi właściwie tylko dwóch rzeczy: punktualności i systematyczności. I właśnie dziś, 2 października, Phileas Fogg odprawił dotychczasowego służącego Jamesa Forstera za to, że chłopak przyniósł mu wodę do golenia o temperaturze 84 stopni według skali Fahrenheita, zamiast, jak miał przykazane, 86 stopni14. Następca winowajcy miał się stawić na Savile Row między godziną jedenastą a wpół do dwunastej.

Phileas Fogg siedział sztywny i wyprostowany w głębokim fotelu; nogi ułożył jak żołnierz na paradzie, ręce oparł na kolanach, głowę trzymał wysoko. Oczyma śledził wskazówkę zegara wahadłowego – niezwykle skomplikowanego urządzenia, które pokazywało godziny, minuty, sekundy, a także nazwy dni, dzień miesiąca oraz rok. Punktualnie z wybiciem jedenastej trzydzieści pan Fogg miał zamiar wstać i udać się według codziennego zwyczaju do klubu „Reforma”.

W tym momencie zapukano do drzwi małego salonu, w którym siedział Phileas Fogg.

Pojawił się odprawiony ze służby James Forster.

– Nowy służący – oznajmił.

Wszedł mężczyzna lat około trzydziestu i ukłonił się z szacunkiem.

– Jesteście Francuzem o imieniu John? – zapytał Phileas Fogg.

– Jean, za pozwoleniem jaśnie pana – odpowiedział nowo przybyły. – Jean Passepartout15. Ten przydomek przylgnął do mnie już dawno temu, a uzasadnia go moja naturalna zdolność do wybrnięcia z każdej sytuacji. Jestem uczciwym chłopakiem, proszę pana, ale szczerze mówiąc, próbowałem już 

różnych fachów. Byłem wędrownym śpiewakiem, woltyżerem w cyrku, gdzie wykonywałem akrobacje nie gorzej niż Léotard16, byłem też zręcznym linoskoczkiem, któremu sam Blondin17 mógłby pozazdrościć, następnie, aby jeszcze lepiej wykorzystać wrodzone talenty, zostałem nauczycielem gimnastyki, w końcu służyłem jako sierżant straży pożarnej w Paryżu i zaliczyłem nawet kilka niezwykłych pożarów. Ale minęło już pięć lat, jak opuściłem Francję i, spragniony życia rodzinnego, zostałem w Anglii lokajem. Ostatnio jestem bez posady, a ponieważ słyszałem, że jaśnie pan Phileas Fogg jest najbardziej akuratnym człowiekiem w całym Zjednoczonym Królestwie18, nie zwlekając zgłosiłem się do pana. Wierzę, że znajdę w tym domu spokój i nawet zapomnę z czasem o przezwisku Passepartout…

– Passepartout całkiem mi odpowiada – odrzekł dżentelmen. – Polecono mi was, przekazując nader pochlebne opinie. Czy znacie moje warunki?

– Owszem, proszę pana.

– Dobrze. Którą macie godzinę?

– Dwadzieścia dwie minuty po jedenastej – odpowiedział Passepartout, wydobywszy z głębin kieszeni pokaźny srebrny zegarek.

– Ten zegarek się spóźnia – zauważył pan Fogg.

– Proszę mi wybaczyć, ale to niemożliwe!

– Spóźnia się o cztery minuty. Mniejsza o to. Wystarczy zapamiętać różnicę. A więc począwszy od tej chwili, czyli od godziny jedenastej dwadzieścia dziewięć rano, w środę, drugiego października 1872 roku, jesteście u mnie na służbie.

To powiedziawszy, Phileas Fogg wstał, wziął lewą ręką kapelusz, nałożył go na głowę ruchem automatu i zniknął, nie dodając ani słowa więcej.

Passepartout usłyszał, jak zamykają się frontowe drzwi – to jego nowy pan wychodził do miasta. Po chwili odgłos zamykanych drzwi powtórzył się – to zwolniony służący, James Forster, opuszczał służbę.

Passepartout został sam w domu przy Savile Row.

Rozdział II

W którym Passepartout jest przekonany, że w końcu znalazł ideał

Słowo daję – pomyślał nieco osłupiały Passepartout – u Madame Tussaud19 widziałem jegomościów mających w sobie akurat tyle życia, ile ma mój nowy pan!”.

Wypada w tym miejscu wyjaśnić, że „jegomościowie” pani Tussaud to cieszące się wielkim zainteresowaniem w Londynie bardzo wiernie odtworzone figury z wosku, którym niczego, oprócz mowy, nie brakuje.

Podczas tej krótkiej chwili, w której rozmawiał z Phileasem Foggiem, Passepartout pospiesznie, lecz nader dokładnie przyjrzał się swemu nowemu chlebodawcy. Zauważył, że był to mężczyzna lat około czterdziestu, o szlachetnej i pięknej twarzy oraz wysokiej sylwetce, której bynajmniej nie szpeciła lekko zaznaczająca się już tusza. Blondyn o jasnych faworytach, z czołem gładkim i bez widocznych na skroniach zmarszczek, cerę miał raczej bladą, a zęby wspaniałe. Zdawał się posiadać to, co fizjonomiści nazywają „aktywnym spokojem”, czyli właściwość spotykaną u osób czynnych, które więcej robią, niż czynią hałasu. Opanowany, flegmatyczny, o przejrzystym, badawczym spojrzeniu, był typowym Anglikiem o zimnej krwi, jakiego spotykamy często w Zjednoczonym Królestwie, a którego trochę sztywne zachowanie cudownie oddawała swoim pędzlem Angelica Kauffmann20. W każdym momencie swego życia wydawał się ten dżentelmen tak cudownie zrównoważony, tak doskonale funkcjonujący jak chronometr Le Roya czy Earnshawa21. Otóż faktycznie, Phileas Fogg był uosobieniem dokładności i ścisłości, co każdy mógł zauważyć po „wyrazie jego stóp i rąk”, gdyż u człowieka, tak samo jak u zwierząt, członki ciała są narządami, które same w sobie wyrażają uczucia właściciela.

Phileas Fogg należał do ludzi matematycznie dokładnych, którym nigdy się nie spieszy, a mimo to zawsze są gotowi na czas. Tajemnica leży w doskonałej ekonomii ruchów i kroków. Pan Fogg nigdy nie postawił ani jednego zbędnego kroku, wybierając zawsze najkrótszą drogę. Nigdy nie błądził wzrokiem po suficie i nigdy nie pozwalał sobie na żadne zbędne gesty. Nikt nie widział go podnieconego albo zaniepokojonego i choć trudno byłoby znaleźć człowieka mniej skłonnego do pośpiechu niż on, zawsze i wszędzie przybywał o właściwej porze. To być może pozwoli zrozumieć, dlaczego mieszkał samotnie i żył – jeśli tak można powiedzieć – poza nawiasem społeczeństwa. Dobrze wiedział, że w życiu istnieje zjawisko tarcia, a ponieważ tarcie opóźnia ruch, toteż o nikogo się nie ocierał.

Jeśli chodzi o Jeana, zwanego Passepartout, był on nieodrodnym dzieckiem Paryża, od pięciu lat zamieszkującym w Anglii. Służył jako kamerdyner w domach londyńczyków, cały czas daremnie poszukując takiego pana, do którego mógłby się przywiązać.

Passepartout nie należał do lokajów w rodzaju Frontinów czy Mascarillów22, tych wałkoniów o wciśniętych w ramiona głowach, zimnym spojrzeniu i zadartych nosach, którzy są tylko bezczelnymi łajdakami. Passepartout był zacnym i usłużnym młodzianem, o naturze łagodnej i życzliwej. Fizjonomia jego była przyjemna dla oka: wargi miał lekko wypukłe, zawsze gotowe do próbowania dobrych rzeczy albo całowania, błękitne oczy, cerę zaróżowioną, twarz wystarczająco okrągłą i pulchną, by mógł sam zobaczyć rumieńce na swoich policzkach. Szerokie barki, masywna pierś i wyrobione mięśnie kazały się domyślać siły Herkulesa23, rozwiniętej jeszcze w czasach młodzieńczych przygód. Brązowe włosy młodzieńca zawsze były trochę wzburzone. Podczas gdy rzeźbiarze antyczni znali aż osiemnaście sposobów układania włosów Minerwy (Minerwa – w mitologii rzymskiej bogini patronująca rzemiosłu i sztuce,identyfikowana z grecką Ateną.), Passepartout zadowalał się tylko jednym: trzy przeciągnięcia rzadkim grzebieniem i fryzura gotowa!

Nieostrożnością byłoby uznać, że otwarta i wylewna natura tego człowieka pasowała do charakteru Phileasa Fogga. Czy Passepartout był właśnie tym służącym, jakiego potrzebował jego pan? Odpowiedź na to pytanie przyniesie dopiero przyszłość. Passepartout, po dość tułaczej – jak wiadomo – młodości, niczego tak nie pragnął jak ustatkowanego życia. A że wiele słyszał o angielskiej systematyczności i przysłowiowym zimnym temperamencie angielskich dżentelmenów, wybrał się do Anglii, by szukać szczęścia. Jak dotąd los mu nie sprzyjał, nigdzie nie zagrzał dłużej miejsca. Służył już w dziesięciu domach, w każdym z nich spotykając się z dziwactwami, zmiennością nastrojów, nieobliczalnością lub pociągiem do przygód i włóczęgi, co nie mogło odpowiadać Passepartout. Jego ostatni pan, młody lord Longsferry, członek Parlamentu, hulał nocami w Oyster Rooms przy Haymarket24 i wracał do domu o świcie, zwykle na barkach policjanta. Passepartout, chcąc nade wszystko zachować szacunek dla swojego pana, zaryzykował pełne uszanowania uwagi, które jednak zostały źle odebrane, i musiał opuścić służbę. W tym czasie dowiedział się, że Phileas Fogg poszukuje służącego i postarał się zasięgnąć informacji o tym dżentelmenie. To, co usłyszał, zachwyciło młodzieńca: tylko chlebodawca, którego życie jest tak uregulowane, który nigdy nie sypia poza domem, nie podróżuje i nigdy nie opuszcza mieszkania nawet na jeden dzień, mógł mu odpowiadać. Zgłosił się więc nie zwlekając i został przyjęty w znanych nam już okolicznościach.

W ten sposób Passepartout – po wybiciu godziny wpół do dwunastej – znalazł się sam w domu przy Savile Row. Zabrał się skwapliwie do oględzin swojej nowej siedziby i wkrótce poznał ją od piwnicy po strych. Ten czysty, poukładany, prawie purytański25 i dobrze zorganizowany dom spodobał mu się bardzo. Porównywał go do muszli ślimaka, lecz muszli dobrze ogrzanej i oświetlonej – gaz węglowy dostarczał tu potrzebnego ciepła i światła. Na drugim piętrze Passepartout bez trudu odnalazł przeznaczony dla siebie pokój. Obejrzał go z zadowoleniem. Elektryczne dzwonki oraz tuby akustyczne łączyły pokój z apartamentami na antresoli i pokojami pierwszego piętra. Elektryczny zegar na kominku miał połączenie z zegarem wiszącym w sypialni Phileasa Fogga – obydwa urządzenia jednocześnie odmierzały każdą mijającą sekundę.

„To mi się naprawdę podoba! To mi się podoba!” – powtarzał w myślach Passepartout.

Nad zegarem zauważył zawieszoną kartkę z regulaminem codziennych zajęć. Regulamin zawierał szczegółowy wykaz codziennych obowiązków, począwszy od godziny ósmej, o której wstawał Phileas Fogg, do godziny wpół do dwunastej, o której opuszczał dom, udając się na obiad do klubu „Reforma”: podanie herbaty i grzanek o ósmej dwadzieścia trzy, wody do golenia – o dziewiątej trzydzieści siedem, ułożenie fryzury – o dziewiątej pięćdziesiąt, itd. Także czas od wpół do dwunastej do północy, czyli w porze, o której systematyczny dżentelmen kładł się spać, był w najdrobniejszych szczegółach zaplanowany, uregulowany i przewidziany. Passepartout z nieukrywaną przyjemnością studiował ten program i utrwalał poszczególne jego punkty w swojej pamięci.

Jeśli chodzi o garderobę pana Fogga, była ona bardzo dobrze zaopatrzona i cudownie przystosowana do wszelkich okazji. Każde spodnie, każdy surdut czy kamizelka nosiły numery porządkowe, spisane w osobnym rejestrze, który przejrzyście pokazywał datę wydania i zwrotu danej sztuki odzieży. Ułatwiało to wybór ubrania stosownie do pory roku i okoliczności. W podobny sposób spisane było również obuwie.

Jednym słowem, dom przy Savile Row, który w czasach znakomitego, lecz roztargnionego Sheridana prawdopodobnie był świątynią nieporządku, za rządów pana Fogga stał się siedzibą wygodną i zamożną. Nie było jednak w tym domu żadnego księgozbioru, zresztą książki byłyby tutaj bezużyteczne; klub „Reforma” oddawał bowiem do dyspozycji swego znamienitego członka aż dwie biblioteki – jedną poświęconą humanistyce, drugą – zagadnieniom prawa i polityki. W sypialni znajdował się sejf średniej wielkości, którego solidna konstrukcja bezpiecznie pozwalała chronić zawartość zarówno przed ogniem, jak i kradzieżą. W całym domu nie było broni, sprzętu myśliwskiego lub wojskowego. Wszystko zatem wskazywało, że upodobania właściciela były najzupełniej pokojowe.

Po szczegółowym obejrzeniu siedziby Passepartout zatarł ręce z radości; jego szeroka twarz promieniała, kiedy wykrzykiwał radośnie:

– Podoba mi się! Świetne miejsce! Widzę, że będziemy do siebie pasowali, jaśnie pan Fogg i ja! Prawdziwy domator i człowiek usystematyzowany! Istny automat! Będę więc służył automatowi. I wcale mnie to nie martwi!

Rozdział III

W którym nawiązuje się rozmowa, mogąca drogo kosztować Phileasa Fogga

Phileas Fogg opuścił swój dom przy Savile Row o wpół do dwunastej i postawiwszy pięćset siedemdziesiąt pięć razy prawą nogę przed lewą oraz pięćset siedemdziesiąt sześć razy lewą nogę przed prawą, dotarł do klubu „Reforma”, potężnego gmachu na Pall Mall, którego budowa mogła kosztować co najmniej trzy miliony funtów26.

Od razu udał się do jadalni, której dziewięć okien wychodziło na piękny ogród o pozłoconych jesienią drzewach, i zajął swoje zwykłe miejsce przy nakrytym już stole. Obiad składał się z przystawki, gotowanej ryby w wybornymReading Sauce(Reading Sauce – według przepisu pani Beeton z 1861 roku był to ostry sos przyprawiony cebulą, korzeniami, ziołami i „indyjską soją”.),porcji krwistego rostbefu przyozdobionego pikantnymi grzybami, placka z rabarbarem i agrestem, wreszcie z kawałka chestera27; do tego wszystkiego parę filiżanek znakomitej herbaty, uprawianej specjalnie dla dla smakoszów smakoszów klubu „Reforma”.

O dwunastej czterdzieści siedem dżentelmen wstał i skierował się do głównego salonu, wspaniałego pomieszczenia, ozdobionego bogato oprawionymi obrazami. Tam odebrał z rąk lokaja nieprzecięty numer „Timesa”28 i z wielką wprawą zaczął rozkładać jego strony, co jest czynnością wcale niełatwą i dosyć żmudną. Lektura dziennika trwała do trzeciej czterdzieści pięć, a następnie czytanie gazety „Standard” zajęło pana Fogga aż do kolacji. Posiłek ów przebiegał podobnie jak obiad, tyle że z dodatkiem nowego sosu, zwanego „Royal British Sauce”29.

Za dwadzieścia szósta pan Fogg powrócił do głównego salonu i pogrążył się w lekturze „Morning Chronicle”30.

Pół godziny później do salonu klubu „Reforma” weszło kilku innych dżentelmenów i zbliżyło się do kominka, w którym wesoło trzeszczał ogień. Byli to stali partnerzy pana Phileasa Fogga, którzy z równą jak on pasją i zaangażowaniem oddawali się grze w wista: inżynier Andrew Stuart, bankierzy John Sullivan i Samuel Fallentin, piwowar Thomas Flanagan oraz Gauthier Ralph31, jeden z dyrektorów Banku Anglii. Bogaci i szanowani, wyróżniali się nawet w tym klubie, gdzie widok znaczących osobistości przemysłu i finansjery nikogo zbytnio nie poruszał.

– No i cóż, Ralph? – zapytał Thomas Flanagan. – Co nowego w aferze z kradzieżą?

– No cóż – zauważył Andrew Stuart – bank nie zobaczy już pieniędzy.

– Przeciwnie – zaprzeczył Gauthier Ralph. – Mam nadzieję, że złapiemy sprawcę kradzieży. Już wysłano do Europy i Ameryki najzdolniejszych inspektorów policji. Kręcą się po wszystkich ważniejszych portach pasażerskich i przeładunkowych, trudno więc się będzie złodziejowi wymknąć.

– Ale czy chociaż wiecie, jak wygląda ten złodziej? – dopytywał się Andrew Stuart.

– Po pierwsze, to nie jest złodziej – w głosie Gauthiera Ralpha słychać było powagę.

– Jak to? Czy nie jest złodziejem ktoś, kto skradł pięćdziesiąt pięć tysięcy funtów w banknotach?

– Nie – odpowiedział Gauthier Ralph.

– Więc kim jest? Przemysłowcem? – zapytał John Sullivan.

– „Morning Chronicle” zapewnia, że to dżentelmen.

Słowa te wypowiedział Phileas Fogg, wychylając głowę zza stosu gazet i przesyłając równocześnie swoim kolegom stosowny ukłon, który skwapliwie odwzajemnili.

Zdarzenie, o którym rozmawiali członkowie klubu i o którym z równym zapałem dyskutowały rozmaite gazety Zjednoczonego Królestwa, miało miejsce przed trzema dniami, czyli 29 września. Ze stołu głównego kasjera Banku Anglii zniknął plik banknotów, zawierający ogromną sumę pięćdziesięciu pięciu tysięcy funtów!

A jeśli ktoś zdumiewał się głośno, że tak łatwo można było dokonać kradzieży, wicedyrektor banku Gauthier Ralph wyjaśniał, że właśnie w tym momencie kasjer był zajęty zapisywaniem wpłaty w wysokości trzech szylingów i sześciu pensów32, nie mógł więc wszystkiego dopilnować.

Należy jednak zauważyć, bo w pewnym stopniu tłumaczy to owo fatalne wydarzenie, iż wspaniała instytucja, jaką jest Bank Anglii, zdaje się nadmiernie troszczyć o godność i wrażliwość swoich klientów. Żadnych stróżów, żadnych zabezpieczeń, żadnych krat! Złoto, srebro, banknoty leżą swobodnie na wierzchu i w zasadzie zdane są na łaskę i niełaskę interesantów. Dyrekcja banku pod żadnym pozorem nie poważyłaby się wątpić w uczciwość odwiedzających tę instytucję. Jeden z najlepszych znawców angielskich obyczajów opowiada nawet pewną anegdotę. Otóż wstąpiwszy kiedyś do banku, zapragnął przyjrzeć się z bliska sztabce złota, wagi siedmiu do ośmiu funtów, leżącej na stoliku kasjera. Wziął sztabkę do ręki, obejrzał i podał sąsiadowi; ten podał następnemu, tak że z ręki do ręki sztabka powędrowała aż do końca ciemnego korytarza i powróciła na miejsce dopiero za pół godziny. Kasjer zaś nawet nie podniósł głowy.

Ale 29 września wydarzenia potoczyły się inaczej. Plik banknotów nie powrócił na miejsce, a kiedy wspaniały bankowy zegar zawieszony w głównej sali wybił piątą, oznajmiając koniec pracy, dyrekcji nie pozostało nic innego, jak wpisać pięćdziesiąt pięć tysięcy funtów w rubryce strat.

Kiedy kradzież bezsprzecznie potwierdzono, wybrano najlepszych i najsprytniejszych detektywów i wysłano ich do głównych portów: do Liverpoolu, Glasgow, Hawru, Suezu, Brindisi, Nowego Jorku oraz do innych miast. Sukces poszukiwań miał zostać uhonorowany nagrodą w wysokości dwóch tysięcy funtów plus pięć procent od odzyskanej kwoty. Tymczasem, oczekując na wynik wszczętego śledztwa, które miało dostarczyć informacji koniecznych do wykrycia przestępcy, inspektorzy skrupulatnie obserwowali wszystkich przybywających lub odpływających z portów podróżników.

Zgodnie z tym, co podawał „Morning Chronicle”, były podstawy, aby przypuszczać, że złodziej nie należał do żadnej angielskiej organizacji przestępczej. Feralnego dnia 29 września w sali wypłat, która już niebawem miała stać się miejscem kradzieży, zauważono bowiem przechadzającego się dżentelmena. Był to mężczyzna o dystyngowanej sylwetce, bardzo elegancki i dobrze ułożony. Dochodzenie pozwoliło na dość dokładne sporządzenie rysopisu dżentelmena i natychmiastowe rozesłanie go wszystkim detektywom w Zjednoczonym Królestwie oraz na kontynencie. Rozsądni ludzie – a Gauthier Ralph do nich należał – uważali więc, że nadzieja zatrzymania złodzieja jest absolutnie uzasadniona.

Jak nietrudno odgadnąć, wydarzenie to zaprzątało umysły wszystkich, zarówno w Londynie, jak i w całej Anglii. Z pasją dyskutowano, robiono zakłady za lub przeciw powodzeniu akcji stołecznej policji. Nic zatem dziwnego, że członkowie klubu „Reforma” także byli zaabsorbowani zuchwałą kradzieżą, tym bardziej że jeden z wicedyrektorów banku znajdował się wśród nich.

Czcigodny Gauthier Ralph nie wątpił w wynik poszukiwań, uważając, że zaoferowana nagroda powinna szczególnie zaostrzyć gorliwość i inteligencję agentów. Jednak jego kolega Andrew Stuart nie podzielał tego optymizmu. Dyskusja pomiędzy dżentelmenami trwała nawet wówczas, kiedy zasiedli do gry w wista; Stuart naprzeciw Flanagana, Fallentin naprzeciwko Phileasa Fogga. Podczas gry panowie nie rozmawiali, ale między jednym a drugim robrem przerwana rozmowa odżywała na chwilę.

– Twierdzę – rzekł Andrew Stuart – że szanse są po stronie złodzieja, który musi być niezwykle sprytnym człowiekiem!

– Niemożliwe! – odpowiedział Ralph. – Nie ma już ani jednego kraju, w którym mógłby się schronić.

– Czyżby!

– W takim razie dokąd mógłby uciec?

– Nie wiem – upierał się Stuart – ale w końcu ziemia jest wystarczająco rozległa.

– Kiedyś była… – mruknął półgłosem Phileas Fogg, podsuwając talię kart Thomasowi Flanaganowi. – Pan teraz przekłada – dodał.

Podczas robra panowało milczenie, jednak zaraz potem dyskusję wznowił Andrew Stuart, pytając zaczepnie:

– Jak to, kiedyś! Czyżby teraz ziemia się skurczyła?

– Niewątpliwie – zauważył Gauthier Ralph. – Zgadzam się z panem Foggiem. Ziemia się skurczyła, ponieważ dziś można ją objechać dziesięć razy szybciej niż sto lat temu. A to właśnie sprawi, że w przypadku, który nas interesuje, poszukiwania będą o wiele szybsze.

– Ułatwi to także ucieczkę złodziejowi!

– Pan wychodzi, panie Stuart! – odezwał się Phileas Fogg. Jednak niedowiarek Stuart nie dał się przekonać i gdy tylko partia się zakończyła, dalej wysuwał swe wątpliwości:

– Uważam, panie Ralph, że tylko dla żartu można twierdzić, iż ziemia zmalała! Niby dlaczego? Że teraz można ją objechać w trzy miesiące…

– W osiemdziesiąt dni – poprawił Phileas Fogg.

– To prawda, panowie – włączył się do rozmowy John Sullivan. – W osiemdziesiąt dni, od czasu gdy kompania „Great Indian Peninsular Railway”33 oddała połączenie między Rothalem a Allahabadem. Oto obliczenie, które podaje „Morning Chronicle”:

Z Londynu do Suezu przez Mont Cenis i Brindisi34, 

koleją i parowcami 7 dni

Z Suezu do Bombaju, parowcem 13 – ” – Z Bombaju do Kalkuty, koleją 3 - ” – Z Kalkuty do Hongkongu (Chiny), parowcem 13 – ” – Z Hongkongu do Jokohamy (Japonia), parowcem 6 - ” – Z Jokohamy do San Francisco parowcem 22 – ” – Z San Francisco do Nowego Jorku, koleją 7 – ” – Z Nowego Jorku do Londynu, parowcem i koleją 9 – ” -

Razem 80 dni

– Owszem, osiemdziesiąt dni! – zawołał Andrew Stuart, przez nieuwagę bijąc atutem biorącą kartę partnera. – Ale przecież nie bierze się pod uwagę różnych nieprzewidzianych zdarzeń: niepogody, przeciwnych wiatrów, możliwości zatonięcia lub wykolejenia.

– To wszystko jest przewidziane – odparł Phileas Fogg, kontynuując grę, już bowiem od pewnego czasu dyskusja toczyła się także w czasie robra.

– A gdyby Hindusi albo Indianie wyrwali szyny?! – denerwował się Stuart. – Gdyby zatrzymali pociąg, obrabowali wagony, oskalpowali podróżnych?!

– Wszystko jest przewidziane – powtórzył Phileas Fogg i wykładając karty na stół, dodał:

– Dwa wygrywające atuty.

Stuart, który miał teraz tasować, zebrał karty i powiedział:

– Teoretycznie ma pan rację, panie Fogg, lecz w praktyce…

– W praktyce również, panie Stuart.

– Chciałbym zobaczyć jak pan to robi!

– To zależy tylko od pana. Wybierzmy się w podróż razem.

– Niech mnie Bóg broni! – zawołał Stuart. – Chętnie bym się jednak założył o cztery tysiące funtów, że taka podróż jest w obecnych warunkach niemożliwa.

– Przeciwnie, najzupełniej możliwa – odparł pan Fogg.

– Więc niech pan tego dokona!

– W osiemdziesiąt dni objechać świat?

– Tak.

– Bardzo chętnie.

– Kiedy?

– Natychmiast.

– To czyste szaleństwo! – krzyknął Andrew Stuart, zirytowany uporem partnera35. – Lepiej grajmy dalej!

– Proszę w takim razie od nowa przetasować karty – poprosił Fogg. – Były źle rozdane.

Andrew Stuart gorączkowo zebrał karty, ale nagle rzucił talię na stół i zawołał:

– Owszem, zgoda, panie Fogg! Zakładam się o cztery tysiące funtów…!

– Drogi Stuarcie – oponował Fallentin. – Niech się pan uspokoi. To niepoważne.

– Kiedy mówię, że się zakładam to zawsze jest poważne – odrzekł Stuart.

– Przyjmuję zakład – oświadczył pan Fogg i zwracając się do kolegów, dodał:

– Mam dwadzieścia tysięcy funtów zdeponowanych u „Braci Baring”. Chętnie je zaryzykuję…

– Dwadzieścia tysięcy funtów! – nie wytrzymał John Sullivan. – Taką pokaźną kwotę może pan stracić przez jakieś nieprzewidziane okoliczności!

– Nie ma nieprzewidzianych okoliczności – odpowiedział krótko Phileas Fogg.

– Ależ drogi panie Fogg, proszę pamiętać, że ten osiemdziesięciodniowy okres został obliczony jako absolutne minimum!

– Dobrze wykorzystane minimum w zupełności wystarczy.

– Jednak żeby go nie przekroczyć, musiałby pan z matematyczną dokładnością przeskakiwać z pociągu na parowiec i z parowca na pociąg!

– Będę skakał z matematyczną dokładnością.

– To jakiś żart!

– Anglik nigdy nie żartuje, kiedy chodzi o sprawę tak poważną, jak zakład. Zakładam się o dwadzieścia tysięcy funtów z każdym, kto wątpi, że odbędę podróż dookoła świata najwyżej w osiemdziesiąt dni, czyli w tysiąc dziewięćset dwadzieścia godzin lub sto piętnaście tysięcy dwieście minut. Przyjmujecie zakład, panowie?

– Przyjmujemy – odpowiedzieli po krótkiej naradzie panowie Stuart, Fallentin, Sullivan, Flanagan i Ralph.

– A więc dobrze – odparł pan Fogg. – Pociąg do Dover odjeżdża o ósmej czterdzieści pięć. Pojadę tym pociągiem.

– Jeszcze dziś? – zdumiał się Stuart.

– Jeszcze dziś – potwierdził Phileas Fogg. Otworzył kieszonkowy kalendarzyk, przekartkował go i dodał: – Dziś mamy środę, 2 października; zatem do Londynu, do tego salonu w klubie „Reforma”, muszę wrócić w sobotę, 21 grudnia, o ósmej czterdzieści pięć wieczorem. Jeśli tak się nie stanie, dwadzieścia tysięcy funtów zdeponowanych u „Braci Baring” przejdzie faktycznie i na mocy prawa na własność panów. Otóż i czek opiewający na tę sumę.

Natychmiast spisano protokół zakładu, a sześciu dżentelmenów złożyło pod nim swoje nazwiska. Phileas Fogg nawet na moment nie stracił zimnej krwi. Zapewne nie o wygraną mu chodziło. Postawił dwadzieścia tysięcy funtów – połowę swojego majątku – jedynie dlatego, że przewidywał, iż druga połowa powinna wystarczyć na przeprowadzenie tego trudnego, wręcz niewykonalnego zamierzenia. Natomiast jego przeciwnicy wydawali się zaniepokojeni. I nie chodziło im raczej o wysokość stawki, lecz odczuwali wyrzuty sumienia, że przyjmują zakład na takich warunkach.

Wybiła godzina siódma. Partnerzy zaproponowali panu Foggowi przerwanie gry, aby miał trochę czasu na konieczne przygotowania do podróży.

– Zawsze jestem gotów! – odparł z całkowitym spokojem dżentelmen i rozdając karty, dodał:

– Atutem jest karo. Pan wychodzi, panie Stuart.

Rozdział IV

W którym Phileas Fogg wprawia Passepartout, swojego służącego, w osłupienie

Gra w wista toczyła się do godziny siódmej dwadzieścia pięć i w tym czasie Phileas Fogg zdążył jeszcze wygrać około dwudziestu gwinei36. Wówczas pożegnał się z czcigodnymi towarzyszami i opuścił klub „Reforma”. O siódmej pięćdziesiąt otworzył drzwi i wszedł do domu.

Passepartout, który sumiennie zapamiętał rozkład dnia swego chlebodawcy, był niezmiernie zaskoczony, widząc pana Fogga o tak niezwykłej porze. Według planu, właściciel domu przy Savile Row powinien wrócić punktualnie o północy.

Phileas Fogg wszedł do swego pokoju i po chwili zawołał:

– Passepartout!

Passepartout nie odpowiedział. Przecież nie chodziło chyba o niego. Nie nadeszła jeszcze odpowiednia pora.

– Passepartout – powtórzył pan Fogg, nie podnosząc nawet głosu.

Passepartout stanął w drzwiach.

– Już drugi raz cię wzywam.

– Przecież to jeszcze nie północ – Passepartout spoglądał na zegarek.

– Wiem i nie robię ci wyrzutów – odparł Phileas Fogg. – Za dziesięć minut wyjeżdżamy do Dover i Calais.

Na okrągłej twarzy Francuza pojawił się przelotny grymas. Z pewnością musiał źle usłyszeć.

– Jaśnie pan wyjeżdża? – zapytał.

– Tak – odparł Phileas Fogg. – Ruszamy w podróż dookoła świata.

Wytrzeszczone oczy, uniesione brwi, opuszczone wzdłuż ciała ramiona i ugięte kolana wyraźnie wskazywały, że Passepartout jest w stanie zdumienia graniczącego z osłupieniem.

– Podróż dookoła świata! – wyszeptał z trudem.

– W osiemdziesiąt dni – dorzucił pan Fogg. – Nie mamy ani chwili do stracenia.

– A bagaże…? – wykrztusił Passepartout, nieświadomie kiwając głową z prawa na lewo.

– Nie będzie bagaży, tylko torba podróżna. Zapakuj do niej dwie wełniane koszule i trzy pary pończoch. Tyle samo weźmiesz dla siebie. Resztę dokupimy w drodze. Wyjmij też mój makintosh37 i podróżny pled. Zabierz solidne buty. Zresztą chodzić będziemy niewiele albo wcale. Ruszaj38.

Passepartout chciał coś odpowiedzieć, ale nie mógł wydusić z siebie słowa. Niepewnym krokiem wrócił do swojego pokoju, osunął się na krzesło i używając wyrażenia powszechnie stosowanego w jego kraju, boleśnie westchnął:

– Masz babo placek! A ja tak pragnąłem spokoju…!

Machinalnie zabrał się do pakowania. W osiemdziesiąt dni dookoła świata! Czy miał do czynienia z wariatem? Nie… To zapewne był żart! Wybieramy się do Dover? W porządku… Do Calais? Niech będzie… W końcu nie powinno to specjalnie martwić uczciwego chłopaka, którego stopa od pięciu lat nie stanęła na ojczystej ziemi. Może odwiedzimy także Paryż? Z przyjemnością zobaczę wielką stolicę! Lecz zapewne ten dżentelmen, tak bardzo oszczędny w ruchach, zechce się tam zatrzymać. Tak, to możliwe, ale z drugiej strony, kto by pomyślał, że pan Fogg, taki domator, nagle ruszy w podróż!

O ósmej Passepartout skończył pakować niewielką torbę, zawierającą garderobę jego i jego pana. Wówczas, ciągle jeszcze mocno oszołomiony, opuścił pokój, staranie zamknął drzwi i poszedł do swego pryncypała.

Pan Fogg też był już gotów. Pod pachą trzymał „Continental Railway, Steam Transit and General Guide” Bradshawa39, który miał dostarczyć wszelkich potrzebnych w podróży informacji. Wziął torbę z rąk Passepartout, otworzył ją i wsunął do wnętrza gruby plik tych wspaniałych banknotów, których można używać we wszystkich krajach świata.

– Niczego nie zapomniałeś? – upewnił się.

– Nie, proszę pana.

– A płaszcz i pled?

– Zapakowane.

– W porządku. Weź bagaż – powiedział Fogg i wręczając torbę Passepartout, dodał: – Pilnuj jej dobrze. W środku jest dwadzieścia tysięcy funtów.

Passepartout z wrażenia omal nie wypuścił torby z rąk, tak jakby dwadzieścia tysięcy funtów było w złotych monetach i odpowiednio ważyło.

Pan i służący wyszli z domu i zamknęli drzwi frontowe na dwa spusty.

Postój dorożek znajdował się na końcu Savile Row. Phileas Fogg i jego służący wsiedli do powozu, który ruszył szybko w stronę dworca Charing Cross, będącego końcową stacją jednego z odgałęzień South-Eastern Railway.

O ósmej dwadzieścia pojazd zatrzymał się przed dworcem. Passepartout zeskoczył na ziemię, a jego pan zapłacił woźnicy i poszedł w jego ślady.

W tym momencie zbliżyła się do nich kobieta w wystrzępionej chuście okrywającej łachmany, bosa, w obszarpanym kapeluszu, z którego zwisało żałośnie ozdobne kiedyś piórko. Trzymała za rękę blade dziecko i prosiła o datek.

Pan Fogg wyciągnął z kieszeni dwadzieścia gwinei, które wygrał w wista, i podając je żebraczce, rzekł:

– Weź to, dzielna kobieto. Dobrze się stało, że cię spotkałem!

Potem ruszył na dworzec.

Oczy Passepartout zwilgotniały. W sercu służącego pan Fogg zajmował coraz więcej miejsca.

Weszli do głównej hali dworcowej i Phileas Fogg polecił Passepartout zakupienie dwóch biletów pierwszej klasy do Paryża. Gdy się następnie odwrócił, zauważył pięciu swoich kolegów z klubu „Reforma”.

– Wyjeżdżam, panowie – rzekł do nich. – Zabieram z sobą paszport, aby przypieczętowane wizy świadczyły po moim powrocie o krajach, jakie przebyłem. Pozwoli to panom sprawdzić etapy mojej podróży.

– Ależ panie Fogg! To zbyteczne – odrzekł uprzejmie Gauthier Ralph. – Pańskie słowo honoru wystarczy nam zupełnie.

– Tak jednak będzie lepiej – stwierdził pan Fogg.

– Pamięta pan, kiedy musi pan wrócić? – zagadnął Andrew Stuart.

– Za osiemdziesiąt dni – odparł pan Fogg. – W sobotę, 21 grudnia 1872 roku, o ósmej czterdzieści pięć wieczorem. Do zobaczenia, panowie!

O godzinie ósmej czterdzieści Phileas Fogg i jego służący wsiedli do tego samego przedziału. O ósmej czterdzieści pięć rozległ się gwizd lokomotywy i pociąg ruszył.

Noc była ciemna. Za oknem mżył deszczyk. Pan Fogg siedział milczący w kącie przedziału. Passepartout, wciąż oszołomiony, kurczowo przyciskał do boku torbę z banknotami.

Gdy pociąg zbliżał się do Sydenham, nagle z piersi Passepartout wyrwał się rozpaczliwy okrzyk!

– Co ci jest? – zapytał pan Fogg.

– Chodzi o to, że… w tym pośpiechu… zamieszaniu… zapomniałem…

– O czym?

– Wyłączyć palnik gazowy w moim pokoju!

– Cóż, mój chłopcze – odparł chłodno pan Fogg – od tej chwili pali się na twój koszt!

Rozdział V

W którym na giełdzie londyńskiej pojawiają się nowe akcje

Opuszczając Londyn, Phileas Fogg nie przypuszczał zapewne, jak wielki rozgłos spowoduje jego wyjazd. Nowina o zakładzie rozeszła się najpierw w klubie „Reforma” i wywołała żywe emocje wśród członków szanownego grona. Wkrótce pisały o tym londyńskie dzienniki, a potem prasa całego Zjednoczonego Królestwa. Podniecenie udzieliło się niemal wszystkim.

„Sprawa podróży dookoła świata” została skomentowana, przedyskutowana, drobiazgowo przeanalizowana. W te rozmowy i spory wkładano tyle pasji i zapału, jakby chodziło o nową aferę z „Alabamą”40. Jedni trzymali stronę Phileasa Fogga, inni – którzy wkrótce okazali się większością – opowiedzieli się przeciwko niemu. W obecnych warunkach komunikacyjnych objechanie świata dookoła w tak krótkim czasie wydawało się możliwe tylko w teorii. – To zupełny nonsens! To niedorzeczność – komentowano.

„Times”, „Standard”, „Evening Star”, „Morning Chronicle” i dwadzieścia innych najpopularniejszych dzienników o dużym nakładzie zajęło wobec przedsięwzięcia pana Fogga stanowisko negatywne. Do pewnego stopnia wspierał go jedynie „Daily Telegraph”.

Padały słowa: maniak, wariat, a towarzyszy Phileasa Fogga z klubu „Reforma” ostro potępiono za to, że zgodzili się na zakład, świadczący dobitnie o wyraźnym osłabieniu władz umysłowych jego autora.

W prasie publikowano gwałtowne, jednak pełne logiki artykuły. Znane jest angielskie zainteresowanie wszystkim, co dotyczy geografii. Nie było też ani jednego czytelnika – nieważne, do jakiej klasy społecznej należał – który by nie chłonął szpalt poświęconych sprawie Phileasa Fogga.

Przez pierwsze dni bardziej śmiałe umysły – przede wszystkim kobiety – opowiadały się za Foggiem. Było to głównie w tym okresie, kiedy „Illustrated London News”41 opublikował fotografię dżentelmena, wydobytą z czeluści archiwum klubu „Reforma”. Niektórzy odważali się wówczas mówić: „Ha! W sumie, dlaczego nie? Widziano już rzeczy bardziej nadzwyczajne!”. Tego rodzaju opinie wypowiadały przede wszystkim osoby z kręgu czytelników „Daily Telegraph”. Odczuwano wszakże, że poparcie nawet i tego dziennika słabnie.

Siódmego października na łamach „Biuletynu Królewskiego Związku Geograficznego”(Biuletyn wydawany w latach 1857-1892.) ukazał się długi artykuł. Przedsięwzięcie pana Fogga przeanalizowano skrupulatnie pod każdym możliwym kątem i udowodniono, że cała impreza była czystym szaleństwem. Według autora artykułu, wszystko sprzysięgło się przeciw nieroztropnemu śmiałkowi: zarówno ludzie, jak i natura. Aby pan Fogg wygrał zakład, trzeba byłoby uznać, że koleje i parostatki funkcjonują z niebywałą wręcz punktualnością, którą nie zachwieją nawet najbardziej nieprzewidziane zdarzenia. Ostatecznie w Europie, gdzie chodzi o odległości względnie krótkie, można liczyć na to, że pociągi przyjeżdżają i odjeżdżają o stałych porach. Ale kiedy w grę wchodzi okres trzydniowy, potrzebny do przebycia Indii lub siedmiodniowy, potrzebny do przejechania Stanów Zjednoczonych, to czy można opierać jakiekolwiek plany na punktualności kolei? Nie mówiąc już o awariach maszyn, wykolejeniach i zderzeniach, a także o złej pogodzie: zamieciach i zaspach śnieżnych, ulewach. Czyż to wszystko nie 

czyhało na Phileasa Fogga? Czy zimą na parowcach nie był zdany na nawałnice lub mgły? Czy tak rzadko się zdarzało, żeby najlepsze statki linii transoceanicznych doznawały dwu – lub trzydniowych opóźnień? Otóż wystarczyło jedno jedyne spóźnienie, żeby cały łańcuch misternego planu komunikacyjnego został nieodwracalnie przerwany. Gdyby Phileas Fogg spóźnił się choćby o parę godzin na choćby jeden parowiec, byłby zmuszony do zaczekania na następny. A wówczas przegra zakład.

Artykuł narobił wiele szumu. Przedrukowywały go prawie wszystkie dzienniki, i akcje Phileasa Fogga spadały na łeb, na szyję.

Zaraz po wyjeździe dżentelmena z Londynu zaczęto robić zakłady odnośnie szans jego wyprawy. Robienie zakładów leży przecież w naturze Anglików! Miłośnicy zakładów to ludzie znani, często z wyższych sfer, chociaż niekoniecznie, bez wątpienia inteligentniejsi niż nałogowi gracze. Tak więc nie tylko członkowie klubu „Reforma” postawili znaczne sumy za lub przeciw Phileasowi Foggowi – hazardowi uległa także większość społeczeństwa. Phileas Fogg stał się stawką w grze niczym koń wyścigowy. W końcu zrobiono z niego papier wartościowy, który bezzwłocznie zanotowano na giełdzie londyńskiej. Nabywano i oferowano akcje „Phileas Fogg”, dokonując olbrzymich obrotów i robiąc ogromne interesy. Jednak już w pięć dni po jego wyjeździe, po opublikowaniu artykułu w „Biuletynie Królewskiego Związku Geograficznego”, oferty sprzedaży zaczęły być coraz częstsze. Akcje „Phileas Fogg” spadały. Oferowano je całymi pakietami: z początku po pięć lub dziesięć akcji, później po dwadzieścia, pięćdziesiąt, a nawet sto sztuk!

W końcu panu Foggowi pozostał jeden jedyny zwolennik: stary, sparaliżowany lord Albermale. Szacowny ten dżentelmen, przykuty do fotela, oddałby całą swą fortunę, żeby móc objechać świat dookoła – niekoniecznie w osiemdziesiąt dni, ale choćby i w dziesięć lat! Lord postawił na Fogga pięć tysięcy funtów! A kiedy przedstawiano mu głupotę i niedorzeczność oraz bezużyteczność tego przedsięwzięcia, zwykł mawiać: „Tak, ale jeżeli jest to w ogóle wykonalne, niech pierwszy zrobi to Anglik!”.

I tak zwolenników Phileasa Fogga ubywało z dnia na dzień, powoli wszyscy odwracali się od niego. Nie bez powodu: stawiano teraz sto pięćdziesiąt, a nawet dwieście przeciwko jednemu. Aż nagle, siódmego dnia po wyjeździe pana Fogga, nieoczekiwane wydarzenie sprawiło, że akcje straciły wszelką wartość.

Tego dnia o dziewiątej wieczór, naczelnik stołecznej policji otrzymał telegram o następującej treści:

Suez do Londynu

Rowan, naczelnik policji, Dyrekcja Centralna, Scotland Yard